PRZEKŁAD Mity i rzeczywistość.
Krzysztof Hejwowski
Kognitywno-komunikacyjna
teoria przekładu
Wydawnictwo Naukowe PWN
Warszawa 2004
Mit nieprzekładalności absolutnej: „tłumaczenie jest niemożliwe”
Hence the vanity of translation: it were as wise to cast a violet into a crucible that you might discover the formal principles of its colour and odour, as seek to transfuse from one language into another the creations of a poet. The plant must spring again from its seed or it will bear no flower - and this is the burthen and the curse of Babel.
[Stąd daremność tłumaczenia: równie rozsądnie byłoby wrzucić fiołek do tygla,
żeby odkryć formalne zasady jego koloru i zapachu, jak usiłować przeszczepić z jednego języka do drugiego twórczość poety. Roślina musi znów wystrzelić z ziarna, inaczej nie wyda kwiatu - oto brzemię i przekleństwo wieży Babel.]
Percy Bysshe Shelley
Shelley, angielski poeta romantyczny (1792-1822), pisał o nieprzekładalności poezji i być może do pewnego stopnia miał rację - istnieją wiersze, których kunsztowna forma jest tak ściśle spleciona z treścią, że ich przekład na inne języki graniczy z niemożliwością. Trudno na przykład wyobrazić sobie dobre polskie tłumaczenie takich wierszy, jak Tiger czy Never seek to tell thy love Blake'a. Nie znaczy to, że wierszy tych na polski nie tłumaczono: w przypadku Tygrysa istnieje nawet wiele tłumaczeń, ale ogrom strat poniesionych w procesie tłumaczenia każe zastanowić się nad pełnowartościowością tych przekładów. Jednak nie taki rodzaj nieprzekładalności mieliśmy na myśli wybierając tytuł dla tego rozdziału. Niektórzy uczeni twierdzą ni mniej, ni więcej, że przekład w ogóle jest niemożliwy. Tezy tego typu pojawiają się na gruncie różnych stanowisk badawczych.
Filozofowie języka mówią czasem o nieoznaczoności przekładu, mając na myśli niemożność stwierdzenia ponad wszelką wątpliwość, czy dane tłumaczenie tekstu wyjściowego w pełni odpowiada znaczeniu tego tekstu. Słynny stał się przykład W. Quine'a, który twierdził, że słysząc krajowca wypowiadającego słowo „gavagai” i widząc jednocześnie pojawiającego się królika nie możemy być nigdy pewni, czy słowo to oznacza rzeczywiście pojedynczego żywego królika, czy też może „całą abstrakcyjną króliczość”, a może jeszcze coś innego, czego nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić (Quinn 1964).
Na takie wątpliwości każdy praktykujący tłumacz odpowie zapewne następująco: tłumaczenie może być nieokreślone z punktu widzenia filozofa czy logika, ale jest z pewnością określone z normalnego, ludzkiego punktu widzenia. Po pierwsze, istnieje coś, co można nazwać ekwiwalencją doświadczenia (Tabakowska 1993), która sprawia, że większość interpretacji danego tekstu będzie się w dużym stopniu pokrywać. Ponieważ wszyscy znani nam dotychczas ludzie na widok królika mówić będą raczej o króliku, a nie o „króliczości”, słysząc krajowca mówiącego „gavagai” przyjmujemy rutynową interpretację i istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziemy mieli rację. (Podobną argumentację znajdziemy w Postscriptum do Translation and relevance E.A. Gutta 2000: 213). Warto natomiast zauważyć, że wyrazy z różnych języków rzadko są absolutnymi ekwiwalentami, że ich zakresy znaczeniowe często się nie pokrywają. Z różnych zresztą powodów - jednym z nich mogą być kwestie kulturowe, na przykład specyficzna rola królika w kulturze krajowców używających słowa „gavagai”. To jednak zupełnie inny problem, do którego powrócimy dopiero w następnych rozdziałach, ponieważ nie sądzę, żeby wpływał on zasadniczo na kwestie porozumiewania się na tak podstawowym poziomie jak ten, o którym pisze Quinn. Polskie słowo „królik” czy też angielskie „rabbit” mogą nie być absolutnymi ekwiwalentami wyrazu „gavagai”, to znaczy nie być jego zamiennikami w każdym tekście, jaki da się ułożyć w owym egzotycznym języku, nie zmienia to jednak faktu, że ich odpowiedniość będzie wystarczająca do identyfikacji zwierzęcia, które pojawiło się na leśnej polanie.
Uzasadniając swoją definicję tekstu ekwiwalentnego: „Tekst b w języku B jest odpowiednikiem tekstu a w języku A, jeżeli tekst b wywołuje taką samą reakcję (zespół skojarzeń) u odbiorcy, co tekst a”, twórca polskiej nauki o tłumaczeniu, Olgierd Wojtasiewicz, napisał:
Najwięcej zastrzeżeń i wątpliwości budzi sformułowanie „taką samą reakcję (zespół skojarzeń)”. Można wysunąć zarzut, że nawet jeden i ten sam tekst (w jednym i tym samym języku) wywołuje różne reakcje u różnych ludzi. I powoływać się na przykłady różnych interpretacji utworów literackich przez różne osoby […] nawet w tych wypadkach, w których tekst nie zawiera miejsc spornych z filologicznego punktu widzenia. Można posunąć się jeszcze dalej i powołać się na równie dobrze znane wypadki, kiedy jeden i ten sam tekst […]u tej samej osoby wywołuje różne reakcje w różnych momentach, np. raz czytany czy słyszany w młodości, a drugi raz w wieku dojrzałym czy podeszłym, i twierdzić, że każdy zespół skojarzeń powstający u odbiorcy pod wpływem danego tekstu jest zjawiskiem niepowtarzalnym i że podana wyżej definicja pomocnicza jest bezwartościowa. (Wojtasiewicz 1957/1992: 20-21)
Warto zauważyć, że przewidziany powyżej argument rzeczywiście został sformułowany przez prekursorów i twórców poststrukturalizmu i dekonstruktywizmu, którzy wysunęli tezę o „śmieci autora” (jasny i skrótowy opis tej koncepcji znajdziemy np. w: Arrojo 1997). Wojtasiewicz odpiera ów argument w następujący sposób:
Z drugiej jednak strony stoimy wobec niezbitego faktu, że języki spełniają swą funkcję komunikatywną i że wobec tego nie da się zaprzeczyć, że reakcje wywoływane przez dany tekst u różnych osób mogą być jeśli nie identyczne, to przynajmniej bardzo podobne. Stopień pokrewieństwa jest niewątpliwie większy w wypadku prozy naukowej niż w wypadku poezji, ale w każdym razie bardzo znaczny. Możemy więc zachować definicję […] w mocy, najwyżej z dodatkowym wyjaśnieniem, że zawartego w niej wyrażenia „takie same” nie należy rozumieć jako określenia identyczności sensu stricte, lecz interpretować jako umowne oznaczenie bardzo dużego stopnia podobieństwa. (Wojtasiewicz 1957/1992: 22)
Tak więc teoretykowi (i praktykowi) tłumaczenia nie jest potrzebne przekonanie o absolutnej przekładalności i identyczności tekstu wyjściowego i tekstu docelowego. Wręcz przeciwnie: zarówno tłumacz, jak i teoretyk-realista zdają sobie sprawę z tego, że tekst wyjściowy i tekst docelowy nie mogą być identyczne i zadowalają się ich względnym podobieństwem.
Amerykańscy uczeni E. Sapir i B.L. Whorf dostarczyli innego argumentu zwolennikom tezy o nieprzekładalności. Nie twierdzili oni bynajmniej, że nieznanego dotychczas języka nie da się opisać - wszak tym właśnie zajmowali się na co dzień, rejestrując języki Indian północnoamerykańskich. Doświadczenia z językami bardzo różnymi od języków europejskich doprowadziły ich natomiast do następującego wniosku: język narzuca ludziom nim mówiącym pewne ograniczenia kognitywne, pewien sposób kategoryzacji rzeczywistości - tworzy koleiny, z których nie potrafimy się wyrwać. Pogląd ten, znany pod nazwą hipotezy Sapira-Whorfa, jeśli potraktować go dosłownie, niesie daleko idące implikacje dla teorii przekładu: ludzie mówiący różnymi językami żyją w różnych światach, a więc nie może być mowy o prawdziwym porozumieniu się między nimi, zatem tłumaczenie nie jest naprawdę możliwe. Czym więc byłyby miliony tłumaczeń powstałe w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat? Zapewne złudzeniami - wydaje nam się, że przekazujemy innym odbiorcom sposób rozumowania autora, gdy tymczasem tworzymy zupełnie nową jakość mieszczącą się w regułach świata języka docelowego.
Oczywiście skrajna interpretacja hipotezy Sapira-Whorfa jest nie do przyjęcia na gruncie realistycznym. Historia międzynarodowej wymiany naukowo-kulturalnej, fakt istnienia osób żyjących na pograniczu różnych kultur (którzy w myśl hipotezy Sapira-Whorfa musieli by być chyba schizofrenikami) są wystarczającymi powodami, dla których musimy taką interpretację odrzucić.
Wszystkim ludziom wspólne są anatomia i fizjologia - ból i przyjemność, i ich objawy: płacz i śmiech; wspólna jest umiejętność komunikowania się, zdolność do rozumienia i uczenia się nowych wzorców zachowań - nie tylko z własnego doświadczenia, ale również z doświadczenia innych (zob. Langacker 1997: 233), umiejętność i potrzeba tworzenia sztuki, muzyki, literatury. Większość kultur ma zapewne jakieś pojęcie dobra i zła, świata nadprzyrodzonego, rozróżnienie odwagi i tchórzostwa, hojności i skąpstwa. To wystarczy do zbudowania systemu odniesień i odpowiedniości między dwoma dowolnymi kulturami umożliwiającego komunikację międzykulturową. Nie trzeba (i nie warto) poszukiwać jakichś „absolutnych uniwersaliów”. Nawet jeśli użytkownicy jakiegoś języka nie podporządkowali się twierdzeniom K. Buchnera i zbudowali sobie system deiktyczny nie odwołujący się do ludzkiego ciała jako punktu odniesienia (Levinson w: Lewandowska-Tomaszczyk 1999), to przecież nie wyklucza to możliwości porozumienia z użytkownikami innych, „bardziej Buchlerowskich” języków. W końcu Levinson był w stanie opisać ten odmienny system deiktyczny, a nam udało się ten opis zrozumieć. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem:
Wbrew licznym mniemaniom zbieżność pojęciowa języków wszystkich ziemskich kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła pogrzeb w środę” można przełożyć na dowolny język - od łaciny i hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów czy plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej, gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również zasada rachuby czasu. (Lem 1968: 94-95)
Wracając do Quine'a, warto podkreślić, że jako filozof i logik, a nie teoretyk przekładu, zajmował się on czymś, co można nazwać „tłumaczeniem języka dotychczas niezbadanego ludu” („translation of the language of a hithero untouched people” - Quinn 1964: 460). K. Malmkjaer ma całkowitą rację twierdząc, że taki problem dotyczy językoznawcy próbującego opisać nieznany język, a nie tłumacza (Malmkjaer 1998: 9). Już samo sformułowanie: „tłumaczenie języka” jest obce badaczom przekładu: tłumacze nie zajmują się tłumaczeniem języków lecz tekstów, a wszelkie teksty wyprodukowane przez ludzi są w większym lub mniejszym stopniu przetłumaczalne.
Tłumaczenie jest możliwe dzięki względnemu podobieństwu struktur mentalnych i językowych oraz naszej umiejętności wczuwania się w inne sposoby myślenia, przyswajania sobie „innych reguł gry”. Względne podobieństwo różnych kultur i języków sprawia, że będziemy z zwykle w stanie podporządkować danej ramie czasownikowej języka wyjściowego ramę czasownikową języka docelowego, scenariuszowi - najbardziej podobny scenariusz. Tłumacz zwykle przetłumaczy „otwierać” jako „open”, ponieważ rama czasownikowa OPEN będzie, w większości przypadków, bardziej podobna do ramy OTWIERAĆ niż inne ramy języka angielskiego, na przykład BREAK czy ENTER (zob. rozdz. 4). Obcy scenariusz zrozumiemy dlatego, że będziemy w stanie dostrzec jego podobieństwo do jakiegoś scenariusza, który już znamy - z naszej własnej czy jakiejś innej kultury. Przeprowadzka do nowego domu w Stanach Zjednoczonych z pewnością różni się od przeprowadzki w Polsce, ale przecież istnieją między tymi operacjami oczywiste analogie. Wiąże się z tym jeszcze jedno zjawisko często przemilczane w książkach o tłumaczeniu: w dzisiejszym świecie spotykamy coraz mniej ludzi, których można określić mianem absolutnie monolingwalnych czy też absolutnie jednokulturowych. Czy tego chcemy czy nie, globalizacja przekształca nas powoli w obywateli świata, mieszkańców globalnej wioski.
W przypadku istotnych różnic między kulturami i językami zadziała zdolność do empatii oraz elastyczność naszego umysłu: wraz z autorami science fiction potrafimy odwiedzać inne światy, w jakimś stopniu „rozumiemy” nawet Azteków - cywilizację, która powstała w całkowitej izolacji od świata europejskiego, kulturę radykalnie odmienną od śródziemnomorskiej. Inna sprawa, że nasze rozumienie innych światów i innych istot zawsze opiera się na naszym własnym doświadczeniu i znajomości własnej kultury, a zatem będzie zawsze w pewnym (czy nawet znacznym) stopniu antropocentryczne, eurocentryczne (w przypadku Europejczyka) i wreszcie egocentryczne; mówiąc potocznie, zwykle mierzymy innych własną miarą. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy ślepi i głusi na inność i że niczego nowego nie potrafimy się nauczyć. Do tego problemu wrócimy w kolejnych rozdziałach, na przykład podczas omawiania tak zwanej nieprzekładalności kulturowej.
Jak słusznie zauważają A. Neubert i G.M. Shreve, o nieprzekładalności można mówić właściwie tylko wtedy, kiedy na przekład nie ma zapotrzebowania (1992: 85), kiedy tłumaczenie danego tekstu i tak nie znalazłoby odbiorców. Trudno sobie wyobrazić na przykład tłumaczenie Teorii względności na język Tok Pisin, choćby z tego względu, że studiujący fizykę Papuasi władają językiem angielskim, a więc tłumaczenie nie byłoby nikomu potrzebne, wymagałoby natomiast stworzenie w języku Tok Pisin całego słownictwa fizycznego, którego ten język nie posiada (por. Bar-Hillel 1964b).
Powyższa krytyka tezy o absolutnej nieprzekładalności nie oznacza, że chcemy dla odmiany postulować absolutną przekładalność wszystkiego. Jak zauważył Wojtasiewicz:
Nieprzekładalność może dotyczyć jedynie pewnych wypadków szczególnych, może nawet bardzo licznych, ale dających się interpretować jako wyjątki od ogólnej zasady przekładalności z jednego języka na drugi. (Wojtasiewicz 1957/1992: 28)
Naszym zamiarem jest jedynie powtórzenie za Wojtasiewiczem, że teksty - dodajmy: teksty tworzone przez ludzi w celach komunikacyjnych - są zawsze bardziej lub mniej przekładalne. Zastrzeżenie o tekstach tworzonych przez ludzi w celach komunikacyjnych jest istotne, ponieważ istnieją teksty, którym ewidentnie taki cel nie przyświeca. Co gorsza, takie teksty są czasem analizowane przez teoretyków tłumaczenia w celu wykazania nieprzekładalności (absolutnej bądź względnej), czy choćby „nieprzystawalności” języków. Na przykład J.C. Catford (1965: 37-39) analizuje rosyjskie zdanie „ja priszła” jako ekwiwalent angielskiego „I've arrived” i stwierdza: „chociaż rosyjski tekst jest zupełnie dobrym ekwiwalentem tłumaczeniowym angielskiego tekstu, wyraźnie nie ma tego samego znaczenia - ponieważ wybiera jako językowo (kontekstualnie) ważny inny zbiór elementów w tej sytuacji” (Catford 1965: 38). Następnie autor przedstawia listę elementów: 1. mówca, 2. rodzaj żeński, 3. przybycie, 4. na piechotę, 5. wydarzenie uprzednie, 6. powiązane z teraźniejszością, 7. ukończone i zauważa, że zdanie angielskie „wybiera” elementy 1, 3, 5, 6, a zdanie rosyjskie - 1, 2, 3, 4, 5, 7. (Catford 1965: 39). Powyższe spostrzeżenia można przyjąć jako analizę lingwistyczną różnic między językiem angielskim a rosyjskim, choć dziwią sformułowania kontekstualnie i sytuacja (pamiętajmy, że Catford odróżnia kontekst od ko-tekstu), bo jako żywo omawiane zdania są wyrwane z kontekstu. Można nawet zgodzić się, że w pewnych (dość nietypowych sytuacjach) wymienione różnice mogą powodować trudności przekładowe, na przykład wtedy, gdy nadawca tekstu zechce wykorzystać „nieoznaczoność rodzaju” w angielskiej wersji, czyli najczęściej w specyficznych typach tekstów literackich (zob. podrozdział o grze słów w rozdziale 6). Jednak każdy tłumacz powie od razu, że tego typu różnice w ogromnej większości przypadków nie uniemożliwiają przekładu, co więcej, nie stanowią zwykle poważnych problemów tłumaczeniowych. Catford analizuje ten przykład, i wiele innych, po to, by skrytykować koncepcję tłumaczenia jako transkodowanie oraz pojęcie międzyjęzykowego transferu znaczenia (Catford 1965: 42). O ile trzeba się z nim zgodzić, że tłumaczenie nie jest rzeczywiście transkodowanie tekstu z języka A na język B, o tyle nasz stosunek do transferu znaczenia zależeć będzie, rzecz jasna, od rozumienia słowa „znaczenie”. Catford rozumie je jako właściwość danego języka. Wyraźnie podkreśla, że „tekst w języku wyjściowym ma znaczenie w języku wyjściowym, a tekst w języku docelowym ma znaczenie w języku docelowym - na przykład rosyjski tekst ma rosyjskie znaczenie (tak samo jak rosyjską fonografię/ortografię, gramatykę i leksykę), a odpowiedni (?) angielski tekst ma angielskie znaczenie”. (Catford 1965: 35) Otóż właśnie w tym punkcie nie możemy się zgodzić z Catfordem. Znaczenie nie jest właściwością danego języka w takim samym sensie jak gramatyka czy leksyka. Znaczenie jest własnością ludzkiego umysłu. W licznych książkach na temat tłumaczenia przytaczany jest fakt występowania w językach eskimoskich wielu określeń na śnieg. Ma to świadczyć o nieprzekraczalnych granicach przekładalności czy wręcz o różnicach kognitywnych między Eskimosami, Anglikami czy Polakami. Zauważmy jednak, że Polak dostrzega różnice między śniegiem sypkim czy puchem śnieżnym, a śniegiem lepkim, z którego można ulepić bałwana, czy też śniegiem zmarzniętym itp. Polacy nie mają tylu wyrazów i zwrotów określających smak i aromat wina co Francuzi. Jednak Polak, który zamieszka we Francji i przyjmie zwyczaj picia wina, bardzo szybko znajdzie lub wymyśli właściwe określenia. Przykłady można mnożyć, a wniosek nasuwa się sam: bez względu na różnice językowe ludzki potencjał kognitywny jest bardzo podobny (por. Tabakowska 1993: 28).
Podkreślaliśmy już, że rosyjsko-angielskie przykłady Catforda są wyrwane z kontekstu - nie wiemy, kto je powiedział, do kogo, w jakiej, sytuacji, po co itd. Zatem z naszego punktu widzenia powyższa analiza nie dotyczy różnic znaczenia, lecz różnic między językiem rosyjskim a angielskim, a podlegają jej właściwie nie teksty, lecz teksty potencjalne. Przez tekst potencjalny rozumieć będziemy taki ciąg syntagm, który jest przytaczany/analizowany bez kontekstu lub w kontekście tak niejasnym, że nie pozwala on na przypisanie tekstowi żadnych scen, scenariuszy czy motywów, a jedynie, w najlepszym przypadku, najogólniejszych schematów. Na istnienie tego typu tekstów - zwłaszcza w badaniach lingwistycznych - zwrócił uwagę amerykański psycholog J.D. Bransford (1979). Zauważył, że zdania prezentowane w badanym kontekście eksperymentalnym, traktowane są przez uczestników doświadczenia jako przykłady wypowiedzi, które ktoś w jakiejś sytuacji mógłby wygłosić. I tak na przykład zdanie „Bill has a red car” (Bill ma czerwony samochód) traktowane jest jako w pełni zrozumiałe (1979: 155). Kiedy jednak to samo zdanie wypowiedział jeden z eksperymentatorów (E) do niewtajemniczonego kolegi (K) w kontekście nieeksperymentalnym, reakcja była następująca:
Wyglądał na bardzo zaskoczonego, milczał przez jakieś trzy sekundy i w końcu wykrzyknął: „O czym ty mówisz, do cholery”? Po krótkiej sesji uświadamiającej K roześmiał się i wyjaśnił E, co się działo w jego głowie. Najpierw K pomyślał, że E mówi o osobie imieniem Bill, która K znał. Po chwili K uświadomił sobie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa E nie może znać tej osoby, a poza tym ten Bill nie kupiłby nigdy czerwonego samochodu. Potem K pomyślał, że E mógł pomylić imiona i że naprawdę chciał powiedzieć J (ich wspólny znajomy). K wiedział, że J zamówił nowy samochód, ale był zaskoczony, że samochód jest czerwony i że dostarczono go tak szybko. K rozważył jeszcze kilka dodatkowych hipotez, to wszystko mniej więcej w ciągu trzech sekund. Następnie dał za wygraną, wykrzykując: „O czym ty mówisz, do cholery”? (Bransford 1979: 197)
Zacytowana anegdota świetnie ilustruje kilka bardzo ważnych prawd na temat komunikacji językowej - na przykład opisaną poniżej zasadę współdziałania i maksymy H.P. Grice'a, ale przede wszystkim fakt, że znaczenie wypowiedzi nie jest zawarte w samej wypowiedzi - odbiorca musi je dopiero zrekonstruować. Historia ta pokazuje uporczywe dążenie do znalezienia sensu, o którym będzie mowa wielokrotnie w tej książce, frustrację odbiorcy, który nie zdołał do takiego satysfakcjonującego go sensu dotrzeć, ale również zadowalanie się płytkim poziomem zrozumienia tekstu: osobom badanym wystarcza to, że są w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś mógłby powiedzieć „Bill has a red car”. Nie spodziewają się, że zrozumieją ten tekst głębiej, czy może raczej istotniej (kim jest Bill? Jaka jest marka samochodu? Dlaczego czerwony? A przede wszystkim dlaczego są o tym informowani), bo w gruncie rzeczy nie uczestniczą w prawdziwej komunikacji językowej, tylko w eksperymencie psycholingwistycznym.
Bransford wraz ze współpracownikami skonstruował też dłuższy tekst, który trudno dopasować do jakichś konkretnych scen czy scenariuszy, a który był wykorzystywany przez niego do badania zrozumienia i zapamiętywania tekstów.
Po angielsku brzmiał on następująco:
The procedure is actually quite simple. First you arrange items into different groups. Of course one pile may be sufficient depending on how much there is to do. If you have to go somewhere else due to lack of facilities that is the next step: otherwise, you are pretty well set. It is important not to overdo things. That is, it is better to do too few things at once than too many. In the short run this may not seem important but complications can easily arise. A mistake can be expensive as well. At first, the whole procedure will seem complicated. Soon, however, it will become just another facet of life. It is difficult to foresee any end to the necessity for this task in the immediate future, but then, one never can tell. After the procedure is completed one arranges the materials into different groups again. Then they will be used once more and the whole cycle will then have to be repeated. However, that is part of life.
Powyższy tekst został napisany w taki sposób, żeby jego odbiorcom było trudno powiązać go z jakimikolwiek konkretniejszymi strukturami pamięci (scenami, scenariuszami). Używane są w nim rzeczowniki i czasowniki o znaczeniu bardzo ogólnym, żeby nie powiedzieć ogólnikowym, typu: procedura, jednostki/elementy, grupa, stos, urządzenia, krok, rzeczy, komplikacje, pomyłka, zadanie, materiały, cykl, być, urządzić, zrobić, pójść, wydawać się, powstawać, stawać się, zakończyć, używać, powtarzać. Takie jednostki leksykalne mogą pojawić się w realizacji werbalnej niemal każdego scenariusza. Tekst nabiera jednak konkretności, gdy poinformujemy jego odbiorców, że mowa jest o… praniu. Tak też postępowali eksperymentatorzy: badali dwie grupy odbiorców - jedną, która została poinformowana o temacie tekstu, drugą, która tematu nie znała. Eksperyment wykazał, że badani z grupy pierwszej zrozumieli tekst lepiej i znacznie lepiej go zapamiętywali. Warto jednak zauważyć, że nawet takie „szkieletowe” teksty są do pewnego stopnia przetłumaczalne.
Ten sam tekst został przeze mnie wykorzystany w eksperymencie mającym wykazać wpływ poziomu zrozumienia tekstu na strategie tłumaczenia. Poleciłem tekst o praniu przetłumaczyć dwóm grupom tłumaczy - A i B, przy czym tylko jedna z nich - grupa B - była poinformowana o temacie tekstu. W efekcie uzyskałem dwie grupy tłumaczeń, z których najbardziej charakterystyczne wyglądały tak:
Grupa A
Postępowanie w tej sprawie jest właściwie bardzo proste. Najpierw układa się elementy w różnych grupach. Oczywiście jeden zbiór może wystarczyć w zależności od tego. Ile trzeba zrobić. Jeżeli musisz udać się gdzie indziej, na przykład przy braku udogodnień, jest to następny krok. Bardzo ważne jest, aby nie przesadzić, to znaczy lepiej jest zrobić za jednym razem za mało niż za dużo. Na krótki dystans może się to wydać nieważne, ale bardzo łatwo mogą powstać komplikacje i błąd może drogo kosztować. Na początku cała procedura wyda się skomplikowana, ale szybko stanie się jednak tylko kolejną dziedziną życia. Jest trudno przewidzieć koniec, wynik tego zadania w najbliższej przyszłości, ale nigdy nie można powiedzieć nic pewnego. Kiedy procedura jest zakończona, układa się materiały znowu w różne grupy. Później mogą być poukładane na właściwych im miejscach. W końcu będą one użyte jeszcze raz i później cały cykl musi zostać powtórzony. Jednak jest to częścią życia.
Grupa B
Sposób prania jest dosyć prosty. Najpierw należy podzielić rzeczy do prania na grupy. Oczywiście ułożenie ich na jedną kupkę może być wystarczające, w zależności od tego, ile ich jest. Jeżeli konieczne jest pójście gdzieś z praniem, ponieważ nie ma się pralki, należy pójść gdzieś indziej. Istotne jest, żeby niczego nie dawać zbyt wiele. Może się to wydawać niezbyt istotne, ale łatwo jest o kłopoty i komplikacje, które sprawią, że pranie będzie bardziej kosztowne i trudne. Na początku procedura prania może wydawać się dość trudna, ale wkrótce stanie się po prostu jeszcze jedną czynnością. Trudno jest przewidzieć, żeby kiedykolwiek w przyszłości pranie przestało być potrzebne, ale tak w gruncie rzeczy to nie wiadomo. Po ukończeniu tej całej procedury należy ułożyć rzeczy w oddzielnych grupkach i umieścić je w szafach. Wkrótce znowu będą brudne i trzeba będzie powtórzyć całą procedurę. Jednakże jest to po prostu część życia.
(Dokładny opis eksperymentu w: Hejwowski 1992: 102-113)
Omawiany eksperyment wykazuje, że nawet teksty potencjalne, niezaktualizowane sytuacyjnie, są w jakimś sensie przekładalne - pod warunkiem, że tłumacz zechce, bądź jest zmuszony, przypisać im pewne cechy tekstu autentycznego, to znaczy wymyślić autora, odbiorcę i sytuację komunikacyjną, w jakiej tekst powstał. Oczywiście w przypadku tekstu o praniu (bez tytułu) wyobrażenia tłumacza na temat autora, odbiorcy i sytuacji komunikacyjnej są jedynie bardzo mgliste, stąd tłumaczenie bazuje na strategii powierzchniowej (bezkontekstowej) i najogólniejszych schematach (np. jest to opis jakiejś procedury).
Powtarzamy, że nie mamy zamiaru postulować absolutnej przekładalności wszystkich możliwych tekstów. Taki postulat byłby zupełnie nierealistyczny: tłumaczenie jest bowiem formą komunikacji językowej i to formą dodatkowo skomplikowaną różnicami językowymi, kulturowymi i nieuchronną obecnością w akcie komunikacji osoby trzeciej - tłumacza. Tymczasem nawet komunikacja między użytkownikami tego samego języka etnicznego nigdy nie jest stuprocentowym sukcesem. Ludziom na ogół udaje się porozumieć, ale nie jest to przecież żadne porozumienie absolutne. W tym kontekście warto powrócić na chwilę do Quine'owskiej koncepcji nieoznaczoności. Rzeczywiście nie możemy nigdy twierdzić, że rozumiemy czyjąś wypowiedź w stu procentach. Przed takim stwierdzeniem zawahałby się niejednokrotnie sam autor wypowiedzi. Pisał o tym H.P. Grice (1975), twórca koncepcji implikatury konwersacyjnej, który rozumiał doskonale, że komunikacja między ludźmi (dodajmy, że Grice pisał o ludziach prowadzących rozmowę i władających tym samym językiem) polega na wyciąganiu wniosków z tego, co zostało powiedziane, a nie na jakimś dekodowaniu tekstów. Grice zakłada, że porozumiewając się ze sobą ludzie odwołują się do zasady współdziałania, która nakazuje uczestnikowi aktu komunikacji dostosować swój ruch konwersacyjny do aktualnej sytuacji i celu rozmowy 1975: 45). Zasada ta jest realizowana za pomocą kilku „maksym” dotyczących ilości, jakości, związku i sposobu, które skłaniają mówiącego do takich zachowań jak mówienie zbyt wiele lub zbyt mało, mówienie prawdy, mówienie na temat, mówienie w sposób jasny i zrozumiały (Grice 1975: 45-46). Uczestnik aktu komunikacji nie może nie podporządkować się którejś z maksym, na przykład w sposób niedostrzegalny dla swego rozmówcy nie zastosować się do danej reguły (czym zwykle wprowadzi go w błąd), zrezygnować z przestrzegania maksym i zasady współdziałania, może znaleźć się w sytuacji, w której nakazy dwóch maksym są ze sobą sprzeczne i wreszcie może w sposób widoczny i ewidentny złamać którąś z nich (1975: 49), na przykład podczas niezwykle nudnego wystąpienia na konferencji powiedzieć do sąsiada: „jaki ciekawy referat!”. W takiej sytuacji odbiorca przeprowadza krótkie wnioskowanie: X powiedział, że referat jest ciekawy, obaj rozumiemy doskonale, że jest nudny (sprzeczność z maksymą „mów prawdę”), zatem X nie powiedział tego serio, chciał w gruncie rzeczy powiedzieć mi, że dawno nie słyszał tak nudnego referatu, że męczy go siedzenie tu i słuchanie mówcy, że obaj marnujemy czas wysłuchując tego referatu. Grice zauważa, że tego typu implikatura nie jest realizowana poprzez to, co zostało powiedziane, ale przez p o w i e d z e n i e tego, co zostało powiedziane, czyli przez takie a nie inne sformułowanie wypowiedzi w danej sytuacji. Grice dodaje do tego komentarz, który natychmiast przywodzi nam na myśl Quine'owską „zasadę nieoznaczoności”:
Since, to calculate a conversational implicature is to calculate what has to be supposed in order preserve the supposition that the Cooperative Principle is being observed, and since there may be various possible specific explanations, a list of which may be open, the conversational implicatum in such cases will be disjunction of such specific explanations; and if the list of these is open, the implicatum will have just the kind of indeterminacy that many actual implicate do in fact seem to posses. (Grice 1975: 58)
Dodajmy tylko, że różne szczegółowe wyjaśnienia będą miały różny stopień prawdopodobieństwa wynikający z doświadczeń komunikacyjnych i ogólnej wiedzy o świecie odbiorcy, zatem dysjunkcja, o której pisze Grice, nie będzie prostą sumą zdań połączonych spójnikiem „albo”, lecz raczej pewną hierarchią hipotez i przypuszczeń.
Zrozumienie tekstu jest zatem konstrukcją na tyle skomplikowaną, że nigdy nie możemy powiedzieć: wiem już wszystko. Podobnie nie możemy powiedzieć o żadnym przekładzie: to jest tłumaczenie idealne. Nie zmienia to jednak faktu, że na ogół jesteśmy w stanie porozumieć się z innymi ludźmi w sposób wystarczający. Wystarczający do tego, by z nimi współdziałać, wpływać na ich zachowanie, by się od nich uczyć itp. W takim sensie będziemy również w stanie, choć może nie od razu, porozumieć się z owym krajowcem wypowiadającym słowo „gavagai”. Z tego samego aposteriorycznego punktu widzenia trzeba stwierdzić, że większość tłumaczeń (a przynajmniej większość tłumaczeń wykonanych przez profesjonalnych tłumaczy - zob. rozdział 8) spełnia swoją rolę.
Rzecz jasna, istnieją teksty łatwiejsze i trudniejsze do tłumaczenia. Zapewne istnieją też teksty, w których pewnych elementów przełożyć się nie da. Istnieją z pewnością, jeśli przyjmiemy za O. Wojtasiewiczem (1957/1992: 57), że objaśnianie, na przykład za pomocą przypisów, nie jest już tłumaczeniem sensu stricto. Do takich problemów powrócimy w rozdziałach 5. i 6. traktujących o kulturowych i językowych źródłach nieprzetłumaczalności względnej/częściowej.
2. Mit tłumaczenia dosłownego: „litera nie zabije ducha”
If (…) the letter has killed the spirit (…) there must have been something wrong either with the original letter or with the original spirit.
[Jeśli litera zabiła ducha, to albo z literą, albo z duchem oryginału musiało być coś nie w porządku.]
Powyższy cytat wyraża przekonanie V. Nabokova, pisarza i tłumacza, o tym, że tłumaczenie dosłowne jest jedyna dozwoloną formą działalności przekładowej i że w przypadku dzieł naprawdę wielkich tłumaczenie dosłowne nie może popsuć - „zabić”, jak trawestując św. Pawła napisał Nabokov - oryginału. Przekonanie owo wyniósł Nabokov ze swej pracy nad przekładem Eugeniusza Oniegina na angielski. Wykonując to - niewątpliwie bardzo trudne - zadanie, doszedł Nabokov do następujących wniosków. Po pierwsze, nie da się przetłumaczyć Oniegina rymowanym wierszem. Po drugie, melodykę, rymy, skojarzenia, rytmy i szereg innych istotnych cech oryginału można wyjaśnić czytelnikom przekładu w przypisach. Po trzecie, można przetłumaczyć Oniegina z „godziwą dokładnością” (with reasonable accuracy), zastępując rymowany tetrametr oryginału nierymowanymi wersami o różnej długości (Nabokov 1955/2000: 83). Z takimi wnioskami trudno byłoby polemizować, nie podjąwszy samemu próby przekładu Oniegina. Niestety, Nabokov dokonał ich uogólnienia na tłumaczenie poezji w ogóle.
These conclusion can be generalized. I want translations with copious footnotes, footnotes reaching up like skyscrapers to the top of this or that page so as to leave only the gleam of one textual line between commentary and eternity. I want such footnotes and the absolutely literal sense, with no emasculation and no padding - I want such sense and such notes for all the poetry in other tongues that still languishes in `poetical' versions, begrimed and beslimed by rhyme. And when my Oniegin is ready, it will either conform exactly to my version or not appear at all. (Nabokov 1995/2000: 83)
Nabokov domaga się więc tłumaczeń, w których przypisy zajmują znacznie więcej miejsca niż sam tłumaczony tekst, co więcej, babrania rymowanych przekładów poezji twierdząc, że zawsze „brukają” one oryginał. Nabokov dokonuje ataku na takich tłumaczy poezji, których przekłady SA przyjemne i łatwe w czytaniu twierdząc, że zawsze oznacza to spłycenie i zbanalizowanie oryginału. „'Rym” rymuje się ze `zbrodnią'” („Rhyme rhymes with „crime”) - pisze Nabokov - kiedy mówimy o rymowanych przekładach Homera czy hamleta. Pojęcie tłumaczenie wolne trąci łotrostwem i tyranią, a tłumacz, który stawia sobie za cel oddanie „ducha” oryginału, zawsze zdradza autora. „Najbardziej nieporadne tłumaczenie dosłowne jest tysiąc razy pożyteczniejsze niż najpiękniejsza parafraza”. (Nabokov 1955/2000: 71 tłum. K.H.)
