Materiały dotyczące mordu w Jedwabnem
W marcu 2001 r. pan Leszek Kocoń - kierownik Archiwum Państwowego w Białymstoku Oddział w Łomży przeprowadził kwerendę w wyniku której odnalezione zostały materiały źródłowe dotyczące wydarzeń w Jedwabnem 10 lipca 1941 r.
Zachowały się zeznania świadków zarówno pochodzenia polskiego jak i żydowskiego. Odnaleziono je w aktach Sądu Grodzkiego w Łomży przejętych z Sądu Rejonowego w Łomży w maju 2000 roku.
Są to sprawy o uznanie za zmarłego o sygnaturach sądowych Zg. 167 i 236 z 1947 roku; Zg. 129, 130, 165, 234, 235, 308, 334 z 1948 roku i Zg. 105 i 178 z 1949 roku. Ponadto wzmianki o tych wydarzeniach pojawiają się w aktach spraw o sygnaturach Co 4,13 i 52 z roku 1947.
Akta te dostarczyły łącznie 28 relacji złożonych przez 19 świadków, w tej liczbie 9 narodowości żydowskiej. Z liczby 19, 9 określa siebie jako naoczny świadek wydarzeń (5 narodowości żydowskiej). W sprawie Zg 236/1947 wymienia się kolejnych dwóch świadków narodowości żydowskiej, których zeznania nie są zamieszczone w teczce. Sprawa ta jest o tyle istotna, że może wyjaśnić problematyczną liczbę spalonych ludzi. Wynika z treści wniosku, że w Jedwabnem spalono również ludność żydowską z Wizny.
Relacje świadków odnalezione w aktach:
Sprawa Zg. 167/47
J. R. lat 36. „Zostali oni w lipcu 1941 r. przez Niemców w Jedwabnem wymordowani. Prócz nich zostali wszyscy żydzi z Jedwabnego spaleni w stodole. Wiem to tylko ze słyszenia, gdyż naocznym świadkiem nie byłem./../ Zginęło wówczas około 1500 osób ludności żydowskiej i widziałem jak Niemcy pędzili cały tłum ludności żydowskiej do stodoły w której zostali spaleni.”
Z. Tadeusz lat 38. „widziałem jak Niemcy wypędzili ich z mieszkania na rynek, a stamtąd całą ludność Żydowską popędzono do stodoły za miastem, gdzie ich spalono. W tym dniu zginęło ponad 1000 osób ludności żydowskiej.”
Sprawa Zg 236/47
Fragment wniosku „a żona jego wraz z całą pozostałą przy życiu ludnością żydowską Wizny została wysiedlona do Jedwabnej i tu w lipcu 1941 r. została wraz z pozostałymi Żydami z Wizny spalona.”
Sprawa Zg 129/48
Z. T. lat 38. „W roku 1941 Niemcy wszystkich Żydów w Jedwabnem /../ wpędzili do stodoły i spalili. Byłem naocznym świadkiem spalenia.”
O. Stanisław lat 28 „W roku 1941 Niemcy wszystkich Żydów w Jedwabnem spalili w stodole, na drugi dzień widziałem w stodole spalone zwłoki wszystkich Żydów.”
G. Eljasz lat 24 „Babka moja Mejta Chinka Grondowska zamordowana została przez Niemców w roku 1941 przez spalenie. Wtenczas ja byłem w Rosji.”
Sprawa Zg 130/48
Z. T. lat 38. „Byłem naocznym świadkiem mordowania Żydów w Jedwabnem przez Niemców. Wszystkich Żydów tego miasteczka w liczbie powyżej 1000 osób N0iemcy spędzili do stodoły i podpalili.”
O. Stanisław lat 25. „W dniu 10 lipca 1941 r. Niemcy wszystkich żydów spalili w Jedwabnem (w stodole). /../ Na drugi dzień po wymordowaniu Żydów widziałem spalone zwłoki żydów.”
G. E. lat 24 „Matka moja Bluma Grondowska 10 VII 1941 r. została zamordowana przez Niemców w Jedwabnem przez spalenie w stodole razem z innymi Żydami tegoż miasteczka. Wtenczas ja byłem w Rosji.”
Sprawa Zg 165/48
K. M lat 39 „W roku 1942 Niemcy wszystkich Żydów w m. Jedwabnem spędzili do stodoły i podpalili, także nikt z Żydów nie uratował się. Przytem obecny nie byłem, lecz zdołał zbiec wtenczas z Jedwabnego i nie był zapędzony do stodoły Kilingros Motek, który później przebywał razem ze mną w getcie w Łomży i opowiadał mi”
M. D. lat 31 „W miesiącu lipcu 1942 r. Niemcy kazali wszystkim Żydom z Jedwabnego wyjść na rynek, ja wtenczas należałem do partyzantki, byłem w Jedwabnem i widziałem jak był również na rynku z Żydami Lejba Pendziuch. Poprowadzili wszystkich Żydów z rynku wyszeregowanych w czwórki do stodoły i podpalili stodołę. /../ Spaliło się w tej stodole około 700 żydów.”
Sprawa Zg 234/48
P. J. lat 26 „W roku 1942 Niemcy wszystkich Żydów w Jedwabnem wymordowali przez spalenie w stodole.”
B. Franciszek lat 37 „po spaleniu w Jedwabnem Żydów.”
Sprawa Zg 235/48
J. P. lat 26 „W lipcu 1942 r. Niemcy wymordowali wszystkich Żydów w Jedwabnem przez spalenie w stodole.”
B. F lat 37 „W lipcu 1942 r. Niemcy wszystkich Żydów w Jedwabnem spalili w stodole.”
Sprawa Zg 308/48
C. H. l.32 „W lipcu 1941 roku Niemcy wszystkich Żydów w Jedwabnem wymordowali przez spalenie w stodole. Widziałem jak pędzili Żydów do stodoły /../ i stodołę podpalili. Wtenczas ja w Jedwabnem ukrywałem się od Niemców. Byłem w ukryciu i ocalałem. Spalili Żydów w dzień.”
B. J. lat 46 „10 lipca 1941 roku widziałem jak Niemcy wszystkich Żydów z Jedwabnego spędzili do stodoły i podpalili. /../ Wtenczas ukrywałem się przed Niemcami, w tę porę byłem w ukryciu na cmentarzu i wszystko widziałem.”
Sprawa Zg 334/48
Z. S. l.58 „W dniu 10 lipca przez Niemców spalony on został w stodole. Wtenczas Niemcy wszystkich Żydów z Jedwabnego w tej stodole spalili. Widziałem jak wszystkich Żydów Niemcy spędzili do stodoły /../ i stodołę podpalili, to było w dzień.”
Ż. Marian lat 36 „Widziałem jak 10 lipca 1941 r. Niemcy spalili w stodole wszystkich Żydów z Jedwabnego.”
Sprawa Zg 105/49
L. Z. lat 53 „W czasie gdy Niemcy wkroczyli do Jedwabnego ludność żydowska masowo została spędzona do stodoły za Jedwabnem i w tej stodole została masowo spalona. Ja wraz z ojcem petenta byłem w liczbie osób pędzonych do stodoły jednak w ostatniej chwili przed stodołą udało mi się zbiec i schować się pod murem cmentarnym obok stodoły. Stwierdzam stanowczo, że widziałem na własne oczy /../ jak Niemcy wpędzili /../ do stodoły, a następnie stodołę podpalili i spalili wszystkich zapędzonych w niej Żydów. Żydów w tej stodole zostało spalonych kilkaset.”
Sprawa Zg 178/49
L. Z. lat 56 „Przy końcu czerwca 1941 r. słyszałem o tym, że Abram Ibram /../ został przez Niemców spalony.”
Sprawa Co 4/47
K. M. lat 29 „Sora Drejarska wraz z całą rodziną została spalona przez Niemców.”
Sprawa Co 13/47
E. G. s Berka lat 22 „W 1941 r., w dniu 10 lipca została przez Niemców zamordowana w ten sposób, że Żydzi /../ zostali zapędzeni do stodoły w Jedwabnem i zostali spaleni. Wiem to, gdyż ja ukrywałem się wówczas w okolicy Jedwabnego.”
Z. Tadeusz lat 37 „w dniu 10 lipca 1941 r. została zamordowana przez Niemców w ten sposób, że Żydzi /../ zostali spędzeni do stodoły i spaleni. To wszystko widziałem na własne oczy.”
Sprawa Co 52/47
C. S. lat 30 „Niemcy spalili Piekarewiczów w sierpniu roku nie pamiętam”
G. E. lat 23 „/../Grądowskich spalili Niemcy w 1941 r./../”
Rywka F. lat 38 „/../Piekarskich Niemcy wywieźli wtedy jak likwidowali Żydów i dotąd nie wrócili /../”
M. P. lat 65 „/../ Piekarski z żoną Gołdą zostali spaleni przez Niemców /../”
M. J. lat 60 „/../ Niemcy spalili Piekarskich /../”
Pomnik kurewstwa polskojęzycznych, antypolskich władz.
Za: http://serwer1348234.home.pl/arch/lomza/jedwabne.html
Źródło: https://marucha.wordpress.com/2015/05/21/materialy-dotyczace-mordu-w-jedwabnem/
_______________________________◦☼◦_______________________________
Poniżej List który ukazuje całą potworność niemieckiej mentalności, mentalności zbrodniarzy! Polecam wam do kopiowania i rozsyłania gdzie się da i jak się da. W Historii RP takich „odruchów” podpalania nie znajdziecie, natomiast u Żydów; Niemców; Ukraińców... To po prostu ich właściwa natura: mord; znęcanie się i gnębienie słabszych!
Oto te dwa teksty:
Gardelegen - Zapomniana, ale jeszcze nie całkiem, zbrodnia...
Berlin 22.10.2003
Przeglądając nr. 24 Niedzieli, natrafiłem na artykuł prof. R. Bendera. „Nie tylko w Jedwabnem Niemcy palili Ludzi w stodole”, od tego czasu nie miałem spokoju, aż wreszcie przed 2-ma tygodniami tj. W niedzielę 12.10.03, po Mszy św. ruszyliśmy ze znajomą, aby poznać prawdę o aktualnym stanie tego Miejsca- Pomnika! Jadąc autem jest to ok. 230 km. I niecałe 2-godz jazdy. Wjeżdżając do miasteczka od razu rzuca się w oczy duża tablica informacyjna (Mahn und Denkmal St.) Gardelegen, a więc miejsca, które ma upominać i upamiętniać popełnione tu Zbrodnie!
Miejsce to położone na peryferiach miasteczka, znajduje się ok 1.5 km od drogi, w szczerym polu ogrodzone i z dojazdem przez wąską Polną choć wyasfaltowaną drogą. Ogólnie robi wrażenie dobrze utrzymanego, właściwie i odpowiednio do swego „statutu”, bo do tego po „wieczyste czasy” zobowiązani zostali jego mieszkańcy przez Armię amerykańską, która tę Zbrodnię uznała za „Potworną i niepojętą”, ale tylko do czasu kiedy idąc alejkami od bramy głównej do miejsca, gdzie usytuowane są mogiły tam pomordowanych z lasem krzyży jarzących się swoją bielą. Bo porównując to co podał nam do wiadomości prof. R. Bender, z tym co podają nam tablice informacyjne rozmieszczone po całym Miejscu-Pomniku, to choćby nie wiem jak człowiek próbował, muszą mu opaść ręce wobec − Jawnej manipulacji faktami - Jeden tylko fakt jest zgodny, a mianowicie, że nie zidentyfikowano 711 ciał, a więc uznano je za bezimienne co oznacza, że i narodowość jest nieznana. Prof. Bender pisze, że w pierwszej „turze” przeniesiono 574 ciała, natomiast tablica inf. mówi, że przez noc „pracowici” zbrodniarze, czyli Faszyści, bo tylko tak nazywa się sprawców, zdołali zakopać 586 ciał w zbiorowym grobie aby ukryć swe „dzieło”, bo gdy wkroczyli Amerykanie, zastali najpierw w stodole 430 ciał wg tablic info, a dopiero potem odkryli zakopane ciała, a dodać trzeba, że to był 13.kwiecień 45r. i ziemia była jeszcze zmarznięta, więc strach przed odkryciem tej zbrodni musiał być ogromny, jakże więc wielka musiała być nienawiść zbrodniarzy do tych niewinnych ludzi, którzy byli częściowo nadzy tylko ze szczątkami kocy na plecach. - Oto stanęliśmy przed lasem krzyży i czytamy, że 1016 grobów oznaczonych jest krzyżami z wyjątkiem 28, gdzie zamiast krzyża są umieszczone; Gwiazdy Dawida, jako symbol że w tych grobach są pochowani Żydzi, a o tym nie wspomina ogóle prof.Bender, że wśród ofiar byli w ogóle jacyś Żydzi, ale nawet jeżeli uznamy to za nieistotne, może nie uznano tego za ważne w tak krótkiej wzmiance, to musimy sobie zadać parę pytań:
Dlaczego ustawiono tych Gwiazd 88!!!
Dlaczego, po tym jak wymieniono krzyże na nowe, bo na to wskazuje bliższe ich obejrzenie, usunięto wszystkie numery, które Amerykanie nakazali umieścić na krzyżach ku wiecznej pamięci, przed krzyżami są tylko 2-ie tabliczki luźno oparte o krzyż z nazwiskami jedna dla Niemieckiej i druga dla Polskiej Ofiary tej zbrodni, potem jest kilka podobnych tabliczek informujących o tym, że ciała zostały przez rodziny przeniesione do Ojczyzny, kilku do Belgii, kilku do Francji i jeden do Polski???
Dlaczego, oprócz wielkiego głazu z tablicą pamiątkową, i zabezpieczonym fragmentem muru stodoły, jakiejś wiaty o niewiadomym celu, nie ma miejsca gdzie stałby Krzyż miejsce modlitw w intencjach pochowanych tu w przeważającej większości Katolików, natomiast wszędzie mamy do czynienia z symboliką Gwiazdy Dawida lub co jest b. zastanawiające Wielki trójkąt równoramienny ze szpicem na dół???
Dlaczego, postać odlana z brązu, umieszczona przed miejscem zbrodni, ma tak przypadkowo twarz jednego z nielicznych jeśli nie jedynego zamordowanego tam ob. Niemiec, i to do tego komunisty???!!!
Dlaczego, było możliwe aby główny sprawca tej zbrodni, oficer NSDAP Gerhard Thiele, który wydał rozkaz do tego mordu, uciekł jeszcze tej samej nocy, po czym został aresztowany 30.04.45 r. nie znajdując go winnym jakichkolwiek zbrodni został zwolniony z więzienia w 46r. i żył sobie „szczęśliwie” jako wolny obywatel Niemiec i zmarł w Düsseldorfie w 1994 roku!!! (to czytamy na tablicy info) czy to da się jeszcze ogóle pojąć, i wytłumaczyć, bo jeśli faszyści dokonali tej zbrodni, to jak jest możliwe, że niewinni Niemcy pozostawili „Oprawcę własnego Narodu“ bez kary, chyba że tak naprawdę to go chroniono przed zemstą nieludzkich pogromców Hitlera, który „zniewolił“ Naród niemiecki?!
Dlaczego rozstrzelano 22 SS-manów, wg prof. Bendera, natomiast główny wykonawca rozkazu Komendant zgrupowania 4-5 tys. Więźniów i Jeńców woj. W Gardelegen, który nadzorował całą tą zbrodnie i słynął wśród więźniów jako strach budzący oprawca, umarł w więzieniu w 1950 roku śmiercią naturalną?!
Dlaczego, nie wspomina się, że w tej całej zbrodni uczestniczyli mieszkańcy miasteczka i okolicy i w jakim wymiarze, co jednoznacznie wynika z ustaleń M. Wańkowicza?!
Dlaczego, jeśli wg M. Wańkowicza, większość zamordowanych to byli Polacy, a na tablicy inf. Widnieją tylko wyszczególnione przynależności narodowe, z pominięciem jakiejkolwiek ilościowej oceny, co daje wrażenie nie znającym faktów, że wśród zamordowanych byli przedstawiciele 12-tu Narodów i 28 Żydów, jest oczywisty kierunek gdzie to zmierza, aby z czasem uznać to miejsce jako cmentarz ofiar Holokaustu, a tymi ofiarami byli, co jest oczywiste, tylko i wyłącznie Żydzi?!
Dlaczego obiekt stojący w szczerym polu nie jest absolutnie zamykany ani chroniony w nocy, o co w tym wszystkim chodzi ?! Odpowiedzi na te pytania musimy szukać od zaraz zanim po raz kolejny okaże się, że my Polacy wypędzaliśmy Niemców z ich prawowitych domostw a oni nas przecież tak niezłomnie „kochają”, może tylko trochę inaczej, ale na swój sposób, tak jak wilk kocha owcę, a najbardziej kiedy jest b. głodny, a owca tłuściutka. Z poważaniem Andrzej B. Ryfa. (Wysłałem pow i pon. tekst pod wiele adresów m.in.: RM, ND, prof. Bender, Niedziela, Ojczyzna, IPN odz. Poznań, i jeszcze parę. Do dziś tj. 05.11.2014 r. tylko prof. Bender odpowiedział, że nie badał sprawy tylko oparł się na relacji M. Wańkowicza, a kto ma zadbać o Pamięć tam pomordowanych i do dziś nie zidentyfikowanych ? - Kto jak nie prof. Historii z KUL - no Kto!)
Dalej ww. Artykuł prof. Bendera z Niedzieli:
GARDELEGEN...?! - Nie tylko w Jedwabnem Niemcy palili ludzi w stodole.
W początkowej fazie II wojny światowej, 10 lipca 1941 r., Niemcy w Jedwabnem spalili w stodole, dziś już wiemy, ok. 300, a nie 1600 żydowskich mieszkańców tego małego miasta. Dokładną liczbę zamordowanych wówczas Żydów nieprędko poznamy, gdyż na żądanie kręgów rabinackich, polskich i zagranicznych, ekshumację zwłok pomordowanych przerwano.
Znana jest natomiast liczba więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, kilku narodowości, w przeważającej większości Polaków - bo ich ekshumowano - spalonych przez Niemców w ostatnich chwilach wojny, 13 kwietnia 1945 r., w stodole w Gardelegen pod Magdeburgiem, w Niemczech. Liczba ta wynosi 1016 osób. W wymienionym dniu, w przeddzień wejścia wojsk amerykańskich, Niemcy z obozu koncentracyjnego w Mauthausen i z okolicznych mniejszych obozów zebrali ponad tysiąc więźniów. Zgromadzili ich w Gardelegen, w stodole wysłanej słomą, gdy już nad okolicą przelatywały amerykańskie samoloty. Stodołę otaczał tłum uzbrojonych Niemców: esesmanów, żołnierzy Reichswehry, młodzieży z Hitlerjugend, cywilów. Drzwi do stodoły pozamykano, na zewnątrz słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, tupot nóg. Stodołę podpalono. Uwięzieni w niej szmatami, kocami stłumili chwilowo ogień. Niemcy skierowali wówczas w kierunku stodoły ogień karabinowy, wrzucali granaty, wzniecające płomienie. Uwięzieni początkowo sądzili, że to alianckie samoloty bombardują stodołę. Rozległy się jęki, krzyki, wołania: Mordują! Wewnątrz stodoły była krew, miazga trupów. Siedem osób wydobyło się z morza ognia, poszerzając rękami i nożami szpary w cementowych ścianach stodoły. Przedostali się z płonącej stodoły, spod masy trupów, na zewnątrz. Pomogła noc. Trzech zostało zabitych, reszta się uratowała - wszyscy Polacy. Pozostali spłonęli w stodole. - Żołnierze 102. amerykańskiej Infantry Division, która wkroczyła nad ranem do Gardelegen (wśród nich także Amerykanie polskiego pochodzenia), zobaczyli sczerniały od ognia i dymu beton stodoły, z rozwalonymi drzwiami, a za nimi, osłupiali z przerażenia, dostrzegli stosy nadpalonych trupów. W obliczu niesłychanej zbrodni, przejęci zgrozą, rozstrzelali z miejsca 22 esesmanów znajdujących się w pobliżu, mimo że jeden, prosząc o litość, całował ich buty.
W Gardelegen Amerykanie natychmiast przystąpili do grzebania ciał pomordowanych w stodole więźniów. Pod stosem trupów znaleźli dających oznaki życia siedmiu Polaków, trzech Rosjan i straszliwie popalonego Francuza. Buldożerami amerykańscy żołnierze pogłębili pobliską fosę. Zrobili w niej miejsce na grzebanie zabitych, w większości Polaków. Do grzebania częściowo spalonych ponad tysiąca zwłok Amerykanie zmobilizowali Niemców, mieszkańców Gardelegen i okolicznych miejscowości. Część z nich przed kilkudziesięciu godzinami asystowała bądź brała udział w mordowaniu zapędzonych do stodoły Polaków i więźniów innych narodowości. - W niecodziennym, swoistym pochodzie szli teraz ku fosie elegancko ubrani, schludni, ogoleni, szacowni mężczyźni, mieszkańcy Gardelegen, by pochować w dole niedopalone strzępy ludzkie. Żonom tych mężczyzn nakazali Amerykanie wydać wszystkie prześcieradła. I szli tak z prześcieradłami, porządnie złożonymi na rękach, błyszczącymi bielą, do miejsca pomordowania więźniów. Kiedy dotarli do stodoły, Amerykanie kazali im całować resztki ludzkie, których nie strawił w stodole ogień. Następnie polecili Niemcom, mieszkańcom Gardelegen, owijać nadwęglone zwłoki w przyniesione z ich domów prześcieradła i nieść je w stronę fosy. Tam przekazywali oni owinięte ciała swoim współrodakom, układającym je w dole. Czynili to, tytułując siebie wzajemnie, z całą powagą: Herr Doctor, Herr Ingenieur, Herr Geheimrat. - W dwu turach przenieśli Niemcy ofiary z miejsca zbrodni do miejsca pochowania. W pierwszej turze przeniesiono 574 popalone ciała, w drugiej - 442. Łącznie mieszkańcy Gardelegen na rozkaz Amerykanów przenieśli spod stodoły do dołów grzebalnych, ucałowawszy uprzednio i zawinąwszy w prześcieradła, 1016 ciał pomordowanych - przeważnie Polaków.
Po pewnym czasie Amerykanie polecili Niemcom zbudować w Gardelegen, dla ofiar ich mordu, odrębny cmentarz. Przeniesiono tam ekshumowane ciała. Na cmentarzu tym stanęło 1016 krzyży. Spaleni, różnych narodowości, byli chrześcijanami. Tylko 4 krzyże opatrzone są imieniem i nazwiskiem. Na 301 widnieją wyłącznie numery obozowe. Reszta, 711 krzyży, to krzyże nie tylko bezimienne, ale nawet bez numeru obozowego, nadanego przez Niemców.
Jeden dzień dzielił ich wszystkich od wyzwolenia z niemieckiej niewoli. Dnia tego nie doczekali. Opis ich gehenny i męczeńskiej śmierci w stodole w Gardelegen przedstawił, o wiele szerzej, już przed ponad trzydziestu laty, Melchior Wańkowicz. Wykorzystał on relacje przekazane mu przez uratowanych z masakry w Gardelegen Polaków. Poszukiwał ich nawet w Ameryce. Dotarł także do materiałów archiwalnych, ustnych relacji niemieckich i amerykańskich. W swoich publikacjach zamieścił zdjęcia resztek stodoły w Gardelegen, w której Niemcy spalili 1016 więźniów z okolicznych obozów. W jednej z książek Wańkowicz prezentuje również zdjęcie okolicznościowej tablicy w Gardelegen, informującej w języku angielskim i niemieckim o dokonanej tam zbrodni. Publikacje M. Wańkowicza zawierają zaledwie część dokumentacji dotyczącej spalenia przez Niemców w Gardelegen ponad tysiąca zniewolonych przez nich ludzi. Wańkowicz stwierdza: „Mam dokumenty, zeznania”. Pisarz już nie żyje. Dokumenty te i zeznania być może znajdują się w posiadaniu rodziny... Nie zostały dotąd udostępnione badaczom. Zawierać mogą niewątpliwie znaczące szczegóły dotyczące zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców w Gardelegen, a niewykluczone, że i w innych miejscach. - Instytut Pamięci Narodowej powinien jak najszybciej zainteresować się zbrodnią dokonaną w Gardelegen, w większości na Polakach. Idąc w ślad za spuścizną dokumentacyjną M. Wańkowicza, IPN musi dotrzeć do archiwaliów niemieckich i dokumentacji amerykańskiej oraz rychło zdobyć relacje ocalonych od masakry w Gardelegen Polaków, o ile oni jeszcze żyją. IPN nie może poprzestawać wyłącznie na badaniach okoliczności spalenia przez Niemców kilkuset Żydów w Jedwabnem. Ma obowiązek wyjaśnienia również okoliczności spalenia przez Niemców jeszcze większej liczby Polaków w stodole w Gardelegen, k. Magdeburga w Niemczech.
Postawiono tam 1016 krzyży. Niemych krzyży. Czy jeszcze tam stoją? Obowiązkiem IPN względem narodu polskiego jest sprawdzić to i sprawę zbrodni w Gardelegen dogłębnie wyjaśnić.
Gorąco dziękuję p. Janowi Kopańskiemu z Tomaszowa Mazowickiego za zwrócenie mojej uwagi na powyższe prace Melchiora Wańkowicza.
_______________________________◦☼◦_______________________________
Zbrodnia spalenia ludzi żywych przez Niemców w Przyrowie w powiecie Częstochowskim 8 stycznia 1945 roku.
(…) Jedną z nich, chyba najdzikszą i najbardziej potworną, była zbrodnia popełniona w Przyrowie. Hitlerowcy zamordowali tam, w dniu 8 stycznia 1945 roku mieszkańców tej osady, przy czym w większości, zostali oni ŻYWCEM SPALENI. Mieszkańcy Przyrowa jeszcze spali, kiedy oddziały Wehrmachtu otoczyły osadę. Niebawem wydzielone paroosobowe patrole przystąpiły do akcji. Z poszczególnych domów wyciągano mężczyzn i pędzono ich w kierunku Rynku. Akcji tej towarzyszyły morderstwa, rabunki, bicie i znęcanie się nad domownikami.
„Mąż mój, Stefan Klimczyk — relacjonuje żona jednego z zamordowanych, matka trojga dzieci — miał wtedy 27 lat i był robotnikiem leśnym. Wybierał się właśnie do pracy, kiedy do naszego domu wdarło się czterech niemieckich, umundurowanych żołnierzy. Schwycili męża i zanim wyprowadzili go z domu, bili go i kopali […]”.
Niektórym mieszkańcom Przyrowa udało się ukryć w ostatnim niemal momencie. Tak na przykład Edmund Czajkowski schronił się w schowku, w którym uprzednio ukrywał przed Niemcami świnię. Jego ojca,,Ukrainiec” wyprowadził już na ulicę, ale, wykorzystując sposobny moment, zdołał on umknąć i przeżył pacyfikację, ukrywając się w kościele na chórze. Nie wszystkim sprzyjało szczęście. W wyniku obławy,,Ukraińcy” ujęli kilkuset mężczyzn. Znalazł się wśród nich Jan Janicki. Oto fragment jego relacji: „W dniu 8 stycznia 1945 roku około godziny 5 minut 30 do mojego mieszkania wdarło się trzech »Ukraińców« w niemieckich mundurach i siłą wyprowadzili mnie na ulicę. Dołączono mnie tam do grupy dziewięciu osób, trzymanych pod strażą i tak ruszyliśmy w kierunku rynku, przy czym dołączono do nas coraz to inne osoby. Po drodze z naszej grupy »Ukraińcy« zastrzelili najpierw pięć osób, a później cztery dalsze. Tak doprowadzono nas do rynku, który— jak się okazało — był miejscem koncentracji. Zgromadzono tam od 200 do 300 ludzi. Około godziny dziesiątej minut trzydzieści wpędzono wszystkich zatrzymanych do budynku szkoły. Rozpoczęło się „śledztwo”. Indagowano nas wszystkich na temat „bandytów”, jak to Niemcy określali partyzantów. Ilu ich jest w Przyrowie? Badający wypytywali w szczególności, co stało się z własowcem czy też „Ukraińcem”, który kilka dni przedtem miał zaginąć w Przyrowie. Nikt o nim nic nie wiedział, partyzantów też nikt by nie wydał, więc wszyscy ludzie milczeli. Dano nam dziesięć minut do namysłu, potem jedną minutę, ale i wówczas nikt nic nie powiedział mimo bicia i nieprawdopodobnego wprost znęcania się nad zatrzymanymi. Wtedy nastąpił „sąd”. Jeden z „Ukraińców” odezwał się: mamy listę. Ten sąd polegał na tym, że kolejno każdy z zatrzymanych z dowodem osobistym [kennkartą] w ręku przechodził przed tymi oprawcami, a oni dokonywali wyboru. W rezultacie podzielono zatrzymanych na trzy grupy: „odin, dwa, tri”. Wkrótce miało się wyjaśnić, co to znaczyło. Do pierwszej grupy zakwalifikowano ludzi starych, którzy mieli być zwolnieni. W drugiej grupie znalazły się osoby, przeznaczone — przynajmniej takie były wypowiedzi hitlerowców — do wysyłki na przymusowe roboty do kopania okopów. Grupę trzecią tworzyli skazańcy (…]”.
Jan Janicki szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się w grupie pierwszej i został istotnie zwolniony. Wśród skazańców z trzeciej grupy znajdował się Józef Matlyngiewicz, aktywny członek ruchu oporu, w tym czasie zatrudniony w urzędzie pocztowym w Przyrowie.,,Byłem wtedy na tym „sądzie” w szkole i zostałem przeznaczony na śmierć — brzmi jego relacja. — Przy pomocy innych osób zdołałem jednak przedostać się do tej grupy, która miała być zwolniona i dzięki temu ocalałem. Widziałem, jak hitlerowcy torturowali więźniów w sali szkolnej. Ściany i sufit były zbroczone krwią. Włodzimierzowi Kowalskiemu, synowi miejscowego aptekarza, wydłubano oczy, obcięto nos i uszy. Jan Jachemczyk został tak potwornie okaleczony, że krew strumieniem trysnęła w górę. Widziałem to wszystko i osiwiałem […]”. Po takim to śledztwie i sądzie skazańcy zostali zaprowadzeni do jednego z domów przy ówczesnej ulicy im. Józefa Piłsudskiego. W tym właśnie domu miał zatrzymać się kilka dni przedtem zaginiony „Ukrainiec”. Teraz — w dniu 8 stycznia 1945 roku — miał rozegrać się w tym miejscu ostatni akt dramatu mieszkańców Przyrowa. Kiedy skazańcy zostali zamknięci, „Ukraińcy” OBLALI DREWNIANY DOM BENZYNĄ I PODPALILI GO, strzelając z pancernych pięści. Sceny te oglądali mieszkańcy Przyrowa, zgromadzeni w pobliżu, również rodziny skazańców.,,Kiedy dom zaczął się palić — z wewnątrz rozległ się krzyk, którego nikt nie mógł wytrzymać” — relacjonuje żona jednej z ofiar, Helena Klimczyk. Dwóch skazańców zdołało wydostać się na zewnątrz. Byli to: Feliks Litke i Stanisław Wojciechowski. Jeden wyczołgał się na łokciach, drugi wyskoczył oknem. Obydwaj zostali zastrzeleni. Na zwłoki rzucono płonące żerdzie.
Obecnie w tym samym miejscu stoi w Przyrowie skromny pomnik. Na tablicy dwa szeregi nazwisk ofiar tej hitlerowskiej zbrodni:
1. Braksator Franciszek———- 23. Nabiałek Bogusław
2. Bednarczyk Czesław————-24. Nowakowski Tadeusz
3. Ciepielski Antoni ——————-25. Oledczuk Stanisław
4. Ciepielski Stefan ——————-26. Piotrkowski Ryszard
5. Dyjski Stanisław ——————-27. Pęczkowski Jan
6. Goleniewski Antoni —————-28. Przewłocki Stanisław
7. Grajnoda ‚Józef ———————29. Piotrkowski Marian
8. Janczewśki Zygmunt ————-30. Ruszel Henryk
9. Jachemczyk Jan ——————-31. Siwek Anton
10. Janas Zbigniew ——————-32. Strzyżewski Bolesław
11. Kupisiewicz Julian —————-33. Strzyźewska Zofia
12. Kremblewski Wojciech———-34. Swierzewicz Jan
13. Klimczyk Stefan ——————-35. Suchecki Ignacy
14. Kupkę Kazimierz ——————36. Szyguła Henryk
15. Kowalski Włodzimierz ———-37. Sikorski Jan
16. Knysak Józef———————-38. Sikorski Władysław
17. Legenza Mieczysław ————39. Tomczyk Stanisław
18. Litke Feliks ————————-40. Szewczyk Władysław
19. Mendakiewicz Edward ———-41. Woczyński Józef
20. Magdziarz Stanisław ————42. Wojciechowski Stanisław
21. Majcirowski Tadeusz ————43. Wolański Włodzimierz
22. Nabiałek Zygmunt
Pod płaskorzeźbą głowy Chrystusa, dźwigającego krzyż, widnieje napis: „Przechodniu! Pomnik ten przypomina miejsce kaźni twoich braci, w okrutny sposób pomordowanych i spalonych żywcem przez oprawców hitlerowskich w dniu 8. I. 1945 roku.
Źródło: Śląski Instytut Naukowy, Jan Piętrzyrowski - HITLEROWCY W POWIECIE CZĘSTOCHOWSKIM 1939 - 1945, Wydawnictwo „Ślask” Katowice 1972
_______________________________◦☼◦_______________________________
„Pogrom” w Jedwabnem - niech Niemcy przepraszają Żydów za swoją zbrodnię!
Jedwabne przygotowania
← Niech za Jedwabne przepraszają Niemcy!
Przygotowania do tegorocznych obchodów rocznicy „pogromu” w Jedwabnem (10.VII.1941) rozpoczęły się jeszcze w roku 2012, premierą filmu „Pokłosie”. Sam film był jednak tylko cząstką szerszego, niezwykle agresywnego programu socjotechnicznego, opisanego w tekście “Pokłosie” jako narzędzie prania mózgów w polskich szkołach (gorąco polecamy lekturę). Także w roku 2013 zadbano o należyte przygotowanie, racząc polskiego widza kilka tygodni przed rocznicą serialem „Unsere Mütter, unsere Väter” i „debatą”, w trakcie której ponownie wmawiano Polakom sprawstwo mordu w Jedwabnem. Bez jakiejkolwiek reakcji ze strony prof. T. Szaroty z Instytutu Historii Polskiej PAN. Przekaz, jaki „poszedł w ciemny lud” jest oczywisty - wykorzystując olbrzymią oglądalność „debaty” stworzono wrażenie, że polskie sprawstwo i polska odpowiedzialność są bezdyskusyjne. O ile Żydowi - Szewachowi Weissowi, wmawiającemu Polakom Jedwabne trudno się dziwić, o tyle dziwić się można milczeniu prof. Szaroty. Ale są i profesorowie, którzy nie milczą w kwestii Jedwabnego. Oto w wywiadzie dla wydania specjalnego Focus-a z okazji rocznicy powstania w Getcie Warszawskim prof. K Jasiewicz stwierdza (w zupełnym oderwaniu od faktów!):
Bo ja głęboko jestem przekonany, ze za zbrodnią w Jedwabnem i innymi pogromami nie stoi chęć zdobycia pierzyn i nocników żydowskich, nawet mniej jest tam odwetu za różne podłości żydowskie (a było ich sporo w latach 1939 -1941 na terenie łomżyńskiego i we wszystkich innych miejscach, gdzie Żydzi mieszkali) - stoi tam wielki strach przed nimi. I ci zdesperowani mordercy być może w duchu mówili sobie: robimy rzecz straszną ale może wnuki nasze będą nam wdzięczne. Myślę, ze jest możliwa taka interpretacja, choć ona ze zbrodni nie rozgrzesza.
Źródło: Wywiad z prof. K. Jasiewiczem, „Żydzi byli sami sobie winni?”, Focus Historia Ekstra 2/2013, s. 34
Prof. Jasiewicz za inne, prawdziwe stwierdzenia zawarte w tym wywiadzie został zdjęty ze stanowiska w PAN. Za oszczerstwa pod adresem polskich ofiar stalinizmu, niesłusznie skazanych za niemiecką zbrodnię w Jedwabnem nikt K. Jasiewicza do odpowiedzialności nie pociągnął. W mediach nie zawrzało. A ogłupieni Polacy nawet nie wiedzą, że powinno. Czy wypowiedź prof. Jasiewicza była niefortunnym potknięciem naukowca, który wypowiedział się w kwestiach, o których nie ma pojęcia, czy też złą wolą - trudno rozstrzygnąć. Prof. Jasiewicz został jednak przed Polakami uwiarygodniony, zarówno ostrymi (ale mającymi oparcie w faktach) wypowiedziami pod adresem Żydów, jak i represjami, które go za te wypowiedzi spotkały. Należy tu zaznaczyć, że ww. potknięcie nie może przekreślać wkładu naukowego prof. Jasiewicza w zdemaskowanie masowego charakteru kolaboracji Żydów ze stalinowskim aparatem represji po 17.IX.1939 (K. Jasiewicz, ‚Rzeczywistość sowiecka 1939-1941 w świadectwach polskich Żydów'). Z „afery Jasiewicza” „ciemny polski lud” wyciągnie niestety bardzo niefortunny wniosek: oto nawet taki świeżo wykreowany „judeosceptyczny autorytet” jak prof. Jasiewicz obciąża Polaków winą za Jedwabne.