W rozumowaniu Nabokova można znaleźć kilka słabych punktów. Przede wszystkim nie istnieje dychotomia tłumaczenie dosłowne - tłumaczenie wolne. Co najwyżej możemy uznać istnienie pewnego kontinuum, którego biegunami są tłumaczenie skrajnie dosłowne i parafraza. Większość tłumaczeń sytuuje się gdzieś pomiędzy owymi biegunami; często w tym samym tłumaczeniu znajdziemy rozwiązania, które będziemy skłonni zaklasyfikować jako przykłady tłumaczenia dosłownego i takie, które określimy mianem parafrazy. Po drugie, Nabokov przyjmuje jako pewnik, że wszystkie tłumaczenia wolne są uproszczeniami trywializującymi tekst oryginału, a wszystkie tłumaczenia dosłowne wynikają z troski tłumacza o oddanie, możliwie jak najwierniejsze, wszystkich walorów oryginału. Rzeczywistość wygląda znacznie mniej czarno-biało: wiele tłumaczeń dosłownych to przejawy niezrozumienia oryginału, teksty łamiące podstawowe reguły języka docelowego, często niezrozumiałe dla docelowego czytelnika, a zawsze brzmiące nieporadnie czy wręcz śmiesznie. Spójrzmy na następujący przykład:
Jego powieści tryskają poczuciem humoru. Czytelnik ma bardzo dobra zabawę, co wprawia go w doskonałe samopoczucie. Mały światek jest najlepiej skonstruowaną, wywierającą największe wrażenie i dotychczas najzabawniejsza jego powieścią. Nie ma wielu pisarzy, na czytanie których czekam tak niecierpliwie, jak na jego twórczość. )H.Waugh, Spectator.)
Mnóstwo znakomicie pomyślanych postaci; akademickie spory; wzruszające, zabawne i okropne skojarzenia; znakomite sceny, czarny humor, ostry dowcip i farsa. Jest tutaj wszystko, czego oczekujemy, ale jest tego trzykrotnie więcej i trzy razy bardziej zabawne od całej jego dotychczasowej twórczości. Od strony warsztatowej zdumiewający wyczyn. (Sunday Telegraph.)
Ten tekst pojawił się na okładce powieści D. Lodge'a opublikowanej przez znane polskie wydawnictwo. Jest to niewątpliwie przykład tłumaczenia dosłownego - przez polski tekst prześwitują struktury angielskiego oryginału. Skalkowano nawet pewne elementy angielskiej interpunkcji. Efekt? Powstał tekst, którego na pewno nie zaliczymy do przykładów eleganckiej polszczyzny. Niektóre jego fragmenty są wręcz śmieszne i mogłyby raczej zniechęcić uważnego czytelnika do sięgnięcia po tę skądinąd bardzo udana książkę Lodge'a.
Myślę, że najlepszą odpowiedzią na kontrowersyjne postulaty Nabokova będzie zacytowanie wybitnego angielskiego poety i malarza, Dantego Gabriela Rossettiego:
The life-blood of rhythmical translation is this commandement: that a good poem shall not be turned into a bad one. The only true motive for putting poetry into a fresh language must be to endow a fresh nation, as far as possible, with one more possession of beauty. Poetry not being an exact science, literality of rendering is altogether secondary to this chief law. I say literality - not fidelity, which is by no means the same thing. [D.G. Rossetti z “Dante and his circle” opubl. 1861. (W:) A. Lefevre (red) 1992.]
Rossetti bardzo wyraźnie formułuje ważne spostrzeżenie: nie należy mylić wierności przekładu z dosłownością.
Nabokov wypowiadał się na temat tłumaczenia wielkiej poezji, jednak zwolenników tłumaczenia dosłownego można również znaleźć wśród teoretyków zajmujących się innymi typami tekstów. Innym wpływowym propagatorem koncepcji tłumaczenia dosłownego był Antoine Berman. W eseju z 1985 r. napisał:
Here „literal” means: attached to the letter (of works). Labor on the letter in translation is more originary than restitution of meaning. It is through this labor that translation, on the one hand, restores the particular signifying process of works (which is more than their meaning) and, on the other hand, transforms the translating language. (Berman 1985/2000: 297)
Wydaje się, że Berman - świadomie lub nie - odwołuje się do dwóch biegunów przekładu opisanych przez P. Newmarka (1981): tłumaczenia semantycznego i tłumaczenia komunikacyjnego i opowiada się za rytym pierwszym. To akurat nie powinno nas zaskoczyć, zważywszy, że Bermana interesowały przede wszystkim tłumaczenia tekstów, które Newmark również określił jako nadające się raczej do tego typu tłumaczenia. Jednak podstawowa wątpliwość, jaka towarzyszy lekturze Nabokova czy Bermana, dotyczy określenia, czym właściwie jest tłumaczenie dosłowne.
Naszym zdaniem, w przypadku języków niespokrewnionych i społeczności nie będących ze sobą w stałym kontakcie kulturowym pojęcie „tłumaczenie dosłowne” - rozumiane jako pełnoprawna metoda tłumaczenia, owocująca pełnowartościowymi przekładami, czy też jako regularnie stosowana technika tłumaczeniowa - nie ma sensu, gdyż po pierwsze, nikt nie jest w stanie powiedzieć nam, jaki jest dosłowny ekwiwalent danej jednostki leksykalnej czy danej struktury zdaniowej (między różnymi językami nie ma bezwzględnych odpowiedniości tego typu), a po drugie, gdyby postulat tłumaczenia dosłownego potraktować poważnie, w efekcie takiego tłumaczenia powstawałyby teksty całkowicie niezrozumiałe lub w najlepszym wypadku całkowicie niegramatyczne. Ma natomiast sens określenie „tłumaczenie interlinearne” - odwzorowywanie struktury tekstu oryginalnego w celu ukazania odbiorcom przekładu specyfiki tego tekstu, czy też szerzej - specyfiki omawianego języka (języka wyjściowego). Tłumaczenie interlinearne bywa stosowane w tekstach językoznawczych i tekstach antropologicznych. Jednak tłumaczenie interlinearne trudno nazwać tłumaczeniem sensu stricte, ponieważ jego celem nie jest komunikacja międzykulturowa, czyli umożliwienie użytkownikowi języka B zrozumienie tekstu powstałego pierwotnie w języku A, a tylko pokazanie użytkownikowi języka B pewnych szczególnych cech języka A i/lub tekstów w nim tworzonych. Spójrzmy, na przykład, na tłumaczenie interlinearne wypowiedzi informatora z Wysp Trobrianda:
On mógłby być pierwszy, on pada (jest spuszczane) ich czółno Tolabwaga, już on mógłby być czysty morze. Później wszyscy wodzowie, zwykły członek społeczności ich czółno oni padają (są spuszczane) z tyłu. Przypuśćmy my padamy, my jesteśmy pierwsi, one mogłyby odwrócić się (przeciw nam) duchy; moglibyśmy płynąć Dobu, nie my znajdujemy świnia naszyjnik. (Malinowski 1986/1992: 578)
Bronisław Malinowski zaopatrzył to tłumaczenie interlinearne e następujący komentarz:
Dosłowny przekład oddaje słowo w słowo znaczenie każdego poszczególnego rdzenia i partykuły zgodnie z określonym schematem gramatycznym i leksykograficznym, który zastosowano do tego tekstu, jak również i kilkaset innych. W tym miejscu nie mogę przedstawić komentarza oraz argumentacji do każdego szczegółu lingwistycznego, który byłby zupełnie oczywisty dla badacza znającego języki melanezyjskie. Mógłby on co prawda odnaleźć w tym tłumaczeniu pewne nowe i być może nawet kontrowersyjne cechy. Jednak pozostałych czytelników szczegóły te zainteresować by mogły w nikłym raczej stopniu. W przekładzie swoim nie uwzględniłem rozróżnienia pomiędzy inkluzyjną i ekskluzywną formą pierwszej osoby czasowników w liczbie podwójnej i mnogiej. Z dwóch czasów, które występują w tym tekście, czas narracyjny oddany został za pomocą czasu teraźniejszego, natomiast czas „potencjalny” przez dodanie słówka „mógłby”. W nawiasach wskazano na specjalne znaczenie słowa w kontekście albo też zawarto jakiś komentarz. (B. Malinowski 1986: 578)
A zatem powyższe tłumaczenie interlinearne zawiera już pewne dostosowania i komentarze mające ułatwić czytelnikowi zrozumienie przekładu. Mimo to, tekst przekładu pozostaje, jak sądzę, dość trudny do zrozumienia. Porównajmy teraz powyższy przekład interlinearny z - używając określenia Malinowskiego - „przekładem wolnym”:
Łódź Tolabwaga będzie wodowana jako pierwsza: w ten sposób powierzchnia morza zostanie oczyszczona. Potem spuszcza się na wodę łodzie wszystkich wodzów oraz zwykłych członków społeczności. Gdybyśmy wodowali naszą łódź jako pierwsi, duchy (przodków) rozgniewałyby się na nas: popłynęlibyśmy na Dobu i nie dostalibyśmy tam ani świń, ani naszyjników. (Malinowski 1986: 579)
Jak zauważył E. Sapir (1933): „niemal każde słowo lub fraza mogą być wyposażone w nieskończenie wiele znaczeń”. B. Malinowski dodał do tego, że „słowa jednego języka nigdy nie dają się przetłumaczyć na słowa innego języka” (1935/1987: 41). Malinowski demonstruje ten prosty fakt na licznych przykładach (1935/1987: 43-44) i powtarza:
Sprowadziliśmy teraz nasz paradoks do banalnego stwierdzenia, że słowa należące do jednego języka nie dają się nigdy przetłumaczyć na słowa innego języka. Jeśli przez tłumaczenie rozumieć będziemy stosowanie pełnego zakresu środków zastępczych, zwrotów metaforycznych i idiomów - to tego rodzaju proces jest oczywiście możliwy. Ale nawet wówczas należy pamiętać, że potrzeba czegoś więcej niż tylko manipulowanie słowami i zwrotami. […] poprawne tłumaczenie musi oznaczać nie tylko stosowanie innych słów, ale także nawiązywanie do innych rzeczywistości kulturowych, w których te słowa funkcjonują. (Malinowski 1935/1987: 44-45)
Tłumaczenie nie jest zatem żadną operacją transkodowanie (tu zgadzamy się z Catfordem), tj. zastępowania jednego kodu językowego drugim. Trzeba jednak dodać, że tłumaczenie nie jest też prostą operacją zastąpienia jednego tekstu drugim, ponieważ każdy tekst jest niczym okno pozwalające nam zobaczyć ogromną, skomplikowaną rzeczywistość i dopiero znajomość tej rzeczywistości (bez której możemy patrzeć, ale nie widzieć) pozwala tłumaczowi dokonać pełnego przekładu tekstu. Do tego problemu wrócimy w rozdziale 4.
Mit tłumaczenia dosłownego zakłada wiarę w mit słownika. Mit słownika to przekonanie niektórych naiwnych użytkowników, że słowniki podają nam ekwiwalenty tłumaczeniowe danych jednostek leksykalnych języka wyjściowego. Wystarczy wziąć taką gotową cegiełkę ze słownika dwujęzycznego i wetknąć ją w odpowiednie miejsce tekstu docelowego. Pogląd taki jest nieprawdziwy z kilku powodów. Pisząc o tzw. Ekwiwalentach tłumaczeniowych I. Burkhanov (1998) stwierdza, że racją bytu tzw. słowników przekładowych jest założenie, że poszczególnym jednostkom leksykalnym języka wyjściowego da się przyporządkować jednostki leksykalne języka docelowego, które „mają takie samo znaczenie”. Wychodząc z takiego założenia, L. Zgusta (1984: 147) domagał się, by słowniki dwujęzyczne nie zamieszczały parafraz czy definicji wyrazów hasłowych, lecz „prawdziwe jednostki języka docelowego”, które da się zastosować w „płynnym tłumaczeniu”. Burkhanov zgłasza dwa poważne zastrzeżenia do takiego rozumowania: po pierwsze, nie wszystkie słowniki dwujęzyczne muszą być słownikami przekładowymi, po drugie - jak zauważa powołując się na M. Snell-Hornby (1990: 209) - oczekiwanie, że ekwiwalent słownikowy przyniesie w efekcie płynne tłumaczenie, należy raczej do kategorii pobożnych życzeń, a nie do rzeczywistości. Tłumacze wiedzą doskonale, że ekwiwalenty znalezione w słownikach dwujęzycznych trzeba weryfikować za pomocą różnych słowników monolingwalnych (Burkhanov 1998: 249-250). Szukając polskiego ekwiwalentu angielskiego wyrazu podczas tłumaczenia, wolę często zajrzeć do angielskiego słownika jednojęzycznego, bo zamieszczony tam opis wyrazu i przykłady jego zastosowań pewniej mnie zwykle doprowadzą do poszukiwanego wyrazu polskiego niż słownik dwujęzyczny.
Trzeba pamiętać, że słowniki nie odkrywają i nie ujawniają jakichś absolutnych prawd po języku i znaczeniu. Opisują jedynie rzeczywistość językową w kategoriach statystycznych. Zatem, jeśli słownik polsko-angielski informuje nas, że polskiemu słowu „sformować” odpowiadają angielskie wyrazy „to form, to shape, to fashion, to draw up, to organize” (Stanisławski 1982), to mamy rozumieć, że zdaniem autora w słowniku - lub też w pewnym korpusie tekstów, z oczywistych względów ograniczonym - polskie słowo „sformować” tłumaczy się najczęściej na angielski za pomocą jednego z podanych wyrazów „to form, to shape, to fashion, to draw up, to organize”. Niektóre słowniki podadzą nam jeszcze wskazówki co do zakresu użycia ekwiwalentów języka docelowego bądź też najczęstszych kontekstów, w jakich owe ekwiwalenty się pojawią, na przykład w Słowniku PWN-Oxford w czasownikowym haśle „fashion” znajdziemy następujące informacje:
Vt 1. (shape) wy/modelować [statue, clay]; to fashion clay into sth ulepić coś z gliny
2. (make) z/robić (out of or sth z czegoś)
(Zauważmy przy okazji, że nie znajdziemy wśród polskich ekwiwalentów wyrazu “sformować”).
Jednak żaden słownik nie powie nam, w jakim konkretnym tekście, który akurat tłumaczymy, wyraz „sformować” należy przetłumaczyć jako „to shape”. Co więcej, żaden szanujący się autor słownika nie powie nam, że wyraz „sformować” zawsze będziemy tłumaczyć na angielski za pomocą jednego z podanych w słowniku ekwiwalentów. Możemy napotkać tekst, w którym tłumacząc wyraz „sformować” będziemy musieli użyć słowa lub zwrotu angielskiego nie umieszczonego wśród ekwiwalentów tego wyrazu w naszym słowniku. Wydaje się, że używany przez leksykografów termin ekwiwalent tłumaczeniowy jest bardzo niefortunny. O prawdziwych ekwiwalentach tłumaczeniowych możemy mówić tylko w przypadku konkretnych tekstów, a nie słowników, które z zasady „opisują języki”. Takie międzyjęzykowe absolutne ekwiwalenty są zjawiskiem niezwykle rzadkim i dotyczą właściwie wyłącznie pewnych składników terminologii i nomenklatury niektórych dziedzin. Jak pisze Malinowski:
W przypadku słów, które muszą mieć zasięg międzynarodowy - na przykład terminów naukowych - nad ich unifikacją muszą pracować całe kongresy i można to osiągnąć tylko dlatego, że aparatura naukowa jest jednolita, że takie systemy, jak na przykład system metryczny są powszechnie stosowane i dlatego, że instytucjonalna strona kształcenia naukowego, organizacja laboratoriów i życia akademickiego, są wystarczająco podobne. (Malinowski 1987/1935: 45)
Terminy, z definicji, powinny być precyzyjne i jednoznaczne, nie powinny mieć synonimów czy znaczenia emotywnego. A zatem w typowych sytuacjach danemu terminowi powinien odpowiadać dokładnie jeden ekwiwalent w innym języku. Nomenklatura to nazwy pewnych, na ogół łatwych do wyodrębnienia, elementów rzeczywistości używane w danej dziedzinie wiedzy. Twórcom nomenklatury, podobnie jak twórcom terminów, zależy zwykle na tym, by nazewnictwo stosowane w ich dyscyplinie spełniało wymogi stawiane terminom. Teoretycznie powinniśmy zatem również w dziedzinie nomenklatury spodziewać się jednoznacznych ekwiwalentów międzyjęzykowych. Jednak w praktyce nawet w przypadku terminologii i nomenklatury absolutna ekwiwalencja wcale nie jest regułą. Musielibyśmy bowiem od razu wykluczyć dziedziny wiedzy uwarunkowane kulturowo. Takie dyscypliny jak historia opisują różne rzeczywistości i w związku z tym wypracowują różne terminologie. Dziedziny takie jak prawo zbudowane są na różnych podstawach, a więc także posługują się odmiennymi terminami, często nie mającymi właściwie ekwiwalentów w innych językach. Botanika i zoologia opisujące rzeczywistość Australii dysponują ogromną nomenklaturą na określenie tamtejszej flory i fauny. Ze zrozumiałych względów nazwy gatunków znanych w Australii nie zawsze mają polskie odpowiedniki, a zatem pisząc o nich po polsku możemy jedynie posługiwać się ich oficjalnymi łacińskimi nazwami, co w zupełności wystarcza porozumiewającym się między sobą fachowcom, stanowi natomiast utrapienie dla popularyzatora owych dziedzin. Takie gry jak krykiet, baseball czy futbol amerykański mają bardzo rozbudowane nomenklatury, dla których nie znajdziemy odpowiednika w wielu innych językach. Wreszcie pewne dziedziny wiedzy rozwijają się szybciej w pewnych krajach, co może powodować, że języki innych krajów nie będą, prz6najmniej przez pewien czas, dysponować ekwiwalentami wszystkich terminów. Dlatego też trudno zgodzić się z H. Bergenholtzem i S. Tarpem, którzy twierdzą, że stopnie ekwiwalencji (ekwiwalencja pełna, częściowa i zerowa) dotyczą jedynie języków specjalistycznych i dyscyplin uwarunkowanych kulturowo, a w innych przypadkach (języków specjalistycznych dziedzin nie uwarunkowanych kulturowo) regułą jest pełna ekwiwalencja, chyba że mamy do czynienia z dyscyplina nową albo szybko się rozwijającą (Bergenholtz & Tarp 1995: 108-110). Po pierwsze, warto zauważyć, że tzw. dyscypliny uwarunkowane kulturowo dysponują znacznie bogatszym słownictwem niż dyscypliny kosmopolityczne. Po drugie, luki terminologiczne mogą pojawić się wszędzie.
Kiedyś, na przykład, tłumacząc popularnonaukowa książkę o fizyce i astronomii natknąłem się na termin „Big Crunch”. Wiedząc, że termin „Big Crunch” jest powszechnie znany w języku polskim zarówno w postaci oryginalnej jak i polskiej (Wielki Wybuch), nie sądziłem, że mogą nastąpić jakiekolwiek trudności z odszukaniem ekwiwalentu terminu „Big Crunch”. Ku mojemu zdziwieniu, jedynym źródłem, w którym udało mi się taki ekwiwalent znaleźć było polskie tłumaczenie anglojęzycznej książki popularnonaukowej, dokonane przez znanego specjalistę w tej dziedzinie, który zaproponował termin „Wielki Kres”. Ten pomysł nie za bardzo mi odpowiadał, ponieważ książka, która tłumaczyłem omawiała, między innymi, cykliczną teorię wszechświata, według której „Big Crunch” nie jest żadnym kresem, a tylko kolejną fazą. Ostatecznie postanowiłem użyć w przekładzie sformułowania „Wielka Implozja”, ponieważ nie udało mi się wymyślić potocznego ekwiwalentu słowa „crunch”, a w nawiasie wyjaśniłem (ksiązka była adresowana do młodych czytelników), że „implozja” jest przeciwieństwem „eksplozji”. Podobny problem pojawił się podczas tłumaczenia Historii życia na Ziemi, popularnej książki o ewolucji. W ostatnich rozdziałach tej książki, traktujących o ewolucji człowieka, używano wielokrotnie sformułowania „humanoids”. Ponieważ okazało się, że polscy specjaliści używają łacińskiego określenia „humanoidae”, którego nie chciałem używać w popularnej książce, musiałem sam zaproponować termin „człekopodobne”. Nikt mnie dotychczas za to nie zganił, zapewne dlatego, że specjaliści nie czytają książek popularnonaukowych.
Luki terminologiczne występują jednak nie tylko w tekstach naukowych i popularnonaukowych. W krótkim tekście gazetowym Pipe Down (wszystkie cytowane teksty gazetowe zostały zamieszczone wraz z krótkim komentarzem przekładowym w Suplemencie na końcu książki) pojawiają się dwa sformułowania: „pipet music” i „captive audience”. „Pipet music” oznacza muzykę odtwarzaną w miejscach publicznych, takich jak supermarkety czy poczekalnie i choć zjawisko to jest znane w Polsce, nie ma na nie zwięzłego „terminopodobnego” określenia. Podobnie jest z „captive audience” - określa się w ten sposób widownię/publiczność , która jest zmuszona do uczestniczenia w danym wydarzeniu. W tłumaczeniu tego krótkiego tekstu na język polski musimy stosować kłopotliwe ekwiwalenty opisowe. Innego typu problem terminologiczny występuje w tłumaczeniu tekstu Putting Kitty's Typing on Pause, w którym użyto sformułowania „negative reinforcement”. Wprawdzie termin ten ma swój polski ekwiwalent - „wzmocnienie negatywne” - ale polski termin używany jest wyłącznie w tekstach fachowych, psychologicznych czy pedagogicznych, natomiast jego angielski ekwiwalent jak widać wszedł również do języka ogólnego. A zatem nawet istnienie ekwiwalentu danego terminu nie gwarantuje jego łatwej przekładalności. Terminologia i nomenklatura pojawia się także w tekstach literackich, często powodując bardzo poważne trudności tłumaczeniowe, tak jak w przypadku nazw teksańskich roślin w tłumaczonej przeze mnie książce True Woman, czy przekształconego terminu „nuclear family” w opowiadaniu Martina Amisa The State of England (zob. podrozdział o neologizmach w rozdziale 6).
Kolejną słabą stroną mitu słownikowego jest przekonanie jego zwolenników o tym, że znaczenie „zawarte jest w słowach”. Rozumienie przypominałoby według tej koncepcji arytmetykę: trzeba dodać do siebie znaczenia poszczególnych wyrazów i otrzymamy znaczenie całego zdania czy tekstu. Pogląd taki znajduje swój dobitny wyraz w niektórych „definicjach” idiomów - idiom to wyrażenie, którego znaczenie nie jest sumą znaczeń jego składników. W niniejszej książce podpiszemy się raczej pod poglądem, wedle którego znaczenia wyrazów (i zwrotów) kształtują się wtedy, kiedy owe wyrazy (i zwroty) zostaną użyte w konkretnych sytuacjach komunikacyjnych. Oczywiście dobierając słowa użytkownicy języka kierują się swoim dotychczasowym doświadczeniem komunikacyjnym, ale margines swobody przy użyciu konkretnych wyrazów jest ogromny, co oznacza między innymi, że znaczenia wyrazu nie da się nigdy opisać do końca w żadnym słowniku. Przedstawiony tu punkt widzenia jest bliski akceptowanej przez R. Langackera semantyce encyklopedycznej. Proponuje on skrajnie dynamiczny model znaczenia jednostki leksykalnej, w którym dana jednostka aktywuje szereg różnych domen kognitywnych, a każde jej użycie przynosi nowe znaczenia (Langacker 1997: 237).
Ludzie wierzą zwykle w autorytet słowa pisanego. Często sądzimy, że słowniki i opracowania gramatyczne to pełna wiedza na temat języka, przedstawiona nam przez specjalistów, którzy wiedzą wszystko. My, zwykli śmiertelnicy, nigdy takiej wiedzy nie osiągniemy, możemy jedynie do niej aspirować. W takim nabożnym podejściu do słowników znika nam z pola widzenia prosta prawda, że słowniki są pisane przez ludzi, których wiedza na temat języka - choć zapewne większa od przeciętnej - nie może przecież być pełna, którzy dysponują ograniczonym czasem, ograniczonym budżetem i ograniczonym korpusem tekstów. Efekty ich działania mogą być lepsze lub gorsze, ale nigdy nie dostarcza nam pełnego opisu języka. Naiwne przekonanie o tym, że można opisać w pełni leksykę i gramatykę języków leżało u podstaw pierwszych prób tłumaczeń komputerowych: jeśli damy komputerowi dokładny opis obu gramatyk oraz słowniki obu języków, to powinien on doskonale poradzić sobie z tłumaczeniami. To założenie, jak się okazało, było nieprawdziwe. Nie tylko dlatego, że ani słownictwa, ani gramatyki nie da się opisać do końca, ale przede wszystkim dlatego, że do tłumaczenia jakiegokolwiek „ludzkiego” tekstu potrzebna jest ludzka wiedza o świecie (por. Bar Hillel 1964a).
Dodajmy, że przedstawiona powyżej koncepcja znaczenia i zastrzeżenia zgłoszone pod adresem słowników i ekwiwalentów tłumaczeniowych nie wykluczają przydatności słowników i innych opracowań leksykograficznych - wszelkie zróżnicowanie można przecież „uśrednić”, opisać statystycznie i tak właśnie należałoby rozumieć słownikowe definicje i ekwiwalenty. Dla pewnego uproszczenia można założyć, że znaczenie większości wyrazów da się opisać za pomocą metafory pola o nieostrej czy też ruchomej granicy. W centrum owego pola znajdują się opisy znaczeń najczęstszych, prototypowych, natomiast zasięg pola zależeć będzie od doświadczeń językowych danego użytkownika języka, aktualnej sytuacji (komunikacyjnej), możliwości czasowych, a w przypadku słownika - od jego rozmiarów i stopnia dokładności. Jednak żaden opis takiego pola nie może pretendować do miana opisu wyczerpującego wszelkie możliwe znaczenia, a zatem z punktu widzenia tłumacza żaden opis nie będzie w pełni zadowalający, bo nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich sytuacji, w jakich pojawić się może dana jednostka leksykalna. Spójrzmy na przykład z krótkiego tekstu popularnonaukowego o odnalezionym przez paleontologów skamieniałym sercu dinozaura i na jego trzy polskie tłumaczenia:
„the organ had four chambers, not three as in modern reptiles”
“organ ten miał cztery komory, a nie trzy, jak u współczesnych gadów”
„organ ten miał cztery jamy, a nie trzy, jak u współczesnych gadów”
„organ ten miał dwie komory, a nie jedną, jak u współczesnych gadów”
Pierwsze tłumaczenie jest niewątpliwie błędne: żadne zwierzę nie ma czterech komór serca. Przyczyna błędu jest tu angielski wyraz „chamber”, który często bywa tłumaczony na język polski jako „komora”, ale w przytoczonym kontekście jest wobec pojęcia „komora serca” (ang. „ventricle”) hiperonimem. Autor drugiego przekładu zauważył problem, ale nie potrafił go rozwiązać - wyraz „jama” jest używany w anatomii w innych kontekstach. Najlepsze wydaje się rozwiązanie trzecie: w krótkim i bardzo popularnym tekście nie musimy się wdawać w subtelniejsze opisy gadziego serca (większość współczesnych gadów ma jedną, częściowo przegrodzoną komorę serca), zresztą nie uczynił tego również autor oryginału. A zatem angielski wyraz „four” w omawianym tekście najlepiej przetłumaczyć jako „dwie”! Otóż twierdzę, że nie istnieje słownik angielsko-polski, który podawałby informację, że „four” w zasadzie znaczy „cztery”, ale w kontekście serca pewnych kręgowców, użyty razem z wyrazem „chambers” może oznaczać „dwa”. Takie rozwiązanie można odnaleźć jedynie w umyśle tłumacza.
Podsumujmy: określenie tłumaczenie dosłowne potraktowane rygorystycznie nie ma sensu, bo nikt nie jest w stanie powiedzieć tłumaczowi, jak wygląda dosłowny ekwiwalent danej jednostki leksykalnej, danej frazy, danego zdania czy danej konstrukcji gramatycznej. Takie ustalone odpowiedniości między językami po prostu nie istnieją. Teoretycy posługujący się tym określeniem dokonują daleko idącego skrótu myślowego: tłumaczenie dosłowne to takie tłumaczenie, w którym wykorzystano ekwiwalenty słownikowe uznawane za takowe przez większość słowników lub większość użytkowników języka wyjściowego w społeczności języka docelowego, w którym zastosowano struktury gramatyczne - na pierwszy rzut oka - najbardziej podobne do struktur języka wyjściowego. Oczywiście procent takiej dosłowności tłumaczenia będzie statystycznie tym większy, im bliższe jest pokrewieństwo języka wyjściowego i docelowego, ale zawsze dany wyraz, zwrot czy struktura gramatyczna pojawią się w tłumaczeniu dokonanym przez fachowego tłumacza nie dlatego, że są bardziej podobne do oryginału niż inne wyrazy, zwroty czy struktury gramatyczne, lecz dlatego, że w danym tekście - zdaniem tłumacza - najlepiej odzwierciedlają sens oryginału. Wszelkie inne powody dosłowności w tłumaczeniu prowadzą jedynie do błędów tłumaczeniowych (zob. rozdz. 7, a zwłaszcza fragment dotyczący błędów tłumaczenia syntagmatycznego).
Dobrym przykładem na to, jak tłumaczenie dosłowne może sprowadzić tłumacza na manowce, jest następujący fragment z tekstu o Folwarku zwierzęcym G. Orwella:
„Russian Revolution and its betrayal by Joseph Stalin”
“Rosyjską Rewolucję i jej zdradę przez Józefa Stalina”
Polski przekład zawiera kilka poważnych błędów. Po pierwsze, nie istnieje „rosyjska rewolucja”. W języku polskim - zapewne dlatego, że historia Rosji miała dla nas znaczenie większe niż dla Amerykanów - używamy określeń bardziej szczegółowych: mówimy „rewolucja 1905 r.”, „rewolucja lutowa” i „rewolucja październikowa”. Oczywiście o tej ostatniej pisał Orwell. Warto też zauważyć, że sformułowanie „rosyjska rewolucja” jest nie tylko błędem merytorycznym, ale również językowym - w tego typu nazwach przymiotnik powinien znaleźć się po rzeczowniku. Duże wątpliwości budzi też sformułowanie „jej zdradę przez Józefa Stalina” - jest ono niezbyt poprawne składniowo („zdrada przez kogoś”?) i niezrozumiałe (jak należy rozumieć stwierdzenie, że „Stalin zdradził rewolucję”?) Wydaje się, że znacznie lepszym wyjściem byłaby wersja:
„rewolucję październikową i zdradę jej ideałów, jakiej dopuścił się Józef Stalin”, którą to wersję trudno nazwać tłumaczeniem dosłownym.
Z pewnych - wyjaśnionych poniżej - względów chciałbym jeszcze w tym rozdziale wspomnieć o teorii przekładu E. Tabakowskiej (1993), która opiera swą teorię na gramatyce kognitywnej R. Langackera (zob. np. Langacker 1986, 1987, 1991). Głównym założeniem Tabakowskiej jest teza, że „ekwiwalencję tłumaczeniową trzeba ustalać na poziomie obrazowania” (1993: 111).
Ponieważ jednak Langacker programowo nie postuluje w swej gramatyce żadnych struktur, które nie miałyby odbicia w rzeczywistości tekstowej (Langacker 1995: 14), w efekcie Langackerowskie obrazowanie znajduje się bardzo blisko powierzchni tekstu, a stosująca jego model Tabakowska wielokrotnie przekonuje nas o nieprzekładalności tego czy innego tekstu. I tak, na przykład, wiersz The Mewlips Tolkiena okazuje się nieprzekładalny, ponieważ w języku polskim nie ma przedimków, a fragment o Traugutcie z Kompleksu polskiego T. Konwickiego, dlatego, że w języku angielskim istnieje obowiązkowe następstwo czasów(Tabakowska 1993: 79-82, 93-100). Z taką argumentacją nie do końca potrafię się zgodzić. Przecież jej naturalną konsekwencją byłoby stwierdzenie, że nic nie da się przełożyć, bowiem oczywiste jest, że różne języki używają różnych środków do wyrażania pewnych myśli, a wydaje się, że Langacker i Tabakowska sugerują, iż różne środki to nieuchronnie inne obrazowanie, a zatem brak ekwiwalencji (zob. też Tabakowska 1993: 30).
Model Tabakowskiej dostarcza nam niezwykle czułego instrumentu do analizy tekstów, do porównywania tekstu oryginału i przekładu i jako taki powinien stać się elementem procesu kształcenia tłumaczy. Analizy tekstów przeprowadzane przez Tabakowską są naprawdę niezwykle wnikliwe i bardzo pouczające. Nie sądzę natomiast, by model ten można było wykorzystać do wyjaśnienia szeregu podstawowych kwestii tłumaczeniowych, istotnych dla teorii przekładu o ogólniejszych ambicjach. Teoria przekładu to przecież nie tylko analiza tekstu i nie tylko techniki tłumaczeniowe. Do tych problemów powrócimy w rozdziale 4. niniejszej książki.
3. Mit tłumaczenia funkcjonalnego: „czy wilk może być lampartem”?
Niezwykłość, nietypowość jakichś cech komunikatów niesie więc zagrożenie: zagrożenie niezrozumienia tekstu, ale przecież także zagrożenie w postaci zachwiania poczucia stabilności otaczającego świata, poczucia, że ten świat jest nam znany.
Roman Lewicki
Zacytowany fragment dobrze podsumowuje motywację, jaka kryje się za podejściem funkcjonalnym: jeśli zostawimy w tekście przekładu elementy obce, to odbiorcy albo nie zrozumieją, o co chodzi, albo doznają szoku kulturowego.
Najbardziej znanym i wpływowym przedstawicielem funkcjonalnego podejścia do przekładu jest E.A. Nida. Jego koncepcja ekwiwalencji dynamicznej - skontrastowanej z ekwiwalencją formalną - wywarła ogromny wpływ na teorię i praktykę tłumaczenia drugiej połowy XX wieku. Zdaniem tego uczonego tłumacz dążący do ekwiwalencji dynamicznej ma na celu całkowitą naturalność wypowiedzi i stara się konfrontować odbiorcę z zachowaniami mającymi znaczenie w kontekście jego własnej kultury, nie zmusza go natomiast do tego, by rozumiał wzorce kulturowe z kontekstu kultury języka wyjściowego (Nida 1964: 159). Swoje wywody Nida ilustruje na ogół przykładami z tłumaczeń biblijnych. Pisze na przykład o przesunięciu, jakie jest konieczne przy tłumaczeniu biblijnego wyrażenia „wilk w owczej skórze” na język ludu, który nie zna wilków:
A shift may also be necessary when a word that seems to be of same hierarchical level as the source-language word actually occupies a different position because of cultural differences. The word “wolves”, for example, as used in “wolves in sheep's clothing” is rendered in Bulu as “leopards”. A more nearly accurate way of describing such a shift would be to say that, through the referential meanings of the terms reflect different positions in the lineal series, the functional meanings are the same (Nida 1964: 237)
Zastąpienie wilków lampartami nie budzi zapewne specjalnych sprzeciwów. W końcu chodzi tu przede wszystkim o typowego drapieżnika. Z tego samego powodu można by zasugerować zastąpienie „chleba naszego powszedniego” „rybą naszą powszednią” w tłumaczeniu dla Eskimosów (zob. np. Wojtasiewicz 1992/1957: 24-25), użycie sformułowania „nasze pochrzyny daj nam dzisiaj” w tłumaczeniu na język kiriwina, którym posługują się mieszkańcy wysp Trobrianda (Szczerbowski 2003: 26), czy też wykorzystanie nazwy innego typowego pożywienia w tłumaczeniach na inne języki. Powstaje tu jednak pytanie o granicę takich zabiegów. Czy podobnie postąpimy z owcami i barankiem? Czy będziemy zastępować ekwiwalentami dynamicznymi wszystkie elementy Biblii, których nie znają użytkownicy języka docelowego? Rodzą się tu co najmniej dwie zasadnicze wątpliwości: pierwsza natury religijnej, druga ściślej translatorskiej. Czy mamy prawo zastąpić baranka koziołkiem albo prosiaczkiem, na przykład dla mieszkańców Papui-Nowej gwinei, gdzie owiec nie ma, a świnie pełnią funkcję najważniejszego zwierzęcia hodowlanego (por. Szczerbowski 2003: 27)? Czy nie będzie to rażącym odstępstwem od treści Biblii? A z drugiej strony teoretyk tłumaczenia zapytałby pewnie: czy takie dynamiczne tłumaczenie będzie jeszcze Biblią? Czy rzeczywiście w przypadku tłumaczenia skrajnie dynamicznego można jeszcze mówić o ekwiwalencji? Warto zauważyć, że tego typu wątpliwości miewają nie tylko puryści-bibliści, teoretycy przekładu czy też praktykujący tłumacze. Zdarza się, że sami odbiorcy tłumaczenia, którzy nauczyli się jakiegoś języka obcego i zdobyli nieco więcej wiedzy o świecie, zaczynają kwestionować rozwiązania zastosowane przez dynamicznych tłumaczy. Czasem czuja się wręcz upokorzeni i pytają: dlaczego napisaliście dla nas inną, uproszczoną Biblię? (zob. ciekawy opis tego problemu w Gutt 1992: 69-75, a zwłaszcza Gutt 1991: 172-177). I rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że za podejściem „skrajnie dynamicznym” kryje się protekcjonalny stosunek do odbiorcy. Tłumacz niejako z góry zakłada, że jego czytelnicy nigdy nie nauczą się języków obcych i nie dowiedzą się o tym, że w innych krajach ludzie jedzą chleb i hodują owce.
Toteż konsekwentny dynamizm w tłumaczeniach Biblii należy obecnie do rzadkości. W cytowanym przekładzie na język kiriwina pojawiają się owce (w postaci zapożyczenia z języka angielskiego - „sipi”) a także chleb („beredi” - również zapożyczenie z angielskiego) w opisie cudu rozmnożenia chleba (Szczerbowski 2003: 26-27). T. Szczerbowski pisze:
Przekład biblijny na język kiriwina aby mógł być zrozumiały dla mieszkańców Wysp Trobrianda, zawiera 229 czarno-białych rysunków oraz 16 kolorowych ilustracji, przypisy, glosariusz składający się ze 141 haseł oraz małą konkordancję. Ośmiokrotnie pojawia się ikonograficzny motyw pasterza owiec. Rysunek czy ilustracja pełni tu funkcję poznawczą, albowiem Trobriandczycy słyszą wyrazy sipi i lam [„baranek”] jedynie w kościele. Należą one do biga tapwaroro czyli języka kościelnego. (Szczerbowski 2003: 28)
Szczególnym przypadkiem podejścia funkcjonalnego do tłumaczenia jest teoria relewancji E.A. Gutta (1991, 1992, 2000). Swą teorię przekładu Gutt oparł na teorii komunikacji jednojęzycznej D. Sperbera i D. Wilson (1986), dla której z kolei inspiracją była opisana powyżej implikatura konwersacyjna Grice'a. Kluczowym dla teorii Sperbera i Wilson jest stwierdzenie „Every act of ostensive communication communicates the presumption of its own optimal relevance” (1986: 158), co w przekładzie na język nieco mniej hermetyczny można by zinterpretować jako „każdy akt komunikacji podejmowany w dobrej wierze niesie ze sobą przesłanie o swojej optymalnej relewancji”. Przez optymalną relewancję Sperber i Wilson rozumieją odpowiednie (?) korzyści komunikacyjne dla odbiorcy w danej sytuacji („adequate contextual effects”) przy minimalnym wysiłku potrzebnym do zrozumienia danej wypowiedzi („minimal processing cost”). W porównaniu z koncepcją Grice'a już założenia teorii relewancji wydają się pewnym uproszczeniem: wszystkie Grice'owskie maksymy zostały sprowadzone do jednego mechanizmu optymalizacji, co jest eleganckie z teoretycznego punktu widzenia, ale może prowadzić do ogólnikowości opisu zdarzeń komunikacyjnych. Dostosowując teorię Sperbera i Wilson do potrzeb teorii przekładu Gutt definiuje tłumaczenie jako „interlingual interpretive use” (międzyjęzykowe zastosowanie interpretacyjne) a produkt tłumaczenia - jako „tekst w języku docelowym, który interpretacyjnie przypomina oryginał” (Gutt 1991: 100).
W teorii Sperbera i Wilson cenne jest to, że rozumieją oni, iż komunikacja polega na wyciąganiu wniosków z tego, co zostało powiedziane (co zresztą zauważył również Grice), że dostrzegają dążenie do maksymalizacji komunikacyjnego sensu, wiążące się z ograniczeniem naszego potencjału kognitywnego. Pojemność naszej pamięci operacyjnej - niezbędnej do świadomego przetwarzania bodźców - jest bardzo niewielka (zob. np. G.A. Miller 1956, D. Norman 1980), a zatem, jeśli żądamy od kogoś wysiłku związanego ze zrozumieniem naszej wypowiedzi (zob. rozdział 4) to jednocześnie obiecujemy mu coś w zamian. W definicji przekładu Gutta bardzo ważna jest myśl, do której wrócimy w rozdziale 4., że porównywać można nie teksty oryginału i przekładu, lecz ich interpretacje. Jednak podstawy teorii Sperbera i Wilson oraz Gutta budzą też szereg wątpliwości, których nie rozwiewają opisy bardziej szczegółowych zastosowań tych teorii (Sperber i Wilson 1986, Gutt 1991, 1992). Jak dociec, czy korzyści komunikacyjne, jakie proponujemy w danym akcie komunikacji, są „odpowiednie”? Czy rzeczywiście zawsze nasza komunikacja przynosi istotne korzyści jej uczestnikom? Czy rzeczywiście zawsze dążymy do minimalizacji wysiłku odbiorcy? Jeśli busola tłumacza ma być opisana wyżej zasada optymalizacji, to jak ma się on zachować w sytuacji, gdy tylko wzmożony wysiłek odbiorcy przyniesie większe korzyści - upraszczać czy komplikować? Na takie pytania nie znajdujemy przekonujących odpowiedzi w teorii relewancji. Co więcej, na ostatnie z nich - zgodnie z tą teorią - można udzielić dwóch przeciwstawnych odpowiedzi, innymi słowy, można za jej pomocą uzasadnić zupełnie przeciwstawne decyzje translatorskie. Dlatego też, doceniając fakt, że teoria relewancji Gutta była pierwszą kognitywna teorią przekładu, sądzimy, że nie jest to koncepcja w pełni zadowalająca. Zaklasyfikowaliśmy ją do grupy podejść funkcjonalnych ze względu na jej nacisk na minimalizację wysiłków odbiorcy i na podkreślanie, że tekst przekładu musi być relewantny dla odbiorców przekładu, co - w ekstremalnej interpretacji - prowadziłoby do efektów identycznych z tłumaczeniem dynamicznym Nidy.
Tłumaczenie funkcjonalne może stawiać w trudnej sytuacji przyszłych tłumaczy. Jeśli przetłumaczony dynamicznie tekst A staje się w jakimś sensie tekstem ważnym w kulturze docelowej, to tłumacze mający do czynienia z tekstem zależnym od A lub związanym z A muszą często rozstrzygać dylemat: czy uświadamiać odbiorcom różnice między tekstem A a jego tłumaczeniem, czy też utrzymywać fikcję świata przedstawionego w tłumaczeniu tekstu A. Świetnym tego przykładem jest Kubuś Puchatek. Polska tłumaczka książki A.A. Milne'a zatytułowanej w oryginale Winnie-the-Pooh, zmieniła tytuł i imię głównego bohatera na bardziej swojsko brzmiącego Kubusia Puchatka. Jak sugeruje we wstępie sam Milne, Winnie-the-Pooh został nazwany na cześć niedźwiedzia, przepraszam, niedźwiedzicy, przebywającej w londyńskim ZOO. Stąd, zabawka synka Milne'a (który zresztą nie nazywał się Krzyś tylko Christopher Robin), jego ulubiony pluszowy miś, z założenia będący „chłopczykiem”, nosi imię żeńskie (A.A. Milne 1991). Historię Winnie, niedźwiedzicy z Kanady, można znaleźć w wielu źródłach, choć nie w samym Winnie-the-Pooh (zob. Kozak 2000a). Czasem jednak historia ta przybiera dosyć zaskakującą formę.
W polskim przekładzie książki Briana Sibleya Hajże ha! Niech żyje Miś! (2002), które opisuje okoliczności powstania arcydzieła Milne'a i dzieje rodziny autora, z niemałym zdziwieniem zauważyłem następujące fragmenty: „Historia Kubusia zaczyna się w Kanadzie w 1914 roku […] Colebourn zapłacił za małego baribala dwadzieścia dolarów i nazwał go „Kubusiem” [a raczej Winnie, na cześć miasta Winnipeg, ale dalej będziemy posługiwać się zadomowionym w polskich przekładach imieniem „Kubuś”]. Zostawszy nieoficjalną maskotką Drugiej Kanadyjskiej Brygady Piechoty, Kubuś towarzyszył żołnierzom…” Przepraszam bardzo, więc jak właściwie nazywał się niedźwiadek: Kubuś czy Winnie? I jakiej właściwie był płci?
Nawet pozornie uzasadnione zmiany, zwłaszcza w tłumaczeniach tytułów dzieł literackich (zob. też Hejwowski 2004), mogą w przyszłości powodować negatywne skutki. Znana w Polsce pod tytułem Gubernator powieść Roberta Penna Warrena nosi w oryginale tytuł All King's Men (wszyscy ludzie króla). Tytuł ten jest cytatem z popularnego (choć zapewne tylko w krajach anglojęzycznych) wierszyka dla dzieci Humpty Dumpty:
Humpty Dumpty sat on a wall
Humpty Dumpty had a big fall.
All the king's horses
And all the king's men
Couldn't put Humpty together again.
Polski tłumacz, antycypując niejako postulaty wysuwane przez teorię relewancji uznał zapewne, że cytat z nieznanego w Polsce wierszyka nic nie powie polskiemu czytelnikowi i dlatego nie nadaje się na tytuł przekładu. Niestety, było to rozumowanie krótkowzroczne. W latach siedemdziesiątych na ekranach naszych kin pojawił się znany amerykański film Wszyscy ludzie prezydenta, którego tytuł był oczywistym nawiązaniem do tytułu książki Penna Warrena. Oczywistym, ale nie dla Polaków. W gruncie rzeczy polscy widzowie mogli być nawet nieco zaskoczeni tytułem filmu - przecież nie opowiada on wcale o wszystkich ludziach prezydenta. W ten sposób polscy odbiorcy kultury zostali niejako „okradzeni” z jednego jej ogniwa: przecież kultura opiera się właśnie na sieci powiązań, odwołań, aluzji, zależności. A wystarczyło podać na stronie tytułowej polskiego przekładu powieści Penna Warrena tłumaczenie wierszyka - i książka mogła z powodzeniem nazywać się po polsku Wszyscy ludzie króla.
Z mitem tłumaczenia funkcjonalnego wiąże się absolutyzacja potrzeb odbiorcy tłumaczenia: nie ma czegoś takiego jak dobre tłumaczenie, natomiast może istnieć tłumaczenie adekwatne lub tłumaczenie relewantne - odpowiednie dla danego odbiorcy czy też danej grupy odbiorców. Tego typu rozumowanie zakłada, że ten sam tekst można tłumaczyć dla różnych grup odbiorców.
Takie właśnie podejście zaproponowali twórcy Skopostheorie - H.J. Vermeer (1989/2000) i K. Reiss (1971/2000). Ich zdaniem o całości zjawisk przekładowych decyduje cel przekładu, który może być określony przez zleceniodawcę. W tym kontekście tekst oryginału staje się zaledwie ofertą informacyjną, którą tłumacz musi dostosować do potrzeb odbiorcy (zob. też komentarz J. Kozak 2000a).
W rzeczywistości krąg odbiorców danego tekstu jest niejako z góry zadany (zob. opis czytelnika projektowanego w rozdziale 4.), przy czym krąg ten może być dość wąski lub bardzo szeroki. Na przykład artykuł naukowy o ontogenezie i filogenezie skorupy u żółwi adresowany jest do zoologów, natomiast powieści Agaty Christie do wszystkich ludzi lubiących czytać kryminały. Tłumaczenie nic tu nie zmieni: nie da się przetłumaczyć owego artykułu dla laików ani Agaty Christie wyłącznie dla zoologów czy też dzieci przedszkolnych. W pewnym artykule (Hejwowski 2001: 149) omawiałem przykład pochodzący ze wspomnianego już wyżej tekstu o skamieniałym sercu dinozaura. Na podstawie znaleziska uczeni oszacowali wielkość zwierzęcia i stwierdzili, że było ono „a 650-pound plant-eater”. Moi studenci różnie radzili sobie z tym fragmentem. Otrzymałem między innymi następujące tłumaczenia:
„roślinożerca ważący 650 funtów”
„roślinożerca ważący około 300 kg (650 funtów)”
„roślinożerca ważący 650 funtów (300 kg)”
„roślinożerca ważący 292,5 kg”
„roślinożerca ważący ok. 300 kg”
W omówieniu napisałem, że „najsensowniejszą wersją tłumaczenia jest ostatnia - ok. 350 kg”. Czytająca ten artykuł koleżanka dopisała na marginesie „najsensowniejszą dla kogo?”. Odpowiadam: dla każdego normalnego polskiego czytelnika, który może sięgnąć po taki artykuł. Omawiany powyżej tekst nie jest adresowany do ludzi szczególnie interesujących się anglosaskimi miarami i wagami - ci znajdą znacznie dokładniejsze informacje w każdej encyklopedii. Z tego względu wypada wykluczyć trzy pierwsze tłumaczenia. Czwarte jest po prostu śmieszne: trudno poważnie traktować tezę, że uczeni obliczyli wagę zwierzęcia z taką dokładnością na podstawie skamieniałego kawałka serca. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak podać przybliżoną wagę dinozaura w kilogramach. W kilogramach, ponieważ większość polskich czytelników nie jest przyzwyczajona do podawania wagi w funtach, a wielu zapewne nie wie nawet, jak ma się funt do kilograma. A więc bez względu na to, czy naszymi czytelnikami będą uczniowie szkoły średniej, mieszkańcy domu starców, kolejarze, inżynierowie czy humaniści, zawsze najlepszą wersją tłumaczenia tego fragmentu tekstu będzie „ok. 300 kg”.
Czy wszystkie przytoczone wyżej wątpliwości i zarzuty wobec tłumaczenia funkcjonalnego oznaczają, że należy je bezwarunkowo potępić? Na pewno nie. Nasz sprzeciw dotyczył raczej nadużywania i absolutyzowania tłumaczenia funkcjonalnego, traktowania go jako coś więcej niż jedną z możliwych technik tłumaczeniowych. Jako używana z umiarem i w sposób przemyślany technika tłumaczeniowa, tłumaczenie funkcjonalne może znaleźć zastosowanie, szczególnie w tłumaczeniach tekstów informacyjnych, ale czasem również w przekładach literackich.
Rozważmy następujący przykład. Tłumaczenie wspomnianego wyżej tekstu na temat „piped music” na język polski stwarza jeszcze jedną istotną trudność. Jego pierwsze zdanie brzmi: „The British may soon be listening to fewer instrumental versions of Penny Lane while trapped in elevators”. Omawiając ten tekst na zajęciach z tłumaczenia, zorientowałem się, że większość moich studentów nie zna piosenki Penny Lane (lub nie kojarzy jej z tytułem). Należy zatem podejrzewać, że znajomość tego przeboju Beatlesów w szerszych kręgach społeczeństwa wśród ludzi nie mających do czynienia z językiem angielskim, będzie jeszcze mniejsza. Jeśli tak, to czy nie lepiej zastąpić w tłumaczeniu Penny Lane tytułem innego przeboju? Może Yesterday? Przecież autorowi oryginału nie chodziło tak naprawdę o „Penny Lane”. Chciał zapewne mrugnąć do czytelników, podając znany tytuł i zmusić ich do zastanowienia się: przypomnijcie sobie, ile razy słyszeliście instrumentalną wersję tej piosenki. Jeśli moje rozumowanie jest słuszne, to Yesterday doskonale spełni tę rolę w polskim przekładzie.
Przydatność tłumaczenia funkcjonalnego jako techniki tłumaczeniowej jeszcze dobitniej wykazać można na kolejnym przykładzie. Tym razem mamy do czynienia z niezbyt poważnym, króciutkim tekstem na temat rekordu świata w pluciu pestką wiśni na odległość:
Pitiful Debate
Switzerland's naturality is at risk. Thomas Steinhauer shattered a U.S. record by spitting's cherry pit nearly 83 feet. But U.S. cherry-spit rule book author Herb Teichman claims foreigners often permit running starts and, worse, canned cherries. “I'd like to see them come to our turf and spit on our rules” he says. This spat's getting juicy.
Głównym problemem w tym tłumaczeniu są gry słów w tytule i w ostatnim zdaniu: “pitiful” znaczy na przykład “żałosny” i zapewne oddaje stosunek autora artykułu do całej sprawy, jednak wyraz ten został wybrany ze względu na to, że zawiera cząstkę „pit”, która jednocześnie oznacza pestkę; podobnie w ostatnim zdaniu, które pozornie można by przetłumaczyć jako „Spór nabiera rumieńców”, wyrazy „spat” i ”juicy” zostały użyte głównie dlatego, że kojarzą się z pluciem i owocami. Czy zatem nie należałoby uznać, że główną funkcją tytułu i ostatniego zdania tekstu jest żart językowy? Przecież autor nie chce nam naprawdę zasugerować, że nowy rekord w pluciu pestka jest tematem jakiejś poważnej debaty, a tym bardziej, że wywoła on międzynarodowy konflikt. Może więc, zamiast tłumaczyć te dwa fragmenty mniej lub bardziej dosłownie, lepiej będzie wymyślić pasujące do tekstu artykułu żarty językowe po polsku? Ci z moich studentów, którzy myśleli podobnie jak ja, zaproponowali bardzo różne wersje tytułu i ostatniego zdania. Z tych licznych wersji najbardziej podobał mi się tytuł: „Waśń o wiśnię” i ostatnie zdanie: „Dobrze splunąć to nie pestka”. Czy mamy prawo tak zmieniać tekst oryginału? Moim zdaniem - w przypadku powyższego tekstu - zdecydowanie tak. Co więcej uważam, że wybrane przeze mnie wersje tłumaczenia są znacznie wierniejsze wobec oryginału niż jakaś wersja „dosłowna”.
E.A. Nida twierdzi, że większość złych tłumaczeń jest efektem tłumaczenia dosłownego (formal-equivalence translation - używając terminologii Nidy) i wynika z niewiedzy, przeoczeń oraz niezrozumienia istoty aktu przekładu (Nida 1964: 184). Trzeba przyznać, że do pewnego stopnia ma rację: rzeczywiście początkujący tłumacze mają tendencję do kopiowania struktury tekstu oryginału i używania pierwszych ekwiwalentów ze słownika. Warto jednak podkreślić, że tłumaczenia zbyt dynamiczne wynikające często z nadmiernej pewności siebie tłumacza, mogą być znacznie bardziej niebezpieczne, ponieważ nadużycia tłumaczenia funkcjonalnego rzadko są widoczne dla odbiorcy przekładu - do ich wykrycia zwykle konieczne jest porównanie oryginału z przekładem.
Pochodną sporu między literalistami a funkcjonalistami, zwolennikami tłumaczenia dosłownego i dynamicznego, jest rozróżnienie między „Udomowieniem a egzotyzacją” (domestication i foreignization) sformułowane przez L. Venutiego (1995). Rozróżnienie to można wywieść od słynnego wykładu Friedricha Schleiermachera Üdie verschiedenen Methoden des Übersetzens (O różnych metodach tłumaczenia) z roku 1813. W wykładzie tym Schleiermacher stwierdził, że tłumacz, który chce, by autor (oryginału) i czytelnik (przekładu) spotkali się, ma do wyboru dwie drogi: albo zostawia w spokoju autora i transportuje do niego czytelnika, albo zostawia w spokoju czytelnika i transportuje do niego autora (Schleiermacher, w: Lefevere 1992: 141-166).
Venuti zauważa, że większość tłumaczy, a w każdym razie większość tłumaczy literatury pięknej przekładających na język angielski, wybiera tę drugą metodę. Venuti określa ją mianem „udomowienia” obcego tekstu i ostro krytykuje, nazywając wręcz „zawłaszczaniem obcego tekstu dla potrzeb domowych” (1995: 22) i „gwałtem etnocentrycznym” (j.w.: 20, 22, 24). Jednak przykłady podawane przez Venutiego są najczęściej po prostu przykładami kiepskich tłumaczeń, a propagowana przez niego metoda „foreignizing” jest mało przekonująca i niezbyt jasno wytłumaczona (Venuti 1995). Wydaje się, że teorię Venutiego należy potraktować jako bardzo potrzebne ostrzeżenie przed nadużyciami tłumaczenia funkcjonalnego, można natomiast powątpiewać, czy ma ona wiele do zaoferowania w sensie pozytywnym.
Rozważywszy, co kryje się za sformułowaniami tłumaczenie dosłowne i tłumaczenie funkcjonalne, doszliśmy zatem do wniosku, że żadne z nich nie może być traktowane jako niezależna szkoła czy teoria tłumaczenia. Co więcej, nawet jeśli uznamy je tylko za metody czy techniki przekładowe, musimy przestrzec niedoświadczonych tłumaczy przed ich bezkrytycznym stosowaniem. Bywają przydatne, ale wymagają od tłumacza ostrożności i świadomości. Literalizm i funkcjonalizm traktowane jako teorie przekładu mają jeszcze jedną istotną wadę: poza koncepcjami Gutta i Tabakowskiej traktują one najczęściej przekład jako operację na tekstach (tekst A w wyniku tłumaczenia zostaje przekształcony w tekst B), a tym samym nie dostrzegają skomplikowanych operacji mentalnych składających się na proces tłumaczenia. Sądzimy, że jedynie kognitywna teoria przekładu może wyjaśnić całą złożoność tego procesu. Temat ten podejmiemy w następnym rozdziale.
4. Mit tekstualizmu: „tłumaczenie jest operacją na tekstach”
Przez język rozumieć będziemy system sygnałów używanych przez ludzi do porozumienia się w przestrzeni lub w czasie. […] Zasadniczą rolę odgrywa tu pojęcie przyporządkowania pewnych sygnałów pewnym stanom psychicznym (stanom systemu nerwowego) przez nadawcę oraz przyporządkowania pewnych stanów psychicznych pewnym sygnałom przez odbiorcę.
Olgierd Wojtasiewicz
Olgierd Wojtasiewicz rozumiał, że teksty są tylko sygnałami reprezentującymi stany mentalne nadawcy i mającymi wywołać pewne stany mentalne u odbiorcy. Gdy przypomnimy sobie opisywane wyżej teorie Grice'a i Gutta, gdy przeczytamy kilkustronicową „definicję” słowa „filiżanka” przedstawiona przez A. Wierzbicką (1985) czy też cytowaną wyżej wypowiedź Langackera na temat znaczenia wyrazów, zrozumiemy, jak wielka jest dysproporcja między małym sygnałem tekstowym a ogromna rzeczywistością mentalną, do jakiej może się on odwoływać. Dlatego też musimy założyć, że tłumaczenie nie jest operacją na tekstach ani na językach, lecz na umysłach - jednym realnym, danym tłumaczowi (jego własnym) i co najmniej trzech, chciałoby się powiedzieć - wirtualnych, modelowanych przez tłumacza: umyśle autora tekstu, umyśle modelowego odbiorcy tekstu oryginału (lub umysłach modelowych odbiorców tego tekstu) oraz umyśle projektowanego czytelnika przekładu (por. Tabakowska 1995; zob. też poniżej omówienie projektowanego czytelnika przekładu).
Proponowany tu model przekładu oparty jest na koncepcji ram czasownikowych Ch.J. Fillmore'a (Fillmore 1968, 1970, Bivens 1975, Grimem 1975), koncepcjach scen R. Suchanka i Ch.J. Fillmore'a (Schank 1982a, Fillmore 1977), koncepcji scenariuszy zaproponowanej przez Suchanka i R. Abelsona (1977), a rozwiniętej przez Suchanka (1982a, 1982b) oraz koncepcji schematów, wprowadzonej przez F. Bartletta (1932), a opisywanej przez wielu psychologów, psycholingwistów i lingwistów. Przedstawiona tu interpretacja procesu komunikacji oraz procesu tłumaczenia wykorzystuje również teorię bazy propozycjonalnej i semantycznych danych wejściowych Th. Hermanna (1983), koncepcję zasady współdziałania i implikatury konwersacyjnej H.P. Grice'a (1975), kognitywną teorię metafor, której dwudziestowiecznym przedstawicielem był B.L. Whorf (1956), a która została rozwinięta przez G. Lakoffa i współpracowników (Lakoff, Johnson 1980, Lakoff, Turner 1989), koncepcję „wysiłku w poszukiwaniu znaczenia („effort after meaning”) F. Bartletta (1932) i stałości sensu H. Hermanna (1981). W wielu podstawowych założeniach prezentowana tu teoria nie jest sprzeczna z gramatyką kognitywną Langackera; pokrewna jest na przykład koncepcja semantyki encyklopedycznej, według której nie ma wyraźnych granic między semantyka a pragmatyką czy między wiedzą językową a pozajęzykową (Langacker 1997).
Przyjmiemy za Schankiem (1982a), że ludzka pamięć zorganizowana jest w pewne struktury, i że te same struktury wykorzystywane są przy produkcji i rozumieniu tekstów. Na najniższym (odwołując się do metafory przetwarzania góra-dół i przetwarzania dół-góra) poziomie procesu interpretacji tekstów znajdują zastosowanie struktury najbardziej bezpośrednio związane z tekstem, znajdujące w nim swoje wyraźne odbicie. Są to przede wszystkim „wyuczone na pamięć” jednostki leksykalne (przynajmniej niektóre z nich musimy rozpoznać, żeby zacząć proces rozszyfrowywania tekstu) oraz syntagmy, tj. krótsze lub dłuższe ciągi wyrazów, począwszy od frazeologizmów a skończywszy na całych strukturach zdaniowych. Jeśli posiadamy taką wiedzę w zakresie dwóch języków oraz umiejętność przyporządkowywania struktur jednego języka strukturom drugiego języka, to - przynajmniej teoretycznie - możliwe jest już rozpoczęcie automatycznego tłumaczenia syntagmatycznego. Możemy, na przykład, wyobrazić sobie tłumacza kabinowego, który słysząc sformułowanie „premierowi towarzyszyli” przekłada je natychmiast - bez żadnej dodatkowej analizy i nie czekając na dalszy ciąg zdania - jako „the prime minister was accompanied by”.
Jednak tego typu tłumaczenie dotyczy zwykle tylko stereotypowych, zautomatyzowanych prefabrykatów językowych. W większości sytuacji konieczna jest dalsza analiza usłyszanego tekstu, której następnym etapem są ramy czasownikowe. Według Ch. Fillmore'a ramy czasownikowe zorganizowane są wokół czasowników: rozpoznając czasownik „otwierać” aktywizujemy ramę tego czasownika, który zawiera obligatoryjnie rolę patiensa oraz opcjonalnie rolę sprawcy (agensa) i narzędzia, na przykład: „Ktoś otworzył drzwi kluczem” (wszystkie wymienione role), „Ktoś otworzył drzwi” (sprawca i patiens), „Drzwi otworzyły się” (tylko patiens). Warto przy tej okazji poczynić parę zastrzeżeń i uzupełnień. Po pierwsze, zdanie „Drzwi otworzyły się” jest według nas nacechowane, w tym sensie, że brak sprawcy rodzi pytanie, „dlaczego nie informuje się o tym, kto otworzył drzwi”. Po drugie, w potencjalnie możliwym zdaniu „Klucz otworzył drzwi” nieobecność sprawy powoduje, że występujący niejako na jego miejscu „klucz” nabiera pewnych cech agensa, a zatem jest w jakimś stopniu personifikowany. Po trzecie wreszcie, do aktualizacji pewnych ram czasownikowych nie zawsze jest konieczny czasownik. Rozpoznanie wyrazów „klucz” i „drzwi” natychmiast nasuwa nam na myśl czynności otwierania lub zamykania; para „kot” i „mysz” zasugeruje nam ramy „polować”, „gonić” lub „bawić się”. Tego typu skojarzenia miał na myśli I.M. Schlesinger, kiedy pisał o zjawisku „semantic matching” - dopasowania semantycznego (Schlesinger 1977). Trudno też nie dostrzec, że ramy czasownikowe są uszczegółowionymi schematami, za pomocą których postrzegamy rzeczywistość: ludzie-sprawcy (lub antropomorfizowane zwierzęta, a nawet pojęcia abstrakcyjne) wpływają na bierne obiekty czynności (ożywione lub nieożywione patiensy) za pomocą pewnych narzędzi; obiekty zmieniają położenie na skutek działania sił zewnętrznych, ludzie przeżywają pewne stany wewnętrzne. Wszystkim tym podmiotom i obiektom odpowiadają role występujące w ramach czasownikowych: sprawca, patiens, narzędzie, doznający, źródło, cel, miejsce, czas, zakres. Skonkretyzowane ramy czasownikowe - tj. takie, których pewne role są obsadzone przez typowe obiekty - wchodzą w skład struktur wyższego rzędu: scen i scenariuszy.
Istotne jest zastrzeżenie o metaforycznym zastosowaniu ram czasownikowych, bowiem w przeciwnym razie ramy opisywałyby jedynie świat materialny, a zatem ich zastosowanie byłoby dość ograniczone . Fakt, że metafora nie jest wyłącznie figurą stylistyczną, lecz istotnym narzędziem poznawania i rozumienia świata dostrzegano już na początku XIX wieku w tzw. romantycznej koncepcji metafory. W bliższych nam czasach prawdę tę przypomnieli nam Whorf (1956) oraz Lakoff i Johnson (1980) i Lakoff i Turner (1989). Ważnymi składnikami metafor są również reifikacja, animizacja i personifikacja. Kiedy używamy słowa język mając na myśli sposoby porozumiewania się za pomocą głosu i znaków pisanych, stosujemy (przynajmniej z historycznego punktu widzenia) chwyt zwany metonimią - wymieniamy narząd biorący udział w czynności mówienia zamiast samej czynności mówienia. Gdy użyjemy wyrazu „język” w zdaniach, takich jak „język wyraża myśli”, dokonujemy personifikacji, a powstałe w ten sposób zdanie da się zinterpretować z punktu widzenia gramatyki przypadka tak samo jak zdanie „górnik wydobywa węgiel” a zatem jako „wyrażać/wydobywać [agens patiens]”. Metafory pojawiają się wtedy, gdy zaczniemy mówić o językach żywych i martwych, o łamaniu języka, o znajdowaniu wspólnego języka itp. Jednak metafory dotyczą również znacznie bardziej podstawowych zastosowań języka, których metaforyczności na ogół nie dostrzegamy. Można podejrzewać na przykład, że przyimki pierwotnie używane były do określania podstawowych relacji przestrzennych, takich jak znajdowanie się w obrębie jakiegoś obszaru czy wewnątrz jakiegoś pomieszczenia (przyimek „w”), czy też spoczywanie na pewnej powierzchni (przyimek „na”). Gdy ludzie zaczęli używać pojęć abstrakcyjnych, takich jak czas, życie, miłość, śmierć, niebezpieczeństwo, w wielu językach pojęciom tym towarzyszyły te same przyimki, co wyraźnie pokazuje, że pojęcia te są traktowane metaforycznie. Na przykład stany rozumiane są w kategoriach pomieszczeń i w efekcie mamy takie wyrażenia jak „w niebezpieczeństwie”, „w kłopotach”, „w euforii”, „w gniewie” itp. Zjawisko to świadczy o naszych ograniczeniach kognitywnych - nie jesteśmy w stanie, na przykład, zrozumieć czasu inaczej niż jako przedmiotu (mam czas), pędzącego obiektu (czas ucieka), drogi (do niedzieli) czy też pomieszczenia (w maju).
Sceny to zestawy zdarzeń, stanów i relacji wraz z typowymi miejscami, sprawcami, patiensami itd., zorganizowane na zasadach tematycznych lub funkcjonalnych. Różny może być zakres takich scen: od „poczekalnia u dentysty” czy „dziecięcy plac zabaw” do „kupowanie i sprzedawanie”. Ponieważ struktury naszego umysłu nie są sztywnymi szablonami, lecz charakteryzują się dynamizmem, należy podejrzewać, że granica między scenami a schematami jest płynna: na przykład scena „przygotowania do podróży” łączy się ze schematem „przygotowania w ogóle”. Można też sądzić, że pojęcie scen - w szerszym rozumieniu - jest kompatybilne z pojęciem „domen kognitywnych” używanym przez Langackera (Langacker 1997).
Scenariusze różnią się od scen tym, że są zorganizowane na zasadzie sekwencyjnej, chronologicznej: składają się one z sekwencji typowych zdarzeń układających się w pewien ciąg. Typowymi scenariuszami będą zatem „zjedzenie obiadu w restauracji” czy „podróż samolotem”. I znowu, tak jak w przypadku scen, stopień ogólności scenariusza może być różny - scenariuszem nadrzędnym wobec „podróży samolotem” jest „podróż”, a tak ogólny scenariusz może już - w zależności od danej osoby i danej sytuacji - przypominać schemat.
Jak wynika z powyższej charakterystyki schematy to najogólniejsze struktury naszej pamięci pozwalające nam orientować się - do pewnego stopnia - nawet w sytuacjach, które nie są dla nas zupełnie zrozumiałe. Schematy pozwalają też znajdować „wyjaśnienia” dla zjawisk, których w ogóle nie rozumiemy. W tym sensie schematy, tak jak je rozumiemy w tej książce, obejmować będą również to, co czasem w literaturze na temat tłumaczenia bywa nazywane stereotypami (zob. M. Kropiwiec i inni 2003).
Podstawowymi zasadami naszej komunikacji są selekcja i wnioskowanie. Baza kognitywna, czyli wszystko to, co myślimy sobie w danej sytuacji i w związku z czym postanawiamy zabrać głos, jest strukturą zbyt ogromną i niejednorodną, by można ją było zwerbalizować. Mieszczą się tam nie tylko nasze cele, reprezentacja sytuacji, opinie, odczucia, ale również nasza reprezentacja odbiorcy, reprezentacja samego siebie, najprzeróżniejsze obrazy i emocje. W związku z tym dokonujemy pierwszej selekcji, ogniskujemy naszą uwagę na tych elementach bazy kognitywnej, które chcemy przekazać odbiorcy, czy mówiąc precyzyjniej - tych, które pragniemy, aby odbiorca odtworzył. W ten sposób powstaje baza wypowiedzi - zestaw struktur, które, w optymalnych warunkach, odbiorca będzie w stanie zrekonstruować, co ma nam w założeniu zapewnić sukces komunikacyjny. Oczywiście w praktyce rzadko mamy do czynienia z optymalnymi warunkami. Po pierwsze, odbiorca zmuszony jest zwykle odbierać inne bodźce, w związku z czym nie może poświęcić nam całej uwagi. Po drugie, ani odbiorca, ani też nadawca nie są idealnymi komunikatorami - zawsze popełniają jakieś komunikacyjne błędy: a to w doborze bazy wypowiedzi, a to w sposobie jej werbalnej realizacji, a to wreszcie w procesie rekonstrukcji sensu. Najpoważniejszą przeszkodą komunikacyjną są jednak nieuchronne różnice między nadawcą a odbiorcą: różnice wiedzy, doświadczeń, preferowanych strategii komunikacyjnych, temperamentu itp. Ze względu na te różnice nie może być mowy o idealnym porozumieniu. Ludzka komunikacja jest zawsze pewnym przybliżeniem, na ogół na tyle dobrym, że wystarcza nam do codziennego funkcjonowania.
Jednak wyselekcjonowana baza wypowiedzi nadal nie jest treścią, którą można by „po prostu u brać w słowa”: nadal obejmuje struktury, które z trudem poddają się procesowi werbalizacji (uczucia, obrazy), nadal też jest tak wielka, że jej werbalizacja zajmowałaby nam mnóstwo czasu. W związku z tym nadawca dokonuje kolejnej selekcji: wybiera taki (niewielki) fragment bazy wypowiedzi, który jego zdaniem dobrze reprezentuje całość; taki, który zapewne pozwoli odbiorcy zrekonstruować jak największą część całej bazy wypowiedzi, a jednocześnie nie pozwoli mu odkryć tych elementów naszej bazy kognitywnej, które chcielibyśmy zachować dla siebie: na przykład starannie skrywanych egoistycznych motywów naszego działania. Ten fragment bazy wypowiedzi, który jest wreszcie kandydatem do werbalizacji, nazwiemy strukturą głęboką wypowiedzi. Kandydatem tylko, bo nadawca, zanim go ostatecznie zwerbalizuje, dokonuje jeszcze jednej operacji: werbalizuje strukturę głęboką wypowiedzi na próbę, żeby sprawdzić, czy da się ona łatwo zwerbalizować i czy „zabrzmi” tak jak trzeba, tzn. czy zostanie (z dużą dozą prawdopodobieństwa) zrekonstruowana tak, jakby sobie tego nadawca życzył. Jeśli nie - nastąpią poprawki lub nawet selekcja nowej struktury głębokiej wypowiedzi (a czasem nawet porzucenie zamiaru zabrania głosu). Jeśli tak - struktura zostanie zrealizowana językowo, a odbiorca - skonfrontowany z tekstem. A zatem już produkcja wypowiedzi jest procesem o charakterze probabilistycznym, opartym na przewidywaniach, przypuszczeniach, znajomości odbiorcy (lub tego typu odbiorców), próbach wczucia się w sytuację odbiorcy, postawienia się w jego miejscu i przeprowadzenia wnioskowania z jego punktu widzenia.