Błąd popełniony przez K. Jasiewicza jest wśród judeosceptycznych publicystów dość powszechny. Oto Remigiusz Włast-Matuszak, w tekście, w którym zawarł bardzo interesujące opisy kolaboracji mniejszości żydowskiej z sowietami w 1920r., zawarł również taki niefortunny fragment:
10 lipca 1941r. w Jedwabnem z niemieckiej inspiracji i przy niemieckiej pomocy, około 40. to osobowa grupa ludności miejscowej zamordowało około 340 Żydów. Stodołę za miastem (z ofiarami w środku) podpalono przy użyciu baniek z benzyną (czy reż. Pasikowski pomyśli kto dostarczył miejscowym szumowinom nieosiągalną wówczas ilość benzyny?)
Źródło: R. Włast-Matuszak, Reż. Pasikowski i jego aktor - wagary szkolne i konfabulacje, prawica.net, 20-11-2012
Jak widać wiara w polskie sprawstwo zbrodni jest silna nawet wśród osób, które z racji (przynajmniej deklarowanego) judeosceptycyzmu powinny przeprowadzić jakieś prywatne badania, wykraczające poza ustalenia „śledztwa” IPN i oficjalną propagandę polskojęzycznych mediów. Czego opisana sytuacja dowodzi? Tego, że ktokolwiek chciał Polaków oszukać osiągnął olbrzymi sukces, kłamstwo „poszło w lud”. I niestety również w inteligencję tego ludu. W jaki sposób oszczercy osiągnęli taki sukces?
Socjotechnika jedwabnych kłamstw - mechanizmy
Aby kogoś oszukać można użyć wielu metod. Można użyć wszechobecnej, nachalnej propagandy, można użyć „autorytetów”, można przeprowadzić „obiektywne badania historyczne”. Kłamać można głupio bądź inteligentnie. Bezczelne i głupie kłamstwa T. Grossa („Sąsiedzi”) wzbudziły bardzo ostrą reakcję Polaków i spopularyzowały sprawę „pogromu” w Jedwabnem. Okazało się, że nie da się oszukać ofiary, jeśli kłamstwa są przesadnie agresywne, ale też nie taka była rola hucpy (chutzpah). Ekstremalnie bezczelne, łajdackie kłamstwa mają pewien socjotechniczny cel. One przesuwają „granice negocjacji”, granice akceptowalnych przez publiczność liczebności ofiar i oprawców. Jeśli zaczniemy od tego, że sto tysięcy Polaków zamordowało w Jedwabnem milion Żydów, to jeśli liczba ta skurczy się w efekcie „uzgodnień” (a nie - rzetelnego śledztwa, dlatego konieczne było m. in. przerwanie ekshumacji i ograniczenie dostępu do akt procesowych z 1949r.) do 100 Polaków mordujących 1000 Żydów, „opinia publiczna” łatwo przełknie takie „skorygowane” dane (nawet jeśli w rzeczywistości Żydów mordowali Niemcy). Analogiczny zabieg zastosowano w przypadku „Pokłosia”, z którego można się dowiedzieć, że Żydówki wyrzucały z płonącego domu dzieci, a polscy chłopi nadziewali je na widły i wrzucali z powrotem w płomienie. Jaki jest cel zabiegu? Celem ma być konstatacja widza: „No, jeśli aż tak okrutnie Polacy nie mordowali w Jedwabnem, to może przynajmniej choć troszkę mordowali”. Hucpa pozostaje w arsenale żydowskiej propagandy nie bez przyczyny - ona działa na tej samej zasadzie, co chwyt „na front wschodni” w negocjacjach - aby uzyskać lepsze warunki, należy zacząć od alternatywy kompletnie nieakceptowanej, wtedy wyśrubowane roszczenia stają się (relatywnie, z punktu widzenia drugiej strony) mniej ekstremalne.
Hucpa Grossa wywołała niebezpieczny sprzeciw, Polacy zaczęli się konsolidować (powstało np. archiwum naszawitryna.pl). Atak na polską świadomość zbiorową musiał więc zostać skierowany innymi torami, z wykorzystaniem specyfiki różnych grup społecznych. Zatroszczono się również o zneutralizowanie środowisk judeosceptycznych i inteligencji. Przeprowadzono „śledztwo” IPN, w ramach którego musiano przerwać (na polecenie Lecha Kaczyńskiego) ekshumację, kiedy z grobów ofiar „pogromu” w Jedwabnem zaczęto wykopywać niemieckie łuski karabinowe i … kosztowności pomordowanych Żydów. W „śledztwie” IPN i publikacji opisującej „wyniki” tego „śledztwa” szerokim łukiem pominięto sposób wymuszenia przez UB obciążających zeznań (patrz „Jak UB katowało świadków. Farsa procesu.” i „Co zapomniano Polakom powiedzieć o procesie łomżyńskim?”, dodatkowo polecamy wywiad z J. Laudańskim, szczególnie cz. 2 od 6:00). „Ustalenia” IPN miały za zadanie spacyfikować inteligencję i środowiska naukowe. Oto sprawę „wyjaśniła” wyspecjalizowana instytucja złożona z „profesjonalistów”. O poważnych uchybieniach tego „śledztwa” polska „inteligencja” wiedzieć nie chce. Jakie to uchybienia? Zaczynają się od ustalenia dokładnej liczby ofiar i przyczyn śmierci każdej z nich, a kończą na ocenie wiarygodności zeznań wybitych przez UB ze świadków na potrzeby farsy procesu w Łomży. Jerzy Laudański, mimo podań wysyłanych do IPN w sprawie rehabilitacji, sprawiedliwości od IPN - „antykomunistycznego” organu III RP nie doczekał do dziś.
Oczywiście na tym działania propagandowo-dezinformacyjne w sprawie „pogromu” w Jedwabnem nie skończyły się. Zastosowano liczną w Internecie agenturę propagandową (hasbarę). Dzięki swojemu przekazowi wytworzyła ona całe rzesze „pożytecznych idiotów”, którzy zaczęli powtarzać spreparowane kłamstwa. Skłonienie Polaków do masowego rozpowszechniania antypolskich kłamstw (i przyznawania się przez nich do niemieckiej zbrodni w Jedwabnem (10.VII.1941) nie jest takie proste, należy więc wyjaśnić, jakie triki psychologiczne zostały zastosowane. Triki, na które (przy założeniu, że działają w dobrej wierze) nabrali się i K. Jasiewicz i R. Włast-Matuszak.
Pierwsza metoda („na szumowiny”) obejmuje przedstawienie wymyślonych polskich sprawców jako „lokalnych szumowin”. Polakowi aspirującemu do „inteligencji” (szczególnie „inteligencji” „edukowanej” przez GW, TVN itp.) łatwo będzie dystansować się od „prostaków” i „szumowin” - jakiejś tam „antysemickiej prowincjonalnej hołoty”. Jeśli rozejrzymy się w polskojęzycznym Internecie, znajdziemy tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy publikacji i wypowiedzi zawierających właśnie określenie „polskie szumowiny” w kontekście niemieckiej zbrodni w Jedwabnem. W dalszej części tekstu pokażemy, jakimi metodami mieszkańcy Jedwabnego byli „rekrutowani” przez Gestapo do eskortowania Żydów na miejsce kaźni. Tymczasem zalecamy czytelnikowi przemyślenie - jak to się stało, że określenie „szumowiny” i stwierdzenia, że to te właśnie „szumowiny” przy „zapewnieniu bezkarności” przez Niemców dokonały mordu, stały się tak powszechne na polskich portalach, blogach i forach? Dlaczego polskojęzyczny Internet roi się od wypowiedzi wpisujących się w tą narrację?
Druga metoda („na słuszny odwet”) nie jest skierowana do „inteligencji” wychowanej w duchu oficjalnej propagandy, lecz do judeosceptyków, kontestatorów i „niedowiarków” wszelkiej maści. W szczególności - do osób, które posiadły wiedzę historyczną ukrywaną obecnie przed narodem polskim. Osób, które zapoznały się z publikacjami demaskującymi zdradę i kolaborację Żydów - obywateli II RP z Sowietami. Zdradę, która była nie wyjątkiem wśród żydowskiej populacji - lecz regułą. Zdradę, która nie ograniczała się do stawiania „bram triumfalnych” wkraczającej Armii Czerwonej i noszenia czerwonych opasek - lecz rozciągała się na działania dywersyjne i ostrzeliwanie polskich oddziałów. O pladze donosicielstwa, o żydowskich milicjach typujących Polaków do wywózki na Syberię, o żydowskim terrorze za „pierwszego sowieta” napisano wiele. Pisał o tym obszernie w wartościowej monografii prof K. Jasiewicz („Rzeczywistość sowiecka 1939-1941 w świadectwach polskich Żydów”). Polaków, którzy wiedzą o żydowskiej zdradzie nikt nie próbuje nabierać na „szumowiny”. Architekci propagandy zastosowali wobec tej grupy inną metodę. Według tej drugiej „narracji” Polacy, już nie „szumowiny”, tylko osoby pokrzywdzone przez żydobolszewicki terror postanowiły wziąć „słuszny odwet” za krzywdy swoje i swoich bliskich. Więc, zgodnie z tą narracją Polacy spalili w „słusznym odwecie” kilkaset osób narodowości żydowskiej, w tym kobiet i dzieci. Dodajmy jeszcze, że polscy „mściciele” z Jedwabnego musieli doskonale wiedzieć, że najgorliwsi żydostalinowscy kolaboranci w większości uciekli z Jedwabnego przed wkroczeniem Niemców, zostali zaś w znakomitej większości Żydzi, którzy nie mieli powodów, by obawiać się Polaków. Jakim cudem współcześni Polacy wierzą, że ich rodacy z małego miasteczka w 40-to osobowej grupie palili żywcem niewinne kobiety i dzieci, zastępczo mszcząc na nich swoje krzywdy, bo żydostalinowcy uciekli? Nawet przy niemieckiej obietnicy bezkarności sprawcy takich czynów byliby w swojej miejscowości napiętnowani, nie mogliby polskim sąsiadom spojrzeć w oczy, byliby zbrodniarzami i bandytami. Z takim brzemieniem niełatwo żyć w małej miejscowości. Ale nawet bez tych „psychoanaliz” - czy ktokolwiek z tych „wierzących” zapoznał się z zeznaniami świadków, szczególnie z tym, co mówili na sali sądowej, a nie w UBeckiej katowni? Pan profesor Krzysztof Jasiewicz ewidentnie z aktami procesu łomżyńskiego nie zapoznał się, zamiast tego woli robić z niewinnie skazanych Polaków, ofiar judeoubeckich katów, jakichś krwiożerczych banderowców. Czekamy niecierpliwie na wycofanie się pana profesora z oszczerstwa, jakiego dopuścił się w wywiadzie dla pisma Focus. Liczymy, że profesor zacznie naprawiać szkody, które wyrządził świadomości historycznej narodu polskiego. Czas pokaże, czy daremnie. Czas pokaże, jak rzetelnym historykiem jest profesor Jasiewicz i jakim Polakiem. Na powstrzymanie internetowej propagandy o „słusznym odwecie” nie możemy mieć niestety nadziei, nią zajmują się płatni fachowcy, woluntariusze i Polacy, czyli ich liczne, naiwne ofiary.
Dlaczego prawda o niemieckiej zbrodni w Jedwabnem nie może się przebić do polskiej opinii publicznej?
Kłamstwo o wydarzeniach, jakie miały w Jedwabnem 10.VII.1941 jest powszechnie dostępne, łatwe do znalezienia i w publikacjach oficjalnych i w wystąpieniach „polskich” „mężów stanu” oraz w licznych publikacjach internetowych. Kłamstwa te nie służą rzecz jasna interesowi narodu polskiego ani prawdzie historycznej, tym bardziej powinno budzić zdziwienie, dlaczego te kłamstwa są tak powszechne w Polsce, czyli państwie narodowym Polaków, które przy użyciu swoich instytucji powinno bronić polskiego interesu narodowego i polskiej świadomości historycznej. Jeśli instytucje państwa polskiego nie działają w tym kierunku, może to oznaczać, że realizują one inne zadania, sprzeczne z interesem narodu polskiego. Uznanie swojej winy jest zawsze związane z powstaniem konkretnych zobowiązań moralnych, a zwykle także finansowych (zob. N. Finkelstein, „The holocaust industry”).
Nasuwa się kilka pytań. Czy Polacy, głosząc prawdę mogą przekonać kiedykolwiek adwersarzy pokroju Grossa? Dlaczego polskie środowiska naukowe, które powinny doprowadzić do uczciwego wyjaśnienia sprawstwa mordu - milczą jak zaklęte? Z jakich powodów „polskie” władze uznają Polaków winnymi niemieckiej zbrodni?
Nie zrozumiemy co się dzieje bez wyjaśnienia tego, jak oszczercy pojmują nauki historyczne. Liczni wypowiadający się na tematy historyczne Żydzi (np. T. Gross, S.Weiss, Julius Schoeps itp. itd.) nie uznają pojęcia prawdy historycznej ani jakiegokolwiek warsztatu nauk historycznych. Dla nich istnieje wyłącznie haggada - relacjonowanie zdarzeń w taki sposób, by było to korzystne dla narodu żydowskiego. Takie podejście do „badań” historycznych nakazuje ignorować wszelkie niewygodne fakty (wymuszanie przez … żydowskich oprawców z UB zeznań i samooskarżeń polskich świadków „pogromu”) i przyjmować bezkrytycznie ewidentne kłamstwa (np. relacje S. Wassersteina). Prawda o Jedwabnem nie jest dla narodu żydowskiego użyteczna. Kłamstwo pozwala natomiast na wykorzystywanie „pedagogiki winy”/”pedagogiki wstydu” do pacyfikacji polskich protestów przy okazji dowolnego konfliktu polsko-żydowskiego. Po to są kreowane medialnie „obrzeża holocaustu”. Polacy muszą pojąć, że oponent jest z gruntu nieetyczny i nieuczciwy, oraz że takim na zawsze pozostanie. Sprzeczne interesy narodów polskiego i żydowskiego (chęć wyciśnięcia z Polaków nienależnych „odszkodowań” za mienie żydowskie, odszkodowań, które dawno temu wypłacił PRL do ostatniego dolara) gwarantują, że Polacy zawsze będą pod ostrzałem. W wojnie informacyjnej, która od lat trwa w polskich mediach i w Internecie, Polacy dostaną tylko taką prawdę i taką sprawiedliwość, jaką sami sobie zdołają przekazać, będąc przy tym non stop zasypywani olbrzymimi dawkami żydowskiej propagandy historycznej. Na przekonanie adwersarzy nie możemy liczyć. Dlaczego w tej walce nie bardzo można liczyć na polskie (?) środowiska naukowe i polityczne Polacy muszą odpowiedzieć sobie sami. Wskazówką mogą być losy Dariusza Ratajczaka i jego proroczy tekst pt. „Jak trudno być kłamcą”, a także szykany wobec dr. L. Szcześniaka, autora otwierającej oczy „Judeopolonii …”, czy nawet - K. Jasiewicza (którego nawet brednie w sprawie Jedwabnego nie uratowały od utraty stanowiska po wywiadzie „Żydzi byli sami sobie winni?”). Pisząc w III RP prawdę na „niebezpieczne tematy” można stracić pracę, zdrowie a nawet życie - aby sterroryzować całe środowiska wystarczy kilka pokazowych procesów i/lub dymisji.
Co o Jedwabnem wiemy?
Wiemy, że wówczas, w 1941 roku w okolicach Łomży trwała akcja Gestapo i Einsatzkomand SS (szerzej o tym w tekście Thomasa Urbana pt. „Poszukiwany Hermann Schaper”, „Rzeczpospolita”, 01.09.01 Nr 204). Szlak morderców: w końcu czerwca Wizna, 5 lipca Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, w sierpniu (bez dokładnej daty) Łomża, około 22 sierpnia Tykocin, 4 września Rutki. Masowe mordy na Żydach miały miejsce w wielu innych miejscach. 27 czerwca 1941 r. batalion policji niemieckiej dokonał pogromu Żydów w Białymstoku zabijając w domach i na ulicach około 2.000 Żydów, z tego, około 800 - 1000 spalił żywcem w synagodze białostockiej. Technika dokonywania masowych mordów poprzez palenie żywcem dużych grup ludzi wewnątrz zabudowań była najprawdopodobniej elementem szkolenia oddziałów SS (przynajmniej Einsatzkomand), na co wskazuje wysoka liczebność zbrodni tego typu. Pozwolimy sobie zacytować jeden ze starszych tekstów:
(…) Nawet ma kresach, gdzie miały miejsce lokalne pacyfikacje wsi, z których bandy żydowskie i ukraińskie ostrzeliwały w 1939 r. polskie oddziały, nie doszło do incydentów palenia ludzi żywcem.
Może Niemcy mieli takie zwyczaje? Sprawdźmy. Okazuje się że już od września 1939. Popatrzmy (opisane zbrodnie to wierzchołek góry lodowej): Zbrodnia w Szczucinie, Zbrodnia w Uryczu, Synagoga w Będzinie. Po 1939 jeszcze niejednokrotnie staroniemiecką (a nie - staropolską) tradycją palono ludzi żywcem: Zbrodnia w Ciepielowie 1942, “4. VII. 1943, Bór Kunowski - 43 osoby spalono żywcem w stodole za udzielanie pomocy oddziałowi partyzanckiemu, składającego się głównie z Żydów, którzy uciekli z getta.”;”VIII. 1944, Sasów - za udzielanie pomocy około 100 Żydom ukrywającym się w pobliskich lasach, Niemcy zamordowali i/lub spalili żywcem wszystkich mieszkańców wsi, pilnując, by nikt nie uciekł z płomieni.”, 18 V 1943 roku w Szarajówce Niemcy spalili żywcem 58 osób, zastrzelili 9 i zniszczyli całą wieś., Zbrodnia w Podgajach - SS-mani spalili żywcem jeńców z 3. pułku piechoty 1 Dywizji WP. Gardelegen - 13 kwietnia 1945 Niemcy (jednostka SS) spalili żywcem w stodole 1016 osób, więźniów obozu koncentracyjnego.
Dlaczego Polacy dziś nie wiedzą nic o tych zbrodniach? Bo to jest ta historia, której Polaków nikt w III RP nie chce uczyć. Polacy mają przepraszać za Jedwabne. Mają uznać zbrodnie SS i Gestapo za własne zbrodnie. (…)
Wiemy, że 10.VII.1941 w Jedwabnem przebywało minimum 68 gestapowców (tyle porcji obiadowych zamówiono, zgodnie z zeznaniami świadek Julii Sokołowskiej, kucharki na posterunku żandarmerii, która podczas rozprawy 17 maja zeznała: „Dnia krytycznego było 68 gestapo, bo dla nich szykowałam obiad, zaś żandarmerii było bardzo dużo, bo przyjechali z różnych posterunków” ) i 240 żandarmów. Wiemy, że Polaków do eskortowania Żydów na miejsce kaźni trzeba było zmuszać:
„Oskarżony (uwaga red.: Władysław Dąbrowski) zeznał, że nie chciał iść i Niemcy przez uderzenie w twarz zmusili go do pójścia.”, „z nakazu niemieckiego, popartego zastosowaniem przymusu fizycznego /uderzenie pistoletem po głowie i dłonią w twarz, od ciosu stracił ząb/ udał się na rynek, aby pilnować ludność żydowską”, w śledztwie „przyznał się do pilnowania Żydów przez dwie godziny”, „treść zeznań złożonych w czasie postępowania przygotowawczego została na nim wymuszona biciem.” (…)
Źródło: „Co zapomniano Polakom powiedzieć o procesie łomżyńskim?”, za: K. Gilewicz, Jedwabne (2): proces łomżyński (z dedykacją dla G. Miecugowa)
Potwierdzone w: Postanowienie o umorzeniu śledztwa w.s. mordu w Jedwabnem z powodu niewykrycia sprawców czynu, IPN, 30.VI.2003, S 1/00/Zn, str. 17
Z części świadków i oskarżonych żydowscy oficerowie UB wybili samooskarżenia i zeznania obciążające, innych bić nie było potrzeby - jako analfabeci podpisywali wszystko, co im podsunięto:
Bronisława Kalinowska oznajmiła że „miejscowa ludność zabijała Żydów”. Przebiegający ul. Przytulską Jerzy Laudański (który był bardzo zdenerwowany) miał poinformować świadka, że „zabił dwóch bądź trzech Żydów”. Na rozprawie świadek odwołała wcześniejsze zeznanie. Oświadczyła, te mówiła nieprawdę, bowiem „ten pan, co badał, kazał mi tak mówić, krzyknął na mnie, beknął, aż się zlękłam, a co napisali, to ja nie wiem.” Bronisława Kalinowska dodała, że jest analfabetką, więc protokołujący napisał, co chciał. zapewniła, że na rozprawie mówi prawdę.
Źródło: Postanowienie o umorzeniu śledztwa w.s. mordu w Jedwabnem z powodu niewykrycia sprawców czynu, IPN, 30.VI.2003, S 1/00/Zn, str. 15
W cytowanym powyżej „Postanowieniu” IPN przeczytamy o wymuszaniu torturami zeznań:
Siedmiu oskarżonych w swoich wyjaśnieniach złożonych do protokołu rozprawy w dniu 16 maja 1949 r. podało, że w trakcie postępowania przygotowawczego stosowano wobec nich przymus fizyczny w postaci bicia dla wymuszenia określonych oświadczeń procesowych. Miano ich zmuszać, aby przyznawali się do winy i obciążali innych współoskarżonych. Odnośnie tego podali, co następuje:
Bolesław Ramotowski: „Na zeznaniach zmuszony byłem mówić i na inne osoby, bo byłem bardzo bity. Mówiłem na Zawadzkiego Jana, Żyluków i innych”;
Czesław Lipiński: „Na zeznaniach mówiłem lak, jak ode mnie żądali, bo byłem bardzo bity”;
Władysław Dąbrowski: „Na zeznaniach tak mówiłem, bo byłem bity i bałem się dalszego bicia.(…) Byłem bity w potworny sposób”;
Roman Górski: „Na zeznaniach byłem bardzo bity i tak mówiłem pod wpływem bólu”;
Jerzy Laudański: „Zeznanie podpisałem pod presją ho mnie bito i katowano, ale w rzeczywistości tak nie było; to, co powiedziałem, było wymuszone, bo powiedziano mi: „Albo powiesz, albo na miejscu skonasz”;
Zygmunt Laudański: „Żyluka nie widziałem na rynku, a zeznawałem na niego pod presją”;
Władysław Miciura: „Na zeznaniach mówiłem to, co chcieli, bo nie chciałem, żeby mi zdrowia odebrali”.
Kolejne skargi sformułowano w podaniach kasacyjnych skazanych, które kierowano do Sądu Najwyższego.
Źródło: Postanowienie o umorzeniu śledztwa w.s. mordu w Jedwabnem z powodu niewykrycia sprawców czynu, IPN, 30.VI.2003, S 1/00/Zn, str. 24-25
W większości wspomnień świadków i oskarżonych można przeczytać, jak wytłuczono zeznania z każdego z mężczyzn:
(…)Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący chcieli. (…) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani czytać, „podpisywały” krzyżykami wszystkie protokoły, które im podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić. (…)Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta (uwaga red. Laudańskiego). (…) Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy chronił przyrodzenie - kopali w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i znów bili. Po takiej “obróbce” mówił właściwie wszystko co chcieli.(…)
Źródło: Wiesław Wielopolski, W Jedwabnem Laudańskiego gnali gestapowcy, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001, za Wiadomości Piskie
Więcej informacji na ten temat znajdzie czytelnik w cytowanym wcześniej tekście W. Gilewicza, który cytuje fragmenty zeznań z procesu łomżyńskiego z 1949r.
Powyższe zeznania jasno pokazują, co się w żydoubeckich katowniach działo. Jak zareagował sąd? Tak, jak w czasach stalinowskich reagowały sądy. Skazał niewinnych, obciążonych zeznaniami złożonymi pod przymusem bądź żydowskimi konfabulacjami „ocalonych” na kary wieloletniego więzienia. Zygmunt Laudański próbował się bronić: Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. “Niezawisły” sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on… zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.
Obok metod, jakimi wydobywano zeznania, opinii publicznej w Polsce znane są dziś jedynie strzępy faktów - fragmenty stenogramów z procesu łomżyńskiego, garść informacji o wynikach ekshumacji, szacunkowej liczbie ofiar (około 250), o znalezionych w grobie wewnątrz stodoły (tym z Leninem) i grobie obok stodoły łuskach mauzerowskich kal. 7.92mm. Mamy wywiad z J. Laudańskim, ostatnim świadkiem wydarzeń - i jednocześnie ofiarą stalinowskiej zbrodni sądowej, mamy ustalenia I. Pogonowskiego odnośnie ilości benzyny koniecznej do podpalenia stodoły - w Jedwabnem wykorzystano kilka kanistrów benzyny, a nie, jak usiłuje się Polakom wmawiać 7 litrów nafty.
Te fakty powyżej to dość, by nie wierzyć oficjalnej propagandzie Grossów, Pasikowskich i im podobnych.
Co myśleć o Jedwabnem?
Z przyczyn oczywistych żadnym zeznaniom żydowskich „świadków” ani „ofiar” ufać nie wolno. To samo tyczy żydowskich „historyków”. Co gorsza - nawet polskim historykom (nie chodzi tu o polskojęzycznych) w znaczącej części ufać nie bardzo się da. Dlaczego? Ponieważ na ich wypowiedzi i ustalenia badawcze silnie oddziałuje znajomość losów dr D. Ratajczaka i innych osób, które myślały, że o „tematach niebezpiecznych” można w III (i IV) RP bezpiecznie mówić i pisać. Nieliczni, którzy najwyraźniej na swojej karierze postawili krzyżyk i próbują żyć z kontestacji, mogą zaoferować taki opis zdarzeń, jak L. Żebrowski (Historyk Leszek Żebrowski o Jedwabnem, “Pokłosiu”, kłamstwach A. Bikont i żydowskich zbrodniach - gorąco polecamy zapoznanie się z całym nagraniem, dodatkowo polecamy komentarz Krzysztofa Janiewicza do tendencyjnych ustaleń prokuratora Ignatiewa z IPN [Ignatiew na manewrach IPN-u] oraz artykuł krytyczny L. Żebrowskiego na temat tzw. „Białej księgi” Jedwabnego).
10.VII ponownie ktoś będzie przepraszał w imieniu narodu polskiego za Jedwanbe. Oczywiście przepraszać Polacy nie mają za co. W tragicznych wydarzeniach sprzed 72 lat nie ma polskiej winy. Czy hasło „nie przepraszam za Jedwabne”, pod którym manifestują Polacy na ulicach i w Internecie jest więc słuszne, czy pod nim należy się podpisać? Nie. To hasło jest półprawdą, ono pozwala szkalować naród polski - można je relacjonować następująco: „patrzcie, oto ci zatwardziali antysemici nie chcą przeprosić za swoją zbrodnię, jacy bezczelni, pewnie i dziś chętnie by sobie popalili!”. Przeciętny Polak, zdezorientowany przez oficjalną propagandę z takiego hasła nie dowiaduje się niczego, poza tym, że jacyś „polscy neonaziści” nie uważają za stosowne przepraszać za palenie Żydów w stodole. Palenie przez Polaków rzecz jasna, bo tak od lat nauczają w mediach „autorytety” „naukowe” i „moralne”. Celem polskich środowisk narodowych powinno być nie - dawanie upustu własnym emocjom poprzez protestowanie, lecz edukowanie innych rodaków, zagubionych w medialnym przekazie. Pod jakim hasłem należy więc jednoczyć się? Pod jakim hasłem należy dawać odpór propagandzie Grossów, Bikontów, Weissów i im podobnych? Pod hasłem „Niech za Jedwabne przepraszają Niemcy!” - takie hasło niesie jednoznaczny przekaz, przekaz jednocześnie odkłamujący sprawę Jedwabnego i uzasadniający polski sprzeciw. Przekaz, którego nie da się zakłamać. Takie hasło raportowane w różnych mediach, nawet wrogich, musi służyć polskiej sprawie, bo wskazuje winnego.
***
Ignatiew na manewrach IPN-u: Replika na Komunikat IPN
Krzysztof Janiewicz
W dniu 09.07.2002 r. ukazała się w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej” informacja o zakończeniu śledztwa IPN w sprawie masowego mordu Żydów w miasteczku Jedwabne, jakie miało miejsce 10 lipca 1941 r.
„Gazeta Wyborcza” również w tym samym dniu zamieściła Komunikat IPN, wywiad Anny Bikont z prokuratorem prowadzącym śledztwo, Radosławem Ignatiewem, oraz krótki komentarz historyka, prof. Tomasza Strzembosza, na temat wyników owego śledztwa.
Po lekturze powyższych materiałów nasuwa się parę pytań dotyczących wiarygodności i sposobu prowadzenia śledztwa.
Po pierwsze, kiedy ukaże się szumnie zapowiadana po posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka 30.01.01 przez prof. Witolda Kuleszę z IPN tzw. „Biała Księga” Jedwabieńskiego śledztwa? I czy taka księga się w ogóle ukaże? W komunikacie IPN nie ma najmniejszej wzmianki na ten temat, a przypomnijmy, że prof. Kulesza tak określił konieczność opublikowania „Białej Księgi” już ponad rok temu, co było szeroko komentowane przez srodki masowego przekazu.
- Po zakończeniu wszystkich czynności śledczych rozważamy możliwość publikacji relacji w postaci tzw. białej księgi
- Publiczne przedstawienie relacji wszystkich żyjących świadków tamtego wydarzenia jest konieczne, gdyż w tej sprawie każdy ma prawo do wyrobienia sobie zdania na ten temat.
- Nie ma innej drogi dla uwiarygodnienia wyników owego śledztwa - mówił Kulesza.
Również Prezes IPN, Kieres, tak powiedział podczas posiedzenia Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka w dniu 30.01.01:
- Jeżeli stan i warunki śledztwa pozwolą, to chcemy opublikować Białą Księgę, w której znajdą się zeznania świadków tej zbrodni lub innych osób przesłuchiwanych."
A więc należy teraz oczekiwać tej publikacji, która będzie niezwykle ważnym dokumentem ze względu na ogromną kontrowersyjność całej sprawy. Dobrze by było, żeby zainteresowani dziennikarze zaczęli zadawać prof. Kuleszy stosowne pytania o zapowiadaną przez niego „Białą Księgę”. Badacze zajścia w Jedwabnem, niezależni od IPN i innych organizacji rządowych, powinni mieć dostęp do wszystkich materiałów, na których opierał się prokurator Ignatiew w ustalaniu przebiegu wydarzeń w Jedwabnem w dniu 10 lipca 1941r, celem weryfikacji wniosków końcowych.
Po drugie, nasuwa się również pytanie, do jakiego stopnia wyniki śledztwa przeprowadzonego przez prokuratora Ignatiewa były uzależnione od wpływów zewnętrznych. Czyli innymi słowy: do jakiego stopnia na rezultat śledztwa miały wpływ oczekiwania pewnego odgórnie określonego wyniku. Ogólnie przyjętą na świecie zasadą jest, że - dopóki trwa śledztwo i nie został zakończony przewód sądowy ani ogłoszony wyrok - nie należy przesądzać publicznie o winie podejrzanego (lub później oskarżonego). Dotyczy to zwłaszcza osób wysoko postawionych w hierarchii społecznej oraz zwierzchników prowadzącego śledztwo, gdyż ich komentarze sugerujące „pożądany” wynik mogą być odczytane jako próba wpłynięcia na orzeczenia sądu lub wyniki śledztwa, co jest powszechnie uważane za postępowanie nieetyczne, a w niektórych krajach może nawet być karalne.
Ten warunek nie został w tym przypadku spełniony. Już ponad rok temu, na samym początku śledztwa, pojawiły się w środkach masowego przekazu komentarze wysoko postawionych dygnitarzy państwowych - np. Prezydenta Kwaśniewskiego czy też Premiera Millera, Prezesa IPN Kieresa (bezpośredniego zwierzchnika prokuratora Ignatiewa), jak również niektórych przedstawicieli Episkopatu - przesądzające z góry o winie Polaków. Oni to, nie czekając na rezultat prowadzonego śledztwa, sugerowali jego wynik występując z publicznymi przeprosinami i oświadczeniami, które jednoznacznie sugerowały, że książka Jana Grossa jest wiarygodna… że to Polacy są winni mordu na Żydach, a Niemcy jedynie biernie się temu przyglądali, a co najwyżej swoją obecnością inspirowali - ba, według zeznań niektórych świadków, to nawet tych Żydów bronili!
Do jakich więc wniosków mógł w takim razie dojść prokurator Ignatiew? Czy podane przez niego wyniki końcowe śledztwa są wolne od jakże ludzkiej chęci przypodobania się swemu zwierzchnikowi, czy też nawet samej głowie państwa? Wszak gdyby wyniki śledztwa zasadniczo różniły się od wygłaszanych przez nich komentarzy, wytworzyłaby się wysoce niezręczna sytuacja. Po prostu wyszliby oni na skończonych idiotów, a dalsza kariera prokuratora Ignatiewa stanęłaby pod ogromnym znakiem zapytania. Jeżeli w ogóle można by tu mówić o jakiejkolwiek późniejszej karierze. Być może z tego właśnie powodu wyniki tego śledztwa są takie a nie inne…
W swoim omówieniu wyników końcowych śledztwa - wobec braku „Białej Księgi” - mogę opierać się jedynie na oficjalnym Komunikacie IPN, a więc na analizie całokształtu zgromadzonego materiału dowodowego oraz na wywiadzie, jakiego prokurator Ignatiew udzielił p. Annie Bikont.
Tak więc w pierwszych zdaniach komunikatu IPN prokurator Ignatiew stwierdza:
(…)Analizując całokształt zebranego w sprawie materiału dowodowego zgromadzonego w trakcie prowadzonego śledztwa S 1/00/Zn, ustalono prawdopodobny przebieg zdarzeń w dniu 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem.(…)
(…)Tego dnia, w czwartek nad ranem, do Jedwabnego zaczęli przybywać mieszkańcy okolicznych wsi z zamiarem brania udziału w zaplanowanej wcześniej zbrodni zamordowania żydowskich mieszkańców tej miejscowości. W wieczór poprzedzający zdarzenia niektórzy żydowscy mieszkańcy uprzedzeni zostali przez znajomych Polaków, ze przygotowywane są zbiorowe działania przeciwko Żydom.(…)
Natomiast w wywiadzie udzielonym p. Annie Binkot mówi:
Zeznania świadków są tak rozbieżne, że z zasady nie sposób było weryfikować jednych zeznań za pomocą drugich. Czyniłem to zatem w oparciu o tak zwane dowody materialne, ustalenia z ekshumacji, z akt procesowych, z oględzin terenu, z badań łusek.(…)
(…)Przy szczątkach znaleziono przedmioty codziennego użytku, jak pudełko z gwoździami szewskimi do zelowania butów, ale też wiele złotych monet i zadziwiającą ilość kluczy od kłódek i drzwi. Wyglądało to, jakby ci ludzie, opuszczając domy, zabezpieczyli swoje mienie.(…)
(…)W dniu zbrodni w Jedwabnem przebywały na pewno osoby narodowości żydowskiej, które schroniły się tam m.in. z Wizny i Kolna.(…)
A więc już sam początek komunikatu w zestawieniu z udzielonym wywiadem nasuwa na myśl następujące wątpliwości:
Jeżeli zeznania świadków są tak rozbieżne, że celem ustalenia przebiegu wydarzeń należy odwoływać się do dowodów materialnych, to skąd prokurator Ignatiew wie, że chłopi już od rana zjeżdżali się do Jedwabnego powodowani żądzą mordu i rabunku? Jeżeli tak, to Ignatiew powinien przedstawić te „dowody materialne” popierające jego tezę o przybyciu chłopów opętanych żądzą mordu. ( Swoją drogą, jak on to stwierdził na podstawie dowodów materialnych?) A może akurat był to dzień targowy i chłopi po prostu zjeżdżali do Jedwabnego na jarmark? Naturalnie zakładając, że w ogóle przyjeżdżali, bo relacje na ten temat pochodzą głównie od niewiarygodnych „świadków” Grossa.