Jak to możliwe - zapyta nastawiony sceptycznie czytelnik, że nasza codzienna komunikacja to proces tak złożony, wielopoziomowy i niepewny? Przecież porozumiewamy się na co dzień - często bez większych problemów. Jak to możliwe, że zdążamy przeprowadzić te wszystkie operacje niemal błyskawicznie? Przecież najczęściej nie widzimy jakiegoś strasznego wysiłku na twarzy rozmówcy i nie czekamy na jego wypowiedź dłużej niż kilka sekund.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego nie zdajemy sobie na ogół sprawy ze złożoności procesu komunikacji jest dość prosta: każdy z nas uczy się komunikować z innymi od najwcześniejszego dzieciństwa - jest to „kurs” niezwykle intensywny, a motywacja uczących się bardzo duża. W związku z tym po kilkunastu latach takiej nauki potrafimy przeprowadzać wiele z niezbędnych operacji mentalnych niemal automatycznie. Warto zresztą zauważyć, że zdolności komunikacyjne, o których była mowa powyżej są znacznie trudniejsze do opanowania niż sama umiejętność produkowania długich, poprawnych, językowo skomplikowanych tekstów. Paroletnie dziecko potrafi bardzo sprawnie wypowiadać się na różne tematy, ale jego umiejętności komunikacyjne są znikome - często nie rozumie, dlaczego ktoś powiedział to, co powiedział, a z jego własnych wypowiedzi nierzadko przezierają prawdziwe motywy nim kierujące, których dziecko wcale nie chciało nam zdradzić.
Dlaczego nasza komunikacja jest tak skomplikowana? Bo nie może być prostsza. Prostszymi metodami komunikacji mogą posługiwać się małpy czy pszczoły, których komunikacja ogranicza się do informowania o pożywieniu i zagrożeniu, i paru innych podstawowych potrzebach. W tak ograniczonym systemie komunikacyjnym każdy sygnał może odpowiadać jednej konkretnej informacji. Ludzkie potrzeby komunikacyjne są zupełnie nieporównywalne, w związku z tym nie może być mowy o takiej jednoznaczności sygnałów komunikacyjnych, a tym samym komunikacja zaczyna przypominać grę o bardzo skomplikowanych regułach.
Nadawca zadaje sobie tyle trudu - pieczołowicie selekcjonując najlepszą z jego punktu widzenia wypowiedź, ponieważ od tego bardzo często zależy jego życiowy sukces. Nie chodzi tutaj zresztą wyłącznie o tak dramatyczne sytuacje jak egzamin czy rozmowa kwalifikacyjna; nawet w codziennych banalnych sytuacjach lepiej jest uchodzić za człowieka inteligentnego, uczciwego, sympatrycznego i dowcipnego, bo taka opinia na dłuższą metę ułatwia życie. Odbiorca mozoli się z rozszyfrowaniem komunikatu nadawcy, ponieważ jedną z głównych cech naszego umysłu są zasady stałości sensu i wysiłku w poszukiwaniu znaczenia. Wspominaliśmy już o reprezentacji sytuacji w umyśle nadawcy (i odbiorcy) tekstu. Taka reprezentacja sytuacji jest zresztą cechą każdego człowieka w każdej sytuacji - nie tylko w sytuacjach komunikacyjnych. Nie jest to oczywiście jakiś statyczny obraz, lecz raczej mechanizm nieustannie skanujący nasze najbliższe otoczenie, selekcjonujący te jego elementy, które są z naszego punktu widzenia istotne. Stałość sensu polega na poczuciu przybliżonego zrozumienia, o co chodzi w danej sytuacji. Takie przybliżone rozumienie daje nam poczucie bezpieczeństwa i wystarcza w większości typowych codziennych sytuacji. Jednak w okolicznościach nietypowych lub w sytuacji, gdy nie potrafimy osiągnąć stałości sensu, reagujemy włączeniem mechanizmu poszukiwania znaczenia. Bodźcem nie musi być skomplikowany tekst - wystarczy dźwięk, którego nie potrafimy sobie wyjaśnić, a już rozważamy kilka hipotez na temat jego pochodzenia i znaczenia. Doskonałą ilustracją działania tego mechanizmu w kontekście komunikacyjnym jest opisane wcześniej zdarzenie ze zdaniem „Bill ma czerwony samochód”.
Jaka jest rola tłumacza w tak pojmowanym procesie komunikacji? Tłumacz jako odbiorca tekstu oryginalnego wykonuje podobne operacje do tych, które są udziałem „zwykłego” odbiorcy, to znaczy analizuje struktury powierzchniowe tekstu, stara się dopasować do nich odpowiednie ramy czasownikowe, połączyć je w typowe sceny i/lub scenariusze, odkryć różnice między nimi a tym, co zostało zasugerowane w tekście, zastanowić się nad tym, dlaczego nadawca wyraził to, co zapewne chciał powiedzieć w taki właśnie sposób i na tej podstawie skonstruować swoją bazę wypowiedzi (która jego zdaniem pokrywać się będzie z bazą wypowiedzi nadawcy). Wielu zwykłych odbiorców w typowych sytuacjach komunikacyjnych na tym kończy swoją analizę, zadowalając się niskim poziomem stałości sensu. Tłumacz jednak musi drążyć dalej: na podstawie swojej znajomości innych tekstów, na podstawie swojej znajomości kultury języka wyjściowego, wiedzy fachowej na temat opisywanych faktów, znajomości strategii komunikacyjnych stosowanych przez różnych nadawców w różnych sytuacjach tłumacz stara się zrekonstruować możliwie jak największą część bazy kognitywnej nadawcy tekstu, usiłuje postawić się w roli pierwotnych odbiorców tego tekstu i ocenić ich zakres zrozumienia tekstu, próbuje wreszcie oszacować miejsce analizowanego tekstu na mapie znanych mu tekstów w języku wyjściowym. Oczywiście wszystkie te operacje nie są procesem liniowym. Prędzej można by je porównać do spirali i to spirali w wielu miejscach zapętlonej: tłumacz musi niejednokrotnie wracać do niższych poziomów analizy, na przykład wnioski co do niewidocznych przy pierwszym czytaniu intencji autora zmuszają go czasem do ponownego przeanalizowania pewnych struktur powierzchniowych, sprawdzenia, dlaczego pewne ramy czasownikowe zostały zrealizowane w ten a nie inny sposób, dlaczego w pewnych scenariuszach brakuje tych a nie innych elementów itd.
Gdy tłumacz jest już z grubsza zadowolony ze swojej analizy tekstu wyjściowego, przystępuje do tworzenia tekstu przekładu. W tym celu wyobraża sobie przyszłych czytelników tego przekładu, stara się oszacować miejsce przewidywanego w najogólniejszym zarysie tekstu przekładu na mapie tekstów w języku docelowym, porównuje przewidywane rozumienie tekstu z tym, jakie zapewne było udziałem czytelników oryginału i miejsca obu tekstów na obu wymienionych mapach. Znowu warto poczynić tu zastrzeżenie co do chronologii wydarzeń. Próby tworzenia tekstu przekładu nie muszą następować po wszystkich opisanych powyżej analizach znaczenia oryginału. Obie te fazy procesu przekładu mogą na siebie nachodzić, pewne elementy tekstu mogą zostać przełożone - na papierze lub tylko w głowie tłumacza - już w trakcie pierwszego czytania. W gruncie rzeczy zawodowi tłumacze cierpią nawet na pewne „skrzywienie zawodowe”: czytając tekst w języku obcym, chcąc nie chcąc zastanawiają się nad tym, jak go przetłumaczyć, które elementy będą w tłumaczeniu bardziej kłopotliwe od innych itp. Czytając tekst będący przekładem często próbują zgadnąć, jak wyglądał dany fragment oryginału, a czasem nawet bez porównywania z oryginałem dostrzegają błędy przekładowe. Zatem niniejszy opis procesu tłumaczenia należy rozumieć jako pewną idealizację: staramy się uporządkować to, co w rzeczywistości tak uporządkowane nie jest, żeby móc przedstawić w miarę jasny opis całego procesu.
Ustalając miejsce tłumaczonego tekstu na mapie tekstów języka docelowego i szacując przyszłego czytelnika przekładu, tłumacz buduje jednocześnie pewien model swojego tłumaczenia, który obejmuje model świata przedstawionego w tekście, modalność tego tekstu, a zatem również hierarchię ważności różnych elementów tłumaczenia. Ten ogólny model przekładu będzie służył tłumaczowi za drogowskaz, decydując o wyborach podejmowanych w konkretnych miejscach, o kompromisach między tym, co pożądane a tym co możliwe, o wyborze mniejszego zła. Każdy tekst przekładu, podobnie jak każdy inny tekst (każdą naszą wypowiedź poprzedza kalkulacja dotycząca jej skuteczności), powstaje najpierw jedynie hipotetycznie - na próbę, albo w głowie tłumacza, albo na papierze czy na ekranie komputera. Taki próbny tekst jest następnie oceniany z punktu widzenia przewidywanego odbiorcy: tłumacz próbuje wyobrazić sobie, jak dany fragment zostanie zrozumiany przez projektowanego odbiorcę. Jeśli efekt nie jest zadowalający - przewidywana interpretacja nie zgadza się z modelem przekładu tłumacza - następuje jego rewizja.
Właśnie dlatego tłumaczenie jest zadaniem tak trudnym. Proces tłumaczenia opiera się na wielu hipotezach, wyobrażeniach, przypuszczeniach. Niemal nic nie jest w nim stuprocentowo pewne. Tłumacz musi odgadnąć, co chciał powiedzieć autor tekstu, wyobrazić sobie, jak to zostało zrozumiane przez odbiorców oryginału, a następnie napisać taki tekst w drugim języku, który zapewne pozwoli jego odbiorcom (których musi przewidzieć) na interpretację jak najbardziej zbliżoną do interpretacji odbiorców oryginału. Dlatego tłumacz musi być wyposażony nie tylko w sprawności językowe, ale przede wszystkim w ponadprzeciętne sprawności komunikacyjne, których głównym elementem jest stawianie się w roli innych ludzi i wysiłek w poszukiwaniu sensu.
Nie należy jednak sądzić, że tłumaczenie w związku z tym przypomina wróżenie z fusów. Tłumacz nie jest w swojej działalności zupełnie bezbronny i pozbawiony pomocy. Główną jego siłą są (w przypadku tłumacza profesjonalnego) własne wieloletnie doświadczenia tłumaczeniowe i wielowiekowe doświadczenia przekładowe całej ludzkości.
W tym miejscu jeszcze raz chciałbym przypomnieć, że powyższy opis jest pewną idealizacją. Nie zamierzam twierdzić, że każdy przypadek tłumaczenia będzie wyglądał dokładnie tak, jak to zostało opisane. W gruncie rzeczy sugerowaliśmy już nawet, że możliwe są inne drogi. Zanim nastąpi poważniejsza, głębsza analiza, mogą już powstać pewne fragmenty przekładu w wyniku procedury, którą w tej książce nazywamy tłumaczeniem syntagmatycznym - terminy mogą być zastąpione ich ekwiwalentami w języku docelowym, pewne stereotypowe zwroty i typowe struktury zdaniowe mogą zostać zrealizowane w języku docelowym za pomocą wyuczonych odpowiedników. W przypadku tekstów stereotypowych, opartych na powtarzających się konwencjonalnych formułach taka procedura tłumaczeniowa może nawet dominować, a w wyniku jej zastosowania mogą powstawać zupełnie poprawne tłumaczenia (czego przykładem są teksty meteorologiczne tłumaczone przez komputer). Do procedury tej tłumacz odwołuje się także w przypadkach skrajnych - kiedy nie może dokonać dalszej analizy tekstu, kiedy brakuje mu czasu i pomocy. W takiej właśnie sytuacji powstał prezentowany wyżej wariant A przekładu tekstu o praniu (rozdział 1), który w niniejszym modelu procesu tłumaczenia nazwalibyśmy tłumaczeniem syntagmatycznym (z odwołaniem do poziomu ram czasownikowych).
Nie sądzę też, żeby wprawny tłumacz tekstu specjalistycznego musiał spędzać wyjątkowo dużo czasu na ustalaniu miejsca tłumaczonego tekstu na mapie wszystkich znanych mu tekstów języka docelowego, czy na przewidywaniu predyspozycji psychicznych odbiorców tłumaczenia. Myślę, że w takich przypadkach te elementy procesu przekładu są w dużej mierze zautomatyzowane i ograniczone do utwierdzenia się w przekonaniu, że odbiorcami tekstu będą, jak zwykle, fachowcy z tej dziedziny i że tekst po przełożeniu będzie dla tych fachowców zrozumiały. Twierdzę natomiast, że w tej czy w innej postaci wszystkie opisane wyżej elementy procesu tłumaczenia będą obecne w ogromnej większości aktów przekładu dokonywanych przez profesjonalnych tłumaczy.
Konsekwencją przedstawionego tu modelu procesu tłumaczenia są pewne uściślenia pojęcia ekwiwalencji, które musimy teraz poczynić. O ekwiwalencji można mówić jedynie na poziomie interpretacji tekstu w umysłach odbiorców oryginału i odbiorców przekładu. Jeśli używamy sformułowań typu „te teksty (lub te fragmenty tekstu) są ekwiwalentne”, to dokonujemy daleko posuniętego skrótu myślowego.: chcemy w ten sposób powiedzieć, że - naszym zdaniem lub na podstawie badań pewnych grup odbiorców - dany tekst oryginału i jego przekład wywołują podobne interpretacje w umysłach swoich odbiorców, a zatem skłaniają ich do odtworzenia stosunkowo podobnych ram czasownikowych, scen, scenariuszy składających się na bazę całej wypowiedzi, do zbudowania podobnego modelu świata przedstawionego w tekście, odwołania się do podobnych elementów wiedzy o świecie, podobnego odczytania modalności tekstu. Powtórzmy, mamy na myśli stosunkowe podobieństwo, a zatem stwierdzamy, że interpretacje nie odbiegają od siebie zbyt daleko, a jeszcze częściej sugerujemy w ten sposób, że inne rozwiązania tłumaczeniowe, jakie przychodzą nam do głowy, byłyby gorsze, a w każdym razie nie lepsze. Tylko tyle i aż tyle, bo przecież każdy krytyk tłumaczenia powinien mieć pojęcie o możliwościach i ograniczeniach przekładu, powinien mieć doświadczenie w porównywaniu przekładów z oryginałami, wiedzę o typie tekstu, jaki podlega ocenie, obu językach, obu kulturach itd.
Wielokrotnie już podkreślaliśmy, że tworząc tekst przekładu, tłumacz - świadomie lub nieświadomie - musi wziąć pod uwagę adresata/adresatów tego tekstu. Piszemy „musi”, ponieważ zakładamy, że żaden tekst, któremu przyświecają cele komunikacyjne, nie może powstać bez jakiegoś obrazu odbiorcy. W przypadku profesjonalnego tłumaczenia tekstów prasowych i literackich, którymi ilustrujemy nasze rozważania, reprezentacja odbiorcy decyduje o ostatecznym kształcie przekładu, choć sam odbiorca nie jest tłumaczowi znany z imienia i nazwiska. Jak zatem może wyglądać przewidywany przez tłumacza odbiorca przekładu?
Zdaniem H.J. Vermeera, ponieważ ludzie różnią się od siebie znacznie poziomem inteligencji i wykształcenia, tłumacz musi kierować swój przekład do pewnej ograniczonej grupy odbiorców. Uważa on, że tłumacz często przyjmuje za punkt odniesienia swój własny poziom (tak jak sam go ocenia), innymi słowy, tłumacz zakłada, że „odbiorcy są (niemal) tak inteligentni” jak on sam (Vermeer 1989/2000: 227). Vermeer dodaje, ze potencjalnych odbiorców przekładu należałoby interpretować nie jako określoną grupę, lecz raczej jako pewien typ (Vermeer 1989/2000: 227).
Problem reprezentacji odbiorcy w procesie przekładu został potraktowany bardziej szczegółowo przez J. Brzozowskiego (2001). Brzozowski przytacza określenia stosowane przez licznych autorów, takie jak czytelnik wirtualny, czytelnik implikowany, czytelnik modelowy, po czym sam - w przypadku tłumaczenia - opowiada się za sformułowaniem czytelnik projektowany, ponieważ jego zdaniem „tłumacz zwykle bardziej aktywnie, bardziej świadomie kreuje obraz swojego czytelnika” (Brzozowski 2001: 61). Brzozowski cytuje L. Hewsona, który twierdzi, że tłumacz ma przed oczami:
Z jednej strony obraz czytelnika „minimalnego”, któremu trzeba wszystko wyjaśnić; z drugiej strony obraz czytelnika-eksploratora, zdolnego posunąć się bardzo daleko w procesie lektury obcojęzycznego tekstu (Hewson 1995: 156 cyt. Za Brzozowski 2001: 62).
Krytykując Hewsona za to, że sprowadza cały problem czytelnika projektowanego do ilości dostarczonych czytelnikowi informacji natury kulturowej, Brzozowski - jak się wydaje - przyjmuje jednak w dalszych rozważaniach dwubiegunową koncepcję tego autora (zob. np. 2001: 65). Brzozowski dodaje też ciekawe spostrzeżenie na temat możliwej interferencji obrazu czytelnika i redaktora, „łącznie z możliwymi bezpośrednimi naciskami” tego ostatniego (Brzozowski 2001: 62).
Sądzę, że dwubiegunowa koncepcja czytelnika projektowanego dobrze pasuje do przedstawionych w niniejszej książce założeń teoretycznych. Można przyjąć, że profesjonalny tłumacz tekstów prasowych i literackich weźmie pod uwagę przy projektowaniu decyzji przekładowych zarówno czytelnika minimalnego, jak i eksploratora. Oczywiście w przypadku popularnych tekstów prasowych (i zapewne popularnej literatury) przeważać będzie reprezentacja czytelnika minimalnego, rozumianego jako najmniej wyrobionego i wykształconego spośród tych, którzy - zdaniem tłumacza - mogą sięgnąć po daną lekturę. Nie oznacza to jednak, że przekładając takie teksty tłumacz może przestać przejmować się drugim biegunem czytelniczego spektrum. Po pierwsze, po popularny artykuł prasowy czy popularną powieść sięgnąć może również czytelnik bardzo wyrobiony, znający język oryginału i kulturę wyjściową, a po drugie, należy pamiętać o wspomnianym wyżej zastrzeżeniu Brzozowskiego na temat interferencji obrazu czytelnika i redaktora. Tłumacz zawsze jest na cenzurowanym - w normalnych warunkach (tj. w porządnych wydawnictwach) tekst przekładu będzie uważnie czytany przez redaktora, który z reguły jest polonistą, tj. specjalistą w dziedzinie języka docelowego, a często też zna język wyjściowy, może więc również wychwycić błędy w zakresie ekwiwalencji. Przyjmiemy zatem, że reprezentacja odbiorcy, jaką posługuje się profesjonalny tłumacz, składa się zawsze z pewnego kontinuum czytelników, którego wyrazistymi biegunami są czytelnik minimalny, nie znający języka wyjściowego, niezbyt wyrobiony i słabo wykształcony i czytelnik-eksplorator, dodatkowo wyposażony w cechy złośliwego redaktora lub krytyka z upodobaniem wychwytującego wszelkie potknięcia tłumacza.
W sytuacji szkoleniowej niezwykle trudno jest uzmysłowić przyszłym tłumaczom wagę tego problemu - identyfikowania się z hipotetycznym odbiorcą przekładu w trakcie tłumaczenia. Wynika to ze sztuczności warunków nauczania. Studenci automatycznie przyjmują, że tłumaczą dla prowadzącego zajęcia - przecież nikt poza nim nie będzie czytał ich tłumaczeń, a co za tym idzie, nieświadomie zakładają znajomość oryginału przez odbiorcę tekstu. Aby uświadomić im znaczenie tego elementu procesu tłumaczenia, często zaczynałem kurs od tłumaczenia tekstu zawierającego elementy, których poprawny przekład wyjątkowo wyraźnie zależy od wyobrażenia sobie sytuacji odbiorcy. Przykładem takiego tekstu może być Putting Kitty's Typing on Pause, w którym opisywany jest program komputerowy reagujący na… kota spacerującego po klawiaturze komputera. W tekście podana jest nazwa programu - PawSense - strona internetowa, na której można go znaleźć, opisane jest też działanie programu, który rozpoznaje „kocie pisanie” i blokuje klawiaturę - aby ją odblokować, trzeba wpisać słowo „human”. Wielu studentów z rozpędu próbuje tłumaczyć nazwę PawSense i zastępuje słowo „human” polskim odpowiednikiem „człowiek”. W takich przypadkach polecam studentom, postawić się w roli różnych możliwych odbiorców ich przekładu. Co będzie, jeśli któryś z czytelników zechce nabyć ów program? Jeśli nie podamy mu oryginalnej nazwy PawSense, to przecież nie znajdzie programu w Internecie. Przypuśćmy jednak, że udało mu się go kupić. Po klawiaturze spaceruje kot, program blokuje klawiaturę, biedny użytkownik wpisuje hasło „człowiek” i… nic. Wszak prawdziwym hasłem jest wyraz „human”! Zauważyłem, że po takiej lekcji studenci zaczynają zastanawiać się nad tym, do kogo może być adresowany dany tekst, a czasem nawet próbują stawiać się w sytuacji odbiorcy swojego tłumaczenia.
Do roli czytelnika projektowanego w procesie przekładu wracamy oczywiście wielokrotnie w trakcie kursu tłumaczenia pisemnego, niemal przy każdym tłumaczeniu, ale kolejnym tekstem dołączonym do korpusu tekstów przekładowych specjalnie pod tym kątem jest Prison Tales. Pojawiał się na nieco późniejszym etapie kursu, ponieważ problem tłumaczeniowy, jaki trzeba rozwikłać w trakcie jego przekładu jest znacznie bardziej złożony. Jak zwykle proszę studentów o przetłumaczenie tego tekstu, a dopiero potem zadaję im pytanie, czy są w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której rzeczywiście ktoś zamawia u nich tłumaczenie takiego tekstu. Problem polega na tym, że Prison Tales to krótki tekst z Newsweeka, który pojawił się po śmierci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Oczywiście nie mógłby on spełniać roli wspomnienia o pisarzu w polskiej prasie: jest na to zbyt krótki i ogólnikowy, zawiera informacje polskiemu czytelnikowi zbędne, a ponadto jego konstrukcja zupełnie nie przypomina polskich tekstów tego typu (wspomnienia o wybitnych ludziach w polskiej prasie zaczynają się zwykle od informacji o śmierci, a potem przedstawiają życiorys zmarłego). Zatem żeby uzasadnić potrzebę tłumaczenia tego akurat tekstu, trzeba wymyślić sytuację dość niezwykłą, na przykład wyobrazić sobie, że jakaś polska gazeta postanowiła pokazać swoim czytelnikom, co pisano w różnych krajach świata po śmierci wybitnego polskiego pisarza. Byłaby to zatem sytuacja opisywana przez J. Mouse (1977) jako „over translation” - tłumaczenie, które nie próbuje udawać tekstu powstałego w języku docelowym, ale od razu manifestuje swoją przekładowość (podobną koncepcję - pod inną nazwą - przedstawił też J. Levy 1963). Warto zauważyć, że jest to sytuacja niezwykle rzadka, związana z faktem, że tłumaczymy z angielskiego na polski tekst o Polaku. Szczerze mówiąc, tylko w przypadku tego tekstu - celowo zresztą wybranego do korpusu tekstów jako przykład dość ekstremalnej sytuacji przekładowej - widzę potrzebę zapoznania moich studentów z koncepcją skoposu (zob. rozdział 3) i koncepcją „overt” i „covert translation”.
Dla zilustrowania powyższych rozważań dotyczących komunikacji językowej w ogóle i tłumaczenia w szczególności przeanalizujmy przykładowy tekst prasowy używany przeze mnie na zajęciach z tłumaczenia:
The Mouse That Roared
At works by 17th-century masters. Castles. Country estates and 430.000 acres of prime real estate. These are among the treasures confiscated by German forces occupying Czechoslovakia during World War II. Berlin wants to return them to their rightful owners, the Czechs, as war reparations. But there's one (very) small hitch: Liechtenstein, that eyeblink on the autobahn, haven for dodgy dollars and old European nobility. Many of the assets in question were owned by its citizens - and the tiny kingdom wants the wealth back.
No way, a German court declared three years ago. The properties are most definitely German , it ruled, because Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were “ethnic Germans”. Oh, the Sturm und Drang that has occasioned. Last week Liechtenstein filed suit against Germany in the International Court of Justice in The Hague claiming its “sovereignty” has been violated and demanding compensation, if not the contested assets themselves. Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to The Hague armed with four of Europe's most expensive lawyers. Even its head of state, Prince Hans-Adam II, has girded his loins for battle - after discovering one of his family's lost paintings in Cologne. The case has taken 50 years to come about. No doubt it will take that many more to resolve.
Zrozumienie powyższego tekstu (krótkiego tekstu prasowego na temat sporu międzynarodowego) wymaga rozszyfrowania następujących elementów:
1. Schemat fabularny
N zabrał C ogromne bogactwa. Teraz chce je zwrócić (wyszlachetniał?). Ale wtrąca się L i twierdzi, że też ma prawa do (części) bogactw. Przedstawiciel N odmawia L praw do bogactw i uzasadnia (because the Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were „ethnic Germans”). Decyzja I jej uzasadnienie wywołują gwałtowną reakcję L. L skarży N do sądu, stawia konkretne żądania I przygotowuje się do walki o ich realizację - reprezentować go będą “foreign ministers + 4 lawyers” oraz “head of state” )ma dodatkowy powód rodzinny).
K o m e n t a r z
Tekst odwołuje się do paru znanych scenariuszy - m.in. scenariusza wojny, okupacji i problemów powojennych, scenariusza sporów międzynarodowych, scenariusza procesu sądowego - a także paru znanych schematów: ludzie pragną bogactw i zwykle są skłonni o nie walczyć, państwa zachowują się jak ludzie, mały człowiek często robi dużo szumu (tak jak mały piesek najgłośniej szczeka).
Większość czytelników (zarówno anglo-, jak i polskojęzycznych) wie, że okupanci nierzadko przywłaszczają sobie dobra w okupowanym kraju, część z nich wywożą, wycofując się z tego kraju. Zdarza się czasem, że pokonany okupant zmuszony jest do zapłacenia reparacji i/lub zwrotu zagrabionych dóbr. W skomplikowanej historii Europy Środkowej ustalenie praw własności jest często zadaniem bardzo trudnym.
Sądy uciekają się czasem do dość zawiłych konstrukcji logicznych, by uzasadnić swoje wyroki. Sprawy, w których stronami są państwa, bywają rozpatrywane przez trybunały międzynarodowe. Nie jest obojętne, kto będzie reprezentował stronę przed sądem - im lepszy prawnik, tym większa szansa wygranej, ale dobrzy prawnicy są zwykle drodzy.
2. Wiedza o świecie
Oprócz znajomości powyższych schematów i scenariuszy, do zrozumienia tekstu potrzebne są bardziej konkretne elementy wiedzy o świecie:
The Mouse that Roared to tytuł filmu brytyjskiego z 1959 r., zabawnej komedii o Wielkim
księstwie Fenwick, które wypowiedziało wojnę Stanom Zjednoczonym. Film ten był wyświetlany w polskich kinach pod tytułem Mysz, która ryknęła.
Dzieła XVII-wiecznych mistrzów są bardzo cenne.
Akr to miara powierzchni używana w krajach anglosaskich; 1 akr = 0,405 hektara.
W czasie II wojny światowej Niemcy okupowały Czechosłowację; obecnie nie ma już Czechosłowacji - w tekście mowa o Czechach, bo większość zagrabionych dóbr pochodziła stamtąd (Słowacja przez pewien czas współpracowała z Niemcami).
Berlin to stolica Niemiec; tu w znaczeniu „władze Niemiec”.
Liechtenstein - księstwo w Europie, język urzędowy - niemiecki.
Niektórzy obywatele Liechtensteinu (lub ich przodkowie) mieszkali niegdyś w Czechach; chodzi tu prawdopodobnie o rody arystokratyczne, które zapewne posiadały spore bogactwa.
Sturm und Drang - „nurt w literaturze niemieckiej od poł. Lat 70. do drugiej poł. Lat 80.
XVIII wieku; kształtował się w opozycji do etyki protestanckiego mieszczaństwa, racjonalizmu oświecenia i francuskiego klasycyzmu; odegrał tę samą rolę co przełom romantyczny w innych krajach (NLPWN)
The Hague - Haga.
Cologne - Kolonia.
The International Court of Justice in The Hague - po polsku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze, “organ sądowy ONZ rozstrzygający spory między państwami…” (NLPWN).
Sovereignty - suwerenność “niezależność państwa od wszelkiej władzy w stosunkach z innymi państwami I organizacjami międzynarodowymi […] oraz samodzielność w regulowaniu spraw wewnętrznych…” (NLPWN).
3. Struktura tekstu
Wyliczenie elementów, które na pierwszy rzut oka łączy tylko to, że są cenne. Wyjaśnienie, dlaczego zostały wyliczone: łączy je jeszcze to, co się z nimi stało w przeszłości („these are”), i to, co chcą z nimi zrobić Niemcy teraz („them”. Przeszkoda („but there's”), dwukropek i nazwa przeszkody: Liechtenstein. Charakterystyka Liechtensteinu („that…”). Dlaczego się sprzeciwia (odbiorca oczekuje wyjaśnienia; z pierwszą częścią tekstu wyjaśnienie to łączy „many of the assets in question” i ewentualnie „the wealth”). Decyzja niemieckiego sądu (skoro mieliśmy już propozycję Niemiec i sprzeciw Liechtensteinu, to teraz spodziewamy się reakcji Niemiec) - przy okazji dowiadujemy się, że sprawa ciągnie się już co najmniej od trzech lat - i uzasadnienie DECYZJI. REAKCJA Liechtensteinu (znowu połączona z poprzednimi elementami raczej na zasadzie oczekiwań odbiorcy i jego znajomości struktury typu: „ktoś powiedział coś kontrowersyjnego - ale się rozpętała burza!”) - uzasadnienie i uszczegółowienie reakcji (okazuje się, że „Sturm und Drang oznacza w tym wypadku „filing suit”, „claiming that…” i „demanding something”). Osoby po stronie Liechtensteinu, które będą się angażować w spór (wprowadzone idiomem z „its big guns” połączone z poprzednimi dwoma zdaniami za pomocą „the fray” - przedimek określony oznaczający informację daną oraz metaforyczne określenie konfliktu). Wyjaśnienie motywów księcia (myślnik i „after”. Zdanie podsumowujące („the case” najprawdopodobniej nie dotyczy sprawy sądowej, lecz całego opisanego konfliktu). Przewidywania autora co do rozwiązania problemu („it” odnosi się do „the case” z poprzedniego zdania).
K o m e n t a r z
Tekst zaczyna się od wyliczenia bogactw, bo ludzie lubią czytać o bogactwach. Nie można jednak zbyt długo zwlekać z wyjaśnieniem, o jakie bogactwa chodzi i dlaczego się o nich pisze, bo czytelnik się zniechęci. Dalej następuje opis wydarzeń (ułożony na zasadzie „akcja - reakcja”), przerywany krótkimi uzasadnieniami i wyjaśnieniami. Autor w krótki i lekki sposób wyjaśnia, co to jest Liechtenstein, bo obawia się, że nie wszyscy czytelnicy wiedzą (natomiast dłuższe i poważniejsze wyjaśnienia mogłyby ich znudzić). Historia kończy się w punkcie kulminacyjnym - dalszy przebieg konfliktu nie jest jeszcze znany, więc autor wyraża swoje przypuszczenia.
4. Środki stylistyczne
* Aluzja do filmu The Mouse that Roared - mrugnięcie okiem do tych, którzy film widzieli, a dla tych, którzy go nie znają, dość przejrzysta metafora (mysz symbolizuje coś malutkiego, słabego i nieważnego, ryk przystoi raczej lwu); jednocześnie element komiczny: myszy nie ryczą.
* Wyliczanka na początku - równoważniki zdań, które mają pokazać ogrom bogactw i zaintrygować czytelnika.
* Metafora: „that eyeblink on the autobahn”; autor żartobliwie sugeruje, że przez Liechtenstein można przejechać autostradą w czasie potrzebnym do mrugnięcia okiem (a zatem w ogóle go nie zauważyć); „eyeblink” nawiązuje do idiomu „In the blink o an eye” - bardzo szybko; wyraz „autobahn” zamiast „highway”, bo Liechtenstein jest krajem niemieckojęzycznym.
* „One (very) small hitch” - idiom, uzupełniony o słówko „very” w nawiasie, ma podkreślać znikome rozmiary księstwa.
* Inne idiomy: „haven [bezpieczna przystań, wymarzone miejsce; tu użyte ironicznie) for”, „Sturm und Drang” (w omawianym tekście sformułowanie to nie ma nic wspólnego z niemieckim nurtem literackim, a oznacza tyle, co „burza, zamieszanie” i zostało wybrane m. In. Dlatego, że mowa tu o dwóch państwach niemieckojęzycznych; „mustered all its big guns for the fray”, „armed with”, „girded his loins for battle” - te trzy idiomy nawiązują do metafory „spór to wojna” (zob. Lakoff i Johnson 1980); w kontekście nierównych sił przeciwników mają dodawać tekstowi żartobliwości; idiom „girded his loins for battle” brzmi ponadto nieco archaicznie (zob. też podrozdział o tłumaczeniu idiomów w rozdziale 6).
* Epitety:
„dodgy dollars” - podejrzane dolary, sugeruje, że księstwo nie cieszy się najlepszą opinią;
„Tiny Kingom” - kontrast pomiędzy poważnym słowem „Kingom” a wyrazem „tiny”;
„”most expensive lawyers” - drodzy prawnicy są zwykle dobrzy, można więc się spodziewać
długiego procesu;
„prime real estate” - podkreśla wartość posiadłości;
„rightful owners” - autor z góry wyklucza prawa kogokolwiek innego do wymienionych
dóbr;
* Zdanie - „Oh the Sturm und Drang that has occasioned” jest wysoce nacechowane - typowe byłoby tu zdanie składające się z podmiotu, orzeczenia i dopełnienia, na przykład jakiś odpowiednik polskiego “decyzja sądu wywołała burzę”; zamiast tego autor posługuje się równoważnikiem zdania składającym się z rozbudowanej grupy rzeczownikowej; charakterystyczne jest też użycie wykrzyknika „oh”, wyszukanego wyrażenia „Sturm und Drang” i dość rzadko używanego czasownika „occasion” - wszystko to ma wyrażać ironiczny stosunek autora do opisywanej sprawy.
5. Modalność tekstu (nastawienia autora)
Dominującą nutą jest ironia, zwłaszcza w odniesieniu do Liechtensteinu: autor podkreśla jego niezwykle małe rozmiary, anachronizm („haven for old European nobility”, „even its head of state, prince Hans-Adam II”), podejrzaną reputację („haven for dodgy dollars”), kontrast między „znikomością” państwa i jego anachronizmem a pełna oburzenia, gwałtowną reakcją - paralele z Wielkim Księstwem Fenwick z komedii filmowej („Mouse that roared”, „Oh the Sturm und Drang that has occasioned”, „has mustered all its big guns for the fray”, „armed with four lawyers”, „girded his loins battle”). Autor bierze też w cudzysłów wyraz „Sovereignty” sugerując jakby, że tak mały kraj nie powinien używać tak poważnych wyrazów, ewentualnie, że w przypadku tak małego kraju nie można naprawdę mówić o suwerenności.
Autor p0okpiwa również z wyroku sądu niemieckiego, używając najpierw zamiast oficjalnego sformułowania wyroku potocznego „no way”, zdecydowanie nie pasującego do powagi sądu, a następnie nieco archaicznego wyrażenia „of yore” w uzasadnieniu wyroku.
W ostatnich zdaniach zaznacza się sceptycyzm autora co do możliwości rychłego rozwiązania sporu.
P r o b l e m y t ł u m a c z e n i o w e:
1. Tytuł. Tłumacz powinien dotrzeć do źródła tego sformułowania (tytuły anglojęzycznych filmów wraz z obsadą, streszczeniem i innymi informacjami można odnaleźć, na przykład w: Leonard Maltin's Movie and Video Guide, Sygnet 1995), a następnie sprawdzić, pod jakim tytułem ten film był wyświetlany w Polsce. Oczywiście można tytuł artykułu przetłumaczyć nie wiedząc nic o filmie - metafora i tak będzie przejrzysta - ale ze względu na to, że niektórzy odbiorcy przekładu mogą ten film pamiętać, najlepiej byłoby użyć polskiego tytułu filmu: Mysz, która ryknęła, a nie, na przykład: „Mysz, która zaryczała”.