Ignatiew twierdzi również, że przy zwłokach znaleziono wręcz zadziwiającą ilość kluczy i przedmiotów codziennego użytku, które sugerują, że ci ludzie zabezpieczali swoje mienie, a więc oczekiwali powrotu do swoich domów. Jeżeli przyjąć, że W wieczór poprzedzający zdarzenia niektórzy żydowscy mieszkańcy uprzedzeni zostali przez znajomych Polaków, że przygotowywane są zbiorowe działania przeciwko Żydom, to czy ci ostrzeżeni nie ostrzegli z kolei innych o mającym nastąpić mordzie? Zwłaszcza, że już wtedy znajdowali się w Jedwabnem uciekinierzy z Wizny i Kolna, którzy mogli już przypuszczać, czym może grozić zaplanowana na następny dzień akcja. Nie było żadnych prób ucieczki w noc poprzedzającą egzekucję? Żydzi spodziewali się, że z tej rzekomo ukartowanej przez polskich chłopów egzekucji będą wracali do swoich domów? Jak to się stało, że mimo istnienia tych rzekomych planów zagłady wszystkich Żydów przez Polaków, i mimo rzekomego przeprowadzenia przez Polaków tejże zagłady, około 200 pozostałych przy życiu Żydów z ogólnej liczby 564 żyło sobie w Jedwabnem spokojnie aż do następnego roku, kiedy to zostali z Jedwabnego wywiezieni przez Niemców?
Natomiast pewna ilość kosztowności takich jak biżuteria, złote monety i zegarki, znalezione w kieszeniach ofiar, wydaje się zdecydowanie obalać spekulacje prokuratora Ignatiewa na temat powodów rabunkowych (zaznaczam tu, że ekshumacji nie dokończono z powodu religijnych protestów Żydów; zwłok nie naruszano, a więc była to jedynie „odkrywkowa” pseudo-ekshumacja, która uniemożliwiła ekspertom medycyny sądowej dokładne oględziny szczątków oraz ustalenie przyczyny śmierci).
Być może polscy mieszkańcy Jedwabnego nie mieli żadnych planów zbiorowego działania przeciwko Żydom a więc nie było powodu, aby kogokolwiek przed czymkolwiek ostrzegać i żaden Żyd z Jedwabnego poprzedzającej nocy nie uciekał?
Po za tym, co oznacza w ustach prokuratora stwierdzenie ustalono prawdopodobny przebieg zdarzeń…?
Czy było tak, jak to przedstawił to prokurator Ignatiew, czy też nie było? A może równie prawdopodobny przebieg wydarzeń był zupełnie inny? Może Niemcy siłą, pod groźbą śmierci, zegnali tych rzekomych 40 mieszkańców Jedwabnego i kazali im wyganiać z domów i pilnować Żydów? Tak jak to miało też miejsce w Tykocinie? Czy w sądzie pan prokurator również stwierdza, że oskarżony prawdopodobnie popełnił przestępstwo? Co wobec sądu znaczy prawdopodobnie? Albo prokurator ma niezbite dowody, które poza wszelką wątpliwością wskazują na winę oskarżonego, albo ich prokurator nie ma. Jeżeli ich nie ma, to niech nie wygłasza mowy oskarżycielskiej opartej na prawdopodobnym przebiegu zdarzeń.
Następnie w komunikacie IPN pojawia się sprawa łatwopalnego materiału użytego do podpalenia stodoły. Prokurator Ignatiew stwierdza:
Po zamknięciu budynek oblano prawdopodobnie naftą pochodzącą z poradzieckiego magazynu.
Czyżby mógł przedstawić jakieś „dowody materialne” na użycie tej nafty? Może on o tym wiedzieć jedynie z zeznań świadków, a te - według jego własnej opinii - są niewiele warte, ponieważ sobie nawzajem zaprzeczają. Wszak istnieją również zeznania świadków, którzy twierdzą, iż do podpalenia stodoły użyto benzyny, a nie nafty. Dlaczego więc daje on wiarę świadkom podającym naftę jako zastosowany wówczas materiał łatwopalny, a nie świadkom podającym, iż użyto w tym celu benzyny? Również znany historyk, którego chyba jest niezwykle trudno posądzić o „oszołomstwo”, prof. Tomasz Szarota, tak stwierdził w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu” w dniu 17.04.2002:
Nieprawdopodobne jest, aby tak wielki pożar stodoły (świadkowie widzieli wybuch i słup ognia) można było wywołać przy pomocy 8 litrów nafty czy ropy. To musiała być benzyna, a tę prawdopodobnie dostarczyli Niemcy.(…)
W dalszej części powołuje się p. prokurator na zeznania niejakiego Awigdora Kochawa (vel Wiktor Nieławicki). Oni bardzo lubują się w posiadaniu kilku, minimum dwóch nazwisk; w niektórych przypadkach może to być nawet użyteczne - jeżeli np. w jednym miejscu Nieławicki mówi jedno, a w drugim miejscu Kochaw mówi zupełnie coś innego, to każdy myśli że to dwie różne osoby. A więc cóż takiego ów Kochaw-Nieławicki powiedział panu prokuratorowi:
Należy zwrócić uwagę, iż przed wyprowadzeniem ludzi, z rynku popełniane były pojedyncze zabójstwa. Mówi o nich m.in. pokrzywdzony Awigdor Kochaw, który był w tym czasie na rynku.
Czyżby był to ten sam Nieławicki, którego zeznania były tak szeroko nagłośnione, od telewizji poprzez „Rzeczpospolitą” aż do „Der Spiegel”, jako zeznania rzekomego naocznego świadka wydarzeń w Jedwabnem? Głosił on wszem i wobec, że sprawcami mordu byli Polacy i - przebijając nawet Grossa i Wassersztajna - twierdził, że żydowskich ofiar Polaków w Jedwabnem było więcej niż dwa tysiące. (I to wszystko głosił już po owej pseudo-ekshumacji, w której doliczono się ciał od 150 do 250 ofiar).
Tenże sam Kochaw-Nieławicki został już wcześniej zdemaskowany jako autor sfabrykowanego oszczerstwa o rzekomym skorumpowaniu przez delegację jedwabieńskich Żydów biskupa łomżyńskiego, Stanisława Łukomskiego, któremu wuj Nieławickiego wraz z innymi Żydami miał dostarczyć do Łomży srebrne lichtarze, a który to biskup miał, według zeznań Nieławickiego („Sąsiedzi”, str. 52-53), w zamian za tę łapówkę powstrzymać pogrom w Jedwabnem. Rozwodzi się Gross wraz z Kochawem-Nieławickim nad tą przewrotną naturą biskupa, oj rozwodzi! Tyle że biskup haraczu od Żydów z całą pewnością nie wziął, i to nie tylko ze względów moralnych, ale czysto technicznych. Po prostu go w Łomży nie było, ponieważ już od października 1939 r. ukrywał się przed Sowietami, a powrócił do Łomży dopiero w sierpniu 1941 r., czyli już po fakcie. Z tej to prostej przyczyny ta osławiona, niosąca srebrne lichtarze delegacja i sama wizyta nie mogły mieć miejsca.
Wypadałoby więc w tym miejscu zadać pytanie prokuratorowi Ignatiewowi, czy w jego opinii świadek przyłapany już dwukrotnie na kłamstwie jest świadkiem wiarygodnym, i czy reszta świadków, na których zeznaniach prokurator opiera wyniki śledztwa, jest równie wiarygodna jak Awigdor-Wiktor Kochaw-Nieławicki.
Będąc już przy temacie świadków i ich zeznań, rzuca się w oczy stronniczość prokuratora prowadzącego śledztwo. W wywiadzie udzielonym p. Bikont stwierdza:
Niektóre przesłuchiwane przeze mnie osoby pochodziły z rodzin osób sądzonych po wojnie za udział w zbrodni. To może mieć wpływ na to, co zapamiętały, co uważają za fakty, ale to nie to samo co podejrzenie popełnienia przestępstwa składania fałszywych zeznań.
Czyli ci świadkowie w jego opinii stają się momentalnie niewiarygodni. Natomiast wiarygodni są świadkowie tacy jak Kochaw-Nieławicki, którym kłamstwa zostały udowodnione. Ciekawe podejście do sprawy wiarygodności świadków… A czy zastanowił się prokurator Ignatiew, że świadkowie oczerniający Polaków, mogą się po prostu sugerować książką „Sąsiedzi”, możliwością osiągnięcia korzyści materialnych lub po prostu zwykłą nienawiścią w stosunku do Polaków za doznane lub też urojone krzywdy?
Dlatego też niezwykle ważne jest opublikowanie „Białej Księgi” sprawy Jedwabnego, co umożliwiłoby zainteresowanym zapoznanie się z materiałami, na których oparto wyniki śledztwa. Chodzi o zeznania i nazwiska świadków, których zeznania zostały odrzucone, wraz z uzasadnieniem; nazwiska świadków, na których zeznaniach opierał się prokurator, również wraz z uzasadnieniem; a także wszelkiego rodzaju dokumenty archiwalne, na których oparł się prokurator. Wiadomo, że w Archiwum Państwowym w Łomży istnieje około 28 relacji złożonych w 1947 r. przez 19 świadków, w tym 9 Żydów, które wskazują jednoznacznie na Niemców jako sprawców zbrodni. Według tych dokumentów, wśród ofiar mordu znajdowało się również 3 Polaków. Relacje przedstawione przez Darię Nałęcz z łomżyńskiego archiwum, zostały odnalezione w aktach spraw cywilnych, które odbywały się przed łomżyńskimi sądami grodzkimi w latach 1946-49. [Relacja PAP, 28.03.01]
W komunikacie IPN pojawia się też stwierdzenie:
W tym stanie rzeczy stwierdzić należy, że zasadne jest przypisanie Niemcom, w ocenie prawnokarnej, sprawstwa sensu largo tej zbrodni.
Wykonawcami tych zbrodni, jako sprawcy sensu stricto, byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic - mężczyźni, w liczbie co najmniej 40.
Należy się teraz bliżej przyjrzeć temu niemieckiemu sprawstwu largo i polskiemu sprawstwu stricto.
W komentarzu prof. Strzembosza, zamieszczonym również w „Gazecie Wyborczej” w dniu 09.07.02 r., czytamy:
Za „100-procentowo wiarygodne" uważa on zeznania kobiety, która jako mała dziewczyna bawiła się 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem. Jak ujawnił Ignatiew, niemiecki żołnierz - biorąc dziecko za żydowskie - chciał je zabrać na rynek w Jedwabnem. Interwencja matki dziecka temu zapobiegła.
Ja z tą panią rozmawiałem. Relacja jest stuprocentowo wiarygodna i mówi wyraźnie o aktywnym udziale Niemców - stwierdził Strzembosz. Według niego, z relacji świadków - o których nie mówił Ignatiew - wynika, ze Niemcy siłą zmuszali niektórych Polaków do pójścia na rynek, z którego potem zmuszeni byli konwojować Żydów do stodoły, gdzie ich spalono.
A więc pojawia się tu ogromny znak zapytania odnośnie tego, co prokurator Ignatiew wie, a czego nam nie mówi… Otóż wie on, i uznaje za wiarygodne, że jakiś Niemiec usiłował zabrać to cudem uratowane dziecko na rynek; wie też o aktywnym, nie tylko pasywnym, udziale w tej zbrodni Niemców, którzy siłą zmuszali Polaków do pójścia na rynek.
A jednak on nam tego nie mówi… Natomiast mówi o udziale Polaków sensu stricto.
Na taki aktywny udział Niemców wskazywałyby również zeznania niektórych oskarżonych w procesie łomżyńskim w 1949 r. Jeżeli prokurator Ignatiew uznaje wyrok stalinowskiego sądu za wiarygodny, to za wiarygodne należy również uznać zeznania świadków i oskarżonych, ponieważ sąd dał tym oskarżonym wiarę, co zapisano w uzasadnieniu wyroku:
Stanisław Zejer - urodzony w 1893 r.: (…) Tak, przyznaję się do winy, że w roku 1941 w Jedwabnem idąc na rękę władzy państwa niemieckiego (Jest to stale używana formuła związana z tym, że tu oskarżano z tzw. dekretu sierpniowego z 1944 r.) pod wpływem nakazu burmistrza Karolaka i gestapo doprowadziłem (…)
Czesław Lipiński - urodzony w 1920 r.: (…) wyjaśniam, że w dniu krytycznym kiedy stałem u siebie na podwórzu podszedł do mnie niemiec i zabrał mnie ze sobą na rynek, żeby pilnować żydów (…)
Władysław Dąbrowski - urodzony w 1890 r.: (…) krytycznego dnia kiedy znajdowałem się w domu przyszedł do mego mieszkania żandarm z burmistrzem Jedwabnego Karolakiem i kazał mi iść na rynek pilnować żydów. Ponieważ nie chciałem iść i starałem się uciec niemiec uderzył mnie pistoletem w głowę (potwierdziły to zeznania kilku świadków) a ręką uderzył mnie w twarz i wybił ząb (…)
Feliks Tarnacki - urodzony w 1907 r.: (…) przyszedł do mnie burmistrz Karolak Marian i sekretarz magistratu Wasilewski imię nie znam wraz z gestapowcem i wypędzili mnie na rynek (…)
Roman Górski - urodzony w 1904 r.: (…) przyszedł do mnie Karolak Marian, który był burmistrzem i żandarm niemiecki, który mnie kopnął i zabrali mnie na Rynek m. Jedwabnego (…)
Uzasadnienie wyroku Sądu Okręgowego w Łomży, dn. 16-17 maja 1949 r. (Fragmenty)
I. Bolesław Ramatowski, Stanisław Zejer, Czesław Lipiński, Władysław Dąbrowski, Feliks Tarnacki, Józef Chrzanowski, Roman Górski, Antoni Niebrzydowski, Władysław Miciura, Józef Zyluk, Marian Zyluk, Jerzy Laudański, Zygmunt Laudański, Czesław Laudański, Wincenty Gościcki, Roman Zawadzki, Jan Zawadzki, Aleksander Łojewski, Franciszek Łojewski, Eugeniusz Śliwecki, Stanisław Sielawa i Karol Bardoń, oskarżeni zostali o to, że w dniu 25 czerwca 1941 r. w Jedwabnem, pow. łomżyńskiego - idąc na rękę władzy państwa niemieckiego brali udział w ujęciu około 1 200 osób narodowości żydowskiej, które te osoby przez Niemców zostały masowo spalone w stodole Bronisława Śleszyńskiego.
(…) W morderstwie tym wzięli udział Niemcy w liczbie kilkudziesięciu (św. J. Sokołowska) w tym samych gestapowców 68 i miejscowa ludność, która do działania została wciągnięta przemocą. (…)
(…) Miejscowa ludność, a więc w tej liczbie i oskarżeni wzięci byli do udziału pod terrorem, jak to widać ze wszystkich wyjaśnień oskarżonych, gdziekolwiek by były one składane i z zeznań świadków oskarżenia i odwodowych. Przemoc zastosowana przez Niemców do oskarżonych wypływa w wielkiej ilości w jakiej w tym dniu krytycznym zjawili się w Jedwabnem i z faktu, że żydów należało wyciągać z mieszkań na plac zbiórki, czego sami Niemcy nie mogli dokonać ze względu na stosunkowo małą ich ilość. (…)
I. Karola Bardonia, którego działanie (…) uznać należało za pozbawione cech przymusu. Jak zeznała świadek Sokołowska oskarżony był w tym czasie zatrudniony w służbie żandarmerii. (…)
A wiec jeżeli się powiedziało „a” należy też i powiedzieć „b”, panie prokuratorze… W przeciwnym razie zaczyna się „grossowszczyzna”, czyli selektywne wybieranie materiałów, które potwierdzają postawioną na samym początku tezę, że to Polacy z własnej i nieprzymuszonej woli mordowali Żydów, za co należy ich teraz czołobitnie przepraszać. Natomiast odrzuca się wszelkie materiały dowodowe i zeznania świadków wskazujące na to, że osądzeni działali pod wpływem terroru. Jeżeli opiera się na wynikach śledztwa i prawomocności wyroku Sądu Okręgowego w Łomży z 1949 r., należy również uznać za właściwe przesłanki, na których opierał się ten sąd ferując takie a nie inne wyroki.
Jeżeli twierdzi się, że…
(…) W oparciu o materiały archiwalne procesów karnych w 1949 i 1953 r. i inne zweryfikowane w toku obecnego śledztwa materiały dowodowe, należy przyjąć, iż aktywnie uczestniczyli oni w dokonaniu zbrodni, uzbrojeni w kije, orczyki i inne narzędzie. Przypisane im w wyniku niniejszego śledztwa czyny wypełniają znamiona nieulegającej przedawnieniu zbrodni opisanej w treści art. 1 pkt. 1 dekretu z 31 sierpnia 1944 r. stanowiącego, iż podlega karze dożywotniego pozbawienia wolności ten, "kto idąc na rękę władzy państwa niemieckiego (…) brał udział w dokonywaniu zabójstw". Spośród czterdziestu, osób, których nazwiska, jako sprawców, wymienione zostały w aktach spraw, część została prawomocnie osądzona. (…)
… to należy również uznać, że na podstawie zeznań świadków i oskarżonych z tego procesu, a także orzeczenia tego sądu, skazani działali pod przymusem Niemców, będąc przez nich sterroryzowani. Większość ludzi w Polsce, którzy przeżyli okupację niemiecką, dobrze wie, czym groziła odmowa rozkazu wydanego przez Niemców, zwłaszcza (jak zeznali skazani) rozkazu popartego kopniakiem, ciosem pięścią lub kolbą pistoletu. Czy przypadkiem nie jawi się nam tu całkiem nowy obraz dnia 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem, gdzie rzekomo 40 obywateli tego miasteczka, zostało przemocą i terrorem zmuszonych do wykonania niemieckich rozkazów…? Rozkaz wykonali, nie każdy ma zadatki na bohatera i jest gotów poświęcić własne życie za życie bliźniego. Być może wśród tych rzekomych czterdziestu znalazło się paru, którzy faktycznie mścili się na Żydach za domniemane lub też prawdziwe krzywdy doznane przez nich samych lub przez ich rodziny pod okupacją sowiecką.
Swoją drogą aż do ustalenia konkretnych nazwisk rzekomych 40 osób nie można twierdzić, że było ich akurat tylu. Co więcej, nie można twierdzić, że takowe osoby w ogóle istniały. Kolejność działań musi tu być zupełnie odwrotna. Najpierw trzeba dokładnie ustalić imiennie kto, a dopiero później policzyć ilu. Operowanie magicznymi liczbami nie przystoi prokuratorowi, który bez mała dwa lata prowadzi śledztwo, a do dziś nie jest w stanie podać żadnych konkretnych ustaleń.
W świetle powyższego wyłania się tu całkiem inny aspekt moralny, a także karny, samego czynu. Zupełnie inny od spekulacji pana prokuratora, jakoby od rana mieli zjeżdżać do Jedwabnego okoliczni chłopi opętani bliżej niewyjaśnionym zbiorowym amokiem i żądzą mordu na Żydach. Być może należałoby przekwalifikować owo prokuratorskie sprawstwo Polaków sensu stricto na sprawstwo sensu largo, a przypisane Niemcom sprawstwo largo doprecyzować sprawiedliwie na sprawstwo sensu stricto…
Z wywiadu udzielonego p. Bikont:
(…) Postępowanie zostanie umorzone. Nie ustaliłem żyjących sprawców zbrodni, którzy nie byliby wcześniej sądzeni. W zeznaniach świadków generalnie nie padały nowe nazwiska poza znanymi z materiałów archiwalnych. (…)
Jeżeli nie padały nowe nazwiska, a wyrokiem sądu w Łomży zostało skazanych 12 osób (pozostałych oskarżonych sąd uniewinnił z powodu braku dowodów winy),, to skąd prokurator wziął 40 sprawców? [brawo!] Nie zapominajmy, że Gross w swojej książce, również na podstawie zeznań „naocznych” świadków, podaje liczbę ponad 90 sprawców!
Komunikat IPN stwierdza też:
(…) W toku prowadzonego obecnie śledztwa nie zgromadzono wystarczających dowodów, które pozwoliłyby na zidentyfikowanie i postawienie zarzutów żyjącym sprawcom. (…)
A więc teraz się okazuje, że prokurator Ignatiew nie znalazł dowodów wystarczających do postawienia zarzutów żyjącym sprawcom. Ba, nie ma nawet dostatecznych dowodów, na podstawie których mógłby zidentyfikować pozostałych sprawców…
Na jakiej więc podstawie oskarża on o działanie przestępcze całą anonimową grupę ludzi, nie posiadając wystarczających dowodów i nie dając im (potencjalnym oskarżonym) szansy na przedstawienie w sądzie ich własnej wersji wydarzeń. To nie jest oskarżenie, to wręcz oszczerstwo! Nie wolno nikogo oskarżać bez przedstawienia niezbitych dowodów jego winy, istnieje przecież zasada domniemania niewinności!
Podejrzewam, że dowody zgromadzone przez prokuratora Ignatiewa mogłyby nie wytrzymać rygorów przewodu sądowego, a w szczególności wnikliwych pytań obrońców. Prokurator Ignatiew świetnie zdaje sobie sprawę, że - wobec sprzecznych zeznań świadków oraz treści dokumentów archiwalnych - właściwie nie ma on żadnych dowodów na poparcie swego oskarżenia, a w zasadzie to i już wydanego orzeczenia. Ot, tak sobie „grossuje”, a swoim działaniem raz jeszcze daje dowód na to, że instytucja powołana do ujawnienia prawdy historycznej stoi twardo na straży obrony interesów politycznych mających mało wspólnego z interesami polskimi. W polskim bowiem interesie leży całkowite i bezkompromisowe wyjaśnienie afery Jedwabnego, dotarcie do faktów historycznych, a także odkrycie wszelkich manipulacji mających miejsce w całej tej aferze.
Tak więc Naród niech się cieszy, bo go łaskawie zwolniono z odpowiedzialności zbiorowej i wskazano na jakichś tam domniemanych 40-tu Polaków. W efekcie powinniśmy odetchnąć z ulgą, tyle że - jak wynika z powyższej analizy - to wszystko się kupy nie trzyma… Prezydent może odetchnąć, bo „nie na darmo przepraszał”… „Wykazaliśmy jako naród” poczucie odpowiedzialności i „spojrzeliśmy prawdzie w twarz”…
„Teraz dopiero” możemy układać niezakłamane stosunki z naszymi żydowskimi przyjaciółmi, bo „stanęliśmy na wysokości zadania”. Wszystko co nam teraz pozostaje, to przyglądać się kolejnemu odcinkowi tej hucpy pt. „Walka o napis na pomniku”… Potem następny odcinek pt. „Odszkodowania”…A jeszcze potem….No, to już czas pokaże, ale zapowiada się raczej dla nas niewesoło.
Źródło: Krzysztof Janiewicz, Ignatiew na manewrach IPN-u:Replika na Komunikat IPN, Europa, Europa, 14 lipca, 2002, cyt. za http://www.ojczyzna.pl/Arch-Teksty/JANIEWICZ_Ignatiew-na-manewrach-IPN-u.htm
***
„Biała księga” Jedwabnego
Leszek Żebrowski
Góra urodziła mysz
Przez prawie dwa i pół roku, czyli od początku „afery” Jedwabnego, „Nasza Polska” informowała Czytelników o wszystkim, co dotyczyło tej sprawy. Jako jedni z pierwszych publikowaliśmy dokumenty, ujawnialiśmy niekonsekwencje śledztwa, selektywne podejście do źródeł. Głos na łamach „NP” zabierały różne osoby, na ogół zorientowane w zachowanej dokumentacji, wskazujące źródła nie znane IPN-owi. Domagaliśmy się ujawnienia wszystkich, powtarzam - wszystkich - dokumentów dotyczących bezpośrednio i pośrednio sprawy Jedwabnego, rozumiejąc jej konsekwencje międzynarodowe. Nie było odzewu. Byliśmy natomiast wszyscy uspokajani, że trwa śledztwo, że jest tajemnica, że po jego zakończeniu dowiemy się całej prawdy.
Rzeczy pominięte
Finałem miała być Biała księga, której publikację przekładano z miesiąca na miesiąc, co mogło świadczyć, że trwa jej dalsze doskonalenie lub też, że IPN liczy na zmęczenie opinii publicznej i jeśli otrzymamy niekoniecznie to, co było zapowiadane, to nic się nie stanie.
I tak się stało. W Księdze - a właściwie w „Księgach”, bo całość (w dwóch tomach) liczy około tysiąca stron dokumentów i kilkaset stron analiz, wprowadzeń i artykułów, zarówno historycznych, jak i prawnych - nie ma rzeczy współczesnych: zeznań świadków i materiałów zgromadzonych dla potrzeb śledztwa. Nie wiemy zatem, dlaczego pewne zeznania zostały całkowicie zignorowane i uznane za niewiarygodne, a inne przeciwnie. Na jakiej podstawie prokurator orzekł, że ze strony polskiej brało udział w mordowaniu Żydów kilkadziesiąt osób, a nie na przykład kilkanaście. Dlaczego rola Niemców została sprowadzona wyłącznie do inspiracji i kiedy to oni dyskretnie „usunęli się” z Jedwabnego, choć jeszcze rano była tam grupa gestapowców? Nie ma wyników pseudoekshumacji ani ekspertyz, na jakiej podstawie prawnej ją nagle przerwano. Wielu rzeczy w dalszym ciągu nie wiemy…
Kieres znów mija się z prawdą
Prezes IPN prof. Leon Kieres zapowiada w przedmowie, że w księgach zawarta jest „cała wiedza” na temat Jedwabnego. Jest to nieprawda: poza brakiem dokumentów wytworzonych w śledztwie (a ich publikację prof. Kieres zapowiadał wielokrotnie) nie ma też innych dokumentów, do których IPN z jakichś powodów nie dotarł. Nie ma więc opracowania (z 1949 roku) Waldemara Macholla z białostockiego SS (szefa referatu IV A3) o działalności niemieckich grup specjalnych na Białostocczyźnie latem 1941 roku. Nie ma też relacji Ryvki Kajzer (zamieszczonej w żydowskiej księdze pamiątkowej miejscowości Sokoły w 1962 roku), która 10 lipca 1941 roku była na rynku w Jedwabnem. Według niej, zbrodnię popełnili Niemcy z pomocą miejscowych chłopów. Z jej opowieści skorzystał w 1980 roku rabin Baker, opracowując żydowską księgę Jedwabnego, ale - jakoś tak mu wyszło? - nie bardzo trzymał się oryginału i rolę Niemców pominął.
Nie ma informacji, jak należy traktować rzekomy „odpis” relacji Szmula Wasersztejna sporządzony dla potrzeb śledztwa w 1949 roku przez Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie, zawierający… więcej danych niż oryginał. Nie ma też jednoznacznych rozstrzygnięć, czy jego relacje (obie, choć w szczegółach wykluczają się) są w ogóle wiarygodne, bo przecież nawet IPN pośrednio uznał, że nie był on świadkiem wydarzeń.
Warstwa interpretacyjna - deprecjonowanie relacji polskich
Publikacja dokumentów (nawet nie wszystkich) jest faktycznie wydarzeniem: przy wszelkich wyłuszczonych wyżej uwarunkowaniach rozszerza to znacznie naszą wiedzę i pozwala na wyrobienie osądu, który może być poparty materiałem źródłowym. Nie da się tego powiedzieć o warstwie interpretacyjnej, czyli o artykułach i analizach zamieszczonych w pierwszym tomie Księgi, a jest tego, jak już wspomniałem, ponad 1000 stron. Paweł Machcewicz, autor merytorycznego wstępu zapowiada, że Księga jest próbą - cząstkową i wstępną - przedstawienia zjawisk pomijanych dotąd milczeniem, tak jakby nigdy przedtem nie było o tym mowy. Jeśli tak, to taka postawa do czegoś zobowiązuje. A mamy zjawisko deprecjonowania (oczywiście na ogół w „białych rękawiczkach”) wszystkich relacji, dokumentów i ocen strony polskiej i jednoczesnego podkreślania roli źródeł żydowskich, choć wielokrotnie wyszło na jaw, że są krzywdzące, stronnicze i bywają całkowicie nieprawdziwe.
Paweł Machcewicz tak bowiem ocenia relacje polskie: nacechowane są subiektywizmem, emocjami, często zawierają informacje zasłyszane, nieprawdziwe, będące wyrazem obiegowych (czy wręcz stereotypowych) sądów. Dalej autor twierdzi, że są bardzo ważnym źródłem dla odtworzenia nastrojów polskiej ludności, między innymi ocen zachowań Żydów (zapamiętajmy to - to tylko „oceny” i „nastroje”, zatem jako źródło wiedzy o wydarzeniach i faktach są już bezwartościowe?) i od razu ponownie zastrzega się: z pewnością jest w nich wiele niesłusznych czy wręcz krzywdzących generalizacji. Wobec relacji i wspomnień żydowskich nie jest już taki podejrzliwy: Relacje żydowskie (…) nacechowane są emocjami, skądinąd w pełni zrozumiałymi (…) niektóre są zapisem wiedzy zbiorowej przeżyć kilku osób (…). Zawierają wiele nieścisłych informacji (…) co jest w pełni zrozumiałe (…). Prawda, jak ładnie i „politycznie poprawnie” można wybrnąć z niezręcznej sytuacji, gdy ma się do czynienia ze stereotypami i nieprawdziwymi informacjami? Można to po prostu „w pełni zrozumieć”, czyli faktycznie przyjąć je bez zastrzeżeń… Szkoda, że Machcewicz nie stosuje tu zasady równości. Czymże bowiem jest „relacja” Szymona Datnera oparta na „wspomnieniu” osoby czy osób, które… nie były świadkami wydarzeń?
Przy takim podejściu zrozumiałe stają się zaskakujące, nienaukowe i niczym nie poparte twierdzenia zawarte w analizach szczegółowych. Tenże Paweł Machcewicz twierdzi np., że jakoby latem 1941 roku został wprowadzony zakaz sprzedaży Żydom artykułów żywnościowych, co miało być nawiązaniem… do akcji antyżydowskich z lat trzydziestych. Istnieje jednak wystarczająco dużo mocnych relacji i wspomnień żydowskich, że taka akcja miała miejsce, ale ze strony handlarzy żydowskich wobec ludności polskiej jesienią 1939 roku. Takie rozumowanie nazwać można odwracaniem kota ogonem, a nie rzetelną analizą historyczną.
Kolaboracja Żydów z Sowietami to wytwór wyobraźni
Polaków
Jan Milewski odkrywa, że kolaboracja żydowska w latach 1939-1941 nie wyróżniała się niczym szczególnym, a tak naprawdę była wytworem… wyobraźni polskich mieszkańców. Co na to świadkowie historii, ci wywożeni w bydlęcych wagonach, którzy byli denuncjowani przez miejscowych Żydów (sąsiadów!) przychodzących z czerwonymi opaskami na ramieniu, z karabinami, w towarzystwie NKWD? Czy to ich chorobliwe, przesycone antysemityzmem urojenia? A kto rabował dobra materialne wywożonych? Przecież to nie tylko polska wyobraźnia, bo mówią o tym liczne źródła żydowskie. I - czy są znane przypadki, że to Polacy przychodzili pomagać NKWD-zistom w deportacji Żydów, czy jednak odwrotnie?
Naciąganie statystyki
Marcin Urynowicz, autor wielce uczonej analizy demograficznej, dochodzi do wniosku: najbardziej prawdopodobne wydaje się, że na przełomie czerwca i lipca 1941 r. społeczność żydowska w Jedwabnem, licząca najprawdopodobniej około tysiąca osób, została powiększona o bliżej nieokreśloną liczbę uchodźców z okolicznych miejscowości. Na koniec łagodzi nieco swe rozdęte rozumowanie, pisząc, że liczba 1600 Żydów (…) wydaje się w świetle dzisiejszego stanu wiedzy nie do utrzymania. Co tu ma się „wydawać” - przecież od dawna wiemy, że w całym rejonie jedwabieńskim było raptem 1200 Żydów (z tego zaś, według relacji żydowskich, aż… 1500 miało zginąć tylko w Radziłowie, a gdzie inne miejscowości?). Z Jedwabnego, liczącego niespełna 600 Żydów, część z nich uciekła przecież z Sowietami, część młodych mężczyzn Sowieci powołali do wojska, uchodźcy żydowscy w 1941 roku znaleźli się w Łomży i innych miejscowościach, po 10 lipca 1941 roku jeszcze ponad 100 pozostało w Jedwabnem. Coś ten bilans się nie zgadza… Ale cóż, statystyka to nie historia, tu naciągnąć się nie da. Ponadto całkowicie pominięte zostały dane z nekropolii zawartej w księdze Jedwabnego, ale tam wśród ofiar wojny umieszczono nawet tych, którzy ją… przeżyli, jak choćby Izraela (Józefa) Grądowskiego.
Księża to antysemici
Dariusz Libionka, szczególny miłośnik Kościoła katolickiego w Polsce, podaje nie sprawdzone relacje o antysemickich jakoby postawach poszczególnych księży tak, jakby to były fakty dowiedzione naukowo. Jan Tomasz Gross też „dowiódł”, że biskup łomżyński Stanisław Łukomski miał jakoby brać od Żydów okup (złoto, kandelabry), choć go tam w ogóle wówczas nie było.
I wreszcie - kolejne „ustalenia”: Andrzej Rzepliński, badacz skądinąd rzetelny, kwestionuje zeznania aresztowanych, że wydobywano je od nich siłą. Dziś wystarczająco dużo wiemy o tamtym okresie, możemy więc z pewnością twierdzić co innego: aresztowanych bito i torturowano nawet wtedy, gdy w ogóle nie było to potrzebne. Taka była bowiem reguła postępowania oficerów śledczych UB.
Udział Niemców nie ustalony
Pozostaje konkluzja zawarta w rozważaniach Pawła Machcewicza: nie ustalono precyzyjnie, jaką rolę w wydarzeniach 10 lipca 1941 r. odegrali Niemcy, na czym konkretnie polegała inspiracja z ich strony. Czyli - w dalszym ciągu nie wiemy tego, co najważniejsze. Po co zatem ogromny nakład sił i środków na analizy i mniemania, które nas nie tylko nie przybliżają do prawdy, ale najczęściej wprowadzają w błąd? Czy po to czekaliśmy tyle czasu, ażeby na własne oczy zobaczyć, iż góra może urodzić mysz?
Źródło: Leszek Żebrowski, „Biała księga” Jedwabnego, Nasza Polska, cyt. za http://www.antyk.org.pl/ojczyzna/jedwabne/zebrowski.htm
_______________________________◦☼◦_______________________________
Jedwabne oszczerstwo i haniebne przeprosiny
Tekst jest publikowany „nierocznicowo”. Celem publikacji zbioru artykułów „poza sezonem” jest umożliwienie jak największej liczbie osób zapoznania się z poniższymi faktami przed 10 lipca. Warto rozpropagować ten tekst teraz - bądź w rocznicę tej „polskiej” zbrodni.
Sprawa Jedwabnego nie jest zwyczajnym oszczerstwem. Nie chodzi w niej o to, że kilka osób mając nieuzasadniony żal do swoich polskich sąsiadów bądź Polaków w ogóle - oczernia ich. Nie chodzi o to, by pan Gross zarobił na antypolskich resentymentach diaspory żydowskiej, sprzedając im swoją książkę. Być może również szkalowanie Polaków na forum międzynarodowym nie jest tu celem. Całe to działanie jest najprawdopodobniej elementem zaplanowanej i szeroko zakrojonej akcji socjotechnicznej, mającej na celu wpędzenie Polaków w poczucie winy wobec narodu żydowskiego. Po co miałoby to być robione? Chodzi o to, że osoba, która ma poczucie winy wobec kogoś jest mniej skłonna bronić swoich racji w sporze z tym kimś, komu (w swojej opinii) wyrządziła krzywdę (tzw. „pedagogika winy”/”pedagogika wstydu”, jednym z narzędzi jest tu m. in. w film „Pokłosie”).
O jaki spór może chodzić? Zdaniem profesora Pogonowskiego (http://www.youtube.com/watch?v=7xG_Qdq8vvk&feature) przedmiotem sporu jest kwestia zwrotu majątków domniemanym spadkobiercom (osobom fizycznym i instytucjom) żydowskim (patrz też Uwłaszczać na majątku narodowym aż kamień na kamieniu nie zostanie).