2. Tekst The Mouse That Roared zawiera kilka nielogiczności. Po pierwsze: wojska niemieckie mogły skonfiskować zamki, ziemie i posiadłości, ale nie bardzo widzę, jak mogłyby wywieźć je z Czech, w związku z tym trudno przypuszczać, żeby teraz Niemcy rzeczywiście mówili o zwracaniu nieruchomości. Zatem z całej efektownej listy do zwracania pozostają jedynie „dzieła siedemnastowiecznych mistrzów”. Po drugie, nie można zwracać właścicielowi tego, co mu się prawnie należy i jednocześnie twierdzić, że jest to odszkodowanie. Po trzecie: Liechtenstein nie jest królestwem lecz księstwem.
3. Niewielu Polaków wie, jak przeliczać akry na obowiązujące w Polsce miary powierzchni. W związku z tym „430,000 acres” należałoby chyba przeliczyć na hektary. Nie można też zapominać, że po polsku przecinków i kropek w liczbach używa się akurat odwrotnie niż po angielsku.
4. Zgrabna metafora „eyeblink on the autobahn” jest dość trudna do przełożenia - „mrugnięcie okiem na autostradzie” jest zdecydowanie, a mówieniowe „kraj, przez który można przejechać autostradą w mgnieniu oka” - długie i nieśpieszne. Lepiej więc może zrezygnować z oryginalnego obrazu i dowcipu i napisać „ten punkcik na mapie (Europy)”?
5. „…haven for dodgy dollars and old European nobility”. Po polsku nie można łączyć za pomocą “i” tak równych elementów jak dolary i arystokracja, trudno też wymyślić jeden ekwiwalent słowa „haven”, który pasowałby zarówno do dolarów, jak i do arystokracji (schronienie, przystań, raj dla dolarów, nie brzmią zbyt dobrze - po polsku tego typu wyrazów używa się raczej w odniesieniu do ludzi); a zatem trzeba będzie zapewne użyć dwóch różnych rzeczowników zamiast jednego angielskiego „haven”, lub zastąpić sformułowanie „dodgy dollars” na przykład „podejrzanymi biznesmenami”. Ponadto, sformułowanie „haven for dodgy dollars” prowokuje niektórych niedoświadczonych tłumaczy do używania takich sformułowań, jak „brudne pieniądze” czy nawet „pralnia brudnych dolarów”. Takie rozwiązanie przekładowe może być niezmiernie niebezpieczne: pranie brudnych pieniędzy jest przestępstwem w świetle prawa międzynarodowego, zatem niefortunny tłumacz lub jego wydawca - gdyby tłumaczenie ukazało się w prasie - mógłby zostać pozwany do sądu przez władze państwa Liechtenstein. (o tym, jak wielka jest odpowiedzialność tłumaczy za słowo, zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych, przypomnieliśmy sobie niedawno w związku z tłumaczeniem wypowiedzi A. Kwaśniewskiego: „byliśmy zwodzeni” na angielskie „we were taken for a ride”. Trzeba przyznać, że tłumacz, który wybrał takie rozwiązanie, wykazał się dużym brakiem wyobraźni i odpowiedzialności).
6. „Sturm und Drang”. Wielu Polaków zna określenie „Sturm und Drang” (co prawda niektórym myli się z „Drang nach Osten”), ale w tym akurat tekście może to być tylko utrudnieniem. Sformułowanie użyte w tekście nie ma nic wspólnego z literaturą niemiecką, lecz tylko w większych słownikach amerykańskich znajdziemy odpowiednie wyjaśnienie: „1. a style or movement od German literature of the latter half of the 18 century […] 2. tumult, turmoil, upheaval” (RHODE).
7. „sovereignty” - ponieważ trudno uznać, by cudzysłów miał oznaczać cytat - pojedyncze wyrazy cytuje się tylko wtedy, gdy są one z jakichś powodów niezwykłe czy zaskakujące, należy zatem uznać, że cudzysłów ma wyrażać ironię autora; ironia jest nieuzasadniona, nawet mały kraj może być suwerenny i zasługuje na szacunek.
8. Militarne idiomy: „mustered all its big guns for the fray, armed with lawyers, girded his loins for battle” z różnym powodzeniem można tłumaczyć na polski - o ile pierwszy ma bardzo podobny ekwiwalent „wytoczyć ciężkie/najcięższe działa”, o tyle drugi jest nie do skalkowania, bo po polsku nie można powiedzieć „uzbrojony w prawników”, a trzeci wymaga poszukania innego rycersko-militarnego idiomu (zob. też podrozdział o tłumaczeniu idiomów w rozdziale 6).
9. Użycie „head of state” jako podmiotu i „Prince Hans-Adam II” jako wtrącenie nie powinno być kalkowane po polsku, bo wtedy podmiot jest rodzaju żeńskiego, a osoba - męskiego.
10. „Hans-Adam II”. Wprawdzie Nowy Leksykon PWN podaje Hans Adam II (bez dywizu), ale polska tradycja nakazywałaby raczej użyć formy Jan Adam II.
Powyższe omówienie nie wyczerpuje oczywiście wszystkich problemów związanych z naszą interpretacją tekstów w ogóle, ani tym bardziej z procesami myślowymi i działaniami tłumacza. Staraliśmy się pokazać tylko najważniejsze i najtrudniejsze elementy procesu interpretacji, pominęliśmy zatem zupełnie pierwszy etap analizy, polegający na rozszyfrowaniu struktury zdań tekstu (zarówno tej formalnej, typu: podmiot - orzeczenie - dopełnienie, jak i bardziej semantycznej, polegającej na ustaleniu ramy czasownikowej i jej zrealizowanych elementów - ról). Takie analizy znaleźć można w wielu podręcznikach gramatyki opisowej języka angielskiego, przez tłumacza wykonywane są one na ogół automatycznie, a zaczynają być problemem dopiero wtedy, gdy mamy do czynienia z tekstem wieloznacznym lub bardzo skomplikowanym stylistycznie. Mimo że przedstawiona tu analiza jest niepełna i skrótowa, potrzebowaliśmy kilku stron na omówienie krótkiego tekstu gazetowego. To dobrze ilustruje trzy przedstawione uprzednio tezy:
teksty są tylko mikroskopijnymi reprezentacjami złożonych rzeczywistości mentalnych.
Rozumienie tekstów wymaga wiedzy o komunikacji (często nieświadomej), wiedzy o świecie i umiejętność wnioskowania - odtwarzania rzeczywistości kryjących się za sygnałem, jakim jest tekst;
Tłumaczenie nie polega na przekształcaniu tekstu w języku A w tekst w języku B, lecz jest skomplikowaną operacją mentalną, polegającą na odtworzeniu rzeczywistości reprezentowanej przez tekst wyjściowy, a następnie sformułowaniu w języku B takiego tekstu, który jego p r a w d o p o d o b n y m odbiorcom umożliwi prawdopodobnie odtworzenie rzeczywistości jak najbardziej zbliżonej do tej, którą p r a w d o p o d o b n i e udało się odtworzyć odbiorcom tekstu wyjściowego.
Warto zauważyć, że jako ilustrację wybraliśmy dość jednoznaczny i niezbyt skomplikowany tekst prasowy, nie wymagający wielkiej wiedzy fachowej ani ogromnej wiedzy o świecie, ani zawiłych interpretacji, jakich często wymagają bardziej ambitne utwory literackie.
Nieprzekładalność kulturowa: „kultura to warowny obóz”
Kto neguje przekładalność dzieła sztuki, neguje eo ipso jego czytelność. Czytanie jest bowiem także tłumaczeniem.
Karl Dedecius
Większość teoretyków tłumaczenia jest zgodna co do tego, że istnieją dwa źródła praktycznej, względnej nieprzekładalności: różnice kulturowe oraz różnice językowe (zob. np. Wojtasiewicz 1957/1992, Catford 1965). Najpierw zajmiemy się różnicami kulturowymi, ponieważ wydaje się, że są one przyczyną poważniejszych trudności przekładowych.
Określenie „elementy kulturowe” jest oczywiście pewnym skrótem myślowym - w gruncie rzeczy wszystkie elementy typowego tekstu są elementami kulturowymi. Wszak i język jest częścią kultury. Chodzi nam tu o takie elementy tekstu, które w sposób szczególny łączą się z kulturą danego kraju. Z tłumaczeniowego punktu widzenia ich wspólnym mianownikiem będzie to, że ich kulturowa specyficzność (fakt, że są charakterystyczne tylko dla kultury wyjściowej lub lepiej znane w kulturze wyjściowej) rodzi problemy przekładowe. Tak rozumiane elementy kulturowe obejmują większość imion własnych (z wyjątkiem tych, które są dobrze znane w kulturze docelowej i jako takie mają swoje uznane ekwiwalenty w języku docelowym lub też zostały przez ten język zapożyczone), nazwy i zwroty związane z organizacją życia w kraju kultury wyjściowej (np. z ustrojem politycznym, systemem oświaty, służbą zdrowia, prawem itp.), obyczajami i przyzwyczajeniami (takimi jak tradycje kulinarne i zwyczaje związane z jedzeniem, święta i towarzyszące im obrzędy, sposoby witania się i żegnania itd.), cytaty i aluzje mające ścisły związek z literaturą danego kraju (obejmującą zarówno znane powieści, dramaty czy wiersze, jak i wierszyki dla dzieci, znane piosenki, przysłowia, libretta oper, operetek i musicali itd.), aluzje do historii kraju i do innych sfer kultury, takich jak muzyka, film, malarstwo itd. Ze względu na szeroki zakres tych zjawisk nie zdecydowaliśmy się na użycie stosowanego przez niektórych teoretyków i praktyków tłumaczenia terminu „realia”, który przede wszystkim kojarzy się z codziennością życia w danym kraju.
O. Wojtasiewicz nazywa zastosowanie takich elementów w tekście „aluzjami erudycyjnymi”, rozumiejąc erudycję jako znajomość pewnych faktów i stwierdza:
Każda aluzja wywołuje zamierzone przez autora skojarzenia tylko u tych odbiorców, którzy ją rozumieją. Oczywiście, w wypadkach przekładów prawdopodobieństwo niezrozumienia aluzji ogromnie wzrasta, gdyż odbiorcy przekładu mają znacznie mniej „erudycji” niezbędnej do zrozumienia oryginału. Dlatego też tłumacz może na ogół aluzję odbiorcom przekładu wyjaśnić, ale nie może jej - w naszym rozumieniu - przetłumaczyć, gdyż jego sformułowanie nie będzie odpowiednikiem sformułowania oryginalnego, nie wywoła u odbiorców przekładu tych skojarzeń, jakie powstają u odbiorców oryginału. (Wojtasiewicz 1957/1992: 77-78).
Innymi słowy, w przypadku elementów kulturowych nie należy oczekiwać u odbiorców przekładu podobnej reakcji, gdyż to, co jest dobrze znane i swojskie dla odbiorców oryginału, będzie obce, a czasem wręcz egzotyczne dla odbiorców przekładu. Owa nieuchronna różnica w odbiorze sprawia, że niektórzy teoretycy przekładu piszą o „absolutnej nieprzekładalności” tekstów mocno nacechowanych kulturowo. I tak T. Bałuk-Ulewiczowa pisząc o przekładzie Wesela Wyspiańskiego na angielski twierdzi, że to przedsięwzięcie translatorskie natrafia na „nieprzekraczalną barierę”, która chroni wszystko to, co w tym dramacie jest absolutnie nieprzetłumaczalne. Poza ową barierą znajdują się „wszystkie te elementy dramatu, które nie tylko sprawiają, że jest on tak specyficznie polski, ale również są identyfikowane przez polskich widzów jako specyficznie rodzime, specyficznie n a s z e. Zewnętrzni widzowie, obserwujący te elementy spoza granicy, mogą zrozumieć je racjonalnie - tak jak udało się to tłumaczowi w całym tekście poza błahymi sześćdziesięcioma przypadkami - ale nigdy nie doświadczą ich w ten sam sposób, jak rodzima widownia”. (Bałuk-Ulewiczowa 2000: 176-177, tłumaczenie K.H.)
Sądzę, że tego typu twierdzenia o nieprzekładalności są wynikiem nadmiernych i nierealnych oczekiwań. Nikt nie może doświadczać Yeatsa czy Joyce'a w ten sam sposób, co rodowici Irlandczycy, a przecież dzieła tych dwóch twórców są tłumaczone na wiele języków i czytane przez odbiorców w wielu różnych krajach. . Nikt nie może odbierać muzyki reggae tak samo jak Jamajczycy, a przecież słucha się jej na całym świecie. Mitu identyczności doświadczenia nie można traktować poważnie. Nawet ludzie mieszkający w tym samym kraju i wychowani w tej samej kulturze nie mogą reagować w ten sam sposób na te same bodźce. Niektórzy Polacy zachwycają się Weselem, innych ono nudzi, a są też pewnie i tacy, którzy nie bardzo rozumieją, o co w nim chodzi. Jak podkreślaliśmy już w tej książce, nie może być mowy o absolutnym porozumieniu czy o absolutnie skutecznej komunikacji. Kwintesencją naszego sposobu porozumiewania się jest jego przybliżony charakter: rozumiemy się do pewnego stopnia, lepiej lub gorzej, na ogół jednak w sposób wystarczający dla naszych celów. Podobnie jest z odbiorem przekładów. Zapewne czytelnicy tłumaczenia tekstu mocno nacechowanego kulturowo, silnie osadzonego w realiach innej kultury, zrozumieją nieco mniej niż odbiorcy oryginału należący do owej kultury, ale z drugiej strony będzie to również zależało - w obu wypadkach - od przygotowania tychże odbiorców. Żaden Polak nie rodzi się z wiedzą na temat złotych rogów, czapek z piór, chochołów itp. Przeważnie uczymy się o znaczeniu tych symboli w szkole, „przerabiając” Wesele - jeśli chodzimy do dobrej szkoły i uważamy na lekcjach. Nie można wykluczyć, że np. irlandzki intelektualista zrozumie Wesele lepiej niż Polak, który nie interesuje się literaturą i którego akurat zmuszono do pójścia na tę sztukę. Jest jeszcze jeden istotny czynnik, o którym zapominają autorzy piszący o absolutnej nieprzekładalności czy też o efekcie obcości w przekładzie (Lewicki 2000, 2002). Jak zauważył E.A. Nida, ludzi charakteryzuje zdolność do dostosowywania się do innych wzorców zachowań. Posiadamy coś w rodzaju urządzenia, za pomocą którego potrafimy przeformułować doświadczenie w kategoriach innych systemów konceptualnych (Nida 1964: 55). Jeśli chcemy, potrafimy identyfikować się z innymi ludźmi i wczuwać się w ich sytuację, nawet gdy są to ludzie tak od nas różni jak zbiegli niewolnicy na jamajce na początku XVIII wieku, czy chińscy chłopi w wieku XIX.
Dlatego też sądzę, że ogromną większość tekstów napisanych przez ludzi dla ludzi można przetłumaczyć, nawet jeśli SA one tak bardzo nacechowane kulturowo jak Wesele Wyspiańskiego czy Pan Tadeusz Mickiewicza, czy też sienkiewiczowska Trylogia. Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że w takich tłumaczeniach nie nastąpią żadne „straty”. Straty SA wkalkulowane w działalność translatorską, podobnie zresztą jak w każdy inny rodzaj działalności - żyjemy przecież w świecie, w którym panuje prawo entropii. Tłumacz, czy też inna osoba decydująca o podjęciu próby przekładu, dokonuje rachunku takich strat jeszcze przed przystąpieniem do tłumaczenia i w ogromnej większości przypadków rachunek wypada korzystnie. Tak, warto tłumaczyć. Trzeba też pamiętać o zupełnie podstawowym czynniku wpływającym na podjęcie decyzji o tłumaczeniu. Tłumacz (a częściej wydawca) zadaje sobie pytanie: czy przekład znajdzie czytelników? Jeśli można podejrzewać, że tak, to tłumaczone bywają nawet tak nieprzekładalne teksty jak twórczość grupy Monty Pythona.
Jak już zostało powiedziane, elementy nacechowane kulturowo stanowią często poważny problem tłumaczeniowy. Tłumacze stosują bardzo rózne metody przy rozwiązywaniu takich problemów, a teoretycy przekładu próbują owe metody klasyfikować, a także oceniać ich przydatność w różnych sytuacjach. Najbardziej znane klasyfikacje metod tłumaczeniowych tego typu pochodzą z prac J-P. Vinaya i J. Darbelneta (1958/2000) i P. Newmarka (1988). Vinay i Darbelnet nie piszą expressis Derbis, że idzie im o tłumaczenia elementów nacechowanych kulturowo, ale uważna analiza ich metod tłumaczeniowych nasuwa wniosek, że takie właśnie problemy tłumaczeniowe maja przede wszystkim na myśli. Wyróżniają trzy bezpośrednie metody tłumaczenia - zapożyczenie, kalkę i tłumaczenie dosłowne - oraz cztery metody okrężne: transpozycję, modulację, ekwiwalencję i adaptację. Zapożyczenia stosuje się zwykle wtedy, gdy w języku docelowym nie znajdujemy ekwiwalentu dla danej jednostki tekstu oryginału, ale także dla osiągnięcia efektu stylistycznego. Kalki, będące specyficznym rodzajem zapożyczeń, polegają na dosłownym przekładzie elementów zapożyczanego wyrażenia i można je podzielić na kalki leksykalne i kalki strukturalne (Vinay, Darbelnet 1958/2000: 85). Definicja tłumaczenia dosłownego przedstawiona przez Vinaya i Darbelneta nie jest zbyt precyzyjna: ich zdaniem jest to bezpośrednie przekształcenie tekstu wyjściowego w tekst docelowy przy zachowaniu reguł języka docelowego, a zwłaszcza poprawności gramatycznej i idiomatycznej, ale autorzy słusznie zauważają, że tłumaczenie dosłowne jest rozwiązaniem dość nietypowym, spotykanym najczęściej w przypadku pokrewnych języków i podobnych kultur (1958/2000: 86). Transpozycja polega na zastąpieniu wyrazu z jednej klasy wyrazem z innej klasy przy zachowaniu znaczenia wypowiedzi (1958/2000: 88). Modulacja to przekształcenie formy wypowiedzi polegające na zmianie punktu widzenia (np. zastąpienie zwrotu „nigdy nie wątpił” ekwiwalentem zwrotu „zawsze był pewien”). Zdaniem autorów taka zmiana jest uzasadniona, gdy tłumaczenie dosłowne dałoby w efekcie tekst nieidiomatyczny lub niezręczny (1958/2000: 89). Metoda zwana przez Vinaya i Darbelneta ekwiwalencją to, używając bardziej współczesnej terminologii, zastąpienie frazeologizmu tekstu wyjściowego (zwłaszcza utartego zwrotu, idiomu czy przysłowia) jego funkcjonalnym ekwiwalentem, który stylistycznie ani strukturalnie nie musi być do niego podobny (1958/2000: 90). Adaptację stosuje się wtedy, gdy sytuacja opisywana w tekście wyjściowym nie jest znana w kulturze docelowej - tłumacz tworzy wówczas sytuację, która może być uznana za ekwiwalentną (1958/2000: 90-91). Nazwy dwóch ostatnich metod - z naszego dzisiejszego punktu widzenia - nie są zbyt fortunne, ponieważ ekwiwalencja i adaptacja używane są w teorii tłumaczenia w innych znaczeniach.
Newmark (1981, 1988) przedstawia znacznie bardziej rozbudowaną klasyfikację technik tłumaczeniowych, które zresztą nazywa „procedurami”. Jego zdaniem najważniejszą z nich jest tłumaczenie dosłowne, które powinno być stosowane ilekroć „zapewnia referencyjna i pragmatyczną ekwiwalencję wobec oryginału” (1988: 69). Inne procedury wymieniane przez Newmarka to: transferencja, naturalizacja, ekwiwalent kulturowy, ekwiwalent funkcjonalny, ekwiwalent opisowy, synonimia, kalka, przesunięcie czy też transpozycja, modulacja, uznane (oficjalne) tłumaczenie, kompensacja, analiza składnikowa, redukcja i rozszerzenie, parafraza, „dublety” tłumaczeniowe, przypisy, dodatki i objaśnienia (w tekście) (Newmark 1988: 81-93). Część procedur Newmarka pokrywa się z metodami Vinaya i Darbelneta - tłumaczenie dosłowne, transpozycja, modulacja, kalka; także transferencja to nic innego jak zapożyczenie. Naturalizacja to dostosowanie zapożyczonego słowa do zasad wymowy i pisowni języka docelowego (1988: 82). Dublet tłumaczeniowy to zastosowanie dwóch procedur naraz, na przykład zachowanie w tekście przekładu wyrazu z oryginału (transferencja) i podanie jego objaśnienia. Niektóre z procedur Newmarka wydają się dość wątpliwe, na przykład synonimia, która opiera się na mocno podejrzanej koncepcji synonimii międzyjęzykowej. Do innych powrócimy przedstawiając przyjętą w tej książce klasyfikację technik tłumaczeniowych.
Wydaje się, że zakres pojęciowy opisywany terminami metoda, procedura, technika i strategia obejmuje trzy jakościowo różne pojęcia: po pierwsze strategię, rozumianą jako preferowany (świadomie lub nie) sposób postępowania tłumacza w całym tekście lub jego znaczących fragmentach, po drugie technikę, rozumianą jako wybór pewnego rozwiązania konkretnego problemu napotkanego w trakcie procesu tłumaczenia i wreszcie samo rozwiązanie tłumaczeniowe, które można bezpośrednio ocenić w tekście przekładu. Z tego punktu widzenia powinniśmy właściwie mówić o strategiach udomowienia i egzotyzacji, strategii tłumaczenia syntagmatycznego, strategii tłumaczenia funkcjonalnego. Efektem danej strategii może być częstsze użycie pewnych technik, na przykład strategia udomowienia zaowocuje częstszym wykorzystywaniem takich technik jak stosowanie ekwiwalentów funkcjonalnych i opisowych oraz opuszczanie, co będzie widoczne dzięki obecności w tekście przekładu ekwiwalentów funkcjonalnych i opisowych oraz opuszczeń. Jednak ze względu na ogólnie przyjęta praktykę będziemy w tej książce używać pojęcia „technika” i nazw poszczególnych technik w obu rozpowszechnionych znaczeniach: zarówno jako pewnego sposobu postępowania w trakcie procesu przekładu, jak i mając na myśli konkretne rozwiązania przekładowe, których realizacją jest tekst tłumaczenia.
W tej książce przyjęliśmy następującą klasyfikację technik tłumaczeniowych.
1. Reprodukcja bez objaśnień
Przez reprodukcję będziemy rozumieć użycie w tekście przekładu niezasymilowanego w języku docelowym słowa/wyrażenia użytego w tekście wyjściowym. Wydaje się, że wyraz reprodukcja lepiej oddaje istotę tego zjawiska niż transfer, który sugeruje niejako mechaniczne przeniesienie, podczas gdy w rzeczywistości mamy często do czynienia z pewnymi systematycznymi zmianami pisowni, a zawsze - ze zmianami wymowy. Chcieliśmy też uniknąć słowa zapożyczenie, które opisuje raczej pewne zjawisko słowotwórcze, a nie technikę tłumaczeniową. W tym rozumieniu można by przyjąć, że zapożyczenie bywa efektem reprodukcji.
Reprodukcji w tłumaczeniu najczęściej podlegać będą słowa/wyrażenia języka wyjściowego, ale nie musi tak być - jeśli w oryginale używane są wyrażenia z innego języka, to tłumacz również staje wobec problemu przekładowego, zwłaszcza gdy owe wyrażenia nie są powszechnie znane w kulturze docelowej (a czasami również, gdy są znacznie lepiej znane niż w kulturze wyjściowej - jak w przypadku elementów języka rosyjskiego w Clockwork Orange A. Burgessa). Reprodukcja może, ale nie musi, obejmować pewien retusz ortograficzny (naturalizacja Newmarka) czy nawet transliterację, gdy mamy do czynienia z różnymi alfabetami.
Reprodukcja bez objaśnień bywa techniką ryzykowną. Jeżeli nie mamy pewności, że importowany element zostanie rozpoznany przez odbiorców przekładu, jeśli nie tłumaczy go sam kontekst, to lepiej zastanowić się nad inną techniką, bo reprodukcja bez objaśnienia zmusi czytelnika do zgadywania sensu użytego wyrażenia lub każe mu zrezygnować z interpretacji. Przypomnijmy sobie cytowany już przykład z tytułem piosenki Penny Lane (tekst Pipe Down). Przeniesienie tego tytułu do polskiego tłumaczenia pozwoli czytelnikowi domyślić się, że chodzi o znany (w kulturze anglosaskiej) utwór muzyczny, ale tylko tyle. Zatem stosując taki zabieg nie przekazujemy głównego zamysłu autora: zastosowania konkretu zamiast ogólnika i nawiązania kontaktu z czytelnikiem („wiesz, co mam na myśli”). W związku z tym - przy założeniu, że większość odbiorców przekładu nie rozpozna tego tytułu - należy uznać reprodukcję bez objaśnienia za rozwiązanie niezadowalające w tym konkretnym przypadku (przykładem tym posłużymy się jeszcze kilkakrotnie dla zilustrowania opisywanych technik i zakresu ich użyteczności).
2. Reprodukcja z objaśnieniem
Reprodukcja z objaśnieniem (pod warunkiem, że objaśnienie jest precyzyjne) to znacznie bezpieczniejsza technika. Zwykle pozwala odbiorcy na zrekonstruowanie odpowiednich schematów, scenariuszy i scen (choć z pewnością nie wszystkich skojarzeń i uczuć). Trzeba jednak pamiętać o jej dwóch istotnych wadach - najistotniejszych w przypadku tłumaczeń literackich. Po pierwsze, przeczytanie objaśnienia to nie to samo, co zrozumienie samodzielne. Tak jak objaśniony dowcip przestaje być śmieszny, tak też wyjaśnienia w tekście odbierają część przyjemności czytania, bo przecież gra komunikacyjna polega na wysiłku intelektualnym. Po drugie, wyjaśnienia nie powinny być zbyt długie i pedantyczne, by „pratekst” (Brzozowski 2001; zob. też rozdział 1) nie zaczął dominować nad tekstem właściwym.
Trudno wyobrazić sobie odpowiednie objaśnienie w przypadku naszego tekstu z Penny Lane: przypis odpada - mamy przecież do czynienia z króciutkim tekstem gazetowym, zaś objaśnienie w tekście typu „znana piosenka Beatlesów Penny Lane”, niweczy zamysł autora: coś, co wymaga objaśnień, nie może jednocześnie służyć do nawiązywania nici porozumienia z czytelnikiem.
3. Tłumaczenie syntagmatyczne bez objaśnień
Ta technika niesie ze sobą wszystkie niebezpieczeństwa, jakie wiążą się z reprodukcją bez objaśnień i jeszcze parę dodatkowych. Niewłaściwe jej zastosowanie może być jeszcze bardziej niepokojące dla odbiorcy przekładu, bo znacznie łatwiej wytłumaczymy sobie niezrozumiałość jakiegoś obcego zwrotu niż nieprzejrzystość wyrażenia pozornie sformułowanego w naszym ojczystym języku. Zgodnie z zasadą stałości sensu należy się też liczyć z możliwością znalezienia przez odbiorcę jakiegoś wyjaśnienia takiego niezrozumiałego fragmentu i wcale nie musi to być interpretacja zgodna z zamierzeniami autora. Podejrzewam, że amerykański czytelnik książki Who was David Weiser?, która jest przekładem Weinera Dawida P. Hellego, może mylnie zinterpretować zdanie „Piotr was killed in the street in December 1970” (mające odpowiadać polskiemu „Piotr nie żyje, zabity na ulicy w grudniu siedemdziesiątego roku”) jako odnoszące się do wypadku samochodowego lub zamachu terrorystycznego (przykład z: Kaczorowska 2000).
Technika ta ukrywa też czasem głębszy sens danego sformułowania lub jego szczególne znaczenie w kulturze wyjściowej. Na przykład przetłumaczenie „cierpiał za miliony” jako „suffered for millions” (Madame A. Libery) zataja przed anglosaskim czytelnikiem książki fakt, że ma do czynienia z jednym z najbardziej znanych cytatów w kulturze [polskiej (przykład z: Kucińska 2001). Wreszcie tłumaczenie syntagmatyczne może być pułapką dla tłumacza, jak w przypadku tytułu znanej piosenki Here we go round the mulberry Bush przełozonego dosłownie przez I. Tuwim, polską tłumaczkę Winnie the Pooh, jako Oto przechadzamy się wśród krzewów morwowych, czy też w angielskim przekładzie Raportu o stanie wojennym M. Nowakowskiego, gdzie „margaryna Palma” została przetłumaczona jako „palm margarine” (ostatni przykład z: Ruta 2000).
4. Tłumaczenie syntagmatyczne z objaśnieniem
Tłumaczenie syntagmatyczne z objaśnieniem (w postaci przypisu lub krótkiego komentarza w tekście) ma wszystkie wady reprodukcji z objaśnieniem. Bywa zadowalającym rozwiązaniem, jeśli objaśnienie jest jasne i zgodne z prawdą. Dobrym przykładem problemów związanych z tą techniką może być tłumaczenie hasła „Wrona orła nie pokona” we francuskiej wersji raportu o stanie wojennym Nowakowskiego (przykład z: Ruta 2000). W przekładzie francuskim hasło brzmi: „Le corbeau ne vaincra pas l'aigle” i towarzyszy mu przypis: „Le corbeau designe le Conseil militaire de Defense nationale, mis en place le 13 decembre 1981”. Wprawdzie precyzja objaśnienia pozostawia nieco do życzenia, ale w sumie efekt wydaje się zadowalający, przy założeniu, że francuscy czytelnicy orientują się, jak wygląda polskie godło. Natomiast w angielskim przekładzie czytamy: „CROW may try but eagle flies high”. Tłumacz najwyraźniej uznał, że rym, charakterystyczny dla tego typu haseł jest ważniejszy niż dosłowność tłumaczenia. Przekład zaopatrzony jest w następujący przypis: „WRONA, the acronym for the ruling council of Military Salvation, the Junta, is also Polish for crow. The white eagle is, of course, the Polish national symbol”. Ten przypis zawiera pewien drobny błąd - wzmiankowany skrót miał formę WRON, a nie WRONA - ale w sumie końcowy efekt tłumaczenia należy również uznać za zadowalający.
5. Uznany ekwiwalent
Użycie uznanego ekwiwalentu jest podstawową techniką w przypadku tłumaczenia nazw instytucji, organizacji itp.,. niektórych nazw geograficznych i nielicznych nazwisk sławnych ludzi. Inne elementy kulturowe, zwłaszcza w przypadku kultur mniej rozpowszechnionych, niezwykle rzadko miewają uznane ekwiwalenty. Trudno się wprawdzie dziwić, na przykład, że tłumacz Weinera Dawida Hellego przełożył „wizerunki Czarnej Madonny” jako „pictures of Black Madonna” (przykład z: Kaczorowska 2000), można natomiast powątpiewać, czy taki przekład bez dodatkowych objaśnień powie wiele anglojęzycznym odbiorcom tekstu. Tym bardziej, że nawet tak renomowane dzieło leksykograficzne, jak The New Oxford Dictionary of English w haśle „Częstochowa” informuje: „It is famous for the statue of the black Madonna in its church” [słynie z pomnika (sic!) czarnej Madonny w miejscowym kościele].
Również w przypadku tytułów dzieł literackich (i imion ich bohaterów) tłumacz ma obowiązek sprawdzić, czy dany utwór był już tłumaczony na język docelowy i wykorzystać istniejące tłumaczenie; gdy istnieje więcej niż jedno tłumaczenie należy zwykle wybrać najbardziej znane, a więc Kubuś Puchatek, a nie Fredzia Phi Phi, Mechaniczna pomarańcza, a nie Nakręcana pomarańcza. Podobnie należałoby postąpić z cytatami z dzieł znanych autorów: tłumacz powinien posłużyć się istniejącymi przekładami, bo jego kolega po fachu, który miał do czynienia z całością utworu czy też większą częścią twórczości danego autora, z pewnością był lepiej przygotowany do tłumaczenia niż ktoś, kto ma przed sobą tylko krótki fragment tekstu w postaci cytatu. W dość licznej grupie studentów, którym poleciłem przetłumaczyć na polski fragment wstępu do Language, Throught and Realisty, fragment zawierający krótki cytat z artykułu samego B.L. Whorfa, zaledwie parę osób wpadło na to, że książka Whorfa była tłumaczona na polski i wobec tego można się posłużyć gotową wersją cytatu. Oczywiście pochwaliłem tych właśnie studentów, zwłaszcza że sumiennie przytoczyli źródło cytatu w przypisie do swojego tłumaczenia.
Gorzej, jeśli cytat uwikłany jest w dodatkowe uwarunkowania. W powieści Ingenious Pain A. Millera pewien reżyser postanawia wystawić Sen nocy letniej Szekspira z pacjentami szpitala dla umysłowo chorych. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy jednemu z pacjentów proponuje rolę „Bottom, the weaver”. Chory dostaje szału i wrzeszczy „I will play no weaver's ass”. Słowo „bottom” jest wieloznaczne i bardzo różnie było tłumaczone w kolejnych przekładach tej komedii na polski, na przykład jako „Spodek” przez J. Paszkowskiego, jako „Podszewka” przez S. Barańczaka. Oczywiście żadna z tych wersji nie wyjaśniała wzburzenia pacjenta, któremu „bottom” kojarzyło się z „tyłkiem”. W związku z tym w przekładzie powieści skorzystałem z tłumaczenia M. Słomczyńskiego, u którego „Bottom” nazywał się „Dupek”.
Z nieco innym problemem zetknąłem się podczas tłumaczenia Heaven: A History. W książce tej cytowano fragment hymny religijnego Isaaca Watta, który następnie był szczegółowo analizowany. Mimo istniejącego przekładu tego hymnu zdecydowałem się zaproponować własną wersję, która dokładniej przedstawiała pewne jego elementy będące przedmiotem analizy (ta ostatnia przygoda translatorska niesie z sobą jeszcze inne ciekawe implikacje dydaktyczne. Książce Heaven: A History - fascynującej historii wierzeń na temat życia pozagrobowego i jednocześnie niezwykle trudnemu zadaniu przekładowemu - poświęciłem rok wytężonej pracy, jednak nie ukazała się ona drukiem., bo wydawnictwo, które ją u mnie zamówiło, zbankrutowało. Historię tę opowiadam kolejnym pokoleniom adeptów tłumaczenia jako ostrzeżenie, by nie przyjmowali dużych zamówień od niepewnych zleceniodawców).
6. Ekwiwalent funkcjonalny
Pojęcie ekwiwalent funkcjonalny w niniejszej pracy obejmuje techniki określane przez Newmarka mianem ekwiwalentu funkcjonalnego i ekwiwalentu kulturowego. Zastosowanie ekwiwalentu funkcjonalnego polega na zastąpieniu nazwy (lub aluzji do niej) zjawiska lepiej znanego w kulturze wyjściowej nazwą (lub aluzją do niej) zjawiska lepiej znanego w kulturze docelowej. Takie rozwiązanie jest godne polecenia wtedy, gdy rzeczywiście nie da się znaleźć lepszego ekwiwalentu, gdy dany element nie odgrywa bardzo istotnej roli w tekście, a wszelkie inne rozwiązania byłyby „nieopłacalne”. Na przykład cytowane już parokrotnie Penny Lane w tekście Pipe Down można, moim zdaniem, zastąpić w polskim tłumaczeniu tytułem Yesterday, ponieważ pierwszy tytuł w przeciwieństwie do drugiego nie jest w kulturze polskiej powszechnie znany, a dodawanie przypisów do tak krótkiego tekstu nie miałoby sensu, ponieważ objaśnienie w tekście i tak zniweczyłoby zamysł autora, gdyż użycie hiperonimu (na przykład „znany przebój”) dawałoby ogólnik zamiast zamierzonego konkretu i wreszcie dlatego, że Penny Lane w owym tekście nie występuje przede wszystkim jako ta właśnie piosenka Beatlesów, lecz raczej jako konkretny przykład przebojów, które często słyszy się w wersjach instrumentalnych w miejscach publicznych.
Zastosowanie ekwiwalentu funkcjonalnego jest, jak sądzę, czasami również uzasadnione w tłumaczeniach literackich. Byłbym, na przykład, skłonny zrozumieć tłumacza Nice work Lodge'a, który sformułowanie „Debbie's cockney akcent” przełożył jako „Debbie powtarza w kółko „no” i „kurde””. Myślę, że w ten sposób powiedział więcej polskim czytelnikom niż tłumaczka Therapy tego samego autora, która „Has a Cockney akcent” przełożyła jako „mówił jak cockney” (przykład z: Gołębiowska 2000). Alternatywnym rozwiązaniem byłoby dodanie do zreprodukowanego wyrazu „cockney” objaśnień w przypisie, z tym, że musiałyby one nie tylko wyjaśniać, czym jest „cockney”, ale również informować polskiego czytelnika o znaczeniu posiadania takiego akcentu w czasie, w którym powstawały książki Lodge'a. Które rozwiązanie jest lepsze - to pierwsze, czy to trzecie? Nie wiem. Wiem natomiast, że nie zaakceptowałbym tłumaczenia drugiego, ponieważ uniemożliwia ono przeciętnemu czytelnikowi pełniejsze zrozumienie tego fragmentu tekstu.
Zdecydowanie natomiast zaprotestowałbym przeciwko używaniu takich ekwiwalentów funkcjonalnych, które odwołują się do nacechowania wzorców kulturowych obcych kulturze wyjściowej. Dlatego uważam za nieudane tłumaczenie „ruskich pierogów” we francuskim przekładzie Raportu o stanie wojennym Nowakowskiego jako „ravioli”; z podobnych względów nie podoba mi się tłumaczenie „chodzić na religię” jako „go to Sudany school” (Weiser Dawidek P. Hellego) czy „geszeft” jako „free enterprise” (Pamiętnik z powstania warszawskiego M. Białoszewskiego) (przykłady z: Ruta 2000, Kaczorowska 2000, Grajewska 2001).
7. Hiperonim
Użycie hiperonimu nie jest rozwiązaniem pożądanym., ponieważ zawsze „gubi” jakiś element kultury wyjściowej. Można je usprawiedliwić, gdy język docelowy nie dysponuje (znanym) ekwiwalentem danej jednostki języka wyjściowego, gdy jednocześnie dany element nie odgrywa istotnej roli w tekście oryginału i gdy inne techniki tłumaczeniowe dałyby jeszcze gorsze rezultaty. Dlatego można zrozumieć decyzję tłumacza Nice Work Lodge'a, który „A-levels” i „O-levels” przełożył jako „egzaminy”. Tłumaczka ksiązki Therapy tego samego autora wybrała inne wyjście: zdanie „I looked forward to leasing school as I had taken O-level examinations” przełożyła jako „Miałem zamiar skończyć edukację na egzaminach `O-level'”, dodając przypis: „Pierwszy z dwóch egzaminów zdawanych przez uczniów szkół średnich, z wybranych przedmiotów, zwykle w wieku 16 lat. Drugi, A'level, składany dwa lata później, jest warunkiem dostania się na studia”. Pomijając inne usterki przekładu, samo interesujące nas tutaj rozwiązanie (reprodukcja z objaśnieniem) jest też do przyjęcia, bo wyjaśnienie roli egzaminu O-level pozwala nam lepiej zrozumieć poziom aspiracji bohatera. Nie widzę natomiast żadnego uzasadnienia dla tłumaczenia „terraced Mouse” (Nice work) jako „dom” (przykłady z: Gołębiowska 2000). Wprawdzie sformułowanie to nie odgrywa większej roli w tekście, ale tłumacz miał do dyspozycji dwa polskie ekwiwalenty: „segment” i „szeregowiec”. Była już mowa o tym, dlaczego nie należy zastępować hiperonimem takich elementów jak Penny Lane w tekście Pipe Down.
8. Ekwiwalent opisowy
Ta technika podstawia opis czy też definicję za „termin” i w związku z tym może być stosowana tylko wtedy, gdy dany element pojawia się w tekście raz i nie odgrywa w nim bardzo znaczącej roli. Polskie określenie „cichociemni” w Raporcie ze stanu wojennego spełnia te warunki, nic więc dziwnego, że zostało przetłumaczone jako „men, who were parachuted into Poland during the Occupation” (przykład z: Ruta 2000). Nie zalecałbym natomiast użycia tej samej techniki, gdyby słowo to pojawiło się (choćby tylko jeden raz) w książce na temat okupacji. Dość problematyczne jest zastosowanie techniki opisowej w przypadku aluzji literackich, takich jak „szkiełko i oko”, „czucie i wiara” w Madame A. Libery. Tłumaczka bardzo sprawnie przedstawiła sens powyższego cytatu, przekładając go jako „no faith, excepr In reason, no sensibility, only sense” (przykład z: Kucińska 2001), jednak aluzja do Mickiewiczowskiej Romantyczności - jednego z najważniejszych wierszy w historii polskiej literatury - pozostanie dla odbiorców przekładu niewidoczne (a dla niektórych sformułowanie to zabrzmi jak nawiązanie do tytułu powieści J. Austin). Ekwiwalent opisowy - ze względu na brak innego dobrego ekwiwalentu - można zastosować w tłumaczeniu sformułowania „captive audiencje” w tekście Pipe Down.
9. Opuszczenie
Opuszczenie elementu kulturowego w tłumaczeniu jest absolutną ostatecznością, a w tłumaczeniach literackich, jak sądzę, rozwiązaniem niedopuszczalnym. Niezwykle drastyczny przypadek opuszczeń został opisany przez M. Tomicką (2000, 2002). Dotyczy on francuskiego przekładu Złego L. Tyrmanda. W tekście tym wyeliminowano liczne fragmenty dotyczące powojennych realiów i historii warszawy, pozbawiając tym samym książkę Tyrmanda jednego z jej podstawowych atutów.
W nowszych czasach opuszczenia nie SA zwykle tak radykalne i dotyczą najczęściej pojedynczych sformułowań. Przypomnijmy jednak, że pojedyncze sformułowania to często „całe światy ducha”. Opuszczenie w tłumaczeniu Madame Libery sformułowania „Wyspiański na weselu Rydla”, odcina czytelnika przekładu od wielu ciekawych i ważnych wątków polskiej kultury (zob. podrozdział o imionach własnych w tym rozdziale).
Dobór technik tłumaczeniowych zależeć będzie, rzecz jasna, od typu tekstu. W przypadku dzieł literackich, w którym celem tłumacza powinno być umożliwienie odbiorcy jak najpełniejszego odtworzenia bazy wypowiedzi i sygnalizowanych w tekście elementów bazy kognitywnej autora, częściej spotykamy się z wykorzystaniem reprodukcji i tłumaczeń syntagmatycznych (często z objaśnieniami). W krótkich tekstach użytkowych, na przykład w wykorzystywanych przeze mnie w celach dydaktycznych informacjach prasowych, dominować powinny chyba takie techniki, jak uznany ekwiwalent, ekwiwalenty funkcjonalne i opisowe czy hiperonimy. Przyjrzyjmy się kilku przykładom.
Jak wspomnieliśmy na początku rozdziału, nie wszystkie elementy kulturowe sprawiające trudność w tłumaczeniu wywodzą się z kultury wyjściowej. Równie trudne będzie przetłumaczenie elementu pochodzącego z kultury trzeciej, który w kulturze wyjściowej jest lepiej znany niż w kulturze docelowej. Tekst Topless In Rio opowiada o aresztowaniu kobiety na plaży w Rio za kąpiel bez stanika. Reakcją innych kobiet było paradowanie w stroju topless - tym razem policja nie interweniowała. Tekst kończy się zdaniem „Point for the girl from Ipanema”. Można podejrzewać, że aluzja do piosenki Jobima jest nieczytelna dla większości polskich odbiorców (a w każdym razie przedstawicieli młodego pokolenia), lepiej więc chyba zrezygnować z niej w tłumaczeniu. Ci z moich studentów, którzy zauważyli problem, zaproponowali następujące rozwiązania:
„Punkt dla kobiet z Rio” (hiperonim i rezygnacja z aluzji)
„Chałupy górą!” (ekwiwalent funkcjonalny - aluzja do piosenki/plaży znanej w Polsce)
„Chałupy Welcom to?” (jak wyżej - tym razem wyraźnie aluzja do piosenki)
„Punkt dla dziewczyny z plaży w Chałupach”.
Osobiście opowiedziałem się za neutralnym (i trochę bezbarwnym) pierwszym wariantem (swoisty przypadek hiperonimu), ale przyznałem, że dwa następne (w pewnym sensie ekwiwalenty funkcjonalne) dadzą się również zaakceptować, bo występujące w nich swojskie Chałupy są właściwie tylko konkretyzacją (metonimem) naturyzmu (i aluzją do znanej piosenki). Nie do zaakceptowania natomiast wydaje mi się wersja ostatnia, bo wprowadzona w niej „dziewczyna” dostarcza czytelnikowi mylnego tropu i każe rozwikłać zagadkę polskiej dziewczyny na plaży w Rio.
Ekwiwalent funkcjonalny nie musi być rodzimym elementem kultury docelowej, wystarczy, że jest w tej kulturze dobrze znany. Cytowany już kilkakrotnie tytuł piosenki Beatlesów Penny Lane można, jak pisałem, zastąpi c tytułem Yesterday, który również uznamy za ekwiwalent funkcjonalny, chociaż pochodzi z tej samej kultury co zastępowany oryginalny tytuł. Jednak w tekście przekładu spełni on funkcję taką samą jak Penny Lane.
Wydaje się, że „skazane na przemilczenie” są aluzje zawarte w tekstach Two Legs Bad i In-Flight Ford: „the crayon is mightier than the sworld” i „the pie we eat in the skies”. Ta pierwsza nawiązuje do znanego w kulturze anglosaskiej cytatu “the pen is mightier than the sworld” (E.G> Bulwer-Lytton, Oxford Concise Dictionary of Quotations), ta druga do piosenki Joe Hilla Preacher and the Slave: “Work and pray, live on hay, // You'll get pie in the sky when you die”.
Oczywiście “the pen.crayon is mighter than the sworld” można przetłumaczyć na polski syntagmatycznie i zawarta w tych sformułowaniach metafora będzie czytelna dla polskiego odbiorcy: „pie in the sky” można zastąpić funkcjonalnie ekwiwalentnymi „pieczonymi gołąbkami”. Jednak w obu przypadkach zginą aluzje do konkretnych autorów i konkretnych wydarzeń, chyba że zdecydujemy się na przypisy, co w tak krótkich tekstach informacyjnych wyglądałoby dość dziwacznie. A zatem znowu nie mamy do czynienia z nieprzekładalnością absolutną. Przecież możemy zapoznać czytelnika przekładu ze źródłem i okolicznościami powstania cytatów. Nie robimy tego, bo w tak krótkich tekstach, w których owe cytaty są jedynie ozdobnikami po prostu nam się to nie opłaca. Nie zmienia to zresztą faktu, że zawsze domagam się od moich studentów informacji na temat pochodzenia tych zwrotów. Choć omawiane dwa teksty można przetłumaczyć na polski nie mając wiedzy na ten temat, to prawdziwy tłumacz powinien dotrzeć do sedna sprawy.
Specyficznym elementem nacechowanym kulturowo są imiona własne. Stanowią one bardzo ciekawy problem tłumaczeniowy utrudniający życie tłumaczom wielu specjalności. Problem ten ze szczególna wyrazistością występuje w tłumaczeniach tekstów o tematyce geograficznej, turystycznej i historycznej oraz w przekładach literatury pięknej.
Imiona własne stanowiły też wyzwanie dla językoznawców o nastawieniu logiczno-formalistycznym (zob. E. Grodziński 1973; ciekawy opis historii zmagań językoznawców i filozofów z problemem imion własnych znajdziemy w książce L. Berezowskiego Articles and proper names 2001), ponieważ należą do tych zagadnień językowych, które wyjątkowo źle poddają się formalizacji czy choćby precyzyjnemu zdefiniowaniu. Usiłując wcisnąć imiona własne w ramy formalistycznego opisu, wygłoszono na ich temat szereg kategorycznych sądów w rodzaju: „imiona własne nie mają znaczenia; imiona własne nie rządzą się regułami morfologicznymi; imiona własne nie mają synonimów; imiona własne nie mają wartości opisowej; imiona własne nie mają konotacji” (zob. np. L. Manini 1996). Niestety wszystkie te uogólnienia zawierają w najlepszym przypadku tylko część prawdy.
Imiona własne mają znaczenie - jeśli nie przypiszemy wyrazowi znaczenie jakiegoś szczególnego sensu, sprzecznego z potocznym rozumieniem tego słowa i ze zdrowym rozsądkiem. I tak na przykład imiona własne, takie jak Warszawa, Kubuś Puchatek czy Szekspir znaczą dla mnie bardzo wiele. warszawa to miasto, w którym się urodziłem i wychowałem, Kubuś Puchatek to jedna z moich ulubionych postaci literackich, Szekspir to tajemnicza postać, o której życiu niewiele wiadomo, a która napisała szereg arcydzieł w rodzaju Hamleta, Makbeta, Romea i Julii, które to sztuki bardzo lubię i o których chętnie rozmawiam. Warto przy tej okazji zauważyć, że istnieje zapewne więcej podobieństw między rozumieniem wyrazu „Shakespeare” przez wykształconego Anglika i wykształconego Polaka niż między interpretacjami tego imienia własnego, jakie są udziałem wykształconego i niewykształconego Anglika. Takie międzykulturowe podobieństwa zawdzięczamy tłumaczom. Jeśli uznamy, że są one wartością pozytywną, to należałoby przyjąć również, że lepsze jest słabe tłumaczenie niż żadne. Nawet nieudany przekład otwiera użytkownikom języka docelowego furtkę, przez która mogą wejść na pewne obszary kultury wyjściowej. Zły przekład daje ponadto impuls do nowych, lepszych tłumaczeń.
J. Grzenia czyni rozróżnienie między zakresem znaczeniowym a treścią znaczeniową i pisze:
Wyrazy Góra i Jawor użyte w zdaniu wskazują miejscowości - obiekty jednostkowe, tym różnią się od nazw pospolitych góra i jawor, oznaczające całe grupy obiektów. To oznacza, że nazwy własne w odróżnieniu od pospolitych mają wąski zakres znaczeniowy, jednak za to ich treść znaczeniowa jest bardzo bogata. Wyraz miasto może oznaczać równie dobrze małą miejscowość jak wielką metropolię w dowolnym miejscu na świecie. Wyraz Paryż oznacza miasto, które umielibyśmy drobiazgowo scharakteryzować, podając np. położenie geograficzne, opisując wygląd zabytków, opowiadając o jego historii i roli w kulturze (1998: 18).
Powyższy wywód nie jest jednak do końca przekonujący. To prawda, że rzeczowniki pospolite, w przeciwieństwie do imion własnych, mogą być używane w dwojaki sposób: gatunkowo - w odniesieniu do typów, klas, gatunków, rodzajów obiektów - a także specyficznie - w odniesieniu do konkretnych obiektów. Jednak w tym drugim zastosowaniu ich „treść znaczeniowa” może być równie bogata jak „treść znaczeniowa” imion własnych, na przykład jeśli wyraz „Paryż” będę mógł zastąpić w danym tekście wyrazem „miasto”, to zakres znaczeniowy tego rzeczownika pospolitego bardzo się zawęzi, a jego treść znaczeniowa będzie równie bogata co treść znaczeniowa imienia własnego „Paryż”.
J. Kuryłowicz (1980) słusznie zauważa, że imiona własne nie są elementem o charakterze wyłącznie deiktycznym. Jednak pisząc, że mogą one również informować o tym, czy dany obiekt jest ożywiony, czy nie i ewentualnie o jego płci, nie docenia zakresu znaczenia imion własnych. Jeśli w procesie komunikacji używamy, przykładowo, imienia „Piotr”, to zakładamy, że nasz rozmówca nie będzie miał problemów z ustaleniem, o którego Piotra chodzi - taka jest istota i sens identyfikacji w procesie komunikacji. Zatem mówiąc „Piotr” informujemy odbiorcę nie tylko o tym, że mamy na myśli człowieka płci męskiej, którego rodzice nazwali Piotr. Odwołujemy się również do naszej wspólnej wiedzy o tym właśnie Piotrze, a zwykle także informujemy, wymieniając tylko imię, w jakim celu go używamy. Co więcej, odbiorca w miarę potrzeb, możliwości, stanu ducha itp., zaktywizuje takie informacje, jak „Piotr jest wysokim brunetem; Piotr to fajny kumpel; Piotr się niedawno ożenił” i tak dalej. L. Wittgenstein nie ma zatem racji, kiedy pisze, że znaczeniem nazwy jest nazywany obiekt (Wittgenstein 1997: 13). Znaczeniem imienia własnego jest reprezentacja danego obiektu w naszym umyśle.
Imiona własne rządzą się regułami morfologicznymi (i ogólnie regułami gramatycznymi - por. I. Bagajewa 1993b: 350) tak jak wszystkie inne grupy wyrazów. Imiona własne mogą mieć synonimy, np. Shakespeare - the Bard - the Bard of Avon; Stanisław Ignacy Witkiewicz - Witkacy; Jan Wawrzyniak - Janek (Wawrzyniak) - Jaś - Jasio - Jan itd.
Imiona własne mogą mieć wartość opisową, na przykład the Bard, szybki Bill, Ryszard Lwie Serce czy Złotoryja. Mają one zwykle całe gamy konotacji - wystarczy przypomnieć, ile emocji jeszcze niedawno budziło użycie imienia własnego „Danzig”. Nie jest również prawdą, że imiona własne są nieprzejrzyste („marked by a total lack of motivation”, „from a synchronic perspective… generally opaque” - Manini 1996: 162) i arbitralne. Wydaje się, że zwolennicy tezy o arbitralności czy konwencjonalności imion własnych mylą dwie perspektywy, z których można patrzeć na ten problem językowy - perspektywę synchroniczną i diachroniczną. O ile z perspektywy synchroniczne można powiedzieć, że niektóre imiona własne (np. tytułu) „znaczą” zwykle więcej niż inne (np. niektóre nazwiska), o tyle należy podejrzewać, że z perspektywy diachronicznej wszystkie imiona własne były kiedyś imionami znaczącymi. Imiona własne podlegają procesowi konwencjonalizacji, swoistego zaniku znaczenia - im bardziej tradycyjne, im starsze jest dane imię własne, tym słabiej dostrzegamy jego znaczenie motywacyjne, czyli powody, dla których danemu obiektowi nadano takie imię a nie inne. Wiąże się to z dwoma zjawiskami:
Stępia się nasza wrażliwość na sens danego imienia własnego, wielokrotnie powtarzane powoduje słabnięcie wyrazistości znaczenia motywacyjnego;
Trudniej jest nam dostrzec/ustalić etymologię danego imienia własnego; na ogół nie znamy znaczenia motywacyjnego takich imion własnych jak Warszawa, Jeremi czy Hejwowski, choć w okresie ich powstawania znaczenie to musiało być oczywiste dla użytkowników tych nazw.
Ponieważ imiona własne interesują nas tu przede wszystkim z tłumaczeniowego punktu widzenia, nie musimy podejmować syzyfowej pracy formułowania ich ścisłej definicji. Dla naszych celów wystarczy, jeśli przedstawimy pewne najważniejsze cechy tej grupy jednostek leksykalnych. Imiona własne są wyrazami lub grupami wyrazów (najczęściej rzeczownikami bądź grupami rzeczownikowymi, choć mogą w tej roli występować również znominalizowane przymiotniki, a w gruncie rzeczy wszystkie części mowy i wszelkie kombinacje wyrazów), których używamy dla identyfikacji konkretnego i w danym kontekście unikatowego obiektu - człowieka, zwierzęcia, przedmiotu, miejsca, istniejącego obecnie bądź w przeszłości czy tylko w ludzkiej wyobraźni. Oczywiście w tym ostatnim przypadku chodzi o obiekty, którym nadajemy cechy obiektów konkretnych. Przy tej okazji warto zauważyć, że mówiąc o językowej identyfikacji obiektów mamy na myśli sytuację, w której jeden uczestnik aktu komunikacji używa pewnego wyrazu bądź wyrażenia (imienia własnego), które innemu uczestnikowi aktu komunikacji pozwoli zidentyfikować w swym umyśle obiekt, który nadawca miał na myśli. Zatem obracamy się tu w sferze mentalnych reprezentacji obiektów i z tego punktu widzenia nie ma to większego znaczenia, czy dany obiekt istnieje w otaczającej nas rzeczywistości. Istotne jest, czy dysponujemy odpowiednią strukturą pamięci, która pozwala go identyfikować i czy struktura ta zawiera nazwę użytą przez nadawcę.
Ponadto imiona własne charakteryzują się powtarzalnością - imię własne, które się „przyjęło”, tzn. zostało zaakceptowane jako takie przez co najmniej dwóch użytkowników danego języka, może być stosowane wielokrotnie, dopóki nie wyjdzie z użycia (przestanie być potrzebne w związku z zapomnieniem obiektu, który nazywało, lub zostanie zastąpione innym).
I wreszcie po trzecie, imiona własne nie wymagają zwykle dodatkowych form identyfikacji - nie towarzyszą im na ogół identyfikujące przydawki w postaci przymiotników, grup przyimkowych czy zdań identyfikujących. Niezwykle rzadko musimy uciekać się do takich wyrażeń, jak „ten wyższy Jan Kowalki; ten Szekspir ze Stratfordu; ten Jan Nowak, który mieszka koło supersamu”. Tego typu sytuacje, choć czasem się zdarzają, SA przez nas odbierane jako nietypowe i nienormalne, na przykład zwrotu „ten Szekspir ze Stratfordu” używam wtedy, kiedy zapoznaję studentów z różnymi teoriami na temat autorstwa Hamleta, Makbeta itp., czyli w sytuacjach, kiedy kwestionowana jest tożsamość identyfikowanego obiektu.
Co prawda niektóre imiona własne mogą wyglądać jak rzeczownik z identyfikującymi przydawkami - „Man-who'does-not-put-his-foot-for-ward-in-a-hurry”, „Lady-who-asks-a-very-many-questions” (Just so Stories R. Kiplinga) czy choćby Stratford-on-Avon, Nowe Miasto nad Pilicą, Biernat z Lublina - jednak przy bliższej analizie okaże się, że to, co na pierwszy rzut oka wygląda jak identyfikująca przydawka, jest naprawdę częścią imienia własnego, której albo w ogóle nie można opuścić, albo tylko w przypadku tworzenia familiaryzmów - nazw, które mogą funkcjonować wśród ludzi wtajemniczonych lub w sytuacji wskazującej na kolejne odniesienie do tego samego obiektu. I tak, na przykład, mieszkańcy Nowego Miasta nad Pilicą i okolic rzadko pewnie używają pełnej nazwy miasta, w artykule o Biernacie z Lublina druga część imienia własnego „z Lublina” będzie pewnie wielokrotnie opuszczana, podobnie jak znajomi Jana Wawrzyniaka będą o nim często mówić „Jaś”, a czasem nawet „J.W.”
Reasumując, imię własne to jednostka leksykalna używana wielokrotnie do identyfikacji danego konkretnego, unikatowego w danym kontekście obiektu, z reguły nie wymagająca stosowania dodatkowych technik identyfikacyjnych.
Ilekroć wyraz czy zwrot używany zwykle z funkcji imienia własnego zostanie użyty w inny sposób - nie do identyfikacji konkretnego obiektu, tzn. „gatunkowo” a nie „jednostkowo” - tylekroć należy podejrzewać, że nie mamy już do czynienia z imieniem własnym, lecz z apelatywem odnoszącym się do całej klasy obiektów noszących pewne cechy obiektu, któremu przysługuje dane imię własne, na przykład „Nie każdy może zostać Einsteinem (= wielkim uczonym)”, „Kochanowscy (= wielcy poeci) rodzą się raz na sto lat”, „Mława (= agresywna ciemnota i chamstwo) atakuje” (sformułowanie używane w mediach w latach 70.), „Arktyka wygra” (ten ostatni apelatyw, który jest jednocześnie poetycką metaforą, pozostawię bez wyjaśnień).
Imiona własne pisane są zwykle wielką literą (w każdym razie w językach, które nas tu będą najbardziej interesować, tj. w polskim i angielskim), choć nie jest to ich cecha istotna, zdarzają się powiem prawdziwe imiona własne pisane małą literą (e.e. cummings) jak i apelatywy, które utraciły cechy imion własnych, pisane wielką literą (np. Einstein, Kochanowski, Mława, Arktyka w podanych powyżej przykładach); trzeba też pamiętać o tym, że niektóre grupy wyrazów pisane w języku angielskim wielką literą, po polsku zaczynają się od małej litery (np. nazwy języków, których nie zaliczylibyśmy do imion własnych ze względu na abstrakcyjny charakter nazywanych obiektów czy marek samochodów stosowanych w odniesieniu do konkretnych pojazdów, których również nie włączylibyśmy do grupy imion własnych, ponieważ odnoszą się do wielu egzemplarzy danego gatunku).
Pojęcia abstrakcyjne mogą zostać obdarzone imionami własnymi tylko wtedy, kiedy dokonamy ich reifikacji czy personalizacji, tj. wtedy, kiedy utracą swój czysto abstrakcyjny charakter, przestaną być pojęciami abstrakcyjnymi, zwykle w kontekście alegorycznym czy baśniowym. Dobrym przykładem takiej personifikacji pojęć abstrakcyjnych jest angielski moralitet Everyman.
Imiona własne nazywają bardzo zróżnicowane fragmenty rzeczywistości. Mogą się odnosić do ludzi (postaci historycznych, znanych ludzi żyjących obecnie, zwykłych śmiertelników, bohaterów literackich), zwierząt (naszych domowych piesków i kotków, bohaterów literackich i filmowych), miejsc (państw, miast, gór, rzek itp., ale także naszych ulubionych miejsc na piknik), przedmiotów (domów, samochodów, okrętów, zabawek, dzieł sztuki). Wynika z tego, ze do kategorii imion własnych zaliczymy nie tylko tak oczywiste przykłady, jak napoleon, Jan Kowalski, Kubuś Puchatek, Lassie, Myszka Miki, Stany Zjednoczone, Polska, Londyn, Wisła, Nowy Świat, Zakątek Puchatka, Zielone Wzgórze, Cutty Sark, ale także wyraz Miś, jeśli dziecko tak właśnie nazywa swoją ulubiona przytulankę. Przyjmiemy także, że imionami własnymi są tytuły książek, filmów, obrazów, piosenek itp., choć ta ostatnia podgrupa imion własnych na pierwszy rzut oka różni się nieco od antroponimów czy toponimów (por. Grzenia 1998: 19-20).
W tym rozdziale skoncentrujemy się na antroponimach i toponimach - nazwach ludzi (w tym uczłowieczonych zwierząt i innych stworów) i nazwach miejsc; zupełnie natomiast pominiemy problem tłumaczenia tytułów, który został opisany w innym miejscu (Hejwowski 2004)
Imiona własne są niezwykle ciekawym problemem tłumaczeniowym, nie tylko ze względu na ich różnorodność strukturalną i nie tylko ze względu na różnorodność obiektów, które nazywają, ale przede wszystkim ze względu na ich nacechowanie kulturowe, które w tłumaczeniach, zwłaszcza w tłumaczeniach literatury pięknej budzi szereg napięć, dylematów i konfliktów.
Najważniejsze z tych konfliktów to:
1. Konflikt między „znaczącym”, czy raczej intencjonalnym imieniem własnym (które należałoby przetłumaczyć, by przekazać czytelnikowi przekładu jego sens), a obcym kontekstem kulturowym (w którym nie powinny występować swojsko brzmiące imiona własne). Jak już zaznaczaliśmy, przyjmujemy, że wszystkie imiona własne są znaczące i to na dwa różne sposoby: po pierwsze, każde imię własne musi coś znaczyć przynajmniej dla jednego uczestnika aktu komunikacyjnego, skoro zostaje użyte w rozmowie: może na przykład określać miejsce, w którym lubi on przebywać, lub człowieka, którego dobrze zna; po drugie, każde imię własne ma znaczenie motywacyjne, które, nawet jeśli jest strukturalnie nieczytelne, może zwykle być odnalezione w odpowiednim słowniku etymologicznym lub innym tekście źródłowym. Dlatego też w powyższym kontekście używamy wyrazu „znaczący” w cudzysłowie, w takim sensie, w jakim literaturoznawcy piszą o znaczących nazwiskach w utworach literackich. Lepszym określeniem jest intencjonalne imiona własne, jako że imiona takie przekazują jakiś zamysł autora. Nazwisko „Szczuka” użyte w Popiele i diamencie nie jest imieniem intencjonalnym i jego nosiciel mógłby się równie dobrze nazywać „Nowak” (choć zapewne nie Radziwiłł). Gdyby jednak nazwisko Szczuka nosił bezwzględny biznesmen w powieści polskiej napisanej w latach 90., to uznalibyśmy zapewne, że jest to nazwisko intencjonalne, celowo użyte przez autora jako narzędzie dodatkowej charakteryzacji bohatera, a może również po to, by nawiązać do znanej powieści Andrzejewskiego.
2. Konflikt między postulatem wierności wobec oryginału a niepożądanymi konotacjami obcego imienia własnego w kulturze docelowej. O. Wojtasiewicz podaje następujący przykład:
Pani Zofia Szleyenowa przekładając raz wiersz N. Guillena o Kubie, rodzinnej wyspie poety, zorientowała się w pewnym momencie, że zawarte w tym wierszu zwroty na temat Boga wywołują u polskiego czytelnika przekładu nieoczekiwane humorystyczne skojarzenia związane z polskim powiedzeniem „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Skojarzenia takie najprawdopodobniej nie powstają przy tłumaczeniu tego wiersza na jakikolwiek inny język, ale w przekładzie polskim narzucały się tak gwałtownie i tak całkowicie wbrew ogólnemu nastrojowi utworu, że trzeba było „Kubę” zastąpić przez „wyspę”. (Wojtasiewicz 1957/1992: 24).
Niepożądany dysonans pojawia się również w polskim przekładzie Cierpień młodego Wertera Goethego, gdy podczas romantycznej sceny młodzi bohaterowie wymieniają tylko jedno słowo: „Klopstock”. Tutaj jednak tłumacz jest bezradny: nie może zastąpić nazwiska „Klopstock” słowem „poeta”, nie wolno mu też oszukiwać polskiego czytelnika zastępując to nazwisko innym. Pozostaje zatem jedynie zamieścić odpowiedni przypis, który poinformuje polskiego czytelnika, kim był Klopstock i złagodzi nieco humorystyczny efekt brzmienia tego nazwiska dla polskiego ucha.
Konflikt między postulatem wierności wobec oryginału a niepożądaną (z punktu widzenia odbiorcy przekładu) formą imienia własnego, mogącą sprawiać trudności z prawidłowym odczytaniem czy odmianą obcego imienia własnego.
Tłumacz stojący w obliczu takich problemów ma do dyspozycji kilka sposobów postępowania:
1. Pozostawienie obcego imienia własnego w jego oryginalnej wersji (reprodukcja)
a) bez żadnych dodatkowych objaśnień;
b) z przypisem na dole strony lub objaśnieniem w tekście.
2. Minimalną modyfikację obcego imienia własnego, delikatny retusz dostosowujący obce imię własne do wymogów ortograficznych czy gramatycznych języka docelowego (np. opuszczenie znaków diakrytycznych nie występujących w ortografii języka docelowego),
3. Transkrypcję obcego imienia własnego (w przypadku języków używających różnych alfabetów).
4. Tłumaczenie obcego imienia własnego
a) zastąpienie obcego imienia własnego uznawanym ekwiwalentem języka
docelowego;
b) zastąpienie obcego imienia własnego ekwiwalentem wymyślonym przez tłumacza;
c) zastąpienie obcego imienia własnego jednostka języka docelowego, która nie jest imieniem własnym (hiperonimem lub omówieniem)
5. Zastąpienie obcego imienia własnego imieniem własnym języka docelowego nie będącym jego ekwiwalentem (w żadnym z bardziej rozpowszechnionych znaczeń wyrazu ekwiwalent).
6. Opuszczenie własnego imienia obcego (niekiedy wraz z najbliższym kontekstem.
Możliwe są też kombinacje powyższych technik, na przykład w przypadku wieloczłonowych toponimów, część rodzajowa typu „ulica, plac, góry” itp. Może zostać przetłumaczona za pomocą typowego ekwiwalentu, a część gatunkowa przeniesiona z drobnymi modyfikacjami lub bez. Dla analizy i oceny konkretnych przykładów tłumaczeń imion własnych, jakie spróbujemy przeprowadzić w drugiej części rozdziału, istotna będzie przyjęta w niniejszej pracy koncepcja ekwiwalencji (patrz: rozdział 4.).
Należy jeszcze raz podkreślić, że w przypadku elementów nacechowanych kulturowo, a więc także imion własnych, nie może być mowy o identyczności reakcji odbiorców oryginału i odbiorców przekładu. Imię własne pochodzące z kultury wyjściowej będzie zwykle budzić znacznie więcej skojarzeń u odbiorców oryginału; dysponują oni na ogół znacznie bogatsza reprezentacją mentalną tego imienia (na ogół, warto bowiem pamiętać o zamieszczonym powyżej zastrzeżeniu na temat znaczenia nazwiska „Shakespeare” dla różnych odbiorców). Nie zmienia to jednak faktu, że ludzie czytają przekłady i że ich interpretacja takiej lektury w znacznym stopniu pokrywa się z interpretacją czytelników oryginału, a tylko w niewielkim stopniu - różni.
Nie powinniśmy zatem mówić o „obcości w odbiorze przekładu” (Lewicki 2000). Człowiek sięgający po przekład na ogół wie, że ma do czynienia z utworem literackim, który powstał w nieco innych realiach; w związku z tym oczekuje pewnej inności i jest jej ciekaw. Zamiast mówić o obcości w recepcji, mówmy zatem o percepcji inności. Owa inność, rozumiana jako pewien egzotyzm, jest przyprawa dzieła literackiego, Kontynuując tę kulinarną metaforę można dodać, że tłumacz powinien czuwać, by tej przyprawy nie było za dużo ani za mało, ale tyle, ile w oryginalnym przepisie. Autor nie bez powodu umieścił swój utwór w pewnych realiach, nie bez powodu zaopatrzył go w pewne aluzje i odwołania do pewnych faktów kulturowych, nie bez powodu nadał swoim bohaterom takie a nie inne imiona i nazwiska. Rolą tłumacza nie jest zmienianie autorskiej wizji, korygowanie autorskiej bazy tekstu. Wręcz przeciwnie - tłumacz ma się starać, by wszystkie „tropy” , wszystkie odesłania, odwołania i aluzje były dostępne dla czytelnika przekładu. Dostępne, co niekoniecznie oznacza podane na talerzu. Dostępność oznacza możliwość zrozumienia tekstu na poziomie bazy wypowiedzi (z podobna łatwością czy trudnością, z jaką jest on zrozumiały dla czytelników oryginału) oraz szansę dotarcia do wszystkich treści i znaczeń, do jakich dotrzeć może czytelnik oryginału, czyli szansę odtworzenia bazy kognitywnej autora. Oczywiście w przypadku czytelnika przekładu znaczna część takich szans nie zostanie zrealizowana, a te, które ów czytelnik wykorzysta, będą od niego wymagały większego wysiłku niż od czytelnika oryginału. Ale ta dysproporcja jest przecież wkalkulowana w samą ideę przekładu! Nikt, kto miał jakikolwiek kontakt z innymi narodami, z innymi kulturami, nie oczekuje, że będzie rozumiał ludzi z innych krajów tak dobrze jak swoich sąsiadów. Trochę to przykre, że trzeba przypominać takie oczywistości, ale od kilku lat mamy do czynienia z szumem informacyjnym, z którego wyłowić można najczęściej dwa słowa: „foreignizing” i „domesticating” (np. Venuti 1995) - „egzotyzacja” i „udomowienie”. Ani jedno, ani drugie. Wróćmy do niemodnego słowa „wierność”. Wierność nie wobec litery tekstu, lecz wobec jego prawdziwego znaczenia, które nazwaliśmy bazą wypowiedzi i bazą kognitywną.
Nie należy zresztą demonizować owych różnic kulturowych. Istnieje przecież pewien wspólny mianownik - wyznaczony przez biologię, środowisko, uczestnictwo w szerzej rozumianej tradycji kulturowo-cywilizacyjnej, przez naszą zdolność do wczuwania się w sytuację innego człowieka - który pozwala nam się porozumiewać nie tylko z naszymi bliskimi, nie tylko z członkami naszej grupy etnicznej, ale również z użytkownikami innych języków wychowanymi w częściowo odmiennych tradycjach kulturowych. Gdyby nie ów wspólny mianownik, nie byłoby można uprawiać teorii tłumaczenia, choćby z tego powodu, że tłumaczenie nie byłoby możliwe. Trzeba też podkreślić, że to, co wspólne, nie jest wcale wąskim marginesem. Mamy tendencję do wyolbrzymiania różnic i pomniejszania podobieństw, ponieważ różnice bardziej rzucają się w oczy i są zwykle ciekawsze. Stąd w literaturze na temat tłumaczenia roi się od dramatycznych przykładów zaczerpniętych zwykle z tłumaczeń z hebrajskiego na któryś z języków Indian Amazonii, nikt natomiast nie wspomina o tym, że „dać komuś do zrozumienia”. To po angielsku „to give somebody to understand”; w wielu książkach pisze się o tym, że Eskimosi mają wiele wyrazów na określenie śniegu, nigdzie nie spotkałem natomiast tezy, że igloo to też dom i że jest bardzo prawdopodobne, że Eskimos zrozumiałby metaforę „ciepło domowego ogniska”.