Prawda o Jedwabnem i o II W. Ś. - Wykład prof. I.C. Pogonowskiego - https://www.youtube.com/watch?v=7xG_Qdq8vvk
Warto również zapoznać się z filmem dokumentalnym prezentowanym w TVTrwam (http://www.youtube.com/watch?v=IQQ6-LWapj4) - wypowiadają się w nim mieszkańcy Jedwabnego (w tym naoczni świadkowie; uwaga - materiał wideo jest w kilku miejscach uszkodzony - i jest niepoprawnie zmontowany, pewne elementy się powtarzają):
JEDWABNE - ŻYDOWSKIE KŁAMSTWA i zmowa milczenia ZDRAJCÓW Polski - https://www.youtube.com/watch?v=nwpMUsdCMf4
Niezależnie od sytuacji w Polsce - opisywana socjotechnika jest stosowana również wobec narodów innych niż polski. Mówi o tym David Duke w filmie „How Zionists Divide and Conquer” (od 11:58) [film z polskimi napisami, dostępne przez CC ].
Wróćmy jednak do problemu Jedwabnego. Poniższy zbiór tekstów jest kluczowy dla zrozumienia kto i w jaki sposób mordu w Jedwabnem dokonał oraz kto i dlaczego sprawcą (sensu largo, kierowniczym bądź dobrowolnym współsprawcą) tego mordu nie mógł być. Mord w Jedwabnem niekiedy bywa uzasadniany jako „słuszny odwet” polskiej ludności, która pamiętała zachowanie „sąsiadów” po 17.IX.1939 (polecam publikację prof. Krzysztofa Jasiewicza „Rzeczywistość sowiecka 1939-1941 w świadectwach polskich Żydów”). To bardzo poważny błąd. Jaki sens dla poznania prawdy o tym zdarzeniu ma usprawiedliwianie potencjalnych motywów kogoś, kto zbrodni się nie dopuścił - a mając okazję - dopuścić się nie chciał (i był raczej - ofiarą - raz przemocy okupanta, drugi raz - stalinowskiego aparatu represji (i istnieje duża szansa, że dochodzenie i proces miały podtekst nienawiści na tle etnicznym, ale skierowanym w niespodziewaną dla Grossa i polskich tumanów stronę), a trzeci raz - współcześnie - jest ofiarą kampanii oszczerstw, zdradzoną przez osobę pełniącą funkcje prezydenta III RP)?
Co zapomniano Polakom powiedzieć o procesie łomżyńskim?
Zbrodnia w Jedwabnem (10 lipca 1941 r.) została objęta postępowaniem dochodzeniowym w lutym 1948 roku. Postępowanie to, w sprawie ‚zbrodniczej działalności mieszkańców Jedwabnego' prowadził Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży, tzw. ‚bezpieka', w czasach, w których UBP od góry do dołu sterowane oraz kontrolowane było przez funkcjonariuszy pochodzenia żydowskiego. Nikt więc nie może zarzucić wynikom śledztwa, że w jakikolwiek sposób podlegały naciskom zmierzającym do wybielania Polaków, a wprost przeciwnie, po zakończeniu śledztwa, przed sądem, wielu oskarżonych i świadków zeznawało, że różnymi, nieraz okrutnymi metodami, zmuszano ich do składania nieprawdziwych zeznań i przyznawania się do winy, czego zresztą komunistyczny sąd pod uwagę nie wziął.
Sąd Okręgowy w Łomży rozpatrywał tę sprawę w dniach 16-17 maja 1949 roku. W procesie na ławie oskarżonych zasiadły 22 osoby, z czego 12 skazano za to, że ‚idąc na rękę władzy państwa niemieckiego brali udział w ujęciu około 1200 osób narodowości żydowskiej, które to osoby przez Niemców zostały masowo spalone w stodole Bronisława Śleszyńskiego.', pozostałych oskarżonych uniewinniono. Spośród tych dwunastu, w procesach odwoławczych uniewinniono jeszcze dwie osoby, czyli łącznie stalinowska i żydokomunistyczna sprawiedliwość wymierzyła wysokie kary dziesięciu oskarżonym.
Zauważyć trzeba, że oskarżenia i kary uniknął właściwy winny i wspólnik Niemców, kolaborant Marian Karolak, który z Jedwabnem wspólnego miał tylko tyle, że zaraz po zajęciu przez Niemców Jedwabnego został przywieziony ze Śląska i mianowany niemieckim burmistrzem, skupiając podobnych mu ludzi w podlegającym administracji niemieckiej Zarządzie Miasta. To przede wszystkim on i jego ludzie poszli na pełną współpracę z Niemcami, będąc głównymi wykonawcami niemieckiego planu zagłady jedwabińskich Żydów. Zbrodniarz, kolaborant, nie został odnaleziony, w 1949 r. twierdziło się, że zmarł, choć jak sugeruje J.T. Gross, przeżył.
Skazanymi zaś zostali:
- drugi współpracujący z Niemcami w dokonywaniu zbrodni (jak określono to w wyroku: ‚którego działanie uznać należało za pozbawione cech przymusu', (a jest to jedyna osoba, której postawiono w oskarżeniach Sądu i na podstawie zeznań udowodniono zarzut dobrowolnego, sprawczego udziału w zbrodni), folksdojcz ze Śląska [1] Karol Bardoń (urodził się pod Cieszynem), skazany przez Sąd na karę śmierci, której zresztą nie wykonano, w związku z bierutowskim aktem łaski zmieniającym karę śmieci na 15 lat więzienia. W aktach sprawy znajdują się cytowane w uzasadnieniu wyroku zeznania: ‚W dniu krytycznym był zaopatrzony w karabin na zbiórce (św. Józef Grądowski).' ‚Bardoń tegoż dnia zajęty był cały czas (św. Sokołowska).' ‚Bardoń zażądał od Niebrzydowskiego [nafty?] do podpalenia stodoły Śleszyńskiego, i takową otrzymał, a więc użył do podpalenia stodoły.'
Za winnych tego, że ‚na rozkaz Niemców wzięli udział w morderstwie około 700 osób narodowości żydowskiej przez doprowadzenie do stodoły, którą podpalono' Sąd uznał 4 osoby:
[2] Jerzego Laudańskiego pracownika posterunku niemieckiej żandarmerii w Jedwabnem (uwaga redakcji: „praca” na posterunku sprowadzała się w przypadku J. Laudańskiego do … czyszczenia butów żandarmów - o czym sam J. Laudański, wówczas pomocnik szewca, mówi w wywiadzie, którego obejrzenie gorąco polecamy)? a więc będącego na służbie niemieckiej (na rozprawie nie przyznał się do winy, ‚na rynek przyszedł razem z Kalinowskim', ‚O Laudańskim mówią [Żydzi]Eliasz Grądowski, Abram Boruszczak i Szmul Wasersztejn' oskarżając go o mord, Sąd uznał ich za niewiarygodnych, J. Laudański: ‚Zeznanie podpisałem pod presją, bo mnie bito i katowano, ale w rzeczywistości tak nie było; to, co powiedziałem było wymuszone, bo powiedziano mi: ‚), i skazał na 15 lat pozbawienia wolności, oraz:
[3] Zygmunta Laudańskiego, jego brata (na rozprawie nie przyznał się do winy, ‚św. Borawska i Chrzanowska mówią, iż oskarżonego ściągali Niemcy na rynek, a później stamtąd uciekł', ‚uciekł w trakcie pędzenia Żydów do stodoły', Z. Laudański: ‚Żyluka nie widziałem na rynku, a zeznawałem na niego pod presją‚) (p.e.1984: Szczegółowy opis sprawy Z. Laudańskiego pozwala zorientować się, jak całe postępowanie i proces miały się do sprawiedliwości i uczciwości.),
[4] Bolesława Ramotowskiego (przyznał się, że pilnował Żydów na rynku i do pędzenia Żydów do stodoły Śleszyńskiego, ‚Św. Grądzka i Jarnutowska mówią, że oskarżony zostały na rynek zabrany przez Niemców', B. Ramotowski: ‚Na zeznaniach zmuszony byłem mówić i na inne osoby, bo byłem bardzo bity‚ ), i
[5] Władysława Miciurę pracownika posterunku niemieckiej żandarmerii w Jedwabnem (na rozprawie nie przyznał się do winy, ‚w pierwszej linii podlegał werbunkowi do akcji przeciwko Żydom', W. Miciura: ‚Na zeznaniach mówiłem to, co chcieli, bo nie chciałem, żeby mi zdrowie odebrali'), i wymierzył wszystkim karę po 12 lat więzienia.
Za winnych tego, że ‚idąc na rękę Niemcom na rozkaz ujęli pierwsze co do rangi trzy osoby narodowości żydowskiej i doprowadzili na miejsce zbiórki' Sąd uznał:
[6] Stanisława Zejera (‚na rozprawie wyjaśnił, że gestapowiec kazał mu prowadzić 2-ch Żydów, których on początkowo wziął, ale w drodze puścił', dodając w przesłuchaniach ‚a potem uciekłem do domu', św. Marian Rutkowski: ‚Wiem, że Zejer był podczas śledztwa bity i maltretowany') i
[7] Czesława Lipińskiego (podczas rozprawy zaprzeczył udziału w przestępstwie, ‚Jego świadkowie jak Rybicka, Lipińska /?/, Dolewski zeznali, iż oskarżony zabrany był przymusowo, a potem uciekł', Natalia Rybicka: ‚Józefa Sielawę oraz oskarżonego Czesława Lipińskiego zabrał z domów niemiecki żandarm.', widziała to św. Alina Żukowska, Cz. Lipiński:.'Na zeznaniach mówiłem tak, jak ode mnie żądli, bo byłem bardzo bity.‚), skazując ich na 10 lat pozbawienia wolności.
Za winnych tego, że ‚działali na rozkaz na szkodę osób cywilnych narodowości żydowskiej przez pilnowanie ich na miejscu zbiórki' Sąd uznał 5 osób:
[8] Władysława Dąbrowskiego (na rozprawie nie przyznał się do winy, ‚Oskarżony zeznał, że nie chciał iść i Niemcy przez uderzenie w twarz zmusili go do pójścia.', ‚ z nakazu niemieckiego, popartego zastosowaniem przymusu fizycznego /uderzenie pistoletem po głowie i dłonią w twarz, od ciosu stracił ząb/ udał się na rynek, aby pilnować ludność żydowską', w śledztwie ‚przyznał się do pilnowania Żydów przez dwie godziny', ‚treść zeznań złożonych w czasie postępowania przygotowawczego została na nim wymuszona biciem.', znamienna jest tu uwaga Sądu, ‚że w pierwszym stadium postępowania Niemców, polegającym na dokonaniu zbiórki Żydów - mógł oskarżony nie przewidzieć dalszych wypadków, jakimi były spalenie i rozstrzeliwanie Żydów na cmentarzu.'),
[9] Feliksa Tarnackiego (oskarżony przyznał się na rozprawie do pilnowania Żydów na rynku przez 15 minut - skąd następnie uciekł., ‚Świadkowie odwodowi Walczyński, Wacław Krystowczyk i Przestrzelski zeznali, iż oskarżony w czasie krytycznym wyjechał rowerem z Jedwabnego.', w późniejszym procesie uniewinniony)
[10] Romana Górskiego (oskarżony przyznał się na rozprawie do pilnowania Żydów na rynku przez 15 minut, ‚Świadkowie [?]ska, Borawska, Mroczkowska zeznały, że Niemcy zabrali oskarżonego na rynek przemocą.', R. Górski: ‚Na zeznaniach byłem bardzo bity i tak mówiłem pod wpływem bólu‚),
[11] Antoniego Niebrzydowskiego (na rozprawie wyparł się udziału w przestępstwie - przyznał jedynie, że jako magazynier nafty z czasów sowieckich - wydał Bardoniowi na żądanie naftę w ilości 8 litrów.) i
[12] Józefa Żyluka (na rozprawie do winy się nie przyznał i wyjaśnił, że wziął z młyna Żyda, którego następnie wypuścił w drodze. W czasie śledztwa zeznał, ‚że Żyda puścił na szosie, skąd on sam poszedł na rynek.', i że ‚po tym udał się do domu i widział jak prowadzili Żydów do stodoły Śleszyńskiego.', uzupełnia to zapis: ‚W dochodzeniu nie mówił oskarżony, iżby chodziło tu o Zdrojewicza; tą ostatnią okoliczność zeznali świadkowie odwodowi: Brzeczko i Długołęcki.', w późniejszym procesie uniewinniony), skazując wszystkich na 8 lat więzienia.
Uzasadnienie tego wyroku wskazuje na następujące okoliczności zbrodni: ‚W morderstwie tym wzięli udział Niemcy w liczbie kilkudziesięciu (św. J. Sokołowska) w tym samych gestapowców 68 i miejscowa ludność, która do działania została wciągnięta przemocą. Żydzi zostali zgromadzeni na placu, skąd po wielu ekscesach, jak noszenie pomnika Lenina, odprowadzono ich na cmentarz, gdzie wielu rozstrzelano i do stodoły Śleszyńskiego, gdzie ich podpalono. Miejscowa ludność, a więc w tej liczbie i oskarżeni wzięci byli do udziału pod terrorem, jak to widać ze wszystkich wyjaśnień oskarżonych, gdziekolwiek by były one składane i z zeznań świadków oskarżenia i odwodowych. Przemoc zastosowana przez Niemców do oskarżonych wypływa w niewielkiej ilości w jakiej w tym dniu krytycznym zjawili się w Jedwabnem i z faktu, że Żydów należało wyciągać z mieszkań na plac zbiórki, czego sami Niemcy nie mogli dokonać ze względu na stosunkowo małą ich ilość.' Uzasadnienie to jest jednoznacznym i wyraźnym przyznaniem, że Niemcy sterroryzowali Polaków i zmusili do udziału w zaplanowanej przez nich zbrodni. W kategoriach prawnych orzeczenie ich winy i skazanie na wieloletnie pozbawienie wolności jest niedopuszczalne, całkowicie pozaprawne, a tak właśnie Sąd ten zawyrokował.
Fakty wymuszania zeznań Sąd skwitował stwierdzeniem: ‚Niektórzy z oskarżonych na swoje usprawiedliwienie podawali, że byli bici w Urzędzie Bezp. i dlatego zeznania składali pod presją. Ponieważ wielu oskarżonych badanych było równocześnie w Prokuraturze i zeznania tutaj złożone pokrywają się z zeznaniami w U.B., przeto zarzut składania przez oskarżonych zeznań pod presją - należy odrzucić, a to co zeznali w U.B. i Prokuraturze za prawdę uznać.' A to znów naruszenie fundamentalnych zasad prawnych, nakazujących, by w niepewności (a tu niemal wszystkie oświadczenia skazanych fakt wymuszania zeznań potwierdzały) rozstrzygać na korzyść oskarżonego.
Sąd wyłączył ze sprawy pozasądowe oświadczenie Szmula Wasersztajna, określił niewiarygodnymi zeznania św. Henryka Krystowczyka (agenta NKWD, który uciekł wcześnie z Jedwabnego, w obawie przed represjami, i świadkiem zdarzeń nie był), zeznający Żydzi Eliasz Grądkowski (deportowany wówczas wgłąb Rosji) i Boruszczak (nie był mieszkańcem Jedwabnego) świadkami zbrodni również nie byli, więc ich informacje ‚z powyższych względów [należy] traktować jako dowód uzupełniający, przyjmując iż świadkowie ci posiadali jedynie informacje o oskarżonych osobach.' Jak wiadomo Jan Tomasz Gross swój skandaliczny paszkwil ‚Sąsiedzi' oparł niemal całkowicie na informacjach pochodzących z tych właśnie źródeł. Zaznaczyć tu trzeba, że ci wszyscy, w czasie mordu w Jedwabnem nieobecni, złożyli najbardziej szkalujące Polaków ‚informacje', oświadczenia i ‚zeznania'.
Sąd operując liczbami, dotyczącymi Żydów, ofiar zbrodni, w kilku miejscach przytaczał sprzeczne dane, nie poparte jakimikolwiek dowodami, podając je przede wszystkim na podstawie żydowskich materiałów propagandowych oczerniających Polaków, wielokrotnie wyolbrzymiających rozmiary zbrodni, w których liczbę ofiar podawało się od 1200, do nawet kilku tysięcy, co pewnie wymagałoby zbudowania specjalnie dla nich największej w świecie stodoły.
W śledztwie badano sprawy dotyczące kilkudziesięciu (przynajmniej 90) Polaków podejrzanych (nie mylić z oskarżonymi i uznanymi za winnych) o udział w zbrodni, ostatecznie stawiając zarzuty wobec 22 osób, z czego dwunastu uznał za winnych, w tym jednego folksdojcza, ‚którego działanie uznać należało za pozbawione cech przymusu'. Wiadomo dzisiaj, że o podobne jak tych jedenastu (a po późniejszych 2 uniewinnieniach tylko dziewięciu) ‚przestępstwo' można byłoby jeszcze podejrzewać przynajmniej dwadzieścia innych osób narodowości polskiej (liczbę ogólną osób narodowości polskiej uczestniczących w tej zbrodni o nieustalonym przez Sąd stopniu odpowiedzialności ocenia się na 20 do 30), a mniejsza liczba oskarżonych była wynikiem niezidentyfikowania wielu podejrzanych (duża ich część nie była ‚sąsiadami', mieszkańcami Jedwabnego, np. chłopi z okolicznych miejscowości), ich nieuchwytności (np. Józef Sobuta [zastępca, czy sekretarz burmistrza Karolaka, ale jak twierdził później w magistracie ‚wykonywał tylko prace dorywcze', w późniejszym śledztwie św. Julian Sokołowski zeznał: ‚Sobuta w tym czasie pomagał niemieckim żandarmom w spędzaniu Żydów na rynek', ‚koło stodoły byli tylko przeważnie sami Polacy, którymi dowodził ob. Sobuta', św. Józef Grądowski: ‚ przy stodole obecny był cały zarząd magistratu', w 1953 r. a potem w 1954 r. Sąd w Białymstoku nie uznał zarzutów stawianych konkretnie Józefowi Sobucie i go uniewinnił] przebywał w szpitalu psychiatrycznym), nie ujęto wspomnianego Mariana Karolaka oraz Czesława Laceicza, Jerzego Tarnackiego [w czasie wojny i mordu służył w jedwabińskiej żandarmerii niemieckiej, ukrywał się do 1952 r., późniejszy informator UB ‚Ujawniony'], Juliusza Szmidta, Józefa Wasilewskiego, Jerzego Niebrzydowskiego, Michała Trzaski, Wacława i Mieczysława Borowiuków), bądź zgon (nie żyli już:. Stanisław Sokołowski, Eugeniusz Kalinowski, Józef Kobrzyniecki, Bolesław Rogalski, Władysław Modzelewski i Bronisław Śleszyński).
Przeprowadzone w latach 1948-1949 postępowanie w ewidentny sposób wskazuje na to, że jego celem było uzasadnienie tego, iż to Polacy byli sprawcami zbrodni w Jedwabnem, bez względu na wymowę faktów. Widać wyraźnie, że nie podjęto skutecznych starań, by wyjaśnić sprawstwo niemieckie, znaleźć i ustalić odpowiedzialnych po tej stronie, mimo iż niezaprzeczalnym faktem jest, że była to zbrodnia dokonana przez Niemców na polskich obywatelach narodowości żydowskiej, nie zapominając o kilku Polakach, którzy spaleni zostali również w stodole Śleszyńskiego. Polacy uznani ‚na siłę' winnymi zbrodni, zostali skazani. Spośród kilkudziesięciu przynajmniej Niemców, którzy zaplanowali, zorganizowali i zrealizowali ten bestialski mord, do dzisiejszego dnia nie został oskarżony i skazany żaden z tych Niemców.
Jeśli w kontekście faktów związanych z przebiegiem oraz wynikami śledztwa i procesu łomżyńskiego jakiś ‚Polak' identyfikuje się z ‚Polakami' odpowiedzialnymi za niewymuszone, bądź wynikającej ze służby Niemcom podległości sprawstwo zbrodni, tj. folksdojczami (np. Karol Boroń), funkcjonariuszami i pracownikami niemieckiej żandarmerii (np. Jerzy Tarnacki, Jerzy Laudański, Władysław Miciura), czy, będącymi na usługach niemieckich kolaborantami (niemiecki Zarząd Miasta z głównym współwinnym, współorganizatorem mordu, burmistrzem Marianem Karolakiem i jego pomocnikami, np. Józefem Sobutą), to nie ja! Ja raczej opowiadam się za prawdziwymi Polakami, którzy mieli to nieszczęście, że zostali przez Niemców i ich pomocników sterroryzowani, wyposażeni w kije i pałki oraz zmuszeni do dozorowania i konwojowania Żydów. A najbardziej za tymi, którzy w tych tragicznych chwilach znaleźli okoliczności i sposoby, aby uchronić od śmierci kilka istnień ludzkich, czego przykłady są udokumentowane. Dlatego Panie Redaktorze Miecugow, jeśli mogę coś poradzić, niech pan bije się w piersi raczej za Niemców i ich pomocników, niż za Polaków.
‚Sprawców' osądzono i ukarano. Od 1949 do 2000 roku właściwie nie zrobiono większych postępów w rozpoznawaniu okoliczności mordu w Jedwabnem. Impulsem do podjęcia takich działań niewątpliwie były prowokacyjne kłamstwa i oszczerstwa J.T. Grossa. IPN wdrożył więc dochodzenie, którego kierownictwo powierzył prokuratorowi Ignatiewowi.
Jak UB katowało świadków podczas dochodzenia w sprawie Jedwabnego i jak wyglądał proces w Łomży - sprawa Z. Laudańskiego.
(fragment tekstu Wiesława Wielopolskiego, W Jedwabnem Laudańskiego gnali gestapowcy, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie) (…) Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący chcieli. (Podkr. moje - WK.) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani czytać, „podpisywały” krzyżykami wszystkie protokoły, które im podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić.
W łapach UB
Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta. Przesłuchania odbywały się według schematu: zaciemniony pokój, śledczy za biurkiem i ciągle te same pytania - kogo widział przy mordowaniu Żydów?
Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy chronił przyrodzenie - kopali w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i znów bili. Po takiej „obróbce” mówił właściwie wszystko co chcieli. Starał się jednak podawać nazwiska tych, którzy byli poza zasięgiem UB albo nie żyli. (Podkr. moje - WK.)
Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego burmistrza w Jedwabnem - wyśmieli go. Podał nazwisko Kalinowskiego i Kurzeniowskiego, bo doszły go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do wymienienia nazwiska Mariana Żyluka, jednak później został on przed sądem uniewinniony (okazało się, że gdy Niemcy mordowali Żydów, siedział w areszcie na posterunku żandarmerii w Jedwabnem).
Przy podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania nie stosowano przymusu fizycznego. Laudański gwałtownie zaprotestował. Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na biurku, znów zgasło światło i wpadało trzech ubeckich opryszków. Cios w głowę, podłoga, kopy ubeckimi butami, ból, utrata świadomości. Nie chciał umierać w katuszach, jakie zadawali mu żydowscy oficerowie UB. (Podkr. moje - WK.) Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie prawdy i sprawiedliwości.
„Ludowa” sprawiedliwość
Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. (Podkr. moje - WK.)
„Niezawisły” sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on… zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.
Takiego chwytu Laudański nie przewidział.
W czasie procesu nie zeznawał żaden obiektywny świadek. O tym, że pani Marianna Supraska zeznała w śledztwie, że Laudańskiego gestapowcy gnali razem z Żydami, dowiedział się z publikacji profesora Tomasza Strzembosza w „Rzeczpospolitej” z 31 marca 2001 roku.
Na sali sądowej ze zdumieniem oglądał zeznających. Henryk Krystowczyk, jeden ze wspomnianych czterech braci, zeznał że na czas pogromu wrócił akurat z Wołkowyska i ukrywając się u swego stryjecznego brata Wacława przy ulicy Przestrzelskiej, widział przez dziurę w dachu, jak Zygmunt wraz ze swym ojcem Czesławem Laudańskim pędzili Żydów „piaszczystym gościńcem” do stodoły Śleszyńskiego. W dokładnym rozpoznaniu Laudańskich nie przeszkadzała mu ani dwustumetrowa odległość, ani rosnące na tej przestrzeni drzewa i zarośla, które - jak to w lipcu bywa - pokryte były obfitym listowiem. Jak rozpoznał Czesława Laudańskiego, ojca Zygmunta, który w tym czasie z niedowładem nóg leżał w łóżku? Pozostało to jego tajemnicą… jak również sądu, który tym bredniom dał wiarę.
Zaprzeczenia na nic się nie zdały. Sensownych wyjaśnień, jak chociażby Wacława Krystowczyka, stryjecznego brata świadka i jednocześnie właściciela domu, z którego jakoby wspólnie mieli widzieć Laudańskich, sąd nie brał pod uwagę. Wacław zdecydowanie zaprzeczył obecności Henryka w swoim domu, jak również wykluczył możliwość ukrywania się tam brata bez wiedzy gospodarza. Dementował tym samym kłamstwo o wspólnej obserwacji przez dziurę w dachu. (…)
Haniebny list prezydenta odczytany w Jedwabnem
Uczestnicy
uroczystości upamiętniającej
70. rocznicę mordu w Jedwabnem
Szanowni Państwo!
Łączę się w zadumie i modlitwie ze wszystkimi zgromadzonymi podczas uroczystości odbywających się w siedemdziesiątą rocznicę mordu w Jedwabnem.
W tym właśnie miejscu, 10 lipca 1941 roku, żydowscy mieszkańcy Jedwabnego i okolicznych miejscowości zostali w okrutny sposób pozbawieni życia. Zginęli mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi. Ocaleli tylko nieliczni, którym w porę udało się zbiec. Zginęli - spaleni żywcem - niemal wszyscy żydowscy obywatele Jedwabnego. Ich krzyk trwogi, dobywający się z płonącej stodoły, mimo upływu dziesięcioleci nie milknie.
Chociaż sprawcy tej zbrodni zostali zaraz po wojnie osądzeni, dopiero dziesięć lat temu pełen obraz tej tragedii dotarł do świadomości i sumień milionów Polaków. Wielu ludziom trudno było uwierzyć, że ten odrażający mord został popełniony polskimi rękami. Potwierdzają to jednak badania i publikacje historyków, jak również śledztwo przeprowadzone przez Instytut Pamięci Narodowej.
Zbrodnia ta wydarzyła się w nieludzkich czasach II wojny światowej, gdy nie było tutaj państwa polskiego, zniszczonego agresją dwóch totalitaryzmów we wrześniu 1939 roku. Wojna, straszliwa II wojna światowa, podczas której także Polacy byli bezwzględnie wyniszczani i prześladowani, wyjaśnia okoliczności tej zbrodni, ale jej w żadnym stopniu nie usprawiedliwia.
Dlatego, właśnie jako Polak i Prezydent Rzeczypospolitej, z uznaniem wspominam postawę mojego poprzednika, Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który przemawiając przed dziesięciu laty tu w Jedwabnem, znalazł w sobie wystarczająco dużo siły, by w imieniu swoim oraz - jak się wyraził - tych Polaków „których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią”, przeprosić za ten mord. Nazwał on wówczas sprawców tej zbrodni po imieniu: określił ich jako „winnych wobec Rzeczypospolitej, wobec jej wielkiej historii i wspaniałych tradycji”.
Tak, ci ludzie sprzeniewierzyli się Rzeczypospolitej. Podnieśli rękę na swoich żydowskich współobywateli. W tej stodole w Jedwabnem sprawcy tych zdarzeń, sami tego nie rozumiejąc, podpalili także wielowiekowe ideały Rzeczypospolitej, dumną tradycję kraju, który nazywano kiedyś w Europie państwem bez stosów.
Mieszkańcy Jedwabnego, obywatele polscy narodowości żydowskiej spłonęli w tej stodole zapędzeni do niej przez swych polskich sąsiadów. Zginęli - za przyzwoleniem okupanta - bo byli Żydami. (ten fragment jest wyjątkowo haniebny i oszczerczy - p.e.1984)
Odczuwamy do dziś ból i wstyd z powodu tego co się wtedy stało.
Z szacunkiem i wdzięcznością myślimy równocześnie o tych Polkach i Polakach, którzy w tym straszliwym piekle wojny i zniszczenia nieśli pomoc Żydom. Również tu, na Podlasiu. Ci ludzie nie dali się sterroryzować karą śmierci wymierzaną przez Niemców za pomoc okazywaną żydowskim współobywatelom. Ratowali ich udzielając im pomocy i schronienia. Wielu, niekiedy całe rodziny, zapłaciły za to najwyższą cenę.
Szanowni Państwo,
Jedwabne to nie tylko nazwa symbolizująca dramatyczne wydarzenia z czasów II wojny światowej. To także ważny znak w zbiorowej świadomości i pamięci Polaków. Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą. Długo trwało, zanim zrozumieliśmy, że przyznanie się do tej winy nie przekreśla polskiej martyrologii i polskiego bohaterstwa w walce z niemieckim i sowieckim okupantem. Że nie oznacza relatywizacji win i wywrócenia proporcji w ocenie historycznych zasług i grzechów.
Urząd Prezydenta Rzeczypospolitej od początku wspierał ten trudny proces. Chylę czoła przed wysiłkiem, jaki dla oczyszczenia historycznej pamięci i przywrócenia dobrych relacji między Polakami i Żydami podjęli wszyscy moi poprzednicy. Przywrócili oni stosunkom polsko - żydowskim wymiar, jaki powinny mieć relacje między narodami zamieszkującymi tę samą ziemię.
Dziś w siedemdziesiątą rocznicę mordu w Jedwabnem nie sposób jednak nie myśleć przede wszystkim o samotności, przerażeniu i cierpieniu jego ofiar. Opłakujemy je również teraz, po siedemdziesięciu latach. Chcemy - wraz z dzisiejszymi mieszkańcami Jedwabnego - do końca zrozumieć wymowę tego, co się wtedy stało, oraz uświadomić sobie to, co dziś musi zostać w nas ocalone jako pamięć, przestroga, zobowiązanie.
Wtedy nie było tu Rzeczypospolitej. Ale dziś ona jest. Jest i słyszy skargę, niegasnący krzyk swoich żydowskich obywateli. Dziś - w Jej imieniu - oddaję cześć ich cierpieniom. I raz jeszcze proszę ich o przebaczenie.
Bronisław Komorowski
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Poszukiwany Hermann Schaper
Marszrutę morderców z SS latem 1941 roku można zrekonstruować: w końcu czerwca Wizna, 5 lipca Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, w sierpniu (bez dokładnej daty) Łomża, około 22 sierpnia Tykocin, 4 września Rutki.
Nazwisko poszukiwanego: Hermann Schaper. Ostatnie miejsce zamieszkania: nieznane. Być może Lüneburg lub Lüdenscheid w Niemczech. W każdym razie coś na Lü… Tak twierdzi świadek, który rozmawiał z nim w roku 1979. Jednak 22 lata temu gubią się ślady tego człowieka. Kto może znać jego dalsze losy?
Przypuszczalnie nie żyje. Już wtedy bowiem był przewlekle chory, cierpiał na prostatę. A może jednak żyje. Pacjenci chorzy na prostatę dożywają niekiedy sędziwego wieku. Gdyby jeszcze żył, to niedawno, 12 sierpnia, obchodziłby swoje dziewięćdziesiąte urodziny. Miejsce urodzenia: Strasburg w Alzacji, w roku 1911 należący do Rzeszy Niemieckiej, od roku 1919 do Republiki Francuskiej.
Etat Civil de Strassbourg, który w zasadzie powinien aż do śmierci prowadzić rejestr osobowy wszystkich urodzonych w mieście, nie odnotował jego zgonu. Wszelako zdarza się, że niemieckie urzędy stanu cywilnego nie wysyłają do miejsca urodzenia kopii aktu zgonu niemieckich Alzatczyków urodzonych przed pierwszą wojną światową, mimo że przepisy tego wymagają. Urzędy stanu cywilnego w Lüneburgu koło Hamburga i Lüdenscheid na obrzeżach Zagłębia Ruhry również nie potrafią pomóc. W spisie abonentów niemieckiej telekomunikacji figuruje 34 Hermannów Schaperów. W 31 wypadkach pomyłka, w trzech pozostałych od tygodni nikt nie podnosi słuchawki. Natomiast pod nazwiskiem Schaper niemiecka książka telefoniczna wymienia 3421 abonentów, kilku z nich może być spokrewnionych z poszukiwanym.
Akta Hauptsturmführera
Schaperem interesuje się obecnie kilku polskich historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Może wkrótce zainteresuje się nim też prokuratura, gdy otrzyma raport historyków badających archiwa w celu wyjaśnienia zbrodni wojennych popełnionych we wschodniej Polsce. Jeden z nich natrafił na akta Hauptsturmführera Schapera. Dotychczasowe materiały archiwalne, które obejmują zarówno dokumenty urzędowe, jak i zeznania świadków wskazują, że Schaper prawdopodobnie kierował „akcją likwidacji Żydów” w Jedwabnem.
10 lipca 1941 roku był gorącym letnim dniem. Na rynku naprzeciwko pobielanego kościoła z dwoma wieżami zatrzymało się kilka samochodów osobowych, z których, jak zeznali potem świadkowie, wysiadło od ośmiu do dwunastu mężczyzn. Kilku nosiło mundury, inni byli po cywilnemu. Rozmawiali po niemiecku. Jednym z nich był najprawdopodobniej Schaper.
Opinie na temat tego, co się dokładnie stało w Jedwabnem od przybycia Niemców do zachodu słońca, gdy dym i swąd palonych ciał zaległby nad miasteczkiem, są różne. Dokładnie 22 lata później polskie władze umieściły pamiątkową tablicę przy drodze, przy której stała spalona stodoła: „Miejsce kaźni ludności żydowskiej. Gestapo i żandarmeria hitlerowska spaliły żywcem 1600 osób”. Tablicę tę usunięto wiosną 2001 roku.
NIEMIECKIE WYDANIE „SĄSIADÓW”
Adam Michnik: Gross jak Jaspers i Mickiewicz
We wstępie Jan T. Gross pisze, że nie poczynił żadnych zmian w stosunku do oryginalnego wydania polskiego: „Nie ma nic, co chciałbym dodać do wypowiedzi wydania oryginalnego”. Uważa, że po starannym zbadaniu sprawy przez historyków i dziennikarzy nie musi nic zmieniać. Niemiecki czytelnik nie dowiaduje się więc od Grossa, że straszna liczba 1600 ofiar jest wielokrotnie za wysoka, nie dowiaduje się niczego o ekshumacji, o znalezieniu łusek z niemieckich karabinów i niemieckiego pistoletu oficerskiego. Niemiecki czytelnik nie dowiaduje się także o badaniach IPN w niemieckim Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu.
Eksperci z Ludwigsburga już przed 40 laty odkryli, że Einsatzkomando SS pod dowództwem hauptsturmführera Hermanna Schapera od końca czerwca do początku września 1941 r. przeprowadziło w przynajmniej sześciu miejscowościach w okręgu Łomża „akcję likwidacji Żydów”. Przed czytelnikiem ukrywa się też, że izraelskie urzędy, niezależnie od niemieckich, również zrekonstruowały drogę morderców z SS.
Książkę opatrzył przedmową Adam Michnik. Pisze w niej o Grossie tak: „Jego odwaga stawia go w jednym szeregu z Karlem Jaspersem, Thomasem Mannem, Günterem Grassem i Hannah Arendt. Wpisuje się on w długi szereg znakomitych polskich intelektualistów, sięgający od Mickiewicza i Słowackiego do Gombrowicza i Miłosza, którzy odsłaniają zakłamanie i powierzchowność panujące w obszernych częściach polskiej kultury narodowej”. T.U.
Jan T. Gross, amerykański socjolog pochodzący z Warszawy, uważa, że wie, co się wtedy wydarzyło. We wstępie do niemieckiego wydania swojej książki „Sąsiedzi”, która teraz ukazała się w Niemczech, pisze: „W tym dniu w lipcu 1941 jedna połowa ludności zamordowała drugą połowę, około 1600 mężczyzn, kobiet, dzieci”.
Gross pisze dalej: „Udział Niemców 10 lipca 1941 ograniczył się przede wszystkim do robienia zdjęć i filmowania przebiegu wydarzeń”.
Przedtem mieli oni jednak zezwolić radzie miejskiej Jedwabnego na „zrobienie porządku” z Żydami. Gross odwołuje się do zeznań ocalałych, na których opierała się polska prokuratura w roku 1949 w czasie procesu przeciwko dwudziestu mieszkańcom Jedwabnego z powodu „współudziału w morderstwie”. W oczach sądu głównymi sprawcami byli niemieccy okupanci. Gross odrzucił tę tezę. Instytut Pamięci Narodowej chciał jednak mieć pewność i dlatego wysłał swojego eksperta do Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu koło Stuttgartu. Ponieważ Gross wyszedł od tezy, że Niemcy podczas zbrodni w Jedwabnem byli jedynie widzami, dlatego w ogóle nie szukał w Ludwigsburgu. A znalazłby tam bardzo szybko.