Zadaniem tłumacza jest wykorzystanie tego wspólnego mianownika i zbudowanie takiego tekstu w języku docelowym, który umożliwi odbiorcom przekładu rekonstrukcję bazy wypowiedzi (i ewentualnie fragmentów bazy kognitywnej) w miarę możliwości jak najbardziej podobnej do bazy autora i/lub odbiorcy oryginału. Owo „i ewentualnie” w poprzednim zdaniu nabiera szczególnego znaczenia, kiedy mamy do czynienia z dużym przedziałem czasowym między powstaniem utworu a jego przekładem. Istnieje wtedy wysokie prawdopodobieństwo, że dzisiejsi odbiorcy dzieła odczytują je inaczej niż współcześni autorowi. Tłumacze wybierają wtedy między archaizacją a uwspółcześnieniem tekstu przekładu, zwykle decydując się na którąś z dróg pośrednich (ciekawy opis tego problemu znaleźć można w: Berezowski 2000).
W większości przypadków tłumacz ma do dyspozycji własną wiedzę o świecie, w szczególności o obu kulturach, własną intuicję, znajomość obu języków. Dysponując tym ograniczonym arsenałem, tłumacz próbuje identyfikować się z autorem, odbiorcą oryginału i odbiorcą przekładu i stworzyć tekst, który - jego zdaniem i na tyle, na ile jest to możliwe - będzie ekwiwalentny wobec tekstu oryginału (`ekwiwalentny” w sensie wyjaśnionym powyżej). Bardzo często istotnym elementem tworzenia owej ekwiwalencji będą decyzje dotyczące imion własnych w tekście.
Autentyczne imiona własne pojawiające się w literaturze pięknej, to zwykle nazwiska postaci historycznych - pisarzy, artystów, polityków, wodzów itp. - tytuły dzieł literackich, obrazów itd. oraz nazwy geograficzne - toponimy. W przypadku nazwisk postaci historycznych tłumacz ma niewielkie pole manewru: najczęściej pozostawia obce nazwisko bez zmian, w nielicznych przypadkach dysponuje uznanym odpowiednikiem imienia własnego w języku docelowym (Kartezjusz, Szekspir, Jerzy Waszyngton); ewentualnie może rozważać opuszczenie obcego imienia własnego. Wydaje się, że ta ostatnia technika stosowana jest asymetrycznie: w większym stopniu wobec dzieł z literatur mniej popularnych, kultur mniej rozpowszechnionych; mam wrażenie, że tłumacze literatury polskiej na angielski bardziej skłonni są opuszczać mniej znane (na świecie) polskie nazwiska niż tłumacze przekładający dzieła literatury angielskiej i amerykańskiej na polski. I tak na przykład tłumaczka Madame Libery bez pardonu wycina „Wyspiańskiego na weselu Rydla”, z Grottgera zaś robi Delacroix (Kucińska 2001). Powstaje tu jednak pytanie, czy tłumacz ma prawo do tego typu ingerencji w tekst oryginału? Jeśli założymy, że tłumacz ma być ambasadorem obcej kultury w swoim kraju, że ma dopomagać w „dialogu kultur”, pokazywać swoim czytelnikom obce światy i inne światopoglądy, to na powyższe pytanie trzeba będzie odpowiedzieć przecząco. Grottger to nie Delacroix, a Wyspiański to jeden z najwybitniejszych europejskich dramaturgów. Tego wszystkiego tłumacz nie ma prawa „odfiltrować”, bo sprzeniewierza się wtedy autorowi tłumaczonego przez siebie dzieła i całej kulturze oryginału. Przyjmiemy zatem, że w imię lojalności wobec kultury oryginału i autora oryginalnego tekstu tłumacz nie ma prawa eliminować istotnych elementów wyjściowej kultury, choćby nawet były one istotne tylko w ramach tejże wyjściowej kultury. No dobrze, powie „dynamiczny tłumacz”, ale przecież sformułowanie „Wyspiański na weselu Rydla” nigdy nie powie amerykańskiemu czytelnikowi tyle, co polskiemu; gdzie tu zatem podobieństwo baz kognitywnych odbiorców? Odpowiadając na taką wątpliwość, trzeba przypomnieć kilka podstawowych prawd na temat tłumaczenia. Po pierwsze, żaden tłumacz nie oczekuje, że jego przekład będzie automatycznie wywoływał konstrukcję dokładnie takich samych baz kognitywnych jak bazy kognitywne autora i odbiorcy oryginału (tak jak je widzi tłumacz). Odbiorca nie wychowany w Polsce nie może reagować na polskie realia tak samo jak czytelnik polski. Wręcz przeciwnie, to, co dla Polaka będzie „swojskie i nasze”, dla cudzoziemca często stanowić będzie o egzotyce utworu. Ta dysproporcja jest jednak wpisana w działalność tłumaczeniową - to nieuchronne przesunięcie bazy kognitywnej odbiorcy przekładu względem bazy kognitywnej odbiorcy oryginału. Trzeba przy tym pamiętać, że realia nie są zwykle dominującą wartością utworu literackiego - realia dominują w przewodnikach, podręcznikach historii - od dzieła literackiego oczekujemy czegoś więcej. Po drugie, należy pamiętać, że bazy kognitywne zawierają pewne jądro, część niezbędna do interpretacji tekstu, którą nazwaliśmy bazą wypowiedzi. W tym sensie odczytanie fragmentu „jak Wyspiański na weselu Rydla” nie powinno sprawić żadnemu czytelnikowi najmniejszych trudności: z kontekstu, w jakim owo sformułowanie się pojawia, łatwo można wywnioskować, że chodzi tu o jakąś romantyczna postać, która nie bierze udziału w zabawie innych, tylko się jej przygląda. Na tym poprzestanie przeciętny czytelnik. Można jednak wyobrazić sobie czytelnika niezwykle dociekliwego, który zainteresuje się polska kulturą i przeczytawszy o „Wyspiańskim na weselu Rydla”, zechce się dowiedzieć czegoś bliższego na temat tego zdarzenia i tych postaci, a może nawet przeczyta Wesele w angielskim tłumaczeniu (zob. Bałuk-Ulewicz 2000).
Tłumaczka Madame uznała zapewne, że taki scenariusz jest zupełnie nieprawdopodobny, wręcz niemożliwy. Ja byłbym ostrożniejszy: historia odnotowuje przypadki fascynacji innymi kulturami, które często owocowały nowymi dziełami czy choćby nowymi tłumaczeniami. Kilka lat temu w małym angielskim mieście Buxton miałem okazję odbyć ciekawa rozmowę na temat współczesnej literatury polskiej z pewnym sympatycznym Anglikiem, z zawodu murarzem. Mój rozmówca wiedział na ten temat naprawdę bardzo dużo, obawiam się, że więcej ode mnie, chociaż mógł czytać literaturę polską tylko w przekładach, a z Polska bynajmniej nie łączyły go żadne więzi rodzinne.
Kultura żyje ciągłością. Jest siatką powiązań, systemem odniesień, aluzji, polemik, ataków, cytatów, plagiatów, hołdów składanych wcześniejszym twórcom, pastiszów i parodii. Jeśli uznamy, że tak rozumiana ciągłość stanowi istotę kultury, to musimy dojść do wniosku, że żaden tłumacz nie ma prawa pochopnie przecinać oczek owej sieci.
Przypuszczam, że właśnie ze względu na szacunek i lojalność wobec autora i kultury wyjściowej oraz świadomość kulturowej ciągłości żaden z tłumaczy Cierpień młodego Wertera nie odważył się na zastąpienie nazwiska Klopstock jakimś innym, choć niewątpliwie brzmienie tego nazwiska w kontekście polskiego przekładu burzy romantyczna atmosferę sceny, w której to nazwisko pada.
Realistyczne imiona i nazwiska nie powinny w zasadzie ulegać zmianom w przekładzie. Pojawiają się one najczęściej w utworach osadzonych w konkretnych realiach i są zwykle częścią tła kulturowego, zatem jeśli tłumacz nie zamierza przenieść miejsca akcji tłumaczonego utworu, w którym to przypadku mielibyśmy do czynienia raczej z adaptacją niż z tłumaczeniem, nie powinien ingerować w dobór nazwisk i imion dokonany przez autora. Tym bardziej, że, jak pisze U. Zalewska-Okrutna, „zmieniając (…) imię, zastępując je odpowiednikiem w innym języku, zmieniamy narodowość osoby, której to imię nadano, zmieniamy informację dotyczącą wieku i pochodzenia; w skrócie - zmieniamy jej osobowość” (Zalewska-Okrutna 2001: 253). Możliwe są natomiast drobne retusze, ułatwiające Zycie tłumaczowi i przyszłemu czytelnikowi, na przykład opuszczenie końcowego „h” w imionach takich jak Sarah, Hannah czy Deborah, co czytelnikowi ułatwi przeczytanie tych imion, a tłumaczowi umożliwi ich odmianę.
Sądzę, że powyższa zasada powinna obowiązywać również w tłumaczeniach literatury dziecięcej. Nie widzę żadnych powodów, dla których mielibyśmy ukrywać przed dziećmi fakt, że ludzie w innych krajach nazywają się inaczej. Argumenty o utrudnionej percepcji - nie poparte zresztą, o ile mi wiadomo, żadnymi poważniejszymi badaniami - są nie do utrzymania: takim samym utrudnieniem są obce imiona własne dla czytelników dorosłych nie znających zupełnie danego języka obcego, nikt jednak nie proponuje, żeby Olivera Twista zamieniać na Olgierda Kręćka. A zatem Pippi Langstrump a nie Fizia Pończoszarka, Christopher Robin a nie Krzyś. (Rozwiązanie pośrednie zastosowane przez Monikę Adamczyk - Krzysztof Robin - nie wydaje się zadowalające: nikt w Polsce nie nosi imienia Robin, więc młody człowiek może dojść do wniosku, że Robin to nazwisko).
Zmiany realistycznych imion własnych w tłumaczeniach mają czasem ciekawą motywację: znana dobrze wszystkim czytelnikom Ani z Zielonego Wzgórza pani Małgorzata Linde nazywała się w oryginale Rachel Linde; sądzę, że na zmianę jej imienia wpłynął czas, w którym powstało tłumaczenie. Tłumaczka Ani z Zielonego Wzgórza spolszczyła wiele imion bohaterów, na ogół jednak starała się używać uznanych polskich odpowiedników bądź imion o podobnym brzmieniu - Matthew - Mateusz, Martin - Marcin, Thomas - Tomasz, Marilla - Maryla; nie była w tym zresztą całkiem konsekwentna, pozostawiając bez zmian takie imiona jak James, Jerry, Jedediah, Nancy, Katie, Mary. Drastyczna zmiana imienia dotknęła tylko panią Linde. Podobnie postępowały kontynuatorki - tłumaczki następnych tomów książki: poważniejsze zmiany dotyczyły tylko trojga istotnych bohaterów dziecięcych (Davi i Dora stali się Tadziem i Tolą, a ulubiony uczeń Ani, Paul - Jasiem) oraz jednej z przyjaciółek Ani - Philipsa Gordon została Izabelą Gordon (Fabisiak 2001).
Obce imiona i nazwiska stanowią też pewien problem w tłumaczeniach tekstów informacyjnych. Niewielu Polaków zna na przykład zasady ich odmiany. W każdym razie moich studentów muszę uczyć, że nazwiska takie, jak Milne czy Lodge, zakończone na nieme „e”, odmienia się z apostrofem: Milne'a, Lodge'a, z Milne'em, Lodge'em, podobnie jak nazwiska zakończone na „y” po spółgłosce (czytane jako „i”), takie jak Chomsky: Chomsky'ego, natomiast nazwiska typu Presley, Disney, które mają spolszczoną wymowę z „j” na końcu, odmieniamy tak jak polskie wyrazy zakończone na „j”: Presleya, Disneya. Oddzielnym zagadnieniem jest transliteracja nazwisk rosyjskich, arabskich, chińskich i In., ponieważ pisownia tych nazwisk po angielsku zwykle różni się od pisowni polskiej, na przykład Yeltsin to Jelcyn, Zhurin - Żurin, Zhyrinovski - Żyrinowski, Solzhenitsyn - Sołżenicyn, Gaddafi - Kaddafi.
Nazwy geograficzne spotykane w tłumaczonych tekstach można podzielić na mikrotoponimy i mikrotoponimy. Te pierwsze przekraczają swym znaczeniem i użyciem granice jednego kraju i często mają uznane ekwiwalenty w innych językach. Te drugie - nazwy o znaczeniu lokalnym - nie posiadają zwykle ustalonych ekwiwalentów w innych językach (Bagajewa 1993a: 113). Jak wynika z powyższej charakterystyki mikrotoponimy nie powinny w zasadzie powodować problemów tłumaczeniowych. Tłumacz musi jednak zachować czujność, jako że ekwiwalenty niektórych nazw zupełnie nie przypominają nazw oryginalnych: niemieckie Aachen to po francusku Aix-la-Chapelle, a po polsku wciąż jeszcze (choć w coraz mniejszym stopniu) Akwizgran; belgijskie Gent to po polsku Gandawa. Warto wiedzieć, że angielskie „Naples”, „Milan”, „Munich” i „Cologne” to po polsku „Neapol”, „Mediolan”, „Monachium”, „Kolonia”. (Nie wszyscy z moich studentów tłumaczących teksty The Mouse that Roared i Prison Tales prawidłowo rozszyfrowali mikrotoponimy „Cologne” i „Naples” .) Kiedy tłumaczymy obce toponimy, bardzo łatwo o niezamierzoną gafę: „Stratford-upon-Avon” nie nazywa się po polsku „Stratford nad Avonem”, jak proponuje tłumaczka Small Word Lodge'a (Gołębiowska 2000).
Znacznie więcej kłopotów przysparzają tłumaczom mikrotoponimy. Przede wszystkim trzeba zidentyfikować miejsce, które nazywa dany mikrotoponim, jego znaczenie i rolę w tekście, a następnie podjąć ewentualną decyzję o tłumaczeniu, częściowym lub całkowitym. Gdyby tłumacz Nice Work Lodge'a ustalił, że „Isle of Dogs” to dzielnica Londynu i to bynajmniej nie położona na wyspie, z pewnością nie przetłumaczyłby tego mikrotoponimu jako „Wyspa Psów” (Gołębiowska 2000). Podobny zarzut postawić można tłumaczowi Weisera Dawidka Hellego na angielski: „Nowy Port, Długi Targ, Targ Węglowy” to właściwie nazwy ulic w Gdańsku, a zatem nie miało większego sensu tłumaczenie tych nazw jako „the new port”, „Long Market” i „Coal Market”. Tajemnicą tłumacza pozostanie powód, dla którego „Krzyworównia” to w przekładzie „Krivoy Rog” (Kaczorowska 2000).
Najczęstszym błędem w tłumaczeniu mikrotoponimów jest brak konsekwencji. Przekładając książki tak mocno osadzone w miejskiej topografii jak Pamiętnik z powstania warszawskiego Białoszewskiego czy Raport o stanie wojennym Nowakowskiego, należałoby zadbać o to, by bardziej dociekliwy czytelnik mógł odnaleźć miejsce akcji na planie miasta. Tłumacze zostawiają rzeczywiście bez (większych) zmian nazwy ulic (Chłodna, Ogrodowa, Krochmalna, Leszno, Grzybowska, Lucka, Krakowskie Przedmieście czy Brzeska Street, Rzodkiewki Street), ale nie wytrzymują przy znaczących nazwach placów (Square / Place of Three Crossem, Bank Square), popełniając przy okazji pomyłki: Krasinski Square ma odpowiadać Planowi Krasińskich, a Victory Square - Placowi Defilad (!) (Grajewska 2001; Ruta 2000). Podobny brak konsekwencji występuje w Who was David Weiser, tłumaczeniu Weisera Dawidka Pawła Hellego: Polanki to Polanka (?) Street, ale Pilotów to już Pilots Street; Bukowa Górka to Bukowa Hill, ale Dolina Radości to Echo Valley (?!), zaś Jaśkowa Dolina przechrzczona została, zapewne na skutek zbyt daleko posuniętej podejrzliwości tłumacza, na Beanstalk Valley (Kaczorowska 2000).
Dokładność w tłumaczeniu - czy też raczej przytaczaniu - toponimów jest oczywiście podstawowym wymogiem przy tłumaczeniu przewodników i innych tekstów turystyczno-krajoznawczych. Ich odbiorcy muszą mieć możliwość odnalezienia poszukiwanych miejsc na mapach opisanych w języku wyjściowym, a także zapytania o drogę do danego miejsca użytkowników języka docelowego. W praktyce wygląda to bardzo różnie. Zdarza się, że te same nazwy geograficzne tłumaczone są inaczej w różnych przewodnikach. Na przykład Góry Świętokrzyskie bywają tłumaczone jako the Świętokrzyskie Mountains - kombinacja tłumaczenia z reprodukcją - ale czasem spotykamy „odpowiednik” „the Holy Cross Hills”, który należy chyba uznać za bardziej mylący niż informatywny. Spore zamieszanie panuje zwykle w tłumaczeniu nazw regionów, i tak „Chełmszczyzna” bywa tłumaczona jako „Chełm Land”, „Chełmszczyzna” lub „the Chełm Region”. Wydaje się, że tego typu rozbieżności spowodowane są faktem, iż przewodniki i foldery - zwłaszcza te regionalne - tłumaczone są czasem przez ludzi przypadkowych, których znajomość języka angielskiego (nie mówiąc już o kompetencji tłumaczeniowej) pozostawia wiele do życzenia.
Znacznie większym problemem tłumaczeniowym są intencjonalne imiona własne. Używając terminu „intencjonalne imiona własne” stosujemy oczywiście pewien skrót myślowy. Jak zauważa Ch. Nord:
To find a name for their fictional characters, authors can draw on the whole repertoire of names existing in their culture, and they can invent new, fantastic, absurd or descriptive names for characters they create. We may safely assume, therefore, that there is no name in fiction without some kind of auctorial intention behind it, although, of course, this intention may be more obvious to the readers in one case than in another. (Nord 2003: 183)
Ch. Nord ma w zasadzie rację, ale trzeba podkreślić, że niektóre imiona mogą zostać wybrane na chybił trafił z kalendarza, niektóre nazwiska - w podobny sposób z książki telefonicznej, inne dlatego, że autorowi spodobało się ich brzmienie. W takich przypadkach intencjonalność owych imion własnych nie będzie wcale oczywista dla odbiorców (w tym również dla tłumacza). W tej książce przyjmiemy zatem, że intencjonalne imiona własne to takie, co do których można przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że znaczą coś szczególnego dla odbiorców oryginału, że - w typowych sytuacjach - zostały wybrane przez autora właśnie po to, by coś przekazać odbiorcom.
Pół biedy jeszcze, kiedy intencjonalne antroponimy pojawiają się w tekście o charakterze baśniowym czy alegorycznym, nie osadzonym w realiach konkretnego kraju. Wtedy zadaniem tłumacza jest odczytanie wszelkich skojarzeń, jakie wywołać może dane imię (odtworzenie wszelkich ram i scenariuszy, w których może się ono pojawiać) i skonstruowanie takiego imienia w języku docelowym, które budzić będzie podobne skojarzenia. Tak właśnie postąpił tłumacz Opowieści z Narnii C.S. Lewisa. Większość polskich ekwiwalentów imion baśniowych bohaterów tego cyklu zbudowana została na zasadzie połączenia dwóch tematów morfemem -o-, na podobieństwo takich wyrazów, jak deskorolka czy listonosz. I tak imionom Rumblebuffin, Bricklethumb, Trufflehunter, Glenstorm, Wimbleweather, Glimfeather, Ruddleglum, Cloudbirth, Chippingford i Patterwig odpowiadają w polskim przekładzie Grzmotołup, Kruchopaluch, Truflogon, Gromojar, Świdrigrzmot, Świecopuch, Błotosmętek, Chmurosyn, Targobród, Trajkowitka. Można dyskutować, oczywiście, czy polskie ekwiwalenty nie brzmią nieco bardziej „wyszukanie” od imion oryginalnych, można zgłaszać zastrzeżenia co do poszczególnych rozwiązań - mnie na przykład „Truflogon” kojarzy się najpierw z trufla i ogonem, a dopiero w drugiej kolejności z gonieniem za truflami, ale przyznać trzeba, że większość tych imion budzi podobne skojarzenia i sugeruje podobne cechy charakteru jak imiona oryginalne, co potwierdziła ankieta przeprowadzona wśród rodzimych użytkowników języka angielskiego i Polaków (Adamska 2001). Ciekawe, że tłumacz Opowieści z Narnii w kilku przypadkach zastosował zupełnie inną technikę zastępowania imienia oryginalnego imieniem o podobnym brzmieniu lub wyglądzie, np. Peepiceek - Pipisek, Gumpas - Gumpas, Pug - Pug, Poggin - Pogin, Griffle - Gryfel, Reepicheep - Ryczypisk, Sopespian - Sobiepan, Roonwit - Runwid. O ile imiona myszy Pipisek i Ryczypisk dostarczają polskiemu czytelnikowi dość podobnych skojarzeń jak ich angielskie pierwowzory, o ile Griffle i Gryfel czytelnikom obu wersji językowych kojarzą się z Gryfem, o tyle trudno mówić o jakiejkolwiek ekwiwalencji baz kognitywnych w przypadku imion Pug czy Pogin, zaś imiona Sobiepan i Runwid wprowadzają do tekstu niezamierzone przez autora polskie konotacje.
Z nieco bardziej złożona sytuacją mamy do czynienia w książce Harry Potter i kamień filozoficzny, ponieważ jej bohaterowie należą niejako do dwóch różnych światów - są uczniami w szkole czarów, ale jednocześnie angielskimi dziećmi noszącymi angielskie nazwiska. Z tego zapewne względu tłumacz pozostawił nie przetłumaczone takie nazwiska jak Spruto, Longbottom czy Mafloy, choć są one niewątpliwie użyte intencjonalnie. W pewnym sensie intencjonalne jest też nazwisko Harry Potter - ma ono podkreślać zwyczajność tego niezwykłego chłopca, sugerować małym czytelnikom, że i oni „noszą w tornistrze różdżkę Harry'ego Pottera”.
Pewne zdziwienie budzić może pozostawienie bez tłumaczenia takich nazw jak Slytherin, które u czytelników oryginału budzić muszą szereg zdecydowanych skojarzeń (Zielińska 2001). Jednak, jak się okazało w następnych tomach książki, decydując się na takie rozwiązanie, tłumacz ustrzegł się przed późniejszymi kłopotami: w dalszym ciągu opowieści o Harrym Potterze dowiadujemy się, że nazwy domów to nazwiska czarodziejów, którzy je założyli. Gdyby zatem tłumacz przełożył nazwy domów, musiałby się z tego tłumaczyć w kolejnych tomach. W tę pułapkę wpadła brazylijska tłumaczka Harry'ego Pottera (Wyler 2003).
Największym jednak wyzwaniem dla tłumacza są intencjonalne imiona własne w utworach, których akcja osadzona jest w realiach danego kraju. Jeśli intencjonalność użycia imion własnych ogranicza się do jednego czy paru przypadków, można próbować przetłumaczyć te imiona, a następnie nadać im charakter imion, które mogłyby wystąpić w kulturze wyjściowej. Po mistrzowsku zrobiła to tłumaczka Madame, która przetłumaczyła imiona i nazwiska dwóch niezbyt szanowanych koleżanek bohatera - Adriany Kloc i Agnieszki Wąsik - na Adrienne Swat i Agnes Wanko: oba te nazwiska budzą pożądane skojarzenia u anglosaskiego czytelnika, ale jednocześnie mogłyby być nazwiskami polskimi (Kucińska 2000). Nieco gorszym rozwiązaniem jest zastąpienie imienia i nazwiska Lucyla Różogrodek nazwiskiem Lucilla Rosenberg: o ile w polskim oryginale można się tylko domyślać żydowskiego pochodzenia dziewczyny, o tyle w wersji angielskiej staje się ono oczywiste. Tej techniki nie da się jednak zastosować we wszystkich przypadkach: przetłumaczenie nazwiska Gardener w Being There J. Kosińskiego na O'Grodnick uważam za zupełnie chybione, jako że sugeruje ono polskiemu czytelnikowi, że Amerykanie używają polskiego wyrazu „ogrodnik” na określenie człowieka, który zajmuje się tego typu pracą (por. Rudolf 2000: 486). Nie ma też chyba dobrego rozwiązania w przypadku nazwiska głównego bohatera Money M. Amisa - Johna Selfa, które to nazwisko odgrywa istotną rolę w rozwoju akcji. Inna sprawa, że czytelnikowi polskiemu należał się w odpowiednim miejscu porządny przypis, którego tłumacz nie zamieścił (Świerkocki 1997; Jaworowska 2001).
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy intencjonalne imiona własne występują w większej liczbie, a na dodatek przemieszane są z imionami realistycznymi i umieszczone w realiach konkretnego kraju. Z taką sytuacją mamy do czynienia na przykład w Prawieku i innych czasach O. Tokarczuk. Przetłumaczenie imion intencjonalnych i pozostawienie w wersji oryginalnej pozostałych imion, a tak postąpił tłumacz tej książki na francuski, może sprawić, że czytelnik francuski będzie „zastanawiać się nad tym, dlaczego mieszkańcy polskiej wsi noszący rodzime nazwiska mają sąsiadów o nazwiskach francuskich i dlaczego ci ostatni dają jednym dzieciom imiona francuskie, a innym polskie” (Skibińska 2000: 166).
Z przedstawionego w tej książce punktu widzenia najważniejszym zadaniem tłumacza jest umożliwienie czytelnikowi przekładu rekonstrukcji bazy wypowiedzi i bazy kognitywnej jak najbardziej zbliżonych do baz autora i odbiorcy oryginału - w warstwie scenariuszowej, emocjonalnej, ale również w warstwie realiów przedstawionych w utworze, w tym imion własnych. Sądzimy zatem, że wykluczyć należy przede wszystkim takie sposoby działania tłumacza, które ową rekonstrukcję całkowicie uniemożliwiają, na przykład opuszczanie pewnych elementów oryginału. Tłumacz ma do dyspozycji kilka technik umożliwiających transfer imion własnych oryginału do przekładu, które pokrótce opisałem powyżej. Zdarzają się też sytuacje niemal bez wyjścia. Warto jednak pamiętać, że w dłuższych tekstach przypis, uważany przez wielu tłumaczy za ostateczność, jest znaczenie lepszym rozwiązaniem niż całkowity brak informacji.
6. Nieprzekładalność językowa: „znaczenie jest własnością języka”
…istotą języka jest możność przekładu.
Claude Lévi-Strauss
Jak już zostało powiedziane, zdaniem niektórych autorów, nieprzekładalność całych tekstów bądź ich fragmentów spowodowana jest różnicami kulturowymi i różnicami językowymi. Ta druga przyczyna trudności przekładowych występuje z całą ostrością wtedy, kiedy tekst wyjściowy zawiera struktury nacechowane językowo, tj. wówczas, gdy wiedza na temat języka wyjściowego (dotycząca jego idiomatyki, polisemii, homonimii, morfologicznego potencjału języka) jest ważną częścią bazy wypowiedzi.
Ciekawy przykład tego zjawiska, polski przekład chińskiej anegdoty, znajdziemy u O. Wojtasiewicza:
Pewien wykształcony Chińczyk otrzymał od swojego znajomego, człowieka równie wykształconego jak on sam, zaproszenie, aby przyszedł do niego na „połowę księstwa Lu”. Zaintrygowany tego rodzaju sformułowaniem, udał się z wizytą, w czasie której gospodarz poczęstował go rybą (ideogram oznaczający rybę stanowi górną część ideogramu będącego nazwą księstwa Lu). Po pewnym czasie, pragnąc zrewanżować się za przyjęcie, skierował do swojego niedawnego gospodarza analogiczne zaproszenie. Gdy gość przybył, siedział z nim długo w upał na tarasie, a gdy gość uczynił aluzję do spodziewanego poczęstunku, wyjaśnił ze śmiechem, że zaprosił go na „dolną połowę Lu” (dolna połowę tego ideogramu stanowi znak będący symbolem słońca). (Wojtasiewicz 1957/1992: 56)
Wojtasiewicz komentuje ten przypadek w następujący sposób:
Jeśli skreślimy wyjaśnienia zawarte w nawiasach, otrzymamy mniej czy więcej udane tłumaczenie anegdoty, ale dla czytelnika polskiego będzie ono całkowicie niezrozumiałe właśnie ze względu na aluzje do form poszczególnych ideogramów, dodane zaś objaśnienia są już komentarzami wykraczającymi poza granice przekładu. Anegdota jest więc nieprzetłumaczalna na polski, podobnie zresztą jak i na wszystkie języki nie posługujące się chińskimi ideogramami; można jej sens wyjaśnić dodatkowymi uwagami, ale wówczas nie będzie to już zwykłe tłumaczenie. (Wojtasiewicz 1957/1992: 57)
Poniżej rozważymy kilka problemów tłumaczeniowych, których źródłem SA przede wszystkim zjawiska językowe. Oczywiście warto pamiętać, że granica między językiem a kulturą nie jest żadną wyraźną linią demarkacyjną, a więc niektóre z omawianych tu zagadnień będą dotyczyły również kwestii kulturowych.
1. Gry językowe, kalambury
Takie zjawiska językowe jak polisemia czy homonimia, a zwłaszcza ich celowe wykorzystanie w tekście wyjściowym mogą być źródłem poważnych problemów tłumaczeniowych, gdy język docelowy nie dysponuje odpowiednimi jednostkami homonimicznymi czy polisemicznymi. Na przykład sztuka Harolda Pintera Old Times rozpoczyna się od następującego dialogu:
KATE: Dark (pause)
DEELEY: FAT or Hun?
KATE: Fuller than me, I think. (pause)
DEELEY: She was then?
KATE: I think so.
DEELEY: She may not be now.
Jak zauważa Sh. Blum-Kulka (2000: 302-303) ta celowo enigmatyczna i dwuznaczna rozmowa musi zostać ujednoznaczniona w tłumaczeniu na hebrajski, po pierwsze dlatego, że hebrajskie przymiotniki mają rodzaj, a po drugie dlatego, że w języku hebrajskim nie ma dobrego polisemicznego ekwiwalentu angielskiego wyrazu „dark”. Podobnie w tłumaczeniu na język polski cytowany fragment będzie mniej wieloznaczny ze względu na konieczność użycia żeńskiego rodzaju przymiotnika, co natychmiast wyjaśni czytelnikowi, że mowa jest o kobiecie (zob. Kozodój 2001).
Tłumacze czasem pozbywają się kłopotliwej gry słownej wyrzucając w tłumaczeniu cały problematyczny fragment. Prezentowana poniżej gra językowa oparta na cechach angielskiej gramatyki nie została uwzględniona w polskim przekładzie Peter Pan: „Feeling that Peter was on his way back, the Neverland had again woke is better and was always used the plusperfect and say wakened, but woke is better and was always used by Peter”. (przykład z: Adamczyk-Grabowska 1988: 57). Trudno wyjaśnić takie rozwiązanie inaczej niż jako przejaw protekcjonalnego stosunku do literatury dziecięcej I dziecięcego odbiorcy. (Więcej przykładów gier słownych w tłumaczeniach literackich znaleźć można w: Wille 2003).
Celowe wykorzystywanie wieloznaczności nie jest jednak bynajmniej wyłączną domeną literatów. Problemy tego typu pojawiają się często w tekstach prasowych, a także - choć z mniejszą częstotliwością - w tekstach naukowych i popularnonaukowych. W zamieszczonych w Suplemencie tekstach prasowych wykorzystywanych przeze mnie na zajęciach z tłumaczenia znajdziemy na przykład sformułowanie „Mickey Mouse has stepped in Pooh.” (tekst Sweet Deal), którego autor nie mógł powstrzymać się przed wykorzystaniem dwuznaczności wyrazu „pooh.”: jest on częścią imienia sławnego misia znanego u nas jako Kubuś Puchatek, ale również w dziecięcym języku może oznaczać „kupkę”. A zatem powyższe zdanie metonimiczne wyraża myśl: Wytwórnia Disneya zainteresowała się książkami A.A. Milne'a, ale jednocześnie przywołuje zabawne w tym kontekście skojarzenie - Myszka Miki wdepnęła w… Gdyby tekst sugerował zarazem, że wymieniona wytwórnia wyszła na tej transakcji jak „Zabłocki na mydle”, to mielibyśmy dość poważny problem tłumaczeniowy, ponieważ jednak „stepped in Pooh” jest tylko żartem, możemy specjalnie się nim nie przejmować (w końcu tłumaczymy krótki tekst informacyjny) i zastąpić kalambur oryginału zdaniem: „Myszka Miki zainteresowała się Puchatkiem” czy nawet - wykorzystując wiedzę zdobytą w dalszej części artykułu - „Myszka Miki przejmuje Puchatka”. Myślę, że w tym konkretnym przypadku takie tłumaczenia są jak najbardziej do przyjęcia, chociaż jedna z moich studentek wpadła na ciekawy pomysł przełożenia interesującego nas fragmentu jako: „Myszka Miki wdepnęła w… garnczek miodu”.
Naszpikowany tego typu problemami jest króciutki tekst Pitiful Debate. O części z nich była już mowa przy okazji omawiania tłumaczenia funkcjonalnego (rozdz. 3). Warto zwrócić jeszcze uwagę na dwuznaczne „spit on our rules” („pluć według naszych zasad” lub „pluć na nasze zasady”), które zapewne ma służyć dodatkowej, ironicznej charakterystyce wybitnego autorytetu w dziedzinie plucia pestką wiśni na odległość. Ze względu na końcówki polskich przypadków nie dysponujemy tu idealnym rozwiązaniem, ale chyba niezłym pomysłem jest przetłumaczenie tego zwrotu na potoczne „pluć na naszych zasadach”, w którym przynajmniej pobrzmiewa druga interesująca nas fraza „pluć na coś”. W tekście Topless in Rio pojawia się sformułowanie „toplessness was a bare Essentials”, w którym wykorzystano dwuznaczność wyrazu „bare”, co sprawia, że zwrot ten jest trudny do przełożenia na język polski, w którym wyrazy „goły” i „nagi” tworzą nieco inne kolokacje: goła szabla, pod gołym niebem, z gołą głową, gołymi rękami, gołym okiem, gołe słowa, nagie fakty, naga prawda, naga rzeczywistość. Oczywiście można któryś z nich wykorzystać, „dostosowując” nieco tekst oryginału (np. „gołym okiem” czy „naga rzeczywistość”) - byłoby to nawet konieczne, gdybyśmy mieli do czynienia z tekstem literackim. Ponieważ jednak tłumaczymy tekst informacyjny, myślę, że można również zaakceptować rozwiązania „gubiące” dwuznaczność oryginału, na przykład „absolutna konieczność” czy „niezbędny warunek”. Dwuznaczność i gry słów są także cechą charakterystyczną tytułów amerykańskich artykułów prasowych, na przykład Pipe Down, Pitiful Debate, In a Flap, Hart of Stone (w Polsce w tytułach tego typu zaczyna się specjalizować - z różnym zresztą powodzeniem - Gazeta Wyborcza).
Wydaje się, że jedyną metodą tłumaczenia gier słownych jest zastępowanie ich grą języka docelowego. Oczywiście po rozważeniu wszystkich za i przeciw. Jeśli cena za kalambur byłaby zbyt wysoka, przyjdzie z niego zrezygnować - ewentualnie można posiłkować się przypisem.
2. Idiomy, powiedzenia, przysłowia
Bogata literatura na temat idiomów koncentruje się na próbach zdefiniowania idiomów oraz przedstawienia ich klasyfikacji. Różni badacze wyrażają różne poglądy na temat tego, czym jest idiom: trwa debata dotycząca złożoności idiomów (czy muszą to być wyrażenia złożone, a jeśli tak, to z ilu elementów); spotyka się „definicje” w rodzaju „znaczenie idiomu nie jest sumą znaczeń jego składników”, które byłoby bardziej na miejscu w arytmetyce niż w językoznawstwie. Ponieważ nas interesować tu będą kwestie tłumaczeniowe, pozostawimy problem ścisłego zdefiniowania idiomu językoznawcom, a sami sformułujemy nieprecyzyjną definicję roboczą, która jednak, jak sądzę, pozwoli nam na odróżnienie większości idiomów od nieidiomów i ustosunkowanie się do kwestii ich przekładu. Przyjmiemy zatem, że idiomy to spetryfikowane metafory, w większości odnotowane w słownikach danego języka.
Wydaje się, że tłumacz może zastosować jedną z czterech technik tłumaczenia idiomów:
A. Użycie „oczywistego”, nasuwającego się ekwiwalentu - idiomu o bardzo podobnej formie i sensie w języku docelowym, jeśli takowy istnieje (co zdarza się najczęściej w przypadku idiomów o pochodzeniu biblijnym lub klasycznym)
B. Użycie ekwiwalentu funkcjonalnego - zastąpienie idiomu języka wyjściowego takim idiomem języka docelowego, którego znaczenie funkcjonalne jest podobne, choć obraz inny.