Co ustalił radca Opitz
W Ludwigsburgu przed prawie czterdziestu laty radca Sądu Okręgowego Opitz, którego imię nie jest znane, zajmował się sprawą „eksterminacji Żydów” w okręgu Łomża (akta nr 5 AR-Z 13/62). Opitz oparł się przy tym przede wszystkim na wypowiedziach członków SS, którzy byli przesłuchiwani dwadzieścia lat po wydarzeniu, oraz na wypowiedziach ocalałych Żydów, którzy najczęściej mieszkali wtedy w Izraelu. Nie miał do dyspozycji akt polskich, nie było bowiem wtedy stosunków dyplomatycznych między RFN (czy jak się wtedy jeszcze mówiło NRF) a PRL, nie mówiąc o współpracy organów sprawiedliwości.
Opitz ustalił, że w tym okręgu „akcję przeciwko Żydom” przeprowadziło Einsatzkomando SS Zichenau-Schröttersburg. Zichenau nazywali niemieccy okupanci miasto Ciechanów, Schröttersburg natomiast to Płock. Komando SS otrzymało rozkaz zapełnienia „próżni bezpieczeństwa policyjnego” w obszarze Łomży i przeprowadzenia „czystki”, jak to się mówiło w nazistowskim języku. Chodziło o wymordowanie żydowskiej ludności. Marszruta morderców z SS latem 1941 roku daje się dobrze zrekonstruować zarówno na podstawie niemieckich dokumentów, jak też dzięki zeznaniom świadków: w końcu czerwca Wizna, 5 lipca Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, w sierpniu (bez dokładnej daty) Łomża, około 22 sierpnia Tykocin, 4 września Rutki. Ponadto wymienione są „akcje Żydowskie” w Zambrowie i Borkowie.
Einsatzkomando postępowało według tego samego schematu jak w wielu innych miejscowościach w obszarze od Morza Bałtyckiego aż po Morze Czarne, na dzisiejszej Litwie, Białorusi, Ukrainie, w Mołdawii rekrutowało przede wszystkim z miejscowych „dołów” młodych mężczyzn, którym obiecywało łupy i bezkarność. Wykorzystywało przy tym tradycyjny antysemityzm w tych krajach. Rząd i Kościół w Polsce przed drugą wojną podżegały nastroje antysemickie, które umocniła jeszcze okupacja sowiecka od września 1939 do czerwca 1941, bo w oczach wielu Polaków część Żydów sympatyzowała albo nawet kolaborowała z okupantem.
Dowództwo nazistowskie dobrze znało te nastroje. Reinhard Heydrich, jeden z dowódców SS, napisał w swoim rozkazie z 1 lipca 1941: „Polacy zamieszkali na tych terenach okażą się na podstawie swoich doświadczeń antykomunistyczni, a także antyżydowscy”. Zalecił wykorzystanie odpowiednio nastawionych Polaków jako „element inicjujący do pogromów”.
Tego rozkazu trzymał się także dowódca Einsatzkomando Zichenau-Schröttersburg, były komisarz kryminalny Schaper. Według świadków osobiście kierował „akcjami żydowskimi” co najmniej w odległym od Jedwabnego o 15 kilometrów Radziłowie oraz w oddalonym o 30 kilometrów Tykocinie. Tego wszystkiego dowiedział się radca sądowy Opitz od władz izraelskich. Otrzymał bowiem z Tel Awiwu raport (sygn. P. Ain. - 0189) biura śledczego do ścigania zbrodni nazistowskich przy sztabie policji izraelskiej, sporządzony w języku niemieckim 23 stycznia 1963 roku przez referenta śledczego N. Derschowitza.
Odpowiedzialność Einsatzkomando
Izraelskie urzędy odszukały ocalałych z akcji „Einsatzkomando SS” w obu miejscowościach. Chaji Finkelstein z Radziłowa, mieszkającej wtedy w Haifie, pokazano 20 zdjęć nazistowskich funkcjonariuszy. Wskazała na dwa zdjęcia Schapera i powiedziała: „Widziałam go na rynku, jak wydawał rozkazy”. W Radziłowie, tak jak w Jedwabnem, kilkuset Żydów spędzono do stodoły i podpalono. Niemcy użyli przy tym, jak ustalili Izraelczycy, powołanej przez siebie polskiej policji pomocniczej. Również grupa ludności miejscowej brała udział w polowaniu na Żydów. Przy czym polscy współsprawcy, jak obecnie wiadomo, dopuścili się szczególnie szokujących okrucieństw.
Podczas badania sprawy Tykocina izraelscy urzędnicy przesłuchali pochodzącego stamtąd Izchaka Felera. On również zidentyfikował Schapera na podstawie zdjęć. Żydzi z Tykocina wedle relacji Felera zostali rozstrzelani w pobliskim lesie przez Niemców przywiezionych czterema ciężarówkami. Polscy chłopi musieli wcześniej wykopać wielkie doły. Urzędnikom izraelskim jednak nie udało się wtedy odnaleźć świadków naocznych z Jedwabnego. W izraelskich archiwach, w tym także w Yad Vashem, są dalsze relacje na temat zbrodni popełnionych przez Einsatzkomanda w Polsce wschodniej. Gross z nich nie skorzystał.
Na podstawie informacji z Tel Awiwu i protokołów z przesłuchań niemieckich funkcjonariuszy Opitz w Ludwigsburgu doszedł do wniosku, że Einsatzkomando Schapera było odpowiedzialne także za masowy mord w Jedwabnem. Wynika to również z planów obszaru operacyjnego, ponieważ esesmani działali przed i po 10 lipca 1941 w sąsiednich miejscowościach.
Postępowanie zostało umorzone
Opitz przesłał swój raport do prokuratury w Hamburgu, która w roku 1964 wszczęła dochodzenie przeciwko Schaperowi z powodu mordowania Żydów w okolicach Łomży (akta nr 141 Js 223/64). Schaper mieszkał wtedy w Hamburgu, jako sublokator u Krögera na Strandweg 9, w eleganckiej dzielnicy Blankenese. Bezpośrednio po wojnie zniknął, żył pod fałszywym nazwiskiem Karl Bielinski w różnych miejscowościach. W 1953 roku jednak urzędnicy z Hamburga odkryli, że nazwisko jest fałszywe (akta nr 9 Js 2759/53).
Podczas przesłuchania przez prokuraturę tego miasta w 1964 roku jako zawód Schaper podał „urzędnik handlowy”. Jednakże zaprzeczył, żeby kiedykolwiek słyszał nazwy miejscowości Radziłów, Rutki, Zambrów, Jedwabne i Wizna. Potem zaplątał się w sprzecznościach: raz mówił, że był kierowcą, innym razem, że załatwiał w Łomży sprawy administracyjne, jeszcze innym razem, że miał ścigać podwójnych agentów. Kierownik niemieckiej administracji cywilnej w Łomży, niejaki hrabia von der Groeben, zeznał natomiast do protokołu, że słyszał, iż Schaper miał tam prowadzić rozstrzeliwanie Żydów.
Postępowanie zostało umorzone 2 września 1965 z braku dowodów. W uzasadnieniu hamburski starszy prokurator napisał, że co prawda ocaleni z Radziłowa i Tykocina rozpoznali Schapera jako kierującego akcją, jednak, jak pokazuje doświadczenie, przy identyfikacji na podstawie zdjęć możliwe są pomyłki. Dalej niemiecki prokurator stwierdził: „Nawet jeśli Schaper nadzorował gromadzenie Żydów, to jeszcze nie dowodzi, że wiedział, iż zostaną następnie zabici, a cóż dopiero, że on sam w tym zabijaniu jakoś uczestniczył”. Również wypowiedź hrabiego von der Groebena nie stanowiła dowodu. Był to czas, gdy większość niemieckich prokuratorów niezbyt się wysilała, żeby oskarżyć nazistowskich sprawców.
Ale Schaper trafił jeszcze za kratki prawie dziesięć lat później za popełnione w Polsce zbrodnie. W 1974 roku spędził kilka miesięcy w areszcie śledczym, zanim jego adwokatowi udało się załatwić mu zwolnienie. Dalej odpowiadał z wolnej stopy. Sąd był zdania, że nie zachodzi niebezpieczeństwo ucieczki, Schaper prezentował się jako porządny obywatel, który stawiał się punktualnie na wszystkie rozprawy. W tym czasie był już rencistą, przeszedłszy przed ukończeniem 65 roku życia w stan spoczynku z powodów zdrowotnych. Jego dolegliwości prostaty nasiliły się. Musiał, jak przypominają sobie uczestnicy procesu, nosić pieluchę, co było dla niego krępujące. Jednakże starał się na zewnątrz zachować wyprężoną postawę.
Skazany na sześć lat
Sąd w mieście Giessen w Hesji stwierdził ostatecznie w „procesie gestapo” w roku 1976, że on oraz czterech innych członków komando SS Zichenau- -Schröttersburg winni są „współudziału w mordzie na Polakach i Żydach”. Za głównych winowajców uznano nazistowskich zwierzchników, którzy wydali gardzące człowiekiem ustawy i przepisy. Jednakże oskarżeni musieli przecież rozumieć, że „przepisy prawa karnego dla Polaków” (Polenstrafrecht), jak i represji wobec Żydów stanowiły „moralny upadek” i były bezprawne. Działali oni z nienawiści rasowej, tudzież z „niskich pobudek”.
Schaper został skazany na sześć lat. Jednak jego adwokat złożył rewizję i były Hauptsturmführer SS pozostał na wolnej stopie, bo nie zachodziło przecież niebezpieczeństwo ucieczki. Adwokat argumentował, że Schaperowi nie można zarzucić nienawiści rasowej, bo twierdzi, że wśród jego przyjaciół miał kilku Żydów. A poza tym, on tylko wykonywał rozkazy. Ta argumentacja pozwoliła Schaperowi i jego adwokatowi wygrać przed Trybunałem Federalnym w Karlsruhe. Najwyżsi sędziowie uznali, że w sprawie Schapera sąd w Giessen nie sprawdził dostatecznie zarzutu „nienawiści rasowej”, i przekazali jego postępowanie do innej izby karnej. Do drugiego procesu jednak nigdy nie doszło, ponieważ stan zdrowia 68-letniego wtedy Schapera pogorszył się na tyle, że na podstawie zaświadczenia lekarskiego nie mógł brać udziału w rozprawie.
W czasie procesu w Giessen wyszło na jaw, że archiwum gestapo z Zichenau-Schröttersburga dostało się w polskie ręce. Gdy Armia Czerwona latem roku 1944 posuwała się na zachód dużo szybciej niż oczekiwali tego Niemcy, jeden z esesmanów otrzymał zadanie zniszczenia akt. Kazał wszystko załadować na ciężarówkę, którą jednak zapewne w panice porzucił w lesie. Z akt tych cytowali ku wielkiemu zaskoczeniu niemieckich prawników polscy oskarżyciele posiłkowi. Dopiero niedawno okazało się, że akta gestapo leżą przypuszczalnie w Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Tylko część została dotychczas przejrzana. Gross nie wiedział najwyraźniej o tym, w każdym razie tam nie szukał.
Dowód, czyli 100 łusek
Jednakże ani dotychczas sprawdzone warszawskie dokumenty, ani akta procesowe z Giessen, ani raporty z Ludwigsburga, ani protokoły z Tel Awiwu nie zawierają jednoznacznego dowodu na to, że niemieccy okupanci przy mordzie Żydów w Jedwabnem odegrali decydującą rolę. Jednak w maju 2001 roku, prawie 60 lat po zbrodni, dowód taki został znaleziony w postaci prawie 100 łusek oraz kilku pocisków z karabinu i pistoletu. Eksperci IPN zbadali mianowicie teren, gdzie stała stodoła, do której spędzone zostały ofiary. Na początku Związek Gmin Żydowskich w Polsce protestował przeciw temu, bo zakłóca to spokój umarłych. Ostatecznie znaleziono kompromis - został wykopany rów przez teren, rabini odmówili w czasie prowadzenia prac modlitwę za zmarłych.
Eksperci odkryli nie tylko szczątki ofiar, lecz znaleźli także amunicję. Skoro tylko mała część grobu została zbadana, eksperci nie wykluczają, że znajduje się tam jeszcze kilkaset dalszych łusek (p.e.1984: Lech Kaczyński uniemożliwił dokończenie badań, na co zwróciła uwagę pani halszka w komentarzu poniżej). Amunicja pochodziła z niemieckich karabinów „Mauser”, rok produkcji 1938, oraz z pistoletu „Walter”, noszonego przez niemieckich oficerów. Nie ma żadnych wskazówek, że strzały zostały oddane w innym dniu niż owego 10 lipca. Co prawda zmieniali się okupanci podczas wojny - najpierw Niemcy, potem Armia Czerwona, znów Niemcy, wreszcie znów czerwonoarmiści, jednak Jedwabne nigdy nie było terenem bezpośrednich działań wojennych.
Tym samym teza, że Niemcy nie brali czynnego udziału w mordzie Żydów w Jedwabnem, została poważnie podważona (raczej - całkowicie obalona - p.e.1984). Ciekawe, że Gross nie odnosi się do tego faktu ani słowem w niemieckiej edycji, która w tych dniach ukazała się w wydawnictwie C.H. Beck w Monachium.
Wykopaliska wykazały ponadto, że w stodole nie mogło zostać spalonych 1600 osób, jak głosiła tablica pamiątkowa z roku 1963, lecz około 250. Inne masowe groby, które zostały opisane w książce, najwidoczniej nie istnieją. W grobie masowym w Jedwabnem znaleziono także biżuterię oraz monety, w tym również złote rublówki. Prokurator, który badał ponownie ten grób masowy, uważa: „Liczba 1600 jest tylko symboliczna”. Mimo to międzynarodowe media powtarzają tę szokującą swoją wielkością liczbę. Dla moralnej oraz prawno - karnej oceny nie ma to żadnego znaczenia, czy było 250 czy 1600 ofiar, ma jednak znaczenie dla rekonstrukcji wydarzeń.
Teza Grossa nie do utrzymania
Że w Polsce w tamtych latach panowały silne nastroje antysemickie, że mężczyźni z Jedwabnego i z przyległych wsi brali udział w masakrze, że stali się mordercami i złoczyńcami nie ulega najmniejszej wątpliwości w obliczu zeznań świadków. Jednakże wersja Grossa, że istniało porozumienie między radą miejską Jedwabnego a Niemcami w sprawie zamordowania żydowskiej ludności, nie da się udowodnić na podstawie relacji świadków. Nie było mianowicie w ogóle rady miejskiej w Jedwabnem. Niemcy użyli raczej wygodnych dla siebie kolaborantów. Obaj mężczyźni na czele administracji nie pochodzili zresztą z Jedwabnego, jeden przynajmniej z nich był kryminalistą.
Pojęcie rady miejskiej sugeruje, że jej decyzje były akceptowane przez większość mieszkańców i że istniała miejscowa elita. Ta jednak w ciągu dwóch lat okupacji radzieckiej została deportowana przez tajną policję i większość z niej zginęła, m.in. proboszcz, aptekarz, burmistrz, większość pozostałych członków rady miejskiej, komendant posterunku policji, prawie wszyscy nauczyciele i pozostała inteligencja, kilku rzemieślników.
Gdy latem 1941 roku Niemcy przybyli do Jedwabnego, zastali pozbawioną kierownictwa i zdezorientowaną, straumatyzowaną społeczność, w której nie było żadnych autorytetów. Ton nadawało pospólstwo, jeden z ocalałych Żydów mówi wprost o „miejscowych zbirach”. Jednakże jest zupełnie prawdopodobne, że większość katolickiej ludności przynajmniej w pierwszych godzinach owego 10 lipca cieszyła się z szykan przeciwko żydowskim sąsiadom, którzy przed południem musieli pod strażą plewić na rynku chwasty, bo wszyscy Żydzi według Polaków sympatyzowali z Sowietami.
Zmuszanie Żydów do poniżających „prac oczyszczających” należało do typowych elementów wymyślonych przez Niemców w „akcjach żydowskich”. Po anszlusie w 1938 roku w Wiedniu Żydzi przy wrzaskach przechodniów czyścili ulicę szczoteczkami do zębów. W Radziłowie, a więc trzy dni przed mordem w Jedwabnem, musieli zbierać zwierzęce odchody. Pewien świadek, którego wypowiedzi dla Grossa posiadają najwyraźniej wartość dowodową, miał tam w ogóle nie widzieć Niemców. Stąd również w odniesieniu do Radziłowa w obliczu wielości wypowiedzi świadków zarówno Polaków, jak też Żydów nie ulega wątpliwości, że część miejscowej ludności brała udział w mordzie.
Nie inaczej było w Jedwabnem. Ocaleni opowiadają, że było od trzydziestu do czterdziestu, którzy w brutalny, sadystyczny sposób pędzili, bili, torturowali, zabijali Żydów; którzy jeszcze wieczorem tegoż 10 lipca podzielili między siebie ich dobytek; którzy jako pomocnicy Niemców wzięli na siebie ciężką winę. Jednakże szokująca teza, że jedna połowa mieszkańców napadła na drugą połowę, wydaje się w świetle dokumentów i relacji świadków nie do utrzymania. Materiały archiwalne i wyniki ekshumacji przemawiają przeciw tej tezie. To raczej Niemcy ten mord wymyślili, zorganizowali, wyreżyserowali i swoją bronią ostatecznie dopełnili.
Autor, slawista i historyk, jest długoletnim korespondentem monachijskiego dziennika „Süddeutsche Zeitung” w Warszawie i autorem trzech książek o stosunkach polsko-niemieckich. W języku polskim ukazała się: „Niemcy w Polsce. Historia mniejszości w XX wieku”. Niniejszy tekst ukazuje się jednocześnie w „Rzeczpospolitej” i „Süddeutsche Zeitung”.
Znikające wyniki badań archeologicznych
Co do wyników badań archeologicznych, to wyparowały, nie ma ich w publikacji IPN „Wokół Jedwabnego” wyszukiwanie na google łańcucha jedwabne site:ipn.gov.pl mauzer albo jedwabne site:ipn.gov.pl mauser daje tylko jeden link - i to po angielsku!:
„The Head Commission for the Prosecution of Crimes against the Polish Nation informs that on Monday, June 4, 2001, the search and examination of the victims' remains in Jedwabne will be finalised. June 1 and 2, 2001, are the last two days when the archeological and investigative works are being continued. On May 31, 2001, a bullet jacket, of most likely a 9 mm caliber, was found among the human ashes. The core of the bullet melted which leads to a conclusion that it had been put into fire. Also, on one of the skeletons another fired bullet was found, most likely of a 7.9 mm caliber of the Mauser's system. The above-mentioned items as well as dozens of other bullet shells have been found in the area of the barn. They will be subject to further investigation.
Warsaw, June 1, 2001″
Zauważmy, że IPN żyje z naszych podatków. A my w naszym języku nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się z ich strony WWW rzeczy fundamentalnych. Na szczęście możemy się ich dowiedzieć skądinąd:
Jedwabne: łuski wymieszane z kośćmi ofiar nie zostały uznane przez śledczych IPN za dowód. Dlaczego?
Relacja księdza E. Orłowskiego
Świadectwo sąsiada
Ks. Edward Orłowski, Niedziela - Tygodnik Katolicki 29/2001 22.07.2001
(Skrót relacji zamieszczony został już wcześniej w naszej witrynie jako „Ksiądz Edward Orłowski o Jedwabnem)
(… pominięty fragment tekstu można przeczytać tu …)
Dlaczego poczułem się upoważniony do zabierania głosu w sprawie mordu Żydów w Jedwabnem? Ponieważ miałem bardzo szczegółowe informacje o przebiegu tego mordu na Żydach od ks. Józefa Kęblińskiego, który opowiadał mi o tym wielokrotnie. Dzięki temu czuję się świadkiem pośrednim.
Sprawa korzeniami sięga roku 1939, kiedy do Jedwabnego przyszli Niemcy, ale na podstawie umowy Ribbentrop - Mołotow ustąpili miejsca Sowietom. Po wkroczeniu Sowietów, Żydzi przywitali ich kwiatami, objęli stanowiska w urzędzie miejskim. Utworzyli z młodych Żydów sowiecką milicję i przystąpili do współpracy z NKWD. Współpraca ta polegała na tym, że udzielali oni NKWD szczegółowych informacji, a ponieważ w październiku 1939 r. zawiązał się ruch oporu, była to szkoła do kształcenia w walce partyzanckiej trzech powiatów: łomżyńskiego, białostockiego i augustowskiego. Zgromadziło się tu trochę ludzi z podwarszawskich i warszawskich szkół wojskowych. Mieszkali oni i działali w Jedwabnem, ale Żydzi ich szpiegowali, dlatego też przenieśli się do sąsiedniej wsi Kubrzany, ale i tam ich szpiegowano. Wtedy przenieśli się za Biebrzę, na tereny bagienne, do uroczyska Kobielno, gdzie była leśniczówka, która stała się miejscem ich pobytu. Ale i tam ich wyszpiegowano, mieli w tym swój duży udział Żydzi jedwabieńscy. W dzień Zesłania Ducha Świętego1941 r. najechało NKWD i oddziały Armii Czerwonej, i rozegrała się walka, w której zginęli partyzanci, ale o wiele więcej żołnierzy NKWD.
Po tym wypadku były najboleśniejsze zsyłki. Żydzi przygotowywali listy patriotów, ludzi wartościowych, wykształconych, których należało jak najszybciej wywieźć. Czynnie więc uczestniczyli Żydzi w aresztowaniach, przyprowadzali enkawudzistów w miejsce zamieszkania skazańców i wraz z NKWD wywieźli ich furmankami do Łomży na stację kolejową. To Żydzi uzbrojeni w karabiny konwojowali furmanki. Matki i żony aresztowanych błagały Żydów - sąsiadów, aby umożliwiono ucieczkę ich mężom i synom, w czasie drogi do stacji. Żydzi jednak nie dopuścili do żadnej ucieczki. Nieznany jest ani jeden przypadek, aby komuś pomogli uciec.
Najbardziej tragiczny był ostatni konwój, tuż przed wkroczeniem Niemców do Łomży, czyli przed wybuchem wojny niemiecko - sowieckiej. Pociąg, składający się z wielu wagonów bydlęcych, nie zdążył zabrać wszystkich ludzi. Pozostałych więc umieszczono w więzieniu, oczekując na następny transport. 22 czerwca 1941 r. Niemcy wkroczyli do Łomży, więźniowie sforsowali drzwi i zamki i wydostali się z więzienia, powracając do Jedwabnego, spotykając tu Żydów, którzy ich konwojowali.
Mieszkania Polaków były zajęte, rodziny były wywiezione w głąb Rosji, Polacy wracając, nie mieli gdzie się podziać.
10 lipca 1941 r. Niemcy zorganizowali likwidację Żydów w Jedwabnem. Przez pierwsze dni, poprzedzające tę likwidację, Żydów zganiali na rynek do pracy celem wyrywania trawy, po tym wyrywaniu trawy rozpuszczali ich do domów. Na drugi dzień powtórzyli te same działania, dopiero trzeciego dnia postanowili ich zamordować. Tak więc dopiero trzeciego dnia dokonano spalenia Żydów.
Ks. Kębliński mieszkał na plebani, którą Niemcy zwrócili po „Selsowiecie”. Niemcy mieli kwaterę w starej aptece. Zwrócili ks. Kęblińskiemu plebanię po „Selsowiecie”, również tutaj mieszkał z księdzem przez krótki czas kapelan niemiecki. Ponieważ ks. Kębliński znał język niemiecki, z konieczności stawał się tłumaczem, między Polakami i Niemcami, Żydami i Niemcami. Dowiedział się ks. Kębliński od Niemców, że Żydzi będą zniszczeni, bo jeden z żandarmów udzielił informacji, że przyjechało do Białegostoku komando w liczbie 240 Niemców, które zrobi porządek z Żydami. Ks. Kębliński próbował tłumaczyć, że może jednak udałoby się ocalić tych Żydów. Żydzi nawet chcieli zebrać kosztowności celem przekupienia Niemców. Ale Niemcy oświadczyli, że to jest niemożliwe. Powiedzieli, że tam, gdzie stanie noga żołnierza niemieckiego, Żyd nie ma prawa żyć.
Ks. Kębliński ostrzegł niektórych poważnych Żydów. Mógł o tym powiedzieć tylko tym, których uważał za zdolnych do dyskrecji, bo inaczej sam zostałby rozstrzelany.
W dniu, kiedy spędzano na rynek nie tylko mężczyzn, ale kobiety i dzieci, ks. Kębliński poszedł, na posterunek do oficera, wysokiej rangi, który dowodził całą akcją i tłumaczył mu; jeżeli winni są wam mężczyźni i posądzacie ich o sympatię do komunizmu, to przecież dzieci i kobiety są nic niewinne. I usłyszał odpowiedź: „Czy ty nie wiesz, kto tu rządzi? Nie wtrącaj się, jeśli chcesz mieć głowę na karku i zachować życie”. Otworzył drzwi i potężnym głosem krzyknął: Rauss! i ks. Kębliński opuścił posterunek. Czuł się całkowicie bezradny. Na słupach wisiały ogłoszenia, że kto ukryje Żyda lub ułatwi ucieczkę, będzie rozstrzelany do trzeciego pokolenia. Widział, jak Polacy byli zmuszani, wyganiani na rynek, celem pilnowania i konwojowania Żydów prowadzonych do stodoły. Ale nikt się nie domyślał, jaki będzie tego finał, ani Żydzi, ani Polacy. Żydzi poszli z rzeczami potrzebnymi im do użytku codziennego, spokojnie, nie domyślali się, co ich czeka. Ks. Kębliński przypuszczał, że Żydów mogło być od 150 do 200.
O samym momencie wiemy tylko to, że nastąpił wybuch, krzyk. Wiemy, że Żydzi próbowali uciekać ze stodoły, ale stodoła była szczelnie otoczona przez uzbrojonych Niemców. Tylko Niemcy byli uzbrojeni, wiadomo, nie zgodzili się dać broni nawet Karolakowi, agentowi niemieckiemu, którego Niemcy mianowali burmistrzem.
Dzieło więc ostatecznej zagłady Żydów było tylko i wyłącznie dziełem Niemców. Polacy byli zmuszeni do pilnowania pod groźbą utraty życia. Z zeznania Żyda, dochodzącego spadku w urzędzie Sądu Rejonowego w Łomży wynika jednoznacznie, że Żydzi zostali spaleni w stodole przez Niemców. Do stodoły wepchnięto też i spalono co najmniej trzech Polaków; wepchnięci zostali przez Niemców.
Żydzi mieli ze sobą przedmioty użytku codziennego, łyżki, widelce, rzezak miał nóż. Żydzi nie wiedzieli, że idą na śmierć. Ów nóż był przeznaczony do uroczystości rytualnych.
Na tym relacja została zakończona, zawiera ona pięć kart zapisanych na plebani w Jedwabnem, w obecności niżej podpisanych osób:
Ks. Edward Orłowski (pozostałe podpisy nieczytelne)
Jedwabne 10 czerwca 2001 roku
Podkreślenia w tekście moje - WK.
Ks. Edward Orłowski, Niedziela - Tygodnik Katolicki, 2001-07-22
Epilog
Na koniec chciałbym zaprezentować małą próbkę tego, jaki użytek z łgarstw Grossa robią wiadome środowiska w celu ogłupiania Polaków. Linki te zamieszczam, aby czytelnikom uświadomić powagę sytuacji. „Antysemityzm według Tomasza Lisa”:
http://www.youtube.com/watch?v=Jn9uRxSqOdw
http://www.youtube.com/watch?v=-FtrW1biW6k
http://www.youtube.com/watch?v=YXeUjORILTs
http://www.youtube.com/watch?v=hPgG1ERQJXE
Materiały
Część sygnatur akt procesowych: http://www.naszawitryna.pl/jedwabne_667.html i adnotacje o ich „niedostępności”.
Trochę skanów (nieczytelnych niestety i odpisów z akt procesowych): http://www.bialystok.ap.gov.pl/lomza/jedwabne.html
We „Wokół Jedwabnego”, tom II, rozdziały
Marek Wierzbicki - Relacje represjonowanych obywateli polskich o sytuacji społecznej i stosunkach polsko-żydowskich pod okupacją sowiecką w obwodzie białostockim
Waldemar Grabowski - Dokumenty Polskiego Państwa Podziemnego o sytuacji na Białostocczyźnie po 22 czerwca 1941 roku
Edmund Dmitrów - Dokumenty niemieckie dotyczące działań oddziałów operacyjnych niemieckiej Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Łomżyńskiem i na Białostocczyźnie latem 1941 roku
Sylwia Szymańska, Andrzej Żbikowski - Relacje ocalałych Żydów o losach ludności Żydowskiej w Łomżyńskiem i na Białostocczyźnie po 22 czerwca 1941 roku
„Wokół Jedwabnego”, tom II
Krzysztof Persak - Akta postępowań cywilnych z lat 1947-1949 w sprawach dotyczących zmarłych żydowskim mieszkańców Jedwabnego
Krzysztof Persak - Akta procesu z 1949 roku dwudziestu dwóch oskarżonych o udział w zbrodni na ludności żydowskiej w Jedwabnem
Sygnatury dokumentów i niedostępnych akt sądowych i procesowych, na podstawie których dokonano wyboru zeznań do publikacji IPN (nie wszystko, co się znalazło tu: http://wiadomosci.onet.pl/waszymzdaniem/…..tykul.html jest w IPN-owskim „wyborze”).
_______________________________◦☼◦_______________________________
Historyk Leszek Żebrowski o Jedwabnem, „Pokłosiu”, kłamstwach A. Bikont i żydowskich zbrodniach
Wstęp
Wystąpienie L. Żebrowskiego, zainspirowane „Pokłosiem” jest wartościowym kompendium wiedzy historycznej na temat niemieckiego mordu w Jedwabnem i niektórych kłamstw i manipulacji związanych z historią tej zbrodni. Jak dotąd żadna osoba omawiająca ten film nie zastanowiła się nad pewną jego „funkcją dodatkową”, obok „pedagogiki wstydu” / „pedagogiki winy” wobec Polaków. Otóż film ten może być narzędziem prania mózgów żydowskiej młodzieży na antypolonizm, pod hasłem „patrzcie, to nie my, to uczciwi Polacy sami się przyznali - i są za to atakowani przez polskich antysemitów”. Żydowska młodzież w Izraelu już i bez takich materiałów ma mózgi wyprane na antypolonizm (co widać we fragmentach filmu Zniesławienie (Defamacja)). Oczywiście oplucie Polaków przed publicznością międzynarodową też coś jest warte, ale raczej nie o nie tu chodzi. Najprawdopodobniej chodzi (obok prania mózgów Polakom) o zagwarantowanie nienawiści do Polaków przyszłych żydowskich rezydentów w Polsce - i do wpojenia im, że od Polaków im się wszystko należy „za krzywdy”. Pytanie tylko ilu tych „rezydentów” ma docelowo być…
Prelakcja została uzupełniona notatkami, ułatwiającymi zorientowanie się w zawartości pliku wideo. Tekst i materiał wideo są uzupełnieniem poprzednich publikacji naszego serwisu:
Fakty odnośnie Jedwabnego, „Pokłosia” i partyzantki żydowskiej - prelekcja Leszka Żebrowskiego (lokal Fundacji Republikańskiej, 25.XI.2012): https://www.youtube.com/watch?v=u35odXNQgbQ
(Poniżej zamieszczono wybór najważniejszych kwestii poruszanych przez L. Żebrowskiego, opracowanie: redakcja PMN)
Skąd benzyna?
W czerwcu 1941 w spisie sowieckim zaewidencjonowano w Jedwabnem 472 Żydów. Polacy mieli, zdaniem środowisk żydowskich (Gross, GW) spalić w stodole 1600 osób. Stodoła w Jedwabnem była zbyt mała, by pomieścić 1600 osób. Wg L. Żebrowskiego stodoła nie była nawet wypełniona, ofiary stłoczyły się po jednej stronie (mniej więcej w połowie), uciekając przed płomieniami. I. Pogonowski zlecił straży pożarnej w USA zbadanie, ile litrów benzyny jest potrzebne do wywołania pożaru odpowiadającego zeznaniom świadków, po uwzględnieniu budowy i wymiarów stodoły. Z ekspertyzy strażaków wynika, że potrzeba ok. 200 litrów benzyny. W Jedwabnen było 7 litrów nafty (benzyny nie było), która nie mogła posłużyć do spowodowania takiego pożaru, jaki opisali świadkowie (ze względu na niewielką ilość i niską szybkość spalania).
Śledztwo prowadzone „po łebkach”
Śledztwa w innych sprawach toczą się latami (Koniuchy, Naliboki, Zaleszany, Puchały Stare). Postępowanie w sprawie Jedwabnego prowaczono w tempie ekspresowym. Polskie prawo nakazuje w przypadku zbrodni ustalenie liczby ofiar i sposobu zadania śmierci. Żaden z tych wymogów nie został spełniony.
L. Żebrowski wspomina o przerwanej po trzech dniach ekshumacji. Stwierdza, że protesty rabinów nastąpiły po odkryciu, że w kościach i czaszkach tkwią kule. L. Żebrowski pomija udział Lecha Kaczyńskiego (Lech Kaczyński zareagował na panikę wśród środowisk żydowskich wstrzymując ekshumację, a po jej wznowieniu - okazało się, że ustalił z rabinami, iż szczątki nie będą przemieszczane w trakcie prac, co oznaczało, że ekshumacja będzie farsą). Sprzeciwy Żydów są zastanawiające, biorąc pod uwagę, że np. w Pradze olbrzymi cmentarz żydowski został sprzedany pod budowę autostrady i sklepów - protestów rabinów nie było.
Ilu w ogóle tych Żydów było i gdzie zniknęli?
Z 472 Żydów z Jedwabnego kilkudziesięciu było wcielonych do Armii Czerwonej. Żydowska milicja i kolaboracyjny aparat administracyjny uciekły z Armią Czerwoną. Po 10 lipca w Jedwabnem wciąż mieszkało ponad 200 Żydów w „getcie” (mieszkali de facto w swoich budynkch i mieli swobodę poruszania się po miejscowości, ale mieli zakaz opuszczania Jedwabnego). Taki stan rzeczy trwał do sierpnia 1942, 13-14 miesięcy. L. Żebrowski pyta - jak to możliwe, że ci sami Polacy, którzy wcześniej mieli bestialsko mordować Żydów nożami, piłami, palić - teraz przez kilkanaście miesięcy, mieszkając w tym samym mieście obok nie bronionych przez nikogo Żydów - nie mordują nikogo. Skąd w ogóle ci Żydzi się wzięli w Jedwabnem? Zostali uratowani przed mordem 10 lipca 1941 przez Polaków!
Udział Hermanna Schapera
Za masakry w rejonie Ciechanowa odpowiadał gestapowiec Hermann Schaper (organizator Einsatzgruppe), który przyznał się do mordów w Radziłowie i innych miejscowościach, kiedy miał zeznawać przed polskimi śledczymi o Jedwabnem poczuł się źle, przesłuchanie przerwano. Pytań o Jedwabne nie ponowiono. Schaper został w trakcie śledztwa rozpoznany jako morderca z Radziłowa przez ocalałą Żydówkę.
Jak mordują Niemcy?
L. Żebrowski wspomina o tym, że pierwsze mordy poprzez spalenie żywcem w zabudowaniach miały miejsce we wrześniu - podaje przykład 8 września pod Częstochową. Ostatni taki mord ma miejsce pod Magdeburgiem, w Gardelegen. 13.IV.1945 - Niemcy zamordowali około 1016 więźniów z obozów koncentracyjnych.
L. Żebrowski przypomina, że Karolak, burmistrz Jedwabnego był Niemcem (obywatelem Rzeszy), nie był mieszkańcem Jedwabnego. Drugim sprawcą o polskim nazwisku był folksdojcz Bardoń.
Kłamstwa A. Bikont
L. Żebrowski wyciąga dość ciekawą manipulację A. Bikont (córka Lei Horovitz / Wilhelminy Skulskiej) z Gazety Wyborczej. Otóż po wojnie przyjechała do Jedwabnego niejaka A. Wyrzykowska, która uratowała Wassersteina i kilku innych Żydów wróciła do Jedwabnego Uciekła z Wassersteinem do Austrii). W kwietniu 1945 została pobita batem przez ludzi z podziemia antykomunistycznego. A. Bikont twierdzi, że za to, że ratowała Żydów w 1941. W rzeczywistości - za donoszenie na UB - 9.IV 1945 zadenuncjowała 10 członków NSZ i AK („Kronika wydarzeń na terenie Powiatu Łomżyńskiego dla lat 1944-1945, sporządzona przez Milicję Obywatelską”, w zbiorach IPN).
Drugi z bohaterów A. Bikont, S. Lamotowski - był TW, pseudonim „Brzozy”, zajmował się rozpracowywaniem AK.
L. Żebrowski przypomina o relacji Wyrzykowskiego z lat '60 XX w., w której Wyrzykowski pisze o tym, że w Jedwabnem mordowali Niemcy.
Streszczenie filmu „Pokłosie
„Początek XXI w. Polska wieś nie pracuje, pije, jest zarośnięta, brudna. W całej wsi zostało parę chałup. Cała ziemia użytkowa rolna należała przed wojną do żydów, polscy chłopi mieli bagna i nieużytki. Z zawiści materialnej pomordowali Żydów. Ojciec bohaterów oddał na spalenie Żydów własną chałupę. Synowie w ramach ekspiacji wyciągają macewy i budują cmentarz w szczerym polu. Wieś reaguje „krzyżując” jednego z braci na drzwiach stodoły. Zajściu przygląda się policja i straż pożarna, nikt nie reaguje.”
Smakowite relacje ustne z masakry (wspomnienia): „Jak chłopi palili Żydów w chałupie, Żydówki wyrzucały dzieci przez okna, żeby je ratować, ale polscy chłopi czatowali z widłami, nabijali dzieci na widły i wrzucali spowrotem w płomienie.”,
„Konkurent, którego Żydówka nie chciała obciął tej Żydówce głowę i grał nią w z kolegami piłkę”.
Historia za trzy Grossze
L. Żebrowski wytyka Grossowi niekompetencję i nierzetelność. Np. Gross pisze w „Sąsiadach”, że Całka Migdal to kobieta. W rzeczywistości Migdal to mężczyzna. Gross pisząc Sąsiadów pomijał niewygodne fragmenty zeznań i konfabulował.
W śledztwie polskim jako pełnoprawne zeznania funkcjonują zeznania „z drugiej ręki”, m. in. osób urodzonych po wojnie, które zeznają, co o sprawie opowiadali rodzice. Zeznania te nie pokrywają się z tym, co można było obserwować z miejsc, które podaje świadek jako punkt obserwacyjny.
Polski prokurator zignorował zeznania dzieci kowala z Jedwabnego, bo nie zgadzały się szczegóły. Prokurator nie próbował sprzeczności wyjaśniać. Zeznania z drugiej ręki, sprzeczne z topografią - uznał.
W opracowaniu IPN o Jedwabnem nie znalazł się raport z ekshumacji (gdzie liczbę zwłok oszacowano na maksimum 150).
L. Żebrowski wspomina o filmie dokumentalnym, w którym próbowano przedstawić jak Polacy z Jedwabnego ratowali Żydów przed mordem. Powinno zastanawiać, że więcej Żydów uratowano niż zginęło. Szef przedwojennej gminy żydowskiej w Jedwabnem po wojnie pozostał w Jedwabnem, do śmierci. Kilku innych Żydów również. Do października 1946 Żydzi uratowani w innych okolicznych wsiach mieszkali w Jedwabnem, poza nimi - 40 ocalonych Żydów z Jedwabnego. Żydzi wyjechali najliczniej w ramach syjonistycznej akcji kolonizacji / podboju Palestyny. O tym nie wspomniano ani w śledztwie, ani w książce A. Bikont, ani w filmie A. Arnold (powielającym kłamstwa o mordowaniu rzeźnickimi nożami; w miejscach, w których Polacy jakoby mieli zakopywać poćwiartowanych przez nich Żydów nie odnaleziono żadnych ciał). Pojawia się pytanie - co skłoniło Żydów do pozostania w Jedwabnem po rzekomej polskiej zbrodni? Czy Żydzi czuli się bezpiecznie w sąsiedztwie „polskich antysemickich zbrodniarzy”?
Spaleni Żydzi mają przy sobie złote monety, klucze, pierścionki, złote zęby. Jak to pogodzić z polskim sprawstwem mordu?
Żydzi - mordercy Polaków
Prelegent przechodzi do wskazania miejsc pogromów Polaków przez żydowskich bandytów (tzw. „partyzantów”) - w Koniuchach, Nalibokach, Świńskiej Woli, Rykach i Brzezicy. Końcówka wystąpienia zawiera niezwykle drastyczne opisy zbrodni na Polakach, zaczerpnięte z pamiętników żydowskich partyzantów. Obejmuje ona opisy mordowania i bezczeszczenia zwłok.
„Pokłosie” a Jedwabne. Koszmarna mitologia.
Autor: Leszek Żebrowski
Wszystkie podstawowe wątki książki pt. „Sąsiedzi”, jak też publicystyki jej autora na temat sprawy Jedwabnego zostały zakwestionowane w toku profesjonalnych badań przez historyków, którzy opierając się na wszechstronnych źródłach wykazali Grossowi elementarne błędy i pomyłki. Obecnie nawet historycy początkowo mu przychylni są bardzo krytyczni wobec jego tez.
Film „Pokłosie” został niezwykle nagłośniony jeszcze przed premierą, choć w ogóle na to nie zasługuje. W warstwie historycznej jest potwornie zakłamany. Miało to być jakoby nawiązanie, z jednej strony do sprawy Jedwabnego (w której wcale nie powiedziano wszystkiego), z drugiej zaś do sprawy Brańska.
W Jedwabnem doszło do zbrodni na Żydach, którą usiłowano kilkakrotnie wyjaśnić, z różnym skutkiem, o czym za chwilę. W Brańsku jeden z młodych mieszkańców samorzutnie zainteresował się przeszłością miasteczka i gromadzeniem pamiątek po Żydach, w tym nagrobnych macew. Ale nikt go za to nie ukrzyżował. Te dwa wątki stały się inspiracją dla Władysława Pasikowskiego, który napisał scenariusz do „Pokłosia” i wyreżyserował film.
W warstwie artystycznej otrzymaliśmy toporny obraz - wizję artysty, zrealizowaną za pomocą kilku aktorów, praktycznie bez dekoracji, ze sztucznymi dialogami i płaskimi postaciami, bez wyrazu i głębi psychologicznej. To manekiny w ruchu, i tyle. Aż dziw, że tyle to wszystko kosztowało…
Ważniejsza jest jednak warstwa historyczna, bowiem to o nią toczy się gra. Film niby zaledwie nawiązuje do sprawy Jedwabnego, ale wiadomo, ma utrwalać pewne stereotypy na ten temat. Początkowo twórcy filmu bez ogródek przyznawali, że chodziło im o Jedwabne. Później, po fali powszechnej krytyki, rozmywali sprawę twierdząc, że to tylko luźna wizja, „western” itp. Wiadomo jednak, że stanie się dodatkowym orężem w propagandzie zagranicznej, która i tak jest nam Polakom skrajnie nieprzychylna. Dlatego trzeba przypominać, że w sprawie zbrodni w Jedwabnem nie ustalono i nie zbadano wszystkiego, co było możliwe.
Sąsiedzi kolaborantami
Już 7 września 1939 r. miejscowość ta została opanowana przez wojska niemieckie. Niedługo później, po układach sowiecko-niemieckich ta część Polski przypadła Związkowi Sowieckiemu. Komuniści od początku zaczęli rozprawiać się z miejscową ludnością. Z Jedwabnego i okolic kilkaset osób wywieziono na Sybir, natomiast duża część ludności żydowskiej nadzwyczaj przychylnie potraktowała okupantów. Zachowane relacje i dokumenty są bowiem jednoznaczne:
Spisy wyborców odbywały się [tak] że pisali całą rodzinę jak starych tak i małoletnich […] NKWD było w ruchu nie dano wprzód iść do kościoła, a zmuszano oddać wprzód głos […]. Naganiacze byli miejscowi żydzi i donosiciele, po ulicach chodziły patrole z karabinami, ludność pod taką groźbą była bierna […]” (RelacjaMariana Łojewskiego z Jedwabnego, Archiwum Hoovera, USA);
Armię Czerwoną przyjmowali żydzi, którzy pobudowali bramy. Zmienili władzę starą, a zaprowadzili nową z pośród ludności miejscowej (żydzi i komuniści). Aresztowano policję, nauczycielstwo. Nałożyli podatki, pozabierali ziemię, bydło i rozdzielili biedniejszym. Rewizje odbywały się u zamożniejszych gospodarzy, zabierali meble, ubranie i rzeczy wartościowe, a po kilku dniach w nocy cicho aresztowali. Na zebrania zabierali siłą - opornych uznawali za tzw. wreditiela, aresztowali. […] Komisja składała się z wojskowych i żydów i tamtejszych komunistów (jw. Relacja Józefa Rybickiego z Jedwabnego);
Zaraz po wkroczeniu Armii Sowieckiej samorzutnie powstał komitet miejski, składający się z komunistów polskich (przewodniczący polak Krystowczyk Czesław, członkowie byli zaś żydzi), milicja składała się też z żydów komunistów (jw. Relacja Tadeusza Kiełczewskiego z Jedwabnego);
Przed każdem aresztowaniem, które były wyłącznie nocą, przyjeżdżało kilku i miejscowa milicja, składająca się przeważnie z naszych żydków, otaczała dom aresztowanego, kilku wchodziło do mieszkania, aresztowanemu każą położyć się na podłogę; jeden przykłada broń do głowy, reszta natomiast przeprowadza szczegółową rewizję, zabierają wszystkie dokumenta, fotografie i wszystkie papiery […] (jw. Relacja Antoniego Bledziewskiego ze wsi Makowskie, gm. Jedwabne).
W okolicy istniała bardzo silna partyzantka polska. Zlikwidowano m.in. Szewielowa, komendanta NKWD w Jedwabnem, Lejba Guzowskiego, współpracownika NKWD, dyrektora „jewrejskiej niepełnej szkoły średniej” w Jedwabnem oraz oficera NKWD, prowadzącego śledztwa przeciwko Polakom.
Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej 22 VI 1941 r. doszło tam do licznych samosądów na szczególnie gorliwych współpracownikach władzy sowieckiej. Znamienne, że mimo zachęt Niemców nie doszło jednak do drastycznych wystąpień przeciwko ludności żydowskiej, spośród której najbardziej gorliwi kolaboranci władzy sowieckiej uciekli na wschód razem z Armią Czerwoną.
Drastyczne wydarzenia, które były przedmiotem śledztwa i są do dziś przedmiotem licznych kontrowersji, miały natomiast miejsce prawie trzy tygodnie później, dopiero 10 lipca 1941 r. Według wersji żydowskich, miało dojść do spalenia w stodole 1 600, a nawet 2 800 Żydów. Sprawcami mieli być wyłącznie Polacy, rola Niemców była jakoby ograniczona do filmowania zbrodni, według innych przekazów - Niemców nie było w ogóle.
Szmul konfabuluje
Podstawą rekonstrukcji tych wydarzeń stała się relacja Szmula Wasersztejna z 5 IV 1945 r., złożona w Żydowskiej Komisji Historycznej w Białymstoku w języku żydowskim. Wszystko wskazuje jednak na to, że nie był on bezpośrednim świadkiem zbrodni. Nawet z pobieżnej analizy jego relacji wynika, że zawiera ona bardzo dużo informacji nieprawdziwych i podstawowych sprzeczności. Otóż w całym rejonie jedwabieńskim (w Jedwabnem, Wiźnie, Stawiskach i innych miejscowościach) podczas okupacji sowieckiej mieszkało zaledwie 1 400 Żydów. W samym Jedwabnem było ich zaś tylko 562. Wiemy, że część z nich uciekła przed Niemcami do Łomży i innych miasteczek lub dalej na wschód, wielu młodych mężczyzn powołano jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej do Armii Czerwonej. Ponadto wiemy, że do listopada 1942 r. mieszkało w Jedwabnem ok. 100-200 miejscowych Żydów (uratowanych 10 lipca 1941 r. przez swych polskich sąsiadów) i nie byli oni niepokojeni przez Polaków. Liczba 1 600 ofiar jest zatem nieprawdziwa - była bowiem 4-5 razy niższa.
Nieprawdziwa jest też opowieść Wasersztejna o „naradzie” gestapowców z władzami miasteczka, albowiem takich nie było (przedstawiciele polskich władz przedwojennych zostali aresztowani przez NKWD i ślad po nich zaginął, władze z okresu okupacji sowieckiej uciekły). Niemcy, będąc wówczas u szczytu potęgi, nie odbywali żadnych „narad” z przedstawicielami lokalnych społeczności, którzy w dodatku mogli kategorycznie sprzeciwiać się ich koncepcjom, co zrobić z Żydami. Takie opowieści są całkowicie niezgodne z ówczesnymi realiami i wypaczają obraz stosunków panujących podczas II wojny światowej.
Dodatkowe sprzeczności wychodzą na jaw w konfrontacji z inną relacją Wasersztejna, w której podaje on znacznie mniejszą (ale i tak ogromnie zawyżoną) liczbę Żydów. Według tej drugiej relacji, Żydów było już „tylko” 1 200 oraz inne były okoliczności popełnienia zbrodni.
Już w 1948 r. doszło do pierwszego śledztwa w tej sprawie. Przesłuchano wówczas kilkadziesiąt osób, zarzuty postawiono 22 osobom. Najobszerniejsze zeznania, najbardziej obciążające miejscowych Polaków, złożyli: Eliasz Grądowski i Abram Boruszczak, którzy mieli być naocznymi świadkami zbrodni. Podczas rozprawy w Sądzie Okręgowym w Łomży w maju 1949 r. wyszło na jaw, że tak nie było (Grądowski w 1940 został przez Sowietów deportowany na Syberię za kradzież a Boruszczak nigdy nie mieszkał w Jedwabnem). Także relacji Wasersztejna sąd nie uznał wówczas za wiarygodną.
Podczas procesu wyszły na jaw także inne wątki, których sąd nie wziął w ogóle pod uwagę. Świadek Józef (Izrael) Grądowski (który przed wojną był prezesem gminy żydowskiej w Jedwabnem) zeznał, że Eliasz Grądowski chciał pieniędzy od oskarżonych, oni nie dali mu to on ich tak oskarżył a ci ludzi są niewinni. Było to związane z procederem masowego przejmowania majątków po Żydach zamordowanych podczas wojny. W afery tego typu byli zamieszani m.in. funkcjonariusze Urzędów Bezpieczeństwa pochodzenia żydowskiego, w tym Eliasz Trokenheim, szef wydziału śledczego PUBP w Łomży (skazany w 1949 r. na 2 lata więzienia, wyrok ten został zmniejszony - jako „zbyt surowy” - przez Najwyższy Sąd Wojskowy do 1 roku więzienia).
Gross ma objawienie
Po latach do sprawy Jedwabnego wrócił J. T. Gross w swych publikacjach, uznając, że istnieje… konieczność zmiany metodologii historii, jeśli chodzi o badanie Holokaustu: Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu, powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą.
Wszystkie podstawowe wątki książki Grossa „Sąsiedzi” (jak też jego publicystyki z tego zakresu) zostały profesjonalnie zakwestionowane w toku badań przez historyków, którzy opierali się na wszechstronnych źródłach i wykazali autorowi elementarne błędy i pomyłki. Ale Gross już wcześniej twierdził, że miał „objawienie” („New Yorker”, 12 marca 2001 r.) i jego wizja tej historii jest prawdziwa. Obecnie nawet historycy mu przychylni są bardzo krytyczni wobec jego tez i megalomaństwa.
Większość zasadniczych wątpliwości powinna rozstrzygnąć ekshumacja, prowadzona na potrzeby śledztwa w 2001 r. Jej częściowe wyniki całkowicie obaliły relacje zarówno Wasersztejna, jak i innych „naocznych” świadków. Okazało się bowiem, że ofiar było wielokrotnie mniej, na miejscu znaleziono łuski karabinowe i co najważniejsze - ofiary w ogóle nie były obrabowane. Przy ciałach znaleziono pieniądze (w tym złote pięcio- i dziesięciorublówki i złotą biżuterię), zegarki, obrączki, klucze, przedmioty codziennego użytku. Świadczy to o tym, że ofiary mogły przedtem zabrać ze sobą cenne rzeczy osobiste i dobra powszechnego użytku, czyli nastawione były na udanie się jakimś transportem poza teren zamieszkania. Ponadto - także wbrew temu, co twierdził Wasersztejn i inni - że zwłoki nie były w ogóle bezczeszczone w celu dokonania rabunku.
Niezwykle ważnym ustaleniem częściowej ekshumacji jest zanegowanie wszelkich relacji i zeznań o mordzie popełnionym na grupie kilkudziesięciu Żydów w innym miejscu. Ich grób znaleziono w obrębie spalonej stodoły, a wszelkie szczegóły świadczą, że zamordowano ich i pochowano tam wcześniej. Niestety, ekshumacja została przerwana nagle na samym początku, nie ustalono więc dokładnie ani liczby ofiar ani sposobu ich zgładzenia.
Ponadto w grobach znaleziono łuski karabinowe. Należy je wiązać z wypadkami 10 lipca 1941 r. Leżały na głębokości nie mniej niż 60 cm. Musiały się tam dostać wtedy, kiedy powstawał grób. Nie mogły tam zostać wciśnięte później. […] W grobie zewnętrznym, ponad szczątkami w układzie anatomicznym, znaleźliśmy odsiewając spalone kości od ziemi, pocisk pistoletowy kalibru 9 mm. A właściwie był to tylko zewnętrzny płaszcz pocisku, niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł w miękkiej tkance. Następnie tkanka ta spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił się. [..] Pewna część łusek, tych z mosiądzu, miała na spłonce wybitą datę 1939. („Ślubne obrączki i nóż rzezaka. Rozmowa z archeologiem Andrzejem Kolą, który kierował pracami ekshumacyjnymi w Jedwabnem”, „Rzeczpospolita”, 10 VII 1941).
Oskar i Nobel dla Pasikowskiego?
Niemcy odnaleźli też ważnego świadka - był nim Hermann Schaper, dowódca jednego z komand Gestapo na tym terenie w lipcu 1941 r. Początkowo zeznawał bardzo chętnie, ale gdy padły pytania o Jedwabne, gestapowiec… źle się poczuł i przesłuchanie przerwano i już do niego nie powrócono. Wiemy też, że na tym samym terenie działało niemieckie „Komando Białystok”, dowodzone przez Wolfganga Birknera z Einsatzgruppe IV, która działała na Białostocczyźnie.
Adam Michnik w niemieckim wydaniu „Sąsiadów” uznał, że swą książką Gross wpisuje się w długi szereg najświetniejszych polskich intelektualistów, począwszy od Mickiewicza i Słowackiego, a kończąc na Gombrowiczu i Miłoszu […]. (Rachunek polskiego sumienia, „Rzeczpospolita” 5 IX 2001).
Notorycznie pomijane są wszelkie źródła, które podważają te tezy, jak choćby relacja Antoniego Wyrzykowskiego, który przechował grupę jedwabieńskich Żydów do zakończenia wojny, m.in. Szmula Wasersztejna. Wyrzykowski stwierdził, że zbrodni dokonali „Niemcy przy pomocy niektórych Polaków”(Zeznanie nr 5825 z 2 V 1962, A ŻIH), czy zeznanie (z 1949 r.) wysokiego funkcjonariusza SS w Białymstoku W. Macholla (szefa referatu IV A3), wysoko ocenione przez historyka żydowskiego Sz. Datnera: Dzięki wyjaśnieniom Macholla można było określić rolę „grup operacyjnych” w okresie administracji wojskowej (czerwiec-lipiec 1941) jako głównych wykonawców lub inicjatorów rzezi ludności żydowskiej w miejscowościach: Białystok, Radziłów, Jedwabne, Wąsosz i in. (Sz. Datner, Niemiecki okupacyjny aparat bezpieczeństwa w okręgu białostockim (1941-1944) w świetle materiałów niemieckich (opracowania Waldemara Macholla),„Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce”, XV, Warszawa 1965).
Antonina Wyrzykowska, która wraz z mężem ukrywała Wasersztejna i innych Żydów, miała za to być okrutnie pobita przez mieszkańców Jedwabnego. W zupełnie innym świetle wygląda ta sprawa na podstawie niepublikowanej „Kroniki wydarzeń na terenie pow. łomżyńskiego w latach 1944-1945”, gdzie jej rola ukazana jest w jednoznacznym świetle: Pojawiły się też osoby, które “z własnej inicjatywy” przekazywały informacje aparatowi bezpieczeństwa. I tak 9 kwietnia tego samego roku do UB w Łomży zgłosiła się Antonina Wyżykowska z Janczewa gm. Jedwabne, która podała nazwiska osób biorących udział w pogromie ludności żydowskiej na tym terenie w 1941 r. oraz 10 członków AK z Jedwabnego. W wyniku takich właśnie działań i informacji, według zestawień PUBP w Łomży, do 17 lipca 1945 r. przez jego areszty przewinęło się 727 członków AK i 69 NSZ. Zatem chłosta wyznaczona była przez podziemie za jej kontakty z UB (których prawdziwej skali wówczas nie znano).
Do upowszechnienia stereotypu dotyczącego wydarzeń w Jedwabnem już wcześniej przyczynił się film dokumentalny Agnieszki Arnold „Sąsiedzi”, wyemitowany przez Telewizję Polską (IV 2001). Występują w nim m.in. „świadkowie” wydarzeń, o których wiemy już dziś na podstawie ustaleń śledztwa, że takie w ogóle nie miały miejsca! Część krytyków dostrzegła w tym filmie jawną manipulację (m.in. przez selektywny dobór wypowiedzi i świadków), jednakże nie wpłynęło to na ogólną ocenę filmu. Arnold została bowiem laureatką nagrody Wielkiej Fundacji Kultury za rok 2001. Kapituła nagrody uznała film za wydarzenie artystyczne, a zarazem doniosłe świadectwo historyczne kształtujące świadomość społeczną („Gazeta Wyborcza” 25 II 2002).
Co dostanie Pasikowski? Tylko filmowego Oskara, czy jeszcze literackiego Nobla za scenariusz?
Źródło: https://myslnarodowa.wordpress.com/2012/11/28/leszek-zebrowski-o-jedwabnem-poklosiu-klamstwach-a-bikont-i-zydowskich-zbrodniach/
_______________________________◦☼◦_______________________________
Zbrodnie żydowskich „partyzantów” na polskiej ludności - Koniuchy i Naliboki
Wstęp
Niniejszy zbiór tekstów stanowi próbę zaprezentowania partyzantki żydowskiej na ziemiach II RP pod okupacja niemiecką. Wybór tekstów został zaopatrzony w obszerną listę zewnętrznych artykułów uzupełniających, jednak dla wyrobienia sobie przez czytelnika opinii o całokształcie zjawiska powinny wystarczyć publikacje zaprezentowane poniżej. Szczególnie polecany jest pierwszy z tekstów, ponieważ przybliża on aspekty ekonomiczne działania oddziałów partyzanckich i prezentuje dogłębnie i z dużą dozą empatii położenie ludności wsi - łupionej zarówno przez okupanta, jak i najróżniejsze bandy. Dopiero zapoznanie się z tym tekstem daje czytelnikowi właściwą perspektywę przy analizie pozostałych tekstów - o zbrodniach w Nalibokach i Koniuchach.
Niniejszy zbiór tekstów ma na celu pokazanie czytelnikowi, że w „rachunku krzywd wzajemnych”, tak często podnoszonym przez stronę żydowską przy okazji najrozmaitszych roszczeń, to po stronie Żydów znajdują się okreslone powinności wobec Polaków, a nie na odwrót. Przed Polakami jest zatajane zło wyrządzone Polakom przez Żydów, jednocześnie najróżniejsze ośrodki próbują obarczyć Polaków odpowiedzialnością za niemieckie zbrodnie. Sztandarowym przedsięwzięciem „pedagogiki winy” / „pedagogiki wstydu” jest wywoływanie w Polakach poczucia winy za mord w Jedwabnem, ostatnio przy pomocy filmu „Pokłosie”. Polskim obowiązkiem jest nie tylko zdjąć z pleców innych Polaków brzemię fałszywej winy w sprawie Jedwabnego, Radziłowa i innych miejscowości na szlaku Gestapowców i SS-manów pod wodzą Hermanna Schapera. Polskim obowiązkiem jest również zaszczepienie Polakom świadomości, kto próbuje im tą „winę” zaszczepiać, jak nieczyste jest jego sumienie - oraz jak wielka jest krzywda wyrządzona przez niego Polakom. Dodatkowo czytelnik może się przekonać, jak cynicznie jest nadużywany termin „antysemityzm”. Warto przypomnieć, że i dziś określane „antysemityzmem” żądanie prymatu interesów narodu polskiego w państwie polskim nad interesem narodu żydowskiego - antysemityzmem nie jest. Jest prawem przynależnym narodowi polskiemu na jego ziemi.
***
Spotwarzona przeszłość: Partyzantka żydowska
Źródło: Roman Kafel, Spotwarzona przeszłość, czyli o żydowskich zbrodniarzach wojennych, fragment rozdziału „Partyzantka żydowska”, komentarze i wyróżnienia tekstu: redakcja PMN.
Walka partyzancka na terenach Polski miała głębokie tradycje narodowe. Polacy wiele razy w przeszłości zmuszeni byli prowadzić wojnę partyzancką. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że nawet byli pewnego rodzaju specjalistami i mogli pochwalić się dużymi osiągnięciami na tym polu.
Jest to jeden z najtrudniejszych sposobów walki. Sięgać zatem do niego można i należy tylko i wyłącznie w sytuacjach absolutnie usprawiedliwiających takie, a nie inne rozwiązania.
Utrzymywanie walczących oddziałów leśnych z ich bazami to ogromne obciążenie dla ludności cywilnej, bez której kooperacji ich przetrwanie jest zupełnie niemożliwe. Wiedzieli o tym dowódcy Sił Zbrojnych Podziemnego Państwa Polskiego. Dlatego też decyzje o skierowaniu do oddziałów leśnych podejmowano po uprzednim dokładnym rozeznaniu sprawy i uznaniu, że nie ma innego wyjścia. Do oddziałów leśnych kierowano przede wszystkim młodzież z Ruchu Oporu, która została „spalona” i nie miała żadnej możliwości powtórnej legalizacji.
Pojawienie się na jakimś terenie zorganizowanych grup leśnych natychmiast wywoływało reakcję władz okupacyjnych, które niezwłocznie podejmowały próbę likwidacji takowych. Nie trzeba tu nikogo przekonywać, że najbardziej zagrożona w takich sytuacjach była ludność cywilna. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z jej roli, zatem stawała się ona pierwszym celem ich zabiegów dążących do likwidacji grup. Próbowano też wśród niej werbować płatnych informatorów, informatorów szantażowanych i więzionych, próbowano represji różnego kalibru, a często wręcz fizycznego odwetu.
Po wsiach i osadach wałęsało się stale pełno nieznanych i podejrzanych osobników. Nie brakowało wśród nich Żydów, ani Polaków, płatnych agentów Gestapo (uwaga red.: Patrz też ŻGW). Ich zadaniem było rozpracowywanie partyzantki - jej kontaktów, ludzi jej przychylnych. Powodowało to dodatkową trudność, nie zawsze było można udowodnić kto jest kim. W przypadkach udowodnienia szpiegostwa, karano śmiercią. Takie są prawa wojny.
Nie możemy też zapominać, że bezpośredni ciężar utrzymania tych zbrojnych grup spoczywał na tej samej ludności. Ponieważ Niemcy w takich przypadkach profilaktycznie oczyszczali cały teren z nadwyżek żywności, możemy sobie łatwo wyobrazić, jak przyjmowała rekwizycje ludność, zwłaszcza rekwizycje bez żadnego finansowego zadośćuczynienia - niezależnie do tego, kto jej dokonywał.
Ten krótki rys uświadamia nam jak wrażliwym przedsięwzięciem było działanie grup zbrojnych w lasach. Jak uważnie i odpowiedzialnie musiało zachowywać się dowództwo, aby nie naruszyć delikatnej równowagi w tak zapalnej sytuacji. Owszem, można było liczyć na patriotyzm miejscowej ludności, na ich identyfikację z walczącymi, ale nie zapominajmy, że wszystko ma swoje granice.
Ludność rolnicza musiała oddać horrendalne wymiary obowiązkowych dostaw w naturze, wymagane prawem okupacyjnych władz niemieckich; to, co jej zostawało, było po prostu niezbędnym do przeżycia minimum, dla całych rodzin.
Dlatego też większość akcji polskich partyzantów skierowana była na zdobycie prowiantu i zaopatrzenia bezpośrednio w instytucjach i majątkach ziemskich podległych Niemcom. Dokonywano napadów na kasy gminne i banki, pozyskując środki na zapłatę za zaopatrzenie. Do rekwizycji chłopskich sięgano tylko w sytuacjach bezpośredniego przymusu i braku jakiejkolwiek innej możliwości, zawsze zostawiając pokwitowanie dające poszkodowanym nadzieję na wyrównanie krzywdy. W miarę możliwości żywność kupowano, a nie rabowano. To różniło partyzantów od zwykłych band kryminalnych. [138]
Nie zawracali sobie głowy takimi drobnostkami partyzanci sowieccy, jak i współpracujący z nimi Żydzi. Powodowało to od samego początku wiele nieporozumień i niesnasek pomiędzy Żydami i przywództwem polskiego podziemia.
Wielokrotnie zwracano się z Londynu do podległych Sił Zbrojnych w Polsce z rozkazami pomocy Żydom, i wielokrotnie nadchodziły z Polski wyjaśnienia o niemożliwości takowej akcji, z podaniem całego szeregu powodów. Wśród tych przyczyn nie było nigdy wymienionego… antysemityzmu. [139]
Natomiast badając źródła żydowskie, antysemityzm występuje jako jeden, jedyny i najważniejszy ich zdaniem powód, dla którego partyzantka żydowska w polskich lasach spotykała się z takim wrogim do niej stosunkiem ludności miejscowej.
Od pierwszych chwil młodzi ludzie związani z żydowską konspiracją szukali możliwości przeżycia okupacji w najbardziej bezpieczny sposób. Od chwili rozruchu gigantycznej akcji wysiedlenia gett wiadomym było, że getto to ostatnie miejsce, w którym można będzie przeżyć. Z nadzieją zatem patrzono w lasy, w których wydawało się Żydom, można będzie bezpiecznie przeżyć wojnę. Od razu też monitowano polskie władze o stworzenie baz leśnych, o wydanie broni i o zorganizowanie partyzantki żydowskiej. Żądania te stawiano w czasie, gdy jeszcze w ogóle nie istniały jakiekolwiek polskie bazy leśne, a istniejące grupy dywersyjne w lasach koczowały na krótkich biwakach i w czasie prowadzenia ćwiczen.
Potwierdzają to sami Żydzi, którzy szukając baz leśnych nie znaleźli „ani partyzantów, ani baz, ani nic”. Władze polskie przepojone duchem antysemityzmu pozostawały głuche na wezwania i żądania młodych żydowskich bojowców. Zmuszeni zostali sami zadbać o siebie. A hańba za to spada na Armię Krajową i na cały polski naród…
Podczas procesu Eichmanna w zagrodzie dla świadków stanął… legendarny bohater, partyzant z getta wileńskiego, poeta Holokaustu Abba Kovner. Jak przystało na poetę, salę sądową wypełnił szlochem obecnych, skarcił parokrotnie sędziów, którzy starali się mu przypomnieć, że to sala sądowa a nie scena…
Zupełnie inaczej przedstawia go Chaim Lazar w swej książce „Destruction and Rebelion” („Zagłada i Powstanie”). Oto Abba Kovner sam mianuje się dowódcą oddziału zbrojnego Hashomer Hatzair, gromadzi broń, szkoli ludzi, przygotowuje się do walki.
Ale w dziwny sposób nigdy nie wykorzystuje tych sił do walki w getcie, do obrony Żydów. Zamiast tego wchodzi w układy z przewodniczącym Judenratu Wilna Gansem i szefem policji żydowskiej Desslerem. Zawierają między sobą umowę: oni nie przeszkadzają jemu i nie ruszają jego ludzi, on nie miesza się do ich spraw. Gdy przyjdzie moment końcowy, pozwolą im opuścić getto. Wszyscy trzej zgadzają się z punktem widzenia dra Weizmana i Nathana Shwalba z Żydowskiej Agencji w Szwajcarii. Czyli zgadzają się poświęcić starszych na rzecz ochrony i zachowania młodzieży.
Dessler, szef policji żydowskiej, pisze w swym pamiętniku: „Ci, co zostali deportowani, zostali wyselekcjonowani przez moją policję, bo chciałem oszczędzić młodych i inteligencję, którzy są naszą przyszłością. Gans, szef Getta Wileńskiego, którego żoną była chrześcijańska Litwinka zawiadomił go, że zabrano 400 starszych ludzi z miejscowości Vismini i przekazano ich Niemcom. Kiedy Weiss (Gestapo) przyszedł i zażądał kobiet i dzieci, ja powiedziałem mu, aby wzięli starszych, bo oni nam wybaczą, bo nie mamy wyboru, a tylko i wyłącznie poświęcić ich na ołtarzu naszej przyszłości.” [140]
Kiedy nastapiła chwila likwidacji, partyzanci przygotowywali się do opuszczenia getta. Artykuł 22 ich własnej Konstytucji przewidywał, że w obliczu likwidacji getta partyzanci podejmą walkę. Otworzą drogę z getta i pozwolą Żydom decydującym się na to na ucieczkę w lasy. Tam będą prowadzić dalszą walkę.
O wyjściu z getta powiadomiono tylko nielicznych członków oddziału Kovnera, nakazano im zachowanie ścisłej tajemnicy. Ale jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, informacja rozeszła się lotem błyskawicy. Za każdą grupką bojowców opuszczających getto biegły całe tłumy ludzi, zwykłych Żydów, młodych, silnych, gotowych do walki; prosili Kovnera, aby pozwolił im iść. Odpędzano ich z pistoletami w dłoniach. Nielicznym udało się przemknąć i opuścić getto. Właśnie oni odegrali później największą rolę w partyzantce.
W rzeczywistości getto opuściło zaledwie 50 bojowców. Urządzili oni w lesie bazę partyzancką. Wiedzieli o tym Żydzi, którzy na własną rękę opuścili getto i szukali schronienia. Jak opiekowali się nimi ich żołnierze syjoniści, pozwólmy opowiedzieć świadkowi: „Do lasu weszły dwie kobiety, jedna przyprowadziła syna i córkę. Tułały się po drogach przez wiele tygodni, bo dowiedziały się, że w lasach są żydowscy partyzanci. Liczyły, że zmiłują się nad ich losem i przygarną. Tygodnie koczowały na skraju lasu trzęsąc się w łachmanach z głodu i zimna, ale dowództwo nie miało nad nimi litości. Wiele razy odpędzano je, strasząc zastrzeleniem. Wiele razy polecano to bojowcom, lecz ci na szczęście nie zrobili tego, a nawet pomagali im jakoś, byle nie dowiedzieli się o tym dowódcy”.
„…do obozu doszła grupa Żydów z Ishishuk (Ejszyszek?). Byli przechowywani przez chłopów, ale zrobiło się już tak niebezpiecznie, że nie mogli tam zostać ani chwili dłużej. Oczywiście dowódca odmówił, wiedząc dokładnie, że oznacza to pewny wyrok śmierci dla tych ludzi. Tułali się potem przez wiele tygodni na obrzeżach obozu, aż zostali przejęci przez partyzantów sowieckich. Wtedy też i Kovner zabrał paru…” [141]
Oto zaledwie garść wspomnień naocznych świadków bohaterskich wyczynów bojowców. W krótkim czasie „akcje bojowe” żydowskich partyzantów dały się mocno we znaki miejscowej ludności. Terroryzując bronią dokonywali rekwizycji żywności w sposób, który przypominał raczej zwykły bandycki rozbój niż akcję wojskową. Akcja taka wyglądała mniej więcej tak: „Ja byłem jednym z dziesięciu, wysłanych na akcję ekonomiczną. Została na nią wybrana polska wieś koło Hoduciszek. Przybywszy do niej wystawiliśmy patrol ochronny i zażądaliśmy od czterech chłopów, aby zaprzęgli konie do swoich wozów. Potem szliśmy od chałupy do chałupy, zabierając worki z ziemniakami, mąką i mięso. Wzięliśmy również dwie krowy. Po załadowaniu naszej zdobyczy na wozy i przywiązaniu do nich krów zaczęliśmy odwrót do naszej bazy. Gdyśmy przybyli do rzeki niedaleko niej, zostawiliśmy chłopów na brzegu, a sami pojechaliśmy dalej. Po wyładowaniu zapasów, powróciliśmy do czekających na nas chłopów i odesłaliśmy ich do domu z pustymi wozami.”
Sam autor musiał widocznie dojść do wniosku, że coś z tymi akcjami było nie tak, skoro dalej pisze: „…Tym razem trzydziestu z nas poszło na ekonomiczną akcję, na którą wybraliśmy litewską wieś oddaloną o 25 km od nas. Bo do tego czasu nie pozostało już nic do zabierania ze wsi położonych bliżej nas, które zostały stopniowo ogołocone z zapasów żywności i bydła przez naszych partyzantów. I zdobywanie prowiantu stawało się coraz trudniejsze, prowadząc coraz częściej do walki”. [142]
Nie wiem, czy wychowani w miastach bojowcy żydowscy do dnia dzisiejszego zdołali dowiedzieć się, co złego robili? Idę o zakład, że na pewno nie. Dlatego też z uporem maniaków historycy żydowscy usprawiedliwiają ich „akcje ekonomiczne”, bo przecież ich ludzie musieli jeść. Tak, ale tylko człowiek z miasta patrzy na krowę jak na mięso. Dużo mięsa. Chłop natomiast na krowę patrzy jak na żywicielkę, dostarczycielkę mleka, śmietany, masła i sera. Krowa traktowana jest jak członek rodziny. Jest dumą rodziny. Wyobraźnia bojowców nie sięgała tak daleko.
Czy ktokolwiek potrafi zrozumieć chłopa, któremu zabiera się ostatnią krowę? Chyba tylko ten, co sam pasł krowy i wie, że każda z nich miała swoje imię, swój własny charakter, była członkiem rodziny, od którego zależał jej los. Krowa w domu to nadzieja, że nie będzie głodu. Chłopi karmili się lebiodą, puchli z głodu i czekali cierpliwie na wycielenie, dzieląc cenne mleko pół na pół pomiędzy swoje dzieci i cielaczka. Czy ktoś widział, jak rodzina leczy krowę, jak głaszcze mokry pysk, jak mówi do niej? Czy ktoś widział, jak chłopska rodzina płacze za krową? Jeżeli tak, to wie o co chodzi… To rozumie i czuje to, co czuli rabowani chłopi… Szkoda, że nikt nigdy o tym nie mówił - bo czy to jest wstydliwy temat? Czy można wstydzić się swego sposobu życia?
Jeżeli ktokolwiek potrafi to zrozumieć, ze zdziwieniem odkryje jak ogromnie chłopi, Polacy musieli nienawidzić Niemców, że ich natychmiast nie powiadamiali o aktach rozboju ze strony żydowskiej partyzantki i nie naprowadzali na miejsca postojów. Że nie mordowali ich z zimną krwią. Proszę nie zapominać, że nie ma gorszej zbrodni dla chłopów niż kradzież bydła, a zwłaszcza ostatniej sztuki. Bo zabranie ostatniej krowy to wyrok śmierci na całą rodzinę. Od stuleci wiadomo było jak na wsi karze się takich złodziei. Z takimi nikt nie bawił się w sądy. Siekierą w łeb i do dołu. Prymitywna - ktoś powie - barbarzyńska, prymitywnie pierwotna sprawiedliwość. Tak. Oczywiście, ze tak. To prawda, bo takie jest święte, naturalne prawo do samoobrony.
Stąd ta nienawiść, o której meldują dowódcy polskich oddziałów leśnych. Nienawiść do rabujących ich bandytów - w oczach chłopów - najgorszych. Bo takich, co skazują na powolną śmierć.
Czy było to odosobnione? Tylko polskie? Nie, podobna tradycja tkwi do dzisiaj w Ameryce, zwłaszcza na Zachodzie, gdzie kradzież konia była karana natychmiastowym linczem. W Teksasie nazwanie kogoś koniokradem do dziś uchodzi za najgorszą obelgę. Nie ma nic podlejszego, bardziej godnego pogardy.
Jestem zdania, że wielu z partyzantów do dzisiaj jest święcie przekonanych, że owa wrogość to był po prostu - zwyczajny polski zwierzęcy antysemityzm. Oczywiście jest to najwygodniejsze tłumaczenie, bo antysemityzm jest jednym z najpożyteczniejszych wynalazków, na jakie wpadli Żydzi-syjoniści. Czy jest to jednak wyjaśnienie prawdziwe?
Nie!!!
Ale komu chciałoby się nad tym zastanawiać. Ciekawe jest dla mnie, i zarazem przykre, że nigdzie nie natrafiłem nawet na próby wyjaśnienia, czy próby zrozumienia zachowań ludności chłopskiej przez historyków żydowskich. Jest to zapewne wynikiem odmienności kulturowej (uwaga red.: Redakcja jest podobnego zdania, aczkolwiek wyjaśnień szukałaby w zwojach Talmudu, szczególnie tych traktujących o czynach dopuszczalnych wobec goim.). Być może zupełnie uczciwie nikt z nich o tym nie pomyślał. A jest to tak ważna sprawa. Nie wolno było o niej zapominać. Gdyby Żydzi potrafili czasami posłuchać, wielu nieszczęść mogli by uniknąć. Jednakże ich wiara w Antysemityzm przysłania im w wielu przypadkach zdolność jasnego myślenia i zdrowej, bezstronnej oceny oczywistych faktów.
Drugim, równie ważnym powodem niechęci ludności do żydowskiej partyzantki było zachowanie jej członków.
Ludność wiejska na całym świecie jest bardziej konserwatywna, zachowawcza, o wiele bardziej religijna. Wielu powie „zacofana”… Może i tak. Zależy jak na to zacofanie patrzeć. W Polsce, w czasie wojny było to jednym z głównych powodów, dla których ani partyzantka żydowska, ani sowiecka nie miały oparcia w ludności cywilnej. Większość partyzantów żydowskich stanowili ludzie z miast, którzy już tylko przez sam fakt pochodzenia z miasta reprezentowali zupełnie odmienny typ kultury i obyczajowości. W przypadku Żydów było to spotęgowane całkowicie obcym i odmiennym typem kultury, językiem, religią. Zderzenie tych dwóch, tak odmiennych typów cywilizacyjno-kulturowych w tak ekstremalnie ciężkich warunkach nie było łatwym do strawienia ani dla jednych, ani dla drugich.
W wielu przypadkach Żydzi tworzyli zwykłe zdemoralizowane bandy kryminalne, które nigdy nie zasługiwały na miano partyzantów, mimo że mienili się nimi od początku do dnia dzisiejszego. Bandy takie istniały obok tysięcy takich samych kryminalnych band polskich, jak i mieszanych. Ich członkowie od początku wojny liczyli tylko na siebie, swoje kontakty i meliny. Znali siłę pieniądza, mieli swe kontakty z półświatkiem i jednakowo unikali jakiejkolwiek zwierzchności - zarówno Niemców jak i Polaków, a już szczególnie Żydów zapełniających Judenraty. Wiedzieli oni od początku, że nic dobrego nie może ich spotkać z ich strony, toteż od pierwszych dni nie podporządkowali się ich jurysdykcji, spisom etc., pozostali i działali luzem, w zawieszeniu, poza prawem, poza układem. Prawem byli sami dla siebie, sami je sobie stanowili, sami wymierzali; gorzej, że od pewnego momentu chcieli i próbowali rozciągać je na innych. Ich cel był taki sam jak i pozostałych - przeżyć - za wszelką cenę przeżyć, z drobną małą różnicą: oni chcieli przeżyć w miarę wygodnie i dostatnio, a nawet dorobić się! - dlaczego nie?.. I nie widzieli w tym nic złego, a że odbywało się to kosztem innych? No to co z tego?! Mieli do tego prawo! A kto myśli inaczej, znaczy że wyssał z mlekiem matki i jest zoologicznym… No właśnie.
Byli oni dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni w różnego rodzaju towary, które rabowali, kupowali w gettach, a którymi handlowali - jeśli nie mogli rabować. Nie należały takowe grupy do rzadkości, a raczej stanowiły znakomitą większość partyzantów.
Gros takowych bojowców wywodził się z marginesu społecznego, z elementu przestępczego, który zawsze sam sobie radził najlepiej i nie dbał i nie oglądał się na żadne przywództwo polityczne. Jakakolwiek zwierzchność była dla nich tylko i wyłącznie przeszkodą. Bezprawie i okupacyjny chaos były dla ich przedsiębiorczości idealnym środowiskiem naturalnym. Idealnymi warunkami do działania.
„Oni nie cierpieli biedy, mieli dość zasobów, aby zacząć nimi handlować od zaraz… chełpili się, że przynieśli dość rupieci, za które stać ich na branie sobie do łóżka sziks…
„…biło od nich chamstwo, grubiaństwo i chuligaństwo… i choć niewątpliwie byli gotowi oddać życie w obronie Żydów, to jednak nic nie przeszkadzało im zatrzymać wóz pełen Żydów i obrabować ich od stóp do głów”. [143]
Odnoszenie się w podobny sposób do ludności polskiej, nachalne napastowanie dziewcząt i kobiet, gwałty i akty samowoli powodowały, że ludność polska po prostu traktowała ich tak, jak na to zasługiwali, zwracając się niejednokrotnie z prośbą do oddziałów polskich, jak i zresztą rosyjskich o poskromienie najbardziej rozwydrzonych.
I takie akcje karne miały miejsce. Zapadały wyroki. Ginęli bandyci, zdemoralizowani złodzieje i gwałciciele - zarówno Żydzi jak Polacy, jak Rosjanie, Białorusini i Litwini - i to jednako z rąk Polaków i Rosjan, wśród których było wielu dowódców Żydów. Podobnie historycy polscy i rosyjscy wiedzą o tym zjawisku i odnotowują je jako fakt likwidacji groźnego wojennego bandytyzmu. Cóż, obok bohaterów każdy naród ma swoich nędzników.
To znaczy nie każdy… Dziś oczywiście wszystkie bez wyjątku działania policyjno - porządkowe regularnych oddziałów zbrojnych, zarówno polskich jak i sowieckich przypisywane są… tylko Armii Krajowej, a jej akcje karne przedstawia się jako… akty dzikiego antysemityzmu Polaków - nie karzących bandytów, lecz… mordujących biednych ocalonych z Holokaustu. [144]
Najlepszym przykładem niech będzie opowiedziana mi historia… Pewien były partyzant - dziś elegancki, starszy, mieszkający w USA pan z tytułami naukowymi - wspominając stare dzieje, zapytany o istnienie antysemityzmu mówi po zastanowieniu, że chyba istniał i owszem… Bo - powiada - „…myśmy za was (Polaków niby) walczyli, a wasze kobiety nawet nam p… nie chciały dać”. Patrzcie państwo, to dopiero oburzające, to oni za ich chłopów walczyli!!! A one… co za szelmy antysemickie!!!
Ano - nie chciały i nie dawały, ale nie dlatego, że były zoologicznymi antysemitkami… one po prostu były uczciwymi kobietami.
Taka prosta prawda. Ale proste prawdy najtrudniej zrozumieć, lepiej zwalić wszystko na garb polskiego, wyssanego z mlekiem matek antysemityzmu.
Samo przeżycie w lesie sprawia dość dużo kłopotów. Zwłaszcza jeżeli otoczonym się jest przez inne aktywne grupy partyzanckie i to zarówno sowieckie jak i polskie, których jedynym zadaniem jest walka. I chociaż Żydzi odnosili się z większą ufnością do komunistów, ucierpieli i od nich, a w zasadzie od nich najwięcej, gdyż na terenach wschodnich polskie grupy partyzanckie pojawiły się dopiero na jesieni 1943 roku. [145]
Dowódcy partyzantów sowieckich widząc, że Żydzi nie palą się do walki, a broni używają do rozbojów powodując wrogość ludności do wszystkich grup partyzanckich, odbierali im broń mówiąc, że ją marnują. Ci, pozbawieni broni, nie mogli dokonywać rekwizycji, bo chłopi rozprawiali się z nimi natychmiast po swojemu, co do dzisiaj… przypisywane jest polskim partyzantom. Wydaje mi się, że dlatego, że taka wersja brzmi lepiej i lepiej się jej słucha. Łatwiej opowiada się o znoszeniu bicia z rąk partyzantów - było nie było uzbrojonych i zorganizowanych, ponadto działających na wyraźny rozkaz nieprzychylnych, faszystowskich władz zwierzchnich, przepełnionych na dodatek antysemityzmem - niźli od zwykłych chłopów, którzy po prostu nie dawali się rabować, a broń też potrafili znaleźć, a i nawet bez broni potrafili nieźle przyłożyć i porachować zęby.
Nie pierwszy i nie ostatni raz Dichtung und Wahrheit zaciemnia prawdziwy obraz przeszłości - oddając jednak cały czas nieocenione usługi propagandowe.
Pewne, dodatkowe światło na działalność grup przestępczych rzucają raporty okupacyjnych władz niemieckich. W drugiej połowie 1942 roku naliczono 310 aktów sabotażu, dokonanych przez zorganizowane grupy bojowe, a aktów bandytyzmu (po niemiecku Raubeubeffalle), dokonanych przez różnego rodzaju dzikie grupy pretendujące do miana partyzantów, zarejestrowano 6925.
W pierwszej połowie 1943 roku, kiedy AK zaktywizowała działalność, podobnie jak AL i GL, liczba prawdziwych partyzanckich akcji wzrosła do 2635, natomiast aktów bandytyzmu do 16 390, z czego 20% można zaliczyć do działalności czysto bandyckiej; reszta była dziełem dzikich grup żydowskich i sowieckich.
Powstawały one z ludzi, którzy byli zbiegami z obozów jenieckich, obozów pracy, gett, więzień etc. Ich los nie był do pozazdroszczenia, a ich chęć przeżycia była przyjmowana ze zrozumieniem i sympatią, przynajmniej na początku. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy ludność stała się obiektem ich brutalności. Kiedy przeobrazili się w zwykłą plagę - rabującą, gwałcącą, mordującą i kradnącą. Nie chcieli pracować, pomagać rolniczej ludności, która była największą ofiarą wojny. Uważali, że etykietka partyzanta upoważnia do życia na rachunek ludności, a broń jest tego legitymacją.
Wielu z tych partyzantów po wojnie za swe „zasługi” zostało skierowanych do pracy w Urzędach Bezpieczeństwa. Jak potrafili oni wykorzystać swe doświadczenia z partyzantki dobrze wiedzą członkowie AK - bo to właśnie przeciwko nim skierowana była głównie ich nienawiść. Nienawidzili ich za wiele różnych spraw. W zasadzie za wszystkie swoje niepowodzenia. Ale głównym powodem było to, że AK-owcy byli niestety świadkami ich wątpliwego bohaterstwa. Byli oni tymi świadkami, którzy dokładnie wiedzieli, jaka jest prawda, co jest prawdą, a co jest Dichtung und Wahrheit… (uwaga red.: R. Kafel wyjaśnia to sformułowanie następująco: ‚Dichtung und Wahrheit - „część prawdy, część natchnienia poetyckiego”, których procent zawartości zmieniał się w zależności od „wymagań chwili”‚ - w skrócie - łgarstwo z [niewielką] domieszką prawdy.). Dlatego mordowali ich gdzie tylko i jak tylko mogli.
Idealistyczne wyobrażenia, szalone sny, wielkie puste słowa, kryjące gnuśność i zwykły ludzki strach, a przede wszystkim szalone ambicje i nadzieje na odegranie wielkiej roli w wolnym wymarzonym Izraelu. Mieszanie fikcji z rzeczywistością.
I absolutne, całkowite i konsekwentne - i, co najgorsze, w pełni świadome - rozmijanie się z prawdą. Pogarda dla prawdy, zastąpienie jej, w zależności od potrzeby chwili, totalnym politycznym i życiowym relatywizmem. I dzika nienawiść do wszystkiego, co nie chciało się im podporządkować i ich celom służyć dokładnie tak, jak to sobie wyobrażali.
(…)
[138] Jak ważnym był problem i jak do niego poważnie podchodziły władze Polskiego Podziemia, niech świadczy o tym dokument Załącznik Nr 1 do pisma nr 252/Kdw. podpisany przez Grabice, znajdujący się w Centralnym Archiwum KC PZPR, sygn. 203/I-2,20:
„Rozdział V. pkt. a) Stosunek do ludności cywilnej musi być wzorowy. Ludność sprzyjającą oddziałowi partyzanckiemu należy otoczyć opieką i nie narażać jej niepotrzebnie na represje ze strony okupanta. Wszystkie warstwy społeczne mają być sprawiedliwie traktowane.
„Rozdz. V pkt. b) Nie wolno podejmować żadnej akcji zbrojnej przeciw partyzantce sowieckiej, niedopuszczalne jest denuncjowanie jej do władz niemieckich.”
[139] Patrz Ludwik Landau „Kronika lat wojny i okupacji” (Warszawa, PWN, 1962, t. II, str. 223): „Działające w wielu okolicach bandy żydowskie spotykają się często z zarzutami mordowania i grabienia miejscowej ludności”.
Patrz Josph Kermish „Postscript to Ringelblum”, str. 290: „Nastawienie do uzbrojonych Żydów jest tak wrogie, że w warunkach walki podziemnej nie jesteśmy w stanie przyjąć odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo. Wielką rolę odgrywa tu wrogość, spowodowana postawą Żydów do nas pod okupacją sowiecką i obecne postępowanie band żydowskich, nękających ludność swą brutalnością i rabunkami”.
[140] Patrz Chaim Lazar „Destruction and Rebelion” oraz Reb Shonfeld „The Holocaust Victims Accuse”, str. 31.
[141] Ibidem.
[142] Patrz Yitzak Arad „The Partisan” (New York, Holocaust Library, 1979, str. 118 i 151).
Pan Yitzak Arad (Rudnicki), późniejszy generał Sił Zbrojnych Izraela.
[143] Patrz Ytchak Zukermann „Surplus of Memory”, str. 591, 610, 611.
[144] Patrz akta procesowe gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, Prokurator generalny PRL Nr DSU 2 Rn 15/89 Warszawa 1989 03.07 - skazanego na karę śmierci za m. in. rzekome mordowanie partyzantów radzieckich i ludności żydowskiej w województwie białostockim (237 osób), nowogrodzkim (799), lubelskim (20). W postanowieniu o umorzeniu śledztwa i rehabilitacji czytamy „Prokurator Generalny PRL… postanowił… zmienić na korzyść podejrzanego postanowienie z 4 lipca 1958 toku przez przyjęcie, iż podstawą umorzenia jest stwierdzenie, iż August Emil Fieldorf nie popełnił zarzucanego mu czynu. …zeznania świadków obciążających A. Fieldorfa zostały brutalnie wymuszone w toku śledztwa prowadzonego przez organa bezpieczeństwa, zaś zeznania tych świadków w sądzie, były również przyjmowane przez sąd tendencyjnie… W okresie objętym zarzutem dochodziło do sporadycznych starć między partyzantami radzieckimi a oddziałami AK, lecz działo się to… w przypadku obrony jednostek AK atakowanych przez oddziały partyzantki radzieckiej lub gdy zachodziła potrzeba obrony ludności miejscowej przed grabieżą, gwałtami, mordami dokonywanymi przez grasujące na tym terenie różne ugrupowania zbrojne (a nawet bandy) nie podporządkowane AK. Należy mieć na uwadze, że AK uznawała za swój obowiązek ochronę bezpieczeństwa miejscowej ludności i utrzymywanie porządku.”
Wyrok na gen. Fieldorfie wykonano 24 lutego 1953 roku. Rehabilitowano go po raz pierwszy w 1957 obalając fałszywe dowody, na podstawie których został skazany, przygotowane i przedstawione przez Prokuratora B. Wajsblecha.
[145] Patrz Yitchak Arad „Jewish Family Camps in the Forest”. Rescue Attempts During the Holocaust: Proceedings of the Second Yad Vashem International Historical Conference 1974 (Jerusalem, Yad Vashem, 1977, str. 345-348).
Rzeź w Nalibokach dziełem braci Bielskich, uznanych za żydowskich bohaterów narodowych?
Czy „partyzanci” Tewje Bielskiego pacyfikowali Naliboki?
Swego czasu kontrowersje wzbudził film „Opór” (Defiance), oparty na książce Nechamy Tec „Defiance. The Bielski Partisans” („Opór. Partyzanci Bielskiego”).
W filmie nie zobaczymy rzeczy najważniejszej. „Partyzanci” Tewje Bielskiego i Simchy Zorina są bowiem oskarżani o współudział w pacyfikacji Naliboków, dokonanej 8 maja 1943 r. przez zgrupowania sowieckie. Na ten temat dysponujemy już dość sporą literaturą (dokumentami, wspomnieniami, relacjami). Od lat toczy się też śledztwo w Instytucie Pamięci Narodowej. Twórcy filmu nie są tym jednak zainteresowani, więc największej „operacji wojskowej” nie zobaczymy, a szkoda, ponieważ przestaje to być historią, a jest tworzeniem szkodliwych mitów.
Od 2001 r. Instytut Pamięci Narodowej - Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi prowadzi (na wniosek Kongresu Polonii Kanadyjskiej) śledztwo w sprawie zbrodni popełnionej przez partyzantkę sowiecką w Nalibokach. Pomimo że KPK załączył obszerną, bogatą dokumentację źródłową, śledztwo toczy się bardzo niemrawo. Według komunikatu IPN z 15 maja 2003 r., zbrodnię tę, jak też inne, popełnione na tym terenie „zakwalifikowano jako zbrodnie komunistyczne, będące jednocześnie zbrodniami przeciwko ludzkości, których karalność nie ulega przedawnieniu. Wskazać przy tym należy, iż są to jedynie najbardziej tragicznie przykłady. Wiele bowiem innych wsi i osad na terenie woj. nowogródzkiego było atakowanych przez partyzantów radzieckich”.
Warto zwrócić uwagę, że w corocznym sprawozdaniu prezesa IPN dla Sejmu (był nim wówczas prof. Leon Kieres) usunięto wszelkie informacje o udziale w tej zbrodni osób pochodzenia żydowskiego (zob. „Informacja o działalności Instytutu Pamięci Narodowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w okresie 1 lipca 2001 r. - 30 czerwca 2002 r. Warszawa, wrzesień 2002″ - www.ipn.gov.pl).
Wobec szybkiego wymierania bezpośrednich świadków (a także uczestników pacyfikacji) można założyć, że sprawa nigdy nie zakończy się wyjaśnieniem najważniejszych okoliczności, ustaleniem sprawców, a już z pewnością ich ukaraniem, choćby symbolicznym. Zostanie nam tylko film, którego bohater - jak James Bond - będzie dokonywać cudów w ekranowej walce z Niemcami.
Nieustanne pasmo zbrodni
Kresy Północno-Wschodnie, a szczególnie tereny, gdzie podczas okupacji niemieckiej operowała grupa braci Bielskich, czyli Puszcza Nalibocka, znajdowały się pod faktyczną okupacją partyzantki sowieckiej. Ludność polska tych ziem przechodziła niewyobrażalną gehennę. We wrześniu 1939 r. tereny te zajęli Sowieci w wyniku porozumienia z hitlerowskimi Niemcami. Pierwsze represje i pacyfikacje ludności miały miejsce już od 17 września 1939 r., gdy komunistyczne bojówki (złożone głównie z mniejszości narodowych) atakowały i mordowały grupki polskich żołnierzy, ziemian, księży i urzędników. Był to proceder, który ogarnął całe Kresy. Zamordowano wówczas około 10 tys. ludzi, często w niezwykle okrutny sposób. Następnie była okupacja sowiecka. Do czerwca 1941 r. sowieccy komuniści (przy pomocy miejscowych kolaborantów, wśród których wymienia się także komunistów żydowskich) w kilku operacjach „deportowali” setki tysięcy ludzi na Sybir. Niezwykle dramatyczny był też początek wojny niemiecko-sowieckiej. NKWD pośpiesznie ewakuowało swe przeludnione więzienia i areszty, zabijając przy tym dziesiątki tysięcy więźniów.
Niemcy, jako nowy okupant, niejednokrotnie witani byli jako wybawcy, albowiem wydawało się, że już gorzej być nie może. A jednak było. Lata 1941-1944 to nie tylko okupacja niemiecka, z krwawymi pacyfikacjami, wywożeniem ludzi „na roboty” i rozstrzeliwaniem za każde nieposłuszeństwo wobec nowej władzy. Na to przecież nakładała się jeszcze „druga okupacja”, czyli działalność partyzantki sowieckiej oraz licznych, szczególnie w pierwszym okresie, pospolitych band rabunkowych.
Między Niemcami a Sowietami
W niezwykle trudnych warunkach rozwijała się na tych terenach polska konspiracja, głównie ZWZ-AK. W Puszczy Nalibockiej stacjonowało do 10 tys. sowieckich „partyzantów” (byli to głównie żołnierze sowieccy, którzy zostali za frontem w rozbitych jednostkach i nie poszli do niewoli). Sowieci szybko opanowali te masy, tworząc odgórnie struktury dowódcze i partyjne, zasilane politrukami zrzucanymi z samolotów. Ich celem głównym miała być partyzancka walka z Niemcami na zapleczu frontu. Jednostki te pozbawione były jednak większej wartości bojowej i w bezpośrednich starciach z doborowymi oddziałami niemieckimi nie miały szans. Stanowiły jednak śmiertelne zagrożenie dla partyzantki polskiej, którą zwalczały wszelkimi środkami (również drogą denuncjacji do Niemców). Tereny te bowiem traktowano już jako terytorium Związku Sowieckiego, na których „bandy białopolskie” były wrogiem numer jeden.
Na to wszystko nakładały się jeszcze grupy i grupki ludności żydowskiej, zbiegłej do lasów i puszcz, ukrywające się przed Niemcami. Nastawione były przede wszystkim na przetrwanie, tworząc tzw. obozy siemiejnyje, czyli rodzinne. I właśnie jedną z takich grup (zwaną „Jerozolimą”) zorganizowali w Puszczy Nalibockiej i dowodzili nią bracia Bielscy. Jej fenomen - liczebność i przetrwanie całej okupacji niemieckiej - opisała Nechama Tec i stało się to kanwą wspomnianego filmu.
Naliboki były w II RP uroczym kresowym miasteczkiem o wielowiekowej historii. Położone w powiecie stołpeckim, na skraju wielkiej i dzikiej Puszczy Nalibockiej, w pobliżu granicy II RP z Sowietami, żyło z dala od głównych wydarzeń. W 1939 r. liczyło ok. 3 tys. mieszkańców, wśród których ponad 90 procent było katolikami. W miasteczku żyło też 25 rodzin żydowskich. Okupacja sowiecka w latach 1939-1941 była wielkim dramatem. W ramach rugowania polskości Sowieci wywieźli z terenu powiatu stołpeckiego ponad 2 tys. ludzi, w tym część mieszkańców Naliboków.
Na terenie pobliskiej puszczy gromadzili się rozbitkowie z Czerwonej Armii, tam też chroniła się ludność żydowska. Żydzi utworzyli dwa duże „obozy rodzinne”. Pierwszym zawiadywali bracia Bielscy (Tewje, Asael, Zus i Aron). Schronili się w nim uciekinierzy z Naliboków i pobliskich miejscowości. W 1944 r. liczył on 941 osób, w tym sporo kobiet i dzieci. Tylko 162 osoby były uzbrojone. Obóz drugi, pod dowództwem Simchy Zorina, gromadził uciekinierów z gett. Liczył 562 osoby (w tym 73 uzbrojone).
„Życie ludzkie straciło wszelką cenę”
Ich celu nie stanowiła bezpośrednia walka z Niemcami, najważniejsze było bowiem przeżycie wojny. Obozy były jednak podporządkowane sowieckiemu dowództwu i na jego żądanie musiały każdorazowo wydzielać kontyngent uzbrojonych mężczyzn „na akcje”. Sowieci nie tolerowali na tym terytorium żadnych „obcych” sił, o czym świadczy bezwzględne zwalczanie polskiej partyzantki. Żydom pozostawili jednak ogromną autonomię, pozwalając im utrzymywać w obozie nawet synagogę.
Dla polskiego podziemia sprawą najważniejszą było zapewnienie względnego bezpieczeństwa w terenie i ochrona ludności stale gnębionej przez pacyfikacje niemieckie, sowieckie oraz najazdy żydowskich i sowieckich „grup zaopatrzeniowych”. Raporty Delegatury Rządu z tego okresu są wstrząsające:
„Zagadnienie bezpieczeństwa w ogóle nie istnieje a teren objęty partyzantką robi wrażenie „dzikich pól”. Życie ludzkie straciło wszelką cenę a doraźne egzekucje są powszechne na całym terenie. (…)
Teren, gdzie Niemcy nie docierają, a zwłaszcza Puszcza Nalibocka, jest siedliskiem przeważnie sowieckich oddziałów dywersyjnych. Są one dobrze uzbrojone w broń ręczną i maszynową, dowodzone przez oficerów sowieckich specjalnie wyszkolonych do walki partyzanckiej i podobno liczą ok. 10.000 ludzi. (…) Ludność miejscowa jest zmęczona i znękana ciągłymi rekwizycjami a często i rabunkiem odzieży, żywności i inwentarza.
Najbardziej dają się we znaki, zwłaszcza w odniesieniu do ludności polskiej tzw. oddziały rodzinne (siemiejnyje), składające się wyłącznie z Żydów i Żydówek w sile 2-ch batalionów” (Raport Delegatury Rządu, AAN, 202/III-193, k. 131, 160).
Konflikty rodziły się przede wszystkim na tle osławionych „akcji zaopatrzeniowych”. Strona polska uznawała istniejące status quo, usiłując doprowadzić do jakichś porozumień z Sowietami, aby uniknąć gehenny ludności cywilnej. Stawiała jednak zdecydowane warunki, wśród nich podkreślała zaś wybitnie negatywną rolę grup żydowskich, działających z niezwykłym okrucieństwem. Odbyło się więc kilka spotkań oficerów Okręgu Nowogródzkiego AK z dowódcami sowieckimi. Już podczas pierwszego z nich, 8 czerwca 1943 r., strona polska zażądała, aby na akcje rekwizycyjne Sowieci nie wysyłali grup żydowskich: „(…) nie wysyłanie Żydów na rekwizycje (ludność się skarży) samorzutnie chwyta za broń w swej obronie, bo ci się znęcają, gwałcą kobiety i małe dzieci (…), obrażają ludność, straszą późniejszą zemstą sowietów, nie mają miary w swej nieuzasadnionej złości i w rabunku” („Protokół spisany dn. 8 czerwca 43 r. przez Delegata Sztabu Głównego partyzantów polskich - Wschód - oraz Komendy Lenińskiej partyzanckiej brygady sowieckiej”. Archiwum WIH, III/32/10, k. 1).
Jedli, pili, gwałcili
Grupy żydowskie przeprowadzały bowiem te rekwizycje (zwane operacjami gospodarczymi) najbardziej bezwzględnie. Według jednego z raportów, obóz Bielskiego „zgromadził” „200 t ziemniaków, 3 t kapusty, 5 t buraków, 5 t zboża, 3 t mięsa i 1 t kiełbasy”. Z raportów sowieckiej partyzantki wynika, że nie było problemu z wyżywieniem, co więcej, rabunki prowadzono na tak wielką skalę, że istniał wprost nadmiar żywności, a „partyzanci” mogli dowolnie wybierać rodzaj jadła: „Wyżywienie partyzantów jest bardzo dobre (…). Zawsze mają tłuszcze, mięso, mleko, jajka, kury itd. Odżywiają się jak żadne wojsko w czasie pokoju. Zapasów nie robią, ale jedzą cały czas bez końca”. Z kroniki jednej z brygad wynika, że „we wszelkich warunkach partyzant jadł bez ograniczeń. Duże spożycie mięsa źle odbijało się na zdrowiu niektórych partyzantów”. Jeszcze długo po wojnie sowieccy partyzanci wspominali te czasy jak raj na ziemi: „Po partyzancku mówiliśmy, jedz, ile się zmieści. To samo dotyczy mięsa. Do 1944 roku mięsem pogardzaliśmy. U nas była wyłącznie wieprzowina, cielęcina, baranina. (…) Wiele osób wzdycha teraz do tamtej kuchni”.
W powojennych wspomnieniach żydowscy „partyzanci” z tych obozów podkreślali męstwo i niezwykłe zasługi obozu Bielskiego. Na przykład Anatol Wertheim pisał: „Na jego czele stało czterech braci Bielskich, synów młynarza spod Nowogródka. (…) Z czasem znalazło się w ich szeregach trzystu bojowników, których brawura stała się legendarna w całej Puszczy. Partyzanci z podziwem powtarzali opowieści o ich pomysłowych zasadzkach na Niemców, odważnych akcjach i o karach, jakie bracia Bielscy wymierzali kolaborantom”.
Niestety, żaden z nich nie podaje konkretów, nie można więc zweryfikować owej potężnej akcji antyniemieckiej…
O codziennym życiu i obyczajach panujących w tym obozie wiemy nie tylko z opowieści Nechamy Tec. Opisał je również czasowy zastępca Tewje Bielskiego, polski przedwojenny komunista Józef Marchwiński (który był żonaty z Żydówką o imieniu Ester i z tej racji został dołączony do obozu przez dowództwo sowieckie). „Bielskich było czterech braci, chłopów rosłych i dorodnych i nic też dziwnego, że mieli powodzenie u niewiast w obozie. Byli to mołojcy do wypitki i miłości, nie mieli jednak ciągotek do wojaczki. Najstarszy z nich (dowódca obozu) Tewie Bielski zarządzał nie tylko wszystkimi Żydami w obozie, lecz dowodził również dość licznym i ślicznym „haremem” - niby król Saud w Arabii Saudyjskiej. W obozie, gdzie rodziny żydowskie kładły się często na spoczynek z pustymi żołądkami, gdzie matki przytulały do wyschniętych piersi głodne swoje dzieci, gdzie błagały o dodatkową łyżkę ciepłej strawy dla swoich maleństw - w tymże obozie kwitło inne życie, był też inny, bogaty świat!
Bielski i jego świta nie narzekali na złe warunki, na okupację. Posiadając złoto i kosztowności swoich ziomków, mogli prowadzić wystawny tryb życia. W ziemiankach braci Bielskich i najbliższego ich otoczenia, stoły uginały się od wytrawnych potraw i napojów, a liczne grono pięknych kobiet stale otaczało Tewie Bielskiego i jego trzech budrysów. Piękności te nie znały głodu i niedostatku. Były zawsze ślicznie ubrane a na ich rękach i szyjach lśniły blaskiem drogie klejnoty i kamienie, nie zbrukały też zbożną pracą swych białych rączek”.
Z racji zgromadzonych na prywatny użytek bogactw Tewje był surowo oceniany w raportach sowieckich: „Bielski nie zajmował się pracą bojową, a spekulował w oddziałach. Brał od swoich partyzantów złoto na zakup broni i przywłaszczał je, a broni nie dawał”. On sam w swych powojennych wspomnieniach (wydanych w Palestynie w 1947 r.) podkreślał, że jego „Jerozolima” - „nigdy nie weszła do akcji z okupantem”.
U Simchy Zorina było bardzo… wesoło
Podobnie było w sąsiednim obozie Simchy Zorina. Wspomniany Wertheim opisywał to z wyraźną nostalgią: „jedzenia było pod dostatkiem, a nawet gromadziły się zapasy. Jeszcze w dniu połączenia się z Armią Czerwoną wyciągnęliśmy z jeziora kilkaset zatopionych worków z mąką (…). Nadwyżki jedzenia posyłaliśmy nawet do Moskwy. Raz w tygodniu lądował na polowym lotnisku w puszczy samolot: przywoził gazety i materiały propagandowe, a zabierał z powrotem samogon, słoninę i kiełbasy naszego własnego wyrobu”.
Wystawne uczty i alkoholowe libacje zajmowały czas „partyzantom”. W ocenie Wertheima - „Z powodu pijaństwa wydarzały się w oddziałach nieodwracalne tragedie - zbrojne konflikty, strzelaniny…”. Jednak to było dla nich nieistotne: „Najweselsze wizyty spędzałem z Zorinem. Nasz komendant był bardzo kochliwy, za moich czasów miał już drugą czy trzecią żonę w oddziale, ale uważał, że to wcale nie dosyć. Codziennie rano zasiadał do stołu w towarzystwie aktualnej żony Geni. Pod stołem stała przygotowana zawczasu kadź z samogonem, który Zorin czerpał filiżanką: wtedy pojawiała się kucharka sztabu Ethel i, głęboko patrząc szefowi w oczy, pytała go z przejęciem, czego sobie życzy na śniadanie. Zorin przesuwał czapkę w tył, drapał się przez chwilę w głowę i zamawiał zawsze takie samo „menu”: twarożek ze śmietanką na zakąskę, kawałeczek śledzia i kiełbasę naszego własnego wyrobu”.
Broń służyła tym „partyzantom” nie tylko do przeprowadzania „operacji gospodarczych”. Gdy już dobrze pojedli i popili, korzystali jeszcze z innych uciech. Broń potrzebna im była przede wszystkim do terroryzowania okolicy, w poszukiwaniu nowych kobiet. To też bezwiednie ujawnił wspomniany Wertheim: „[Zorin] po śniadaniu, jeżeli był w dobrym humorze i nie miał akurat nic lepszego do roboty, wzywał mnie do siebie i proponował: „Nu dawaj, naczalnik sztaba, pajedziom żenitsia!”.
Na „ożenek” jechaliśmy zazwyczaj do jakiejś odległej wsi, gdzie Zorin miał z góry upatrzoną dziewuchę. Zajeżdżaliśmy z fasonem - pod eskortą przynajmniej trzydziestu konnych. Nasz watażka zwracał się wprost do ojca wybranki, oznajmiając mu, że właśnie ma zamiar ożenić się z jego córką. Partyzantom w ogóle trudno było odmówić, a co dopiero takiemu komendantowi jak Zorin! Dla większego efektu wyciągał z kieszeni skórzany woreczek, wysypywał z niego na stół „świnki”, czyli złote carskie ruble, i bawił się nimi niby od niechcenia, dając do zrozumienia, że nie tylko z niego potężny komendant, ale też nie byle jaki bogacz! Ślub ciągnął się przez dwa, trzy dni, aż Zorin decydował, że pora wracać do oddziału i Geni - przynajmniej do czasu następnego ożenku”.
Podobne „normy moralne” obowiązywały też w „Jerozolimie” Bielskiego, który przecież też miał swój harem.
Trudno więc wymagać, aby taka „partyzantka” cieszyła się jakimkolwiek szacunkiem okolicznej ludności. Czy to zobaczymy w hollywoodzkim filmie? Ależ skąd, zarówno Bielscy, jak i Zorin są wielkimi bohaterami, którzy w ten sposób - dodatkowo uwiecznieni przez X muzę - wejdą do komiksowego panteonu II wojny światowej.
Pacyfikacja Naliboków 8 maja 1943 r.
Jak doszło do ludobójczej pacyfikacji? Kto brał w tym udział? Niemcy nakazywali tworzenie w miasteczkach i wsiach, nękanych przez grupy sowiecko-żydowskie, tzw. samoochowy (samoobrony). To ona miała odpowiadać za bezpieczeństwo mieszkańców i bezproblemowe oddawanie kontyngentów żywności. W Nalibokach samoobrona powstała w połowie 1942 r. i była faktycznie przykrywką dla miejscowej placówki Armii Krajowej. Dla Sowietów „samoochowa” była solą w oku, traktowano ją jak jednostkę kolaboracyjną i starano się ją podporządkować swoim interesom. W końcu doszło do bezpośredniego spotkania dowódców polskiej samoobrony z przedstawicielami sowieckich partyzantów. W kwietniu 1943 r. Sowieci postawili ostre warunki: wyrażenie zgody na „rozbicie” samoobrony (która miała na stanie zaledwie 2 rkm i 26 starych kb), wcielenie jej do szeregów partyzantki sowieckiej i złożenie przysięgi na wierność Stalinowi. Polacy, ze zrozumiałych względów, przyjęli jednak tylko pierwszy warunek, uzgadniając datę przeprowadzenia pozorowanej akcji na 3 maja 1943 roku. Tego terminu Sowieci jednak nie dotrzymali. Ale rankiem 8 maja Naliboki zostały otoczone przez kolumny sowieckich i żydowskich „partyzantów” z Puszczy Nalibockiej.
Pech chciał, że w miasteczku (w którym nigdy nie było żadnej placówki niemieckiej) akurat tego dnia nocował u swej ciotki policjant białoruski z Iwieńca, który na widok Sowietów wystrzelił i zabił jednego z ich dowódców. Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko i drastycznie. Wacław Nowicki, który był naocznym świadkiem, tak to opisał: „Godzina 5 rano, 8 maja 1943 roku. Długa seria z kaemu rozpruła poniżej okien frontową ścianę naszego domu, stojącą pod nią kanapę, przeleciała przez pokój i ugrzęzła w przeciwległej ścianie zaledwie kilka centymetrów nad naszymi głowami. (…) Mama dopadła okna.
- Wieś płonie! - krzyczy. (…)
O godzinie 7.00 strzały i jęki ucichły. Zewsząd wiało grozą śmierci i zniszczenia. Ocaleni od pogromu mogli teraz zobaczyć tragedię swego miasteczka i dokonanego w nim ludobójstwa. W niespełna 2 godziny zginęło 128 niewinnych ludzi. Większość z nich, jak stwierdzili potem naoczni świadkowie, z rąk siepaczy Bielskiego i „Pobiedy”. Mordercy obojga płci wpadali do mieszkań i seriami z automatów unicestwiali we śnie całe rodziny, a obrabowane w pośpiechu (nawet z zegarków) domostwa palili i pijani od krwi, z okrzykiem „hura!” szli dalej mordować. Wielu zbudzonych nagłą strzelaniną i jękiem sąsiadów wylatywało na podwórko. Tych rozstrzeliwano z dziećmi pod ścianami chat. Jedni i drudzy wraz z domostwem obracali się w popiół. Daleko słychać było ryk bydła i rżenie zagrabianych koni. Podczas dantejskiego pogrzebu trudno było zidentyfikować pozostałe czasem tylko kończyny dzieci, rodziców, dziadków z rodów Karniewiczów, Łojków, Chmarów i wielu innych” (W. Nowicki, Żywe echa, Warszawa 1993, s. 99-100).
Według współczesnych ustaleń, ofiar było 128-132, w tym kobiety i dzieci. Z niektórych rodzin zginęło nawet po 7-8 osób. Wśród napastników mieszkańcy rozpoznali niektórych (znanych im już wcześniej) „partyzantów” sowieckich oraz tych Żydów, którzy byli mieszkańcami Naliboków.
Grupa Keslera
Sąsiadów z Naliboków w obozie Bielskiego nie było wielu, ale ta grupa była akurat bardzo charakterystyczna. Przewodził jej Izrael Kesler, przedwojenny zawodowy złodziej (za ten proceder miał być nawet karany więzieniem). Do grupy należeli również bracia Borys i Icek Rubieżewscy. Po wejściu Niemców Kesler dowodził kilkunastoosobową bandą rabunkową, która szybko powiększała swe szeregi, przyjmując grupy Żydów ukrywających się w okolicznych lasach. Według różnych danych, powiększyła się do kilkudziesięciu (a nawet do ponad stu) osób i z czasem weszła w skład obozu Bielskiego. Keslerowcy uzyskali w zamian pewną autonomię w ramach „Jerozolimy”, ale nawet tam uchodzili za grupę bezwzględnych rabusiów.
W 1980 r. ukazała się w Izraelu książka Sulii Wolozhinski Rubin - żony Borysa Rubieżewskiego („Against the Tide. The Story of an Unknown Partisan”, Jerusalem 1980). Opisała ona napad na Naliboki (w ramach grupy Izraela Keslera), choć nie wymieniła tej nazwy: „Nieopodal [dworzeckiego] getta znajdowała się wioska. Żydzi musieli przez nią przechodzić po drodze do lasu, a partyzanci [sowieccy] w drodze z lasu. Ci wieśniacy ostrzegali biciem w dzwony i waleniem w miedziane garnki o przemarszu takich osób, aby ostrzec pobliskie wioski. Chłopi wybiegali z siekierami, sierpami - czymkolwiek, co może służyć do zabijania - i rżnęli każdego, a potem rozdzielali między siebie cokolwiek ci nieszczęśliwi mieli. Grupa Borysa [Rubieżewskiego] zdecydowała, aby położyć raz na zawsze kres takiej działalności. Wysłali kilku ludzi do tej wioski, a sami zaczaili się w zasadzce. Wkrótce rozległy się sygnały alarmowe i uzbrojeni chłopi wybiegli, aby zabić „przeklętych Żydów”. No, ale rozległy się salwy i skoszono ich ze wszystkich stron. Trzy dni zajęło, aby zbić trumny [dla poległych chłopów] i ponad 130 osób pochowano. Nigdy już więcej żaden Żyd czy partyzant nie zginął na tych drogach” (S. Wolozhinski Rubin, Against the Tide. The Story of an Unknown Partisan, Jerusalem 1980, s. 126-127).
Jest to oczywiście opis skrajnie fałszywy, dokonany został niewątpliwie na użytek czytelnika anglojęzycznego, nieznającego w ogóle wojennych i okupacyjnych realiów w Polsce.
Jest już jeden film
Na podstawie książki Sulii Wolozhinski Rubin powstał w 1993 r. film dokumentalny „The Bielsky Brothers: The Unkown Partisans” (Soma Productions, 1993) wykorzystywany jako materiał pomocniczy w nauczaniu o holokauście. W filmie Sulia dodała nowe, drastyczne szczegóły o ojcu swego męża, którego Polacy mieli jakoby zamęczyć w okrutny sposób, co miało jeszcze mocniej uzasadniać pacyfikację Naliboków: „Jego ojca Szlomka (…) ukrzyżowano na drzewie. (…) Borys się o tym dowiedział. Wioska już nie istnieje. (…) Tego dnia pochowano 130 osób”. Zapomniała już natomiast o tym, co napisała we wcześniejszych wspomnieniach, opublikowanych w 1980 r., że rok przed tymi wydarzeniami Szlomo Rubieżewski zginął w getcie zabity przez Niemców.
W tym samym filmie przyznano jednak, że grupy żydowskie dokonywały rabunków okolicznej ludności: „Największym kłopotem było (…) wyżywienie tylu ludzi. Grupy 10 do 12 partyzantów wymaszerowywały na odległość 80 do 90 kilometrów, aby rabować wioski i przynieść żywność dla partyzantów”. Sulia chwaliła też spryt przyszłego męża, który po tej pacyfikacji obdarował ją futrem, ubraniami i butami. Brat Borysa - Icek, wymieniany był nawet w raportach sowieckich jako notoryczny rabuś, za co groziło mu rozstrzelanie.
Dalsze losy Keslera potoczyły się zgodnie z ówczesnymi regułami. Usiłował on jakoby przejąć kontrolę nad całą „Jerozolimą” Tewje Bielskiego, więc został przez niego zamordowany.
Naliboki nie były jedyną polską miejscowością, okrutnie spacyfikowaną przez sowieckich „partyzantów”. Kilka miesięcy później, 26 sierpnia 1943 r., inna grupa Sowietów podstępnie wymordowała ok. 50 partyzantów AK wraz z ich dowódcą por. Antonim Burzyńskim „Kmicicem”. Według ustaleń Nechamy Tec, w tym również brała udział wydzielona grupa pomocników z obozu Bielskiego.
Kolejne rocznice haniebnej pacyfikacji Naliboków są całkowicie przemilczane i ignorowane przez polskie władze. Czy można jeszcze ustalić choćby niektórych sprawców? Niewątpliwie tak. Praktycznie wszyscy „partyzanci” Bielskiego, którzy przeżyli wojnę, pozostawili swe relacje w Związku Sowieckim. Pokaźne zbiory takiej dokumentacji zgromadził również Izrael. Czy ktoś pokusił się o takie badania?
Pięć lat temu powstała w USA książka Petera Duffy'ego pt. „The Bielski Brothers. The True Story of Three Men Who Defied the Nazis, Saved 1,200 Jews, and Built a Village in the Forest” (New York 2003). O Nalibokach nie ma w niej w ogóle mowy.
Bielscy są jednak nagłaśniani i w Polsce. W 2003 r. napisał o nich w „Polityce” Marian Turski, podkreślając, że było to zgrupowanie o… wysokiej etyce, w którym wszelkie konfiskaty (poza żywnością), były jakoby surowo karane śmiercią: „Nieformalny kodeks etyczny, narzucony przez Bielskiego i jego braci, najsurowiej tego zakazywał… A konfiskata żywności i bydła? Trzeba powiedzieć otwarcie, że ludzie ze zgrupowania Bielskiego - podobnie jak wszystkie inne oddziały partyzanckie! - czynili to bez zahamowań” (M. Turski, Republika braci Bielskich, „Polityka” nr 30, 26 VII 2003).
Turski sprawę Naliboków całkowicie zbagatelizował: „Przed dwoma laty IPN zwrócił się do organów ścigania Białorusi o wszczęcie własnego śledztwa w sprawie zbrodni w Nalibokach, dokonanej przez partyzantów radzieckich w 1943 r. Śledztwo w tej sprawie prowadzi oddział IPN w Łodzi. Jak można było przeczytać w komunikacie PAP, „Informacji o udziale Żydów w zbrodni w Nalibokach polskie organa ścigania na razie nie zweryfikowały”. (…) Za życia Tewje Bielski nie zaznał zbyt wiele glorii. Ale po śmierci jego ciało zostało sprowadzone do Izraela i pochowane na Cmentarzu Bohaterów”.
Po upływie trzech miesięcy od pacyfikacji sowiecko-żydowskiej, Naliboki przeżyły kolejną tragedię. Tym razem Niemcy, w ramach operacji „Hermann”, 6 sierpnia 1943 r. zrównali miasteczko z ziemią, a ludność częściowo wymordowali, częściowo wywieźli na roboty. Odbudowano je już po wojnie, ale pozostało w nim niewielu dawnych mieszkańców. Dziś nieliczni już nalibocczanie i ich potomkowie mieszkają w USA, Kanadzie, Australii, są również rozproszeni po Polsce.
Jest jeszcze jeden polski wątek, który wiąże się z historią braci Bielskich, całkiem współczesny. Oto kilka miesięcy temu media doniosły, że amerykańskie małżeństwo - Aron i Henryka Bell - porwało 93-letnią Janinę Zaniewską z Florydy i umieściło ją w domu opieki Hospes Hospiti w Pobiedziskach pod Poznaniem. Miały to być jej „wakacje” w dawno niewidzianej Polsce. Przy okazji małżonkowie wyłudzili od niej pełnomocnictwo i ogołocili jej konto z sumy 250 tys. dolarów życiowych oszczędności. Sprawa wyszła na jaw i Aron oraz Henryka Bell zostali w USA aresztowani pod zarzutem porwania i oszustwa.
Aron Bell do 1951 r. nazywał się Bielski. Jest najmłodszym bratem Tewjego. Wyłudzenie 250 tys. dolarów od Janiny Zaniewskiej było zapewne jego ostatnią już „operacją gospodarczą”, których tyle przeprowadził w latach okupacji wraz ze swymi braćmi (uwaga red.: Wspomniane tu zdarzenia zostały opisane w anglojęzycznym tekście Jewish hero who rescued Jews from Nazis charged with conning Holocaust survivor, o tym samym fakcie można przeczytać po polsku tutaj).
Leszek Żebrowski
Cyt. za http://www.bibula.com/?p=2061
Zobacz również: Przemilczane zbrodnie na Polakach (1,2), prof. Jerzy Robert Nowak, Nasz Dziennik, 04/18.11.2002
***
Masakra w Koniuchach
I. WSTĘP
Aktualnie postępy śledztwa są opisywane na stronie IPN następująco:
7. Śledztwo w sprawie zabójstwa w styczniu 1944 roku przez partyzantów sowieckich kilkudziesięciu mieszkańców wsi Koniuchy wcześniej gm. Bieniakonie pow. Lida, woj. nowogródzkie (obecnie Republika Litewska rejon Sołeczniki) (S 13/01/Zk).
Instytut Pamięci Narodowej - Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa w styczniu 1944 roku przez partyzantów sowieckich kilkudziesięciu mieszkańców wsi Koniuchy wcześniej gm. Bieniakonie pow. Lida, woj. nowogródzkie (obecnie Republika Litewska rejon Sołeczniki), tj. o zbrodnie komunistyczne z art. 225 § 1 kk z 1932 r. w zw. z art. 4 § 1 kk z 1997 r. w zw. z art. 2 ust. 1 i art. 3 Ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (tekst jednolity Dz. U. z 2007 r. Nr 63 poz. 424 z późn. zm.). Jak wynika z dotychczasowych ustaleń wieś Koniuchy była dużą, polską wsią, liczyła ok. 60 zabudowań i ponad 300-tu mieszkańców. Koniuchy usytuowane były na skraju Puszczy Rudnickiej, w której znajdowały się bazy partyzantów sowieckich. Partyzanci w czasie powtarzających się napadów na tę wieś rabowali jej mieszkańcom żywność, odzież, bydło. Wyłącznie z tego powodu w Koniuchach, utworzono oddział samoobrony, który skutecznie uniemożliwiał partyzantom dalszy rabunek. W nocy z 28 na 29.01.1944 r. grupa partyzantów sowieckich otoczyła wieś i ok. 5-tej rano przystąpiła do ataku, który trwał 1,5-2 godziny. Pochodniami podpalano słomiane dachy domów, do wybudzonych, uciekających mieszkańców strzelano na oślep. W wyniku ataku zginęło co najmniej 38 osób, kilkanaście zostało rannych. W dokumentach archiwalnych podaje się różną liczbę ofiar:
- „zostało zabitych 36 osób ze wsi oraz 14 osób ciężko rannych”,
- „zabito 35 osób, rannych 13 w tym 10 ciężko rannych”,
- „zabitych i rannych więcej niż 50 osób”,
- „34 zabitych, 14 rannych, ilość osób żywcem spalonych nie ustalona”.
Część ofiar spłonęła w swych domach, część zginęła od strzału z broni palnej. Wśród ofiar byli mężczyźni, kobiety i małe dzieci. Najstarsza z ujawnionych ofiar miała 57 lat, najmłodsze dziecko 2 lata. Spalono większość zabudowań, ocalało tylko kilka domów. Atak na Koniuchy przeprowadziła 120-150 osobowa grupa partyzantów sowieckich pochodzących z różnych oddziałów stacjonujących w Puszczy Rudnickiej, takich jak: „Śmierć okupantowi”, „Śmierć faszyzmowi”, „Piorun”, „Margirio”, oddział im. Adama Mickiewicza. Pierwszy z wymienionych oddziałów należał do Brygady Kowieńskiej Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego, pozostałe zaś do Brygady Wileńskiej. Oddziały te były wielonarodowościowe, należeli do nich m. in. partyzanci żydowscy, uciekinierzy z gett w Kownie i Wilnie. Z kopii szyfrogramu z dnia 31.01.1944 r. autorstwa Genrikasa Zimanasa (Henocha Zimana) I Sekretarza Południowego Obwodowego Komitetu KP Litwy, a jednocześnie dowódcy Południowej Brygady Partyzanckiej do Naczelnika Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego w Moskwie Antanasa Šnieckusa wynika, że: „29 stycznia połączona grupa oddziałów wileńskich, oddziału „Śmierć Okupantom”, „Margirio” i grupy specjalnej Sztabu Generalnego całkowicie spaliły najbardziej zagorzałą w samoobronie wieś powiatu Ejszyskiego Koniuchy[…]”. Śledztwo toczy się w sprawie. Nie przedstawiono dotychczas nikomu zarzutu popełnienia tej zbrodni. Generikas Zimanas zmarł 15 lipca 1985 r. w Wilnie. Znane są nazwiska dowódców oddziałów „Śmierć okupantowi”, „Śmierć faszyzmowi”, „Piorun”, „Margirio”, im. A. Mickiewicza, lecz zgromadzony materiał dowodowy nie pozwala na stwierdzenie w sposób jednoznaczny, że faktycznie oni dowodzili grupami partyzantów ze swych oddziałów, którzy uczestniczyli w ataku.
W toku śledztwa przesłuchano kilkudziesięciu świadków - byłych żołnierzy z 5 batalionu 77 pp Armii Krajowej, którzy stacjonowali w pobliżu wsi, naocznych świadków zbrodni, krewnych ofiar, byłych partyzantów sowieckich. Zgromadzono obszerny materiał archiwalny w postaci meldunków policji litewskiej, szyfrogramów partyzantów sowieckich, kopii akt osobowych partyzantów sowieckich, w których to aktach są adnotacje, że uczestniczyli oni w ataku, kopii dzienników bojowych sowieckich oddziałów partyzanckich, kopii wspomnień partyzantów z Puszczy Rudnickiej). Trudność w prowadzonym śledztwie, poza odległością czasową od daty popełnienia zbrodni, sprawia fakt, iż Koniuchy położone są na terytorium Republiki Litewskiej zaś siedziba ówczesnej gminy Bieniakonie na terenie Republiki Białoruś, stąd potrzeba korzystania w toku postępowania z zagranicznej pomocy prawnej. Wnioski o zagraniczną pomoc prawną skierowano do Federacji Rosyjskiej, Republiki Białorusi, Kanady, Izraela i trzykrotnie do Republiki Litewskiej.
Jak sprawa wyglądała oczyma już nieżyjących świadków? Co w sprawie jest bulwersującego? Szokujące jest to, że sprawcy zajścia - miast się wstydzić swoich czynów i za nie przepraszać, opisywali je w swoich, wydanych w USA i Izraelu po zakończeniu wojny, pamiętnikach jako wspaniałe zwycięstwo. Przypatrzmy się temu zwycięstwu z bliska.
Masakra w Koniuchach we wspomnieniach Żyda, P. Bagriansky'ego
Gdy dotarłem do oddziału, aby przekazać nowe rozkazy, zobaczyłem straszny, przerażający obraz. […] Na małej polance w lesie leżały półkolem ciała sześciu kobiet w różnym wieku i dwóch mężczyzn. Ciała były rozebrane i położone na plecach. Padało na nie światło księżyca. Jeden po drugim partyzanci strzelali trupom między nogi. Gdy kule dosięgały nerwów, trupy reagowały jak żywe. Drgały i wykrzywiały się przez kilka sekund. Trupy kobiet reagowały w bardziej gwałtowny sposób niż mężczyzn. Wszyscy partyzanci z tego oddziału brali udział w tej okrutnej zabawie, śmiejąc się w dzikim szaleństwie. Najpierw przestraszyłem się tym przedstawieniem, ale potem zaczęło mnie ono w chory sposób interesować. […] Im się nie spieszyło i dopiero jak trupy przestały reagować na kule, przemieścili się na nową pozycję. […]
Ludzie byli zmęczeni, ale z ich twarzy wyzierała satysfakcja i szczęście z wykonanego zadania. Tylko niewielu zdawało sobie sprawę, że popełniono straszliwy mord w ciągu godziny. Ci nieliczni wyglądali ponuro, smutno i mieli poczucie winy. […]
Dotarliśmy do bazy późno w nocy. Byłem zmęczony i zmordowany, a więc zasnąłem od razu, tak jak większość z naszego oddziału. Jak się dowiedzieliśmy następnego dnia, pozostałe oddziały zostały przywitane jak bohaterowie za zniszczenie Koniuchów. Pili, jedli i śpiewali całą noc. Sprawiło im przyjemność zabijanie i niszczenie, a najbardziej picie.
Źródło: Pol Bagriansky, Koniuchi, „Pirsumim. Publications of the Museum of the Combatants and Partisans”, Tel Aviv, nr 65-66 (grudzień 1988)
12 lutego 2001 r. Zarząd Główny Kongresu Polonii Kanadyjskiej zwrócił się do prof. Leona Kieresa - prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, prof. Witolda Kuleszy - dyrektora Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz Instytutu Pamięci Narodowej w celu rozpoczęcia badań i dochodzeń nad jednym z licznych masowych mordów ludności cywilnej popełnionym na Kresach Wschodnich. Mord popełniony w 1944r. na mieszkańcach wsi Koniuchy (rej. solecznicki) przez partyzantów sowieckich.
Przedstawiamy Czytelnikom relację tych wydarzeń opublikowanych w Polsce, a także udokładnioną i uzupełnioną informacją zdobytą w rozmowie z żyjącymi świadkami ze wsi Koniuchy 2 marca br. Temat ten, ze zrozumiałych względów, był zakazany za czasów sowieckich, ale niestety i dzisiaj w publikacjach na Litwie nie wspomina się o dokonanej zbrodni.
Polscy historycy potwierdzają radziecką zbrodnię w Koniuchach
22 lutego b.r. szef pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej prof. Witold Kulesza zapowiedział, że IPN zajmie się zbrodnią w Koniuchach, historyk Kazimierz Krajewski, który zajmuje się historią Nowogródczyzny w czasie II wojny światowej powiedział, że zbrodnia w Koniuchach jest znana polskim historykom.
„Wieś została zaatakowana przez partyzantkę sowiecką i spacyfikowana: całkowicie spalona, a cała ludność, bez względu na wiek i płeć - wymordowana” - powiedział Krajewski. Dodał, że oceny co do liczby ofiar są rozbieżne: polskie relacje mówią o trzydziestu kilku ofiarach, natomiast uczestnicy napaści w swych wspomnieniach, publikowanych także na Zachodzie, podają liczbę ponad 300 zabitych. Wyjaśnił, że wieś ta, leżąca na skraju Puszczy Rudnickiej, była stale nachodzona przez „czerwoną partyzantkę”. „W pewnym momencie, w celu przeciwdziałania tym ciągłym grabieżom i napaściom, zorganizowano tam samoobronę - pod egidą administracji litewskiej i przy wykorzystaniu kilku starych karabinów. Za to sowiecka partyzantka ukarała wieś”.
Krajewski potwierdził, że w napaści uczestniczył oddział partyzantki żydowskiej, który wchodził w skład zgrupowania radzieckiego.(PAP)
Relacja wydarzeń z Warszawy
24 lutego 2001 r. Nasz Dziennik w wydaniu sobotnio - niedzielnym opublikował duży artykuł Moniki Rotulskiej p.t. „Zginęli, bo byli Polakami”, który drukujemy w skrócie.
Kongres Polonii Kanadyjskiej wystąpił do Instytutu Pamięci Narodowej o wszczęcie śledztwa w sprawie wymordowania przez żydowski oddział partyzancki podporządkowany Centralnemu Sztabowi Partyzanckiemu w Moskwie mieszkańców wioski Koniuchy na Nowogródczyźnie. Tragedia miała miejsce prawdopodobnie w kwietniu (historycy nie są zgodni co do dokładnej daty) 1944 r. Większość ofiar stanowiły kobiety i dzieci. Wśród ludności polskiej zamieszkałej na tych terenach pamięć o tragedii przetrwała do dziś.
Moja matka pamięta tę tragedię, także inne starsze kobiety nie zapomniały tego straszliwego mordu - mówi Teresa Mielko z parafii Bieniakonie, do której należą także Koniuchy (obecnie na Białorusi). Ona sama urodziła się już po wojnie. Pamięta także mogiły pomordowanych w Koniuchach na miejscowym cmentarzu. Dziś są one bardzo zaniedbane, „bo wiadomo, rodzin już nie ma”.
Władza sowiecka ze zrozumiałych względów wolała ukryć tę sprawę. Zupełnie inaczej potraktowali mord w Koniuchach jego sprawcy mieszkający po wojnie w USA i Izraelu. Chaim Lazar w książce „Destruction and Resistance”, wydanej w Nowym Jorku w 1985 r., pisał: „Sztab brygady zdecydował zrównać Koniuchy z ziemią, aby dać przykład innym. Pewnego wieczoru 120 najlepszych partyzantów ze wszystkich obozów, uzbrojonych w najlepszą broń, wyruszyło w stronę tej wsi. Między nimi było około 50 Żydów, którymi dowodził Jaakow Prenner. Mieli rozkaz, aby nie darować nikomu życia. Nawet bydło i nierogacizna miały być wybite. (…) Wieś okrążono z trzech stron. Z czwartej strony była rzeka, a jedyny most był w rękach partyzantów. Partyzanci palili domy, stajnie, magazyny, gęsto ostrzeliwując siedliska ludzkie. (…) Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna i usiłowali uciekać. Ale zewsząd czekały ich śmiertelne pociski. Wielu z nich wskoczyło do rzeki, aby przepłynąć na drugą stronę, ale tam też spotkał ich taki sam los. Zadanie wykonano w krótkim czasie. Sześćdziesiąt gospodarstw chłopskich, w których mieszkało około 300 osób, zniszczono. Nie uratował się nikt”.(…)
Kongres przywołał m.in. opublikowane relacje i wspomnienia sprawców zbrodni z wiosny 1944 r. na mieszkańcach wsi Koniuchy. Relacje o zbrodni znalazły się w książce Richa Cohena „Mściciele”, wydanej w Nowym Jorku w 2000 r.: „Koniuchy były wioską o zakurzonych drogach i osiadłych w ziemi, nie pomalowanych domach. (…) Partyzanci Rosjanie, Litwini i Żydzi zaatakowali Koniuchy od strony pól, a słońce świeciło im w plecy. Odezwał się ogień z wież strażniczych. Partyzanci odpowiedzieli ogniem. Chłopi uciekli do swych domów.
Partyzanci wrzucili granaty na dachy, a w domach wystrzeliły płomienie. Chłopi wybiegali drzwiami i biegli drogą. Partyzanci ich gonili, strzelając do mężczyzn, kobiet i dzieci. Większość chłopów biegło w stronę niemieckiego garnizonu, a więc przez cmentarz na skraju miasta. Komandir partyzantów przewidział to i dlatego nakazał kilku swoim ludziom schować się przy grobach. Gdy ci partyzanci otworzyli ogień, chłopi zawrócili i wpadli w ręce żołnierzy, którzy ścigali ich z drugiej strony. Setki chłopów zginęło złapanych w ogień krzyżowy?
Według autorów listu, potwierdzenie mordu w Koniuchach można znaleźć także w dzienniku partyzantów żydowskich pt. „Operations Diary of a Jewish Partisan Unit in Rudniki Forest”. Podano tam, że napad miał miejsce w styczniu 1944 r. i wzięli w nim udział partyzanci z oddziałów Jacoba Prennera „Śmierć faszystom” i Shmuela Kaplinsky”ego „Ku zwycięstwu” tzw. Litewskiej Brygady.
… i informacja z Koniuch
W 1939 r. Koniuchy były wielką wsią, w 85 domach mieszkało ponad 300 mieszkańców, z których duża część przed rozpoczęciem wojny zamieszkała w kolonii.
Świadkowie tych wydarzeń: Anna Suckiel (ur. 1929), Stanisława Woronis (ur. 1919 r.), Antoni Gikiewicz (ur. 1926 r.), Stanisław Wojtkiewicz (ur. 1929 r.) dobrze pamiętają wydarzenia z ostatniej wojny a szczególnie 29 stycznia 1944 roku.
W okresie okupacji niemieckiej, według słów świadków, częstymi nocnymi „gośćmi” we wsi byli sowieccy partyzanci, którzy rabowali od mieszkańców wszystko od ubrania i wyżywienia zaczynając. Po jednej z takich „odwiedzin” mieszkaniec Koniuch Woronis wraz z sąsiadami zorganizował samoobronę, mającą strzec dobytek przed rabusiami (najbliższy posterunek policji litewskiej i niemieckiej był w Rakliszkach, Bieniakoniach, Bołcienikach).
O świcie 29 stycznia usłyszeli strzały ze wszystkich stron i zobaczyli ogień palących się zabudowań. Wyskoczyli z domu, zobaczyli partyzantów sowieckich mordujących ich sąsiadów, podpaląjących domy wraz z pozostającymi tam rannymi i dziećmi.
Udało im się uciec lub schować i pozostać przy życiu, jak mówią, dzięki Opatrzności Bożej.
Zginęło na miejscu 45 osób, 12 zostało rannych, z których część zmarła w szpitalu w Bieniakoniach. Wśród zamordowanych byli dorośli i dzieci z rodzin: Parwickich, Tubiniów, Marcinkiewiczów, Woronisów, Bobinów, Wojsznisów, Wandalewiczów, Łaszakiewiczów, Pilżysów, Wojtkiewiczów, Molisów, Jankowskich.
Spłonęła prawie cała wieś z dobytkiem wielu pokoleń. Zostały z 85 tylko 4 domy rodzin: Aleksandrowiczów, Wandalewiczów, Radzikowskich, Łaszakiewiczów. Pozostali przy życiu mieszkańcy zmuszeni byli szukać przytułku u swoich rodzin w innych miejscowościach lub szybko budować ziemianki.
Pochować zamordowanych na wiejskim cmentarzyku pomogli wojskowi Litwini, którzy stacjonowali w Rakliszkach ( 6 km od Koniuchów). Był to najbliższy posterunek niemiecko - litewski.
Wraz z przyjściem nowej władzy ” koniuchowscy bandyci”, jak ich nazywali Sowieci, też nie zaznali spokojnego życia. Rodziny Aleksandrowiczów i Wasiukajciów powędrowały na Sybir, a inni w niepewności oczekiwali na swój los, jeszcze inni zostawiając ojcowiznę i groby rodzinne zmuszeni byli wyjechać do Polski lub jak Leon Tubiń do dalekiej Kanady.
Wszyscy rozmówcy podkreślali, że istnieje potrzeba zachowania pamięci o niewinnie pomordowanych mieszkańcach Koniuch ( jeszcze istnieje możliwość udokumentowania listy ofiar) i mają nadzieję, że władze samorządowe, władze republiki oraz Macierz, chociaż po wielu latach milczenia, oddadzą należyty hołd poległym.
Od redakcji: tragiczna śmierć poszczególnej osoby stanowi niepowetowaną stratę. A cóż dopiero, gdy chodzi o masowy mord. Dlatego chyląc głowy wobec niewinnie pomordowanych należy przyznać, iż jest to naszą wspólną winą, że miejsce tej tragedii i pochówku ofiar nie zostało jak dotychczas upamiętnione. Zróbmy to więc dziś w uszanowaniu ich przedwczesnej męczeńskiej śmierci i ku przestrodze potomnych - aby nigdy i nigdzie więcej podobna tragedia nie mogła się powtórzyć, a każda inicjatywa społeczna zmierzająca w tym kierunku zyska poparcie naszej redakcji.
Na zdjęciach:
A. Suckiel: „…ranną Woronisową dobili kamieniem.”
A. Gikiewicz: ” … okrążyli całą wieś i wszystkich po kolei mordowali.”
Krzyż na wiejskim cmentarzu w Koniuchach
St. Woronisowa: ” … kogo tylko sowieci znaleźli w krzakach czy w jamie - zabijali.”
St. Wojtkiewicz: „… nie oszczędzali nawet kobiet w ciąży.”
Dom Aleksandrowicza - milczący świadek tragedii 29 stycznia 1944 roku.
Fot. Waldemar Dowejko
Nasza Gazeta 9 (498) - Wilno
Czesław Malewski, Nasza Gazeta - Wilno
__________________________
III. Inne godne uwagi artykuły opisujące sprawę Koniuch:
1. Kazimierz Krajewski, Nie tylko Koniuchy…
2. Edmund Burel, Koniuchy - zamordowana wioska, Nowa Myśl Polska, 08.02.2004
3. Czesław Malewski, Masakra w Koniuchach (II)
4. Anna Gałkiewicz, Omówienie dotychczasowych ustaleń w śledztwach w sprawach o zbrodnie w Nalibokach i Koniuchach, 14.05.2003
5. Piotr Gontarczyk, Nikt nie wymknął się z okrążenia
Źródło: https://myslnarodowa.wordpress.com/2012/11/24/zbrodnie-zydowskich-partyzantow-na-polskiej-ludnosci-koniuchy-i-naliboki/
_______________________________◦☼◦_______________________________
Melchior Wańkowicz, „Od Stołpców po Kair”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969, ss. 599-611, t „W pępku Ameryki”, wyd. II, Iskry 1974, ss. 273-276, ilustr. 47.
Hucpa (chutzpah) - skrajna bezczelność, zwykle bezczelne kłamstwo / pomówienie.
Warto zaznaczyć, że nie mamy tu przeciwstawienia ‚pojmowaniu prawdy' w „kulturze żydowskiej”‚ pojmowania prawdy' „kulturze łacińskiej”, jak wielu by chciało. Uczciwy naukowiec posługujący się metodą naukową, jeśli tylko pozostanie wierny tej metodzie, będzie po stronie prawdy (zgodnie z jedną z definicji znanych filozofii nauki), niezależnie od tego, czy jego przodkowie żyli kiedyś w kulturze turańskiej, bizantyjskiej czy jakiejkolwiek innej - nawet żydowskiej (jak np. N. Finkelstein; „kultura łacińska” nie ma monopolu na prawdę ani jej nie gwarantuje, jak niektórzy wmawiają naiwnym - czego dodatkowo dowodzą sławne już „wyczyny” ks. dr Romana Kneblewskiego [kuriozalne wypowiedzi nt. Krzyżaków (1, 2) i Inkwizycji]).
Relacja księdza E. Orłowskiego, Niedziela - Tygodnik Katolicki, 2001-07-22, potwierdzona zeznaniami Julianny Sokołowskiej: „(…) przesłuchana na temat okoliczności zbrodni blisko 25 lat później w śledztwie, sygn. Ds. 24/67, prowadzonym przez byłą Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Białymstoku, nie wspomniała nic o funkcjonariuszach gestapo. Natomiast, mimo upływu lat, liczbę żandarmów określiła zdumiewająco dokładnie, stwierdzając. Ze było ich 240 i tyle musiała przygotować obiadów. (Postanowienie o umorzeniu śledztwa w.s. mordu w Jedwabnem z powodu niewykrycia sprawców czynu, IPN, 30.VI.2003, S 1/00/Zn, str. 14)
Wiesław Wielopolski, „W Jedwabnem Laudańskiego gnali gestapowcy”, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie
60