C. Syntagmatyczne przetłumaczenie idiomu języka wyjściowego - co możliwe jest tylko w rzadkich, specyficznych przypadkach, kiedy oryginalny idiom jest „przejrzysty” (zrozumiały w kulturze docelowej) i tylko w pewnych typach tekstów, których odbiorca przygotowany jest na pewne nowatorstwo, inwencję językową.
D. Użycie ekwiwalentu znaczeniowego nie będącego idiomem.
Granica między technikami A i B jest zresztą płynna - idiomy mogą pochodzić z tej samej sceny, mieć podobna strukturę i różnić się tylko doborem jednostek leksykalnych, tak jak „inch by inch” - „krok po kroku” czy „to run neck and neck” - „iść łeb w łeb”. Takie różnice na ogół nie odgrywają znaczącej roli w tłumaczeniu. Pewnym utrudnieniem bywa „złapanie idiomu za słowo”, wykorzystanie wyjściowego znaczenia metafory dla uzyskania humorystycznego efektu. Zdarza się, że funkcjonalny ekwiwalent oferuje analogiczne możliwości w języku docelowym. W jednej z powieści Archera znajdujemy następujące sformułowanie: „they are twisting my arm it's amazing I'm not permanentny in splints”, które zostało przełożone na język polski jako: „Wiercą mi z tego powodu dziurę w brzuchu, że chyba prześwituję na wylot”. Czasem możliwe są kombinacje powyższych technik. Na przykład w książce tego samego autora idiom „hook, line and sinker” został zastąpiony - pochodzącym z tej samej sceny wędkarstwa - idiomem „połknął haczyk”, a następnie polski zwrot rozwinięto poprzez tłumaczenie syntagmatyczne oryginalnego idiomu: „Połknął haczyk, żyłkę i spławik”. W efekcie powstało barwne i dobitne wyrażenie, dobrze oddające sens angielskiego zwrotu, choć niewątpliwie różniące się od pierwowzoru stopniem oryginalności (powyższe przykłady pochodzą z: Malon 2001).
Kiedy tłumacz dojdzie do wniosku, że zastosowanie technik A-C nie jest możliwe, zamiast stosować technikę D opuszcza czasem kłopotliwy fragment (zwłaszcza w przekładach literackich, by uniknąć wielosłowia). I tak na przykład w polskim przekładzie książki Peter Pan następujące zdanie: „Michael was up by his time also, looking as sharp as a knife with six blades and a saw…” zostało przetłumaczone jako: „Michał też się już obudził…” (Adamczyk-Grabowska 1988: 57).
Militarne idiomy w tekście The Mouse That Roared, zgrupowane w poniższym fragmencie, były już pokrótce omawiane przy okazji analizy tego tekstu w rozdziale 4., ale wrócimy jeszcze do nich na chwilę, by zasugerować ich możliwe przekłady:
Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to The Hague armed with four of Europe's most expensive lawyers. Even its head of state. Prince Hans-Adam II, has girded his loins for battle…
Sądzę, że w pierwszym przypadku można zastosować nasuwający się polski ekwiwalent “wytaczać najtęższe działa”, w drugim - zastąpić „armed with” wyrażeniem „w obstawie”, a w trzecim - spróbować metaforycznego „przypasał miecz” czy „przywdział zbroję”, które w kontekście artykułu będą zrozumiałe, a jednocześnie niosą archaiczno-rycerskie konotacje, zamierzone chyba przez autora.
Idiomem jest również wyrażenie „Sturm und Drang”, użyte w tym samym tekście w zdaniu „Oh, the Sturm und Drang that has occasioned”, które chyba można przełożyć na idiomatyczne „Ach, jaka się wtedy rozpętała burza”. Gubimy w ten sposób „niemieckość” zwrotu „Sturm und Drang”, ale zachowujemy sens i ironię oryginalnego zdania.
Trudnym problemem jest też kwestia tłumaczenia powiedzeń i przysłów. Często wyrażany jest pogląd, że przysłowia powinny być w przekładzie zastępowane przysłowiami języka docelowego o podobnej wymowie (ekwiwalentem funkcjonalnym). Rozwiązanie takie jest zapewne możliwe, a nawet godne polecenia w tekstach informacyjnych, w których dane przysłowie czy powiedzenie nie odgrywa istotnej roli, oraz w tekstach, których akcja toczy się wszędzie i nigdzie, np. w baśniach. Czy jest to jednak rozwiązanie godne bezwarunkowej aprobaty, jeśli mamy do czynienia z tekstem osadzonym w konkretnych realiach? Chyba nie.
Jak słusznie zauważył A. Berman:
Of course a proverb may have its equivalents in other languages [Berman ma tu na myśli ekwiwalenty funkcjonalne - K.H.], but… these equivalents do not translate it. […] The desire to replace ignores […] the existence in us of a proverb consciousness which immediately detects, in a new proverb, the brother of an authentic one: the world of our proverbs is thus augmented and enriched… (1985/2000: 295)
Doskonałą ilustracją tezy Bergmana jest przekład Pamiętnika z powstania warszawskiego M. Białoszewskiego, w którym przysłowie „jak bida to do Żyda” zostało przetłumaczone funkcjonalnie jako „beggars can't be choosers”; w efekcie zniknęły specyficznie polskie, czy też polsko-żydowskie, konotacje oryginalnego powiedzenia - istotne chyba w kontekście tłumaczonej książki.
Przysłowia i powiedzenia - a przynajmniej te z naszego kręgu kulturowego - często poddają się tłumaczeniu syntagmatycznemu. Na przykład wszyscy trzej tłumacze The Adventures of Tom Sawyer M. Twaina przekładają „can't teach any old dog new tricks” jako „starego psa nikt nowych sztuczek nie nauczy”, mimo że takie sformułowanie nie jest naprawdę powszechnie w języku polskim używane. Z drugiej strony ważne jest, by takie syntagmatyczne tłumaczenie rzeczywiście przypominało powiedzenie, było zwięzłe, zręczne i jasne. W związku z tym trudno uznać za udane dwa poniższe przekłady fragmentu tej samej książki:
„His final feather broke the camel's back”
“Było to jakby ostatnim ziarenkiem dorzuconym do ładunku, pod którym grzbiet wielbłąda musiał się załamać”.
„Stała się przysłowiowym piórkiem, pod którym ugiął się objuczony wielbłąd”.
W tym wypadku rozsądniejszym wyborem wydaje się zastosowana przez jednego z tłumaczy technika B:
„Stała się przysłowiowym gwoździem do trumny” (powyższe przykłady z: Krzywicki 2003).
Przysłowia, powiedzenia lub sformułowania powiedzeniopodobne pojawiają się również w tekstach informacyjnych: „Where man leads, pest must follow”, „Not even religion can break up his friendship”. W przypadku tego typu tekstów nie jest może tak ważne zachowanie oryginalnego obrazu i oryginalnej struktury, więc pierwsze z tych zdań można zapewne przetłumaczyć na „jaki pan, taki kram”. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by powyższe sformułowanie przełożyć syntagmatycznie: „Gdzie człowiek, tam i szkodniki”. Oczywiście użycie wyrazu „gdzie” jest tu metaforyczne: nie chodzi o dosłowne podążanie za człowiekiem, a raczej o naśladowanie jego zachowań, ale za to takie tłumaczenie odwołuje się do naszej „proverb consciousness” (świadomości przysłowiowej), a jednocześnie od razu wprowadza czytelnika w temat tekstu (podobnie jak pierwsze zdanie tekstu wyjściowego). W przypadku drugiego przekładu nie mamy wielkiego wyboru, ponieważ jest ono żartobliwym podsumowaniem artykułu i chyba wymaga w miarę wiernego przekazania. Na szczęście tłumaczenie tego zdania nie sprawia specjalnych trudności: „Nawet religia nie zniszczy tej przyjaźni”. Wspomnieliśmy już o przekładzie ostatniego zdania z tekstu Two Legs Bad - „the crayon is mighter than the sword”.
3. Neologizmy
Według H. Kurkowskiej i S. Skorupki (1964: 71) neologizmy podzielić można na cztery rodzaje:
neologizmy strukturalne - nowe wyrazy powstałe z istniejących morfemów na drodze typowych procesów słowotwórczych
neologizmy kolokacyjne - nowe zestawienia istniejących wyrazów
neologizmy semantyczne - istniejące wyrazy, którym przypisano nowe znaczenie
zapożyczenia - wyrazy i zwroty importowane z obcych języków.
Do tych czterech kategorii niektórzy uczeni dodają neologizmy absolutne, które w języku codziennym są dość rzadkie, pojawiają się natomiast w językach specjalistycznych (zwłaszcza w postaci nazw firmowych), a przede wszystkim w literaturze pięknej.
Neologizmy stanowią zwykle problem tłumaczeniowy, gdyż po pierwsze nie da się sprawdzić ich znaczenia w słowniku języka wyjściowego ani rzecz jasna znaleźć ich docelowego ekwiwalentu w słowniku dwujęzycznym, a po drugie zastosowaniu neologizmu w tekście wyjściowym powinno w zasadzie odpowiadać użycie neologizmu w tekście docelowym, a zatem tłumacz musi zabawić się w słowotwórcę. Zasada neologizm za neologizm nabiera szczególnego znaczenia w tekstach naukowych, w których będą one zwykle nazwami nowych wynalazków lub elementami nowych teorii, oraz w tekstach literackich, w których pełnią zwykle ważne funkcje estetyczno-poznawcze.
Szczególnie wiele neologizmów występuje zwykle w literaturze fantastycznej i fantastyczno-naukowej, ponieważ autorzy opisujący inne światy pragną je uprawdopodobnić użyciem innego, a zatem nowego słownictwa (por. Bereś 1987: 62). Mistrzem neologizmu jest ST. Lem, przy czym największe zagęszczenie nowych wyrazów występuje w humorystycznym nurcie jego twórczości - w takich książkach jak Cyberiada, Kongres futurologiczny czy Dzienniki gwiazdowe )
Znajdziemy tam typowe neologizmy strukturalne utworzone za pomocą przed- i przyrostków, a także złożenia, np. desymulant, półmatek, półbabek, wielośmiertelny, supersmok, przeciw-przeciw-przeciw-przeciwrakieta, ziemista (specjalista od planety Ziemia), próżniarz (kosmonauta), rdzawki (choroba robotów), wzrocza (organ wzroku istot pozaziemskich), kompoter (robot podający kompot). Większość neologizmów tego typu została przetłumaczona na angielski przy zastosowaniu analogicznych procesów słowotwórczych. I tak powyższe przykłady to odpowiednio: dissimulant, semimother, semigran, multimortal, metadragon, anti-anti-anti-antiballistic, missile, earthist, spacer, rustes (na podobieństwo rabies, caries czy diabetes), opticules, compoter. Trudno zgadnąć, dlaczego “nibyręce” I “nibynogi” stają się w tłumaczeniu “alleged hands” i “alleged knees”, bo przecież nasuwająca się analogia z nibynóżkami ameby (ang. Pseudopodia) nakazywałyby użyć form „pseudohands” i „pseudolegs”.
Po mistrzowsku natomiast rozwiązał tłumacz problem neologizmu połączonego z grą słów: „Niejednemu już w takich opałach wyszedł zamiast niesmoka - niesmak” (Tyberiada) - „More than one poor soul, seeking to produce the lack of dragon ended up instead with the back of the dragon”. Tłumacz zrezygnował z neologizmu po to, by odtworzyć grę słów, a efekt jest równie zabawny co w oryginale. Podobne rozwiązanie zostało zastosowane we fragmencie Kongresu futurologicznego, w którym Lem używa słowa „smaczyć”, będącego zbitką „smakować” i „znaczyć” - rzecz dzieje się w czasach, kiedy książki będzie można spożywać w postaci pigułek:
„- To słowo nic nie znaczy.
- Po pierwsze, teraz mówi się „nic nie smaczy””
Tłumacz uznał, że gra słów jest tu ważniejsza od neologizmu i zaproponował następującą wersję:
„- I'm afraid I don't follow.
- First of all, we don't say follow but swallow”.
Za niezbyt udane trzeba uznać tłumaczenia wyrazów “mandolnice” (części ciała istot pozaziemskich wydające dźwięki) i „czołginki” (istoty płci żeńskiej wyglądające jak czołgi). Tłumacz posłużył się tu złożeniami istniejących słów, tworząc „hawk pipes” i „traktor-dryads”, co nie oddaje specyficznego humoru oryginału. W niektórych przypadkach tłumacz zrezygnował z tworzenia neologizmów, używając wyrazów istniejących w języku angielskim, na przykład „kretyniec” - „boob”, „torturant” - „torturer”, „drzwisty” (drzwi otwierane głosem) - „security door”, „spisanka telefoniczna” - „telephone direktory”, „bliźniowiec” (sobowtór od wyr. Bliźni) - „an exact duplicate”… Trudno ustalić przyczyny tych decyzji. W przypadku takich wyrazów jak „kretyniec” czy „torturant” tłumacz mógł przeoczyć fakt, że są to neologizmy. W innych sytuacjach mógł działać w przekonaniu, że ważniejsze jest precyzyjne oddanie sensu wyrazu. Ciekawym przypadkiem jest „bladawiec”, który odgrywa dość istotną rolę w Tyberiadzie jako pogardliwe określenie człowieka używane przez roboty. W tłumaczeniu użyto słowa „paleface” (blada twarz), którym rzekomo posługiwali się Indianie mówiąc o białych; wydaje się, że alternatywą mógł być neologizm „paler”. Czasami dokładniejsze tłumaczenie neologizmów mogłoby dać w efekcie niezbyt zręczne wyrazy angielskie - „szafogeneza” stałaby się „cupboardgenesis” lub „wardrobegenesis”, a „bratożerstwo” - „fratrivority”. Możliwe też, że czasem po prostu zabrakło inwencji.
Pomysłowość tłumacza widać najlepiej we fragmentach, w których następuje gwałtowna kondensacja neologizmów, zwykle w połączeniu z grą słów. Bezpośrednie tłumaczenie poszczególnych neologizmów za pomocą analogicznych form języka docelowego jest wtedy niemożliwe - trzeba posłużyć się kompensacją.
„Język zmienił się najbardziej. Żywać od żyć, jak bywać od być, bo można żyć kilkakrotnie, stąd forma częstotliwa. Ale także myć - mydło, prać - pradło, bać - badło. Pojęcia nie mam, co to znaczy…” „But the language changed the most. Rebe, rebeing, rebeen, Since if you're not satisfied with yourself, sou can start over. Or unbe, if you get completely discouraged. But then there's prebe, postbe, disbe, misbe, overbe and qyasibe. I haven't the foggiest what these are supposed to mean…”
Tłumacz koncentruje się na angielskim odpowiedniku czasownika „być” i wykorzystuje jego potencjał słowotwórczy w całej pełni, co niektórzy krytycy mogliby pewnie uznać za „ulepszanie” oryginału. Trudno natomiast byłoby cokolwiek zarzucić tłumaczeniu innego fragmentu Kongresu futurologicznego:
„Co idzie z nogi? Nogant. Nogiel, ewentualnie kogiel-nogiel. Nogier, noginia, noglić się i nożyć się. Roznożenie. Znożony. Nogać tam! Nogaś! Nogam? Nogista. Proszę, widzi pan, mamy coś płodnego. Nogista. Nogistyka.” „Foot. Good. Onefoot, twofoot. Threefooter, fourfooted. Footing, footingly, footling. Footage, befootery. Footment. And footloose gets you footless, unfooted, defeeted. Ah, defeetism, feetish, feetus… feetback? Infoot and outfoot! I think we're getting somewhere. Feetality, twofootalitarianism”.
Bardzo zręcznie poradził sobie tłumacz z wymyślonymi przez Lema skrótami i skrótowcami. CIPEK (Centralny Instytut Pełnej Estetyzacji Kończyn) został przetłumaczony jako BUFF (Beautifull Figure Foundation), MOIRA (Mobilna Inspekcja Ratunkowa) jako MOIRA (Mobile Inspection and Rescue Auxiliaries), AMOREK (Amortyzator Energii Kinetycznej) - CUPID (Cyclochronic Unidirectional Polarisation of Inchoate Differentials), DUPKI (Dyssypatory Układowe Powolnej Kompensacji) - FALSIES (Fail-Safe Integrators). Tłumacz nie znalazł w pełni zadowalającego rozwiązania problemu wyrazów „bemby, zbembardować i bombardowanie” utworzonych od skrótu BMB (Bomby Miłości Bliźniego) i posłużył się wyrażeniami ze skrótem LTN (Love Thy Neighbour) - LTN bombs, bombed with LTN, LTN strike.
Co ciekawe, w angielskich przekładach nie znajdziemy próby odtworzenia złożeń rymowanych, takich jak „kobieta-taboreta, maszyna-straszyna, korozja-sklerozja, bijaki-męczaki, zmora-potwora”, mimo że wyrazy tego typu są częściej spotykane w języku angielskim niż w polskim. Tłumacz zdecydował się jednak na „stoolmaid, scarechrome, corrosis-sclerosion, sadistomasochistors” i zupełnie nieudany „hideous monster”. Dziwna wydaje się zwłaszcza rezygnacja z rymu w przypadku „korozji-sklerozji”, ponieważ wręcz nasuwają się tu dwa rozwiązania rymowane: „corrosis-sclerosis” lub „corrosion-scleriosion”.
Bardzo różnie tłumaczone były neosemantyzmy. „Lewak” (osoba polująca na lwy) został przetłumaczony jako „leostat” (neologizm), „zamachowiec” (osoba robiąca coś za jednym zamachem) - dość zręcznie jako „overnighter”, „czasownik” (specjalista od podróży w czasie) - bardzo nieudanie jako „authority on time”, „skwarki” (cząstki elementarne mniejsze od kwarków) - rzecz jasna jako „squarks”, „ewolucja z przepychem” (bo niektóre gatunki „przepychają się” lepiej niż inne) - jako „battering ram sort of evolution”, co dobrze oddaje sens polskiego sformułowania, ale kładzie dowcip. Jak zwykle najlepiej wychodzą dłuższe fragmenty obfitujące w tego typu neologizmy, w których można zastosować kompensację, jak w przypadku tego fragmentu Kongresu futurologicznego:
„Najgorsze są słowa, które nie zmieniły wyglądu, lecz zdobyły zupełnie nowy sens. Myśliwy - plagiator cudzych pomysłów. Symulant - obiekt nieistniejący, który udaje, że jest. Smarkacz - smarowniczy-robot.”. „The worst are which look the same but have acquired entirely different meanings. Expectorant - a conception aid. Pederast - artificial food faddist. Compensation - mind fusion. Simulant - something that doesn't exist but prevends to. Not to be confused with simulator, a robot simulacrum”.
W przypadku neologizmów absolutnych, przypominających wyrazy danego języka tylko przyrostkami i przedrostkami, tłumacz ma właściwie wolną rękę - liczy się jedynie efekt wizualno-brzmieniowy tłumaczenia. W Dziennikach gwiazdowych spotykamy następujące wyrażenia: „tryfować szengiele, spętwić baldury, przeklimować badubiny”, które zostały oddane przez tłumacza jako „norching combula, spruge on the sunkers, enacclimate the gwats”. Można jedynie zauważyć, że „enacclimate” wywołuje zdecydowanie silniejsze skojarzenia „klimatyczne” niż polski pierwowzór.
Nieco inną rolę pełnią neologizmy w twórczości M. Amisa. Bohaterowie Amisa to ludzie zagubieni, żyjący w betonowych dżunglach drugiej połowy XX wieku (por. Bradbury 1993: 407), posługujący się barwnym potocznym językiem, często slangiem. Neologizmy w utworach takich jak Money, London Fields, Time's Arrow, Visiting Mrs Nabokov czy The State ef England odzwierciedlają zatem prawdziwe zjawiska językowe zachodzące w angielszczyźnie tego okresu. Amis posługuje się wieloma metodami tworzenia neologizmów. Między innymi spotykamy niekonwencjonalne wyrazy utworzone za pomocą typowych przedrostków i przyrostków, takie jak „anti-talent, antigallantry, anti-charisma, anti-cathedral, antidisestablishmentarianism, barker, 300-pounder, Earther, womanlessness, femalelessness, vigourlessness, afectlessness, talentedly, malely, full-throatedly, bingoid, factoid (wszystkie przykłady z: Maj 1998). Gdy przeanalizujemy tłumaczenia neologizmów tego typu, uderza przede wszystkim brak konsekwencji. Tłumacze bez trudu tworzą neologizmy takie jak anticharyzma, antykatedra, antydysestablishmentarianizm, stupięćdziesięciokilogramowiec, bezkobiecość czy bingoidalny, ale już „antigallantry” to „totalny brak galanterii”, „a talentem barker” - „ma talent do szczekania, „Earther” - jakiś „ziemiański brat”, „womanlessness” - „brak kobiet”, „full-throatedly” - „odsłaniając szyję”, a zastosowane odpowiedniki „anti-talent” i „talentlessness” - „antytalent” i „beztalencie” - nie są w języku polskim neologizmami. Podobnie jak w przypadku przekładów Lema, tłumacze staranniej odtwarzają fragmenty, w których neologizmy występują w wyjątkowo dużym zagęszczeniu lub służą dodatkowym celom, na przykład gry słownej.
M. Amis jest mistrzem w tworzeniu nowych frazeologizmów. W wymienionych utworach pojawiają się takie zwroty, jak „psychopathic heat, heartbroken eyes, homeless voices, the bar was three drinkers deep, nuclear dads have gone non-nuclear”. Tłumacze na ogół starają się zachować niezwykłość tych sformułowań w tłumaczeniach, choć nie zawsze im się to udaje. Z wymienionych przykładów najłatwiejszy okazał się ten pierwszy: w polskim przekładzie znajdziemy „psychopatyczny upał”; nie znaleziono natomiast dobrego sposobu na przełożenie „heartbroken eyes”, które tłumacz zastąpił omówieniem ”wpatrując się we mnie z rozdzierającym smutkiem”. Ewidentnym błędem jest przełożenie „homeless voices” jako „głosy bezdomnych”. Ostatni przykład stanowi ciekawy problem tłumaczeniowy, ponieważ sformułowanie „nuclear fathers” zostało ukute na wzór „nuclear family” - rodzina dwupokoleniowa, składająca się tylko z rodziców i dzieci. „Nuclear dads have gone non-nuclear” (The State of England) odnosi się do mężczyzn, którzy opuścili swoje żony I zamieszkali z innymi kobietami. Ponieważ w języku polskim nie istnieje sformułowanie „rodzina nuklearna”, a polskie „dwupokoleniowa” nie bardzo nadawało się na określenie ojca, tłumacz zdecydował się na zastąpienie neologizmu „nuclear father” zupełnie innym nowym frazeologizmem w języku polskim: „udomowieni ojcowie przeszli w stan dziki”.
Specyficznym problemem związanym z kwestią neologizmów są zapożyczenia. W języku polskim pojawia się bardzo wiele angielskich wyrazów, a tłumacz często staje wobec problemu: kiedy można uznać, że dane zapożyczenie przestało już być cytatem (zapożyczeniem niezasymilowanym) lub też wyrazem używanym wyłącznie w żargonie fachowców z danej dziedziny. Tłumacząc jakiś czas temu tekst In-Flight Ford zastanawialiśmy się nad polskim ekwiwalentem sformułowania „flight catering”; nie wszyscy z moich studentów byli zdania, że wyraz „catering” wszedł już do ogólnej polszczyzny.
4. Zdrobnienia
Język polski posiada bogaty system przyrostków zdrabniających, które mogą być dodawane nie tylko do rzeczowników, ale również do przymiotników i przysłówków. Oprócz oczywistej funkcji określania mniejszego rozmiaru danego obiektu, zdrobnienia mogą pełnić bardzo różne funkcje komunikacyjne, na przykład wyrażać uczucia pozytywne, takie jak czułość (mateczka, staruszka), radość (słoneczko, dzionek), współczucie (biedaczek, kobiecina), uczucia negatywne, takie jak lekceważenie czy pogarda (idejka, urzędniczyna), tworzyć rzeczowniki policzalne z niepoliczalnych (drewienko, pyłek, ognik) (Kreja 1969). Pomijamy tu funkcje słowotwórcze zdrobnień, gdyż powstałe w ten sposób wyrazy nie są zwykle postrzegane jako zdrobnienia, natomiast funkcję augmentatywną wymienianą przez B. Kreję (1969: 20) określilibyśmy raczej jako żartobliwe lub ironiczne użycie zdrobnień (np. „nóżka” w odniesieniu do kończyny dinozaura). W przeciwieństwie do polskiego język angielski dysponuje zaledwie paroma przyrostkami zdrabniającymi, które można dodać jedynie do nielicznych, określonych rzeczowników, na przykład -let - piglet, droplet, starlet; -ling - duckling, gosling, princeling; -ette - kitchenette; -y lub -ie - auntie, nightie, Tommy, Johnny, doggie; -kin - lambkin.
W związku z tak ograniczonym użyciem zdrobnień w języku angielskim, znalezienie gotowych odpowiedników polskich zdrobnień w tym języku jest właściwie niemożliwe. Stwarza to szczególne problemy w przypadku tłumaczeń literackich, a zwłaszcza dzieł tych autorów, którzy stosują wiele zdrobnień. Tłumacze mają do dyspozycji zaledwie parę technik tłumaczenia zdrobnień:
- dodawanie do rzeczownika przydawki, na przykład „little” lub „small”,
- użycie po angielsku słowa, które określa obiekty mniejsze niż podstawa zdrobnienia, np.
przetłumaczenie „dróżka” nie jako „small road”, ale jako „path”,
- użycie słowa, które ma pozytywne/negatywne konotacje
- inne formy kompensacji.
Dobrym przykładem tekstu literackiego, w którym zdrobnienia odgrywają istotną rolę jest Kompleks polski T. Konwickiego. Drobną ilustracją postawy tłumacza może być fakt, że nie wykorzystał on jedynej okazji użycia angielskiego zdrobnienia, tłumacząc wyraz „kropelka” jako „drop” (wszystkie przykłady z: Śliwińska 2003). Tłumacz najczęściej stosuje technikę pierwszą, poprzedzając angielskie rzeczowniki przymiotnikami „little” lub „small”, przede wszystkim tam, gdzie zdrobnienie sygnalizuje mały rozmiar obiektu: drzewko - a little palm, uliczki - little streets, wioseczka - small village, mostek - small bridże, itd. Parę razy stosowana jest technika druga - użycie angielskiego wyrazu, który oznacza obiekt mniejszy niż podstawa polskiego zdrobnienia, na przykład: rzeczka - stream, dróżka - path. Ta sama technika bywa stosowana w przypadku zdrobnień wyrażających mniejsze natężenie zjawiska: wiaterek - breeze (w tym przypadku zdrobnienie i jego angielski ekwiwalent określają mniejszą siłę wiatru), a także wtedy, gdy zdrobnienie ma charakter emocjonalny: papierosek - cig, uśmieszek - smirk. Jednak w większości przypadków emocjonalnych zastosowań zdrobnień tłumacz nie próbuje przekazać czytelnikom intencji autora. Takie zaniechania dotyczą nawet niezwykle nacechowanych użyć zdrobnień. Przyjrzyjmy się paru przykładom:
„Kto mnie, Europejczyka, nie obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę, agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?” „Who turned me, a European, no, citizen of the World, an Esperantisti, a cosmopolitan, an agent of universalism, who turned me, as in some wicked fairy tale, into a stubborn, ignorant, furious Pole?”
Tłumacz nie tylko gubi trudną do przekazania ironię sformułowania „agenta obcego mocarstwa”, ale nie próbuje nawet oddać pogardliwego „Polaczka”, chociaż ma do dyspozycji pejoratywne słowo „Polack”.
Asymetria między językiem polskim - dysponującym wieloma mechanizmami tworzenia zdrobnień - a angielskim, który zdrobnień niemal nie używa, powoduje jeszcze jedno ciekawe zjawisko: w tłumaczeniach z angielskiego na polski pojawiają się zdrobnienia, których w oryginale nie było. Oczywiście najwięcej takich zdrobnień znajdziemy w tłumaczeniach książek dla dzieci (Christopher Robin - Krzyś, Eyeore - Kłapousio, Kłapounio, Peter Pan - Piotruś Pan), ale ciekawym zadaniem byłoby sprawdzenie, czy i w jakim natężeniu pojawiają się zdrobnienia w tłumaczeniach literackich dla dorosłych.
Jak już podkreślaliśmy, granica między problemami językowymi a kulturowymi jest dość arbitralna. Istnieją też trudności przekładowe, które wyraźnie należą do obu tych sfer: na przykład fakt, że po angielsku zwracamy się do wszystkich rozmówców per „sou”, a po polsku - w zależności od uwarunkowań społecznych - per „ty”, „pan/pani”, „państwo”. Zatem tłumacze anglojęzycznego filmu, w którym bohaterowie poznają się, a następnie zostają przyjaciółmi czy kochankami, muszą dokonać arbitralnej decyzji, w którym momencie akcji zmienić formułę „pan/pani” na „ty”. W niezręcznej sytuacji znalazła się też tłumaczka Talking It Over Juliana Barnesa. Książka ta została napisana w konwencji serii wywiadów czy też słuchowiska radiowego, w którym główni bohaterowie opowiadają komuś historię swojego życia. W oryginale angielskim nie dowiadujemy się, kim jest osoba przeprowadzająca wywiad - „słyszymy” tylko bohaterów. W polskim przekładzie tłumaczka musiała zdecydować, czy osoba ta jest mężczyzną czy kobietą. Założywszy zapewne, że ta osoba jest tożsama z autorem książki, tłumaczka wybrała rodzaj męski i pewnie postąpiła słusznie, ale faktem jest, że w porównaniu z oryginałem nastąpiło tu pewne „ujednoznacznienie” książki Barnesa. W tej samej książce mamy do czynienia z jeszcze jednym trudnym problemem językowo-kulturowym. Bohaterowie tej książki sprzeczają się, czy poprawne jest zdanie „everybody has changed their names”. Z gramatycznego punktu widzenia problem polega na tym, że „everybody” (coś w rodzaju polskiego „każdy”) jest zaimkiem w liczbie pojedynczej, natomiast „their” kwantyfikatorem dzierżawczym w liczbie mnogiej. Konstrukcje takie pojawiły się we współczesnej angielszczyźnie na skutek tendencji zwanej, nie wiedzieć czemu, poprawnością polityczną, w myśl której użycie po takim wyrazie jak „everybody” męskiego kwantyfikatora „his” byłoby przejawem seksizmu. Ta sama tendencja nakazuje autorowi piszącemu np. o tłumaczu, którego płci nie znamy, używać zaimków „s/he” lub „he/she” („on/a”, „on/ona”), przy czym w przypadku tej drugiej wersji dobrze jest od czasu do czasu zmienić kolejność. Tłumaczenie zacytowanego wyżej zdania na polski jest zatem zadaniem karkołomnym z dwóch powodów. Po pierwsze, w języku polskim „poprawność polityczna” jeszcze nie obowiązuje (choć podejrzewam, że już niedługo będziemy używać takich form, jak „tłumacz/ka”). Po drugie, „everybody has changed their names” tłumaczy się najnaturalniej na język polski jako „wszyscy pozmieniali sobie imiona i nazwiska”, a w takiej wersji problem „poprawności politycznej” w ogóle się nie pojawia. Tłumaczka zastosowała wersję „poza mną nie ma już nikogo, co by nie pozamieniali sobie imion czy nazwisk”. Zważywszy, że gramatyczność tego zdania jest za chwilę kwestionowana przez innych bohaterów, rozwiązanie należy uznać za rozsądne. Innym wyjściem było zastosowanie przypisów wyjaśniających istotę sprawy, które jednak w tym wypadku musiałyby chyba być dość długie.
Zjawisko, które można by nazwać względną nieprzekładalnością kulturowo-językową, może dotyczyć tekstów typu Kabaret Starszych Panów - tekstów pełnych gier słownych i aluzji kulturowych. Ich tłumaczenie byłoby niezmiernie trudne, co - w połączeniu z brakiem zapotrzebowania - powoduje, że nikt nie próbuje ich tłumaczyć. Powtórzmy, jest to nieprzekładalność względna, bo gdyby nagle - z trudnych do wyobrażenia powodów - okazało się, że Anglicy bądź Amerykanie zapragnęli zapoznać się z twórczością J. Przybory i J. Wasowskiego, to z pewnością znaleźliby się kompetentni tłumacze gotowi do podjęcia tego trudu. Zauważmy, że filmy z cyklu Monty Python są zapewne równie trudne do przełożenia, ale ze względu na otwartość (czy też snobizm) polskich odbiorców zostały przetłumaczone na nasz język.
Pisząc o nieprzekładalności O. Wojtasiewicz wymienia pokrewny typ tekstów:
„Bodaj całkowicie nieprzekładalny jest stosunkowo rzadki a ponadto niezbyt ważny, choć bardzo nieraz interesujący, gatunek literacki, jakim jest parodia. Dzieje się tak dlatego, że każda parodia ex definitione jest aluzją erudycyjną, co w praktyce oznacza brak pełnej przekładalności”. (Wojtasiewicz 1957/1992: 100)
Dodajmy, że parodia bywa przekładalna, jeśli w kulturze docelowej znany jest utwór parodiowany. Znany, nie musi nawet oznaczać dobrze znany czy czytywany, czasem wystarczy informacja o utworze. Joseph Andrews H. Fieldinga jest parodią Pameli S. Richardsona i fakt ten doceniają zarówno czytelnicy angielscy, jak i polscy, mimo że rzadko kto w dzisiejszych czasach sięga po Pamelę. Inna sprawa, że Joseph Andrews może również funkcjonować jako utwór niezależny.
Bardzo trudnym problemem przekładowym są piosenki, które - być może z tego właśnie powodu - bardzo rzadko podlegają tłumaczeniu. Jeśli celem takiego tłumaczenia ma być tekst dający się śpiewać, to oczywiście wszelkie „zanurzenie kulturowe” staje się barierą nie do przebycia dla tłumacza. Przykładem takiej sytuacji jest - zgrabny zresztą - przekład ostrawskiej ballady Jaromira Nohavicy Aż to se mnu sekne, opisany przez P. Sawickiego i J. Smičekovą (2003: 195-209). Ze względu na aluzje kulturowe (np. postać Magdona z ballady o Magdonovej) oraz dobór odmiany języka (gwara ostrawska) przekład nie może dostarczyć odbiorcom takiego bogactwa znaczeń, jakie jest udziałem odbiorców oryginału. Warto jednak zauważyć, że piosenka ta jest chętnie słuchana przez polskich fanów Nohavicy - zarówno w wersji czeskiej, jak i polskiej, między innymi dlatego, że domyślają się oni w niej dodatkowych ukrytych znaczeń, nawet jeśli ich nie rozumieją. Nie można natomiast liczyć na żadne domysły i podejrzenia, gdy oryginalny tekst piosenki zostanie zastąpiony innym, banalnym tekstem w języku docelowym, jak to się zdarzyło w przypadku piosenki Mniej niż zero zespołu Lady Pank. Osadzony w realiach polskiego stanu wojennego mocny tekst stał się po angielsku banalną piosenką miłosną, której oczywiście nikt nie chciał słuchać.
Mit idealizacji: „błędami nie warto się zajmować, teoria tłumaczenia powinna zająć się tłumaczem idealnym”
Teoretyczny punkt widzenia pociąga za sobą przyjęcie pewnych założeń. Po pierwsze: pominięcie zagadnień artystycznych […] Po drugie, pominięcie wszelkich błędów w pracy przekładowej wynikających z nieuwagi czy nieumiejętności tłumacza, niedostatecznej znajomości języka oryginału czy przekładu itp. Innymi słowy jest to przyjęcie „tłumacza idealnego”, czyli takiego, który dysponuje całkowitą znajomością obu języków, realiów, tła historycznego, ideologii oryginału itp., itp. Przyjęcie takiego założenia jest uzasadnione, gdyż chodzi tu o teoretyczne, obiektywne problemy pracy przekładowej, a subiektywna nieumiejętność tłumacza nie podważa poprawności teoretycznych rozwiązań tych problemów, podobnie jak i fakt, że strzelec na zawodach chybił, bo mu się trzęsły ręce ze zdenerwowania, nie podważa teoretycznych sformułowań balistyki
Olgierd Wojtasiewicz
Powyższy Cytat to dobitne sformułowanie postulatu idealizacji w badaniach nad tłumaczeniem. Jednak porównanie jest chybione, ponieważ teoria przekładu nigdy nie będzie nauka przypominającą balistykę - balistyka jest nauką ścisłą, poddziedziną fizyki, teoria przekładu jest nauką opisową, zajmującą się pewnymi szczegółowymi formami komunikacji językowej. Nauka o tym, jak ludzie się porozumiewają, dodatkowo skomplikowana międzyjęzykową i międzykulturową formą owego porozumiewania się w przypadku tłumaczenia, nie przypomina w niczym nauki o ruchu ciał. W znacznie większym stopniu przypominać musi psychologię zajmującą się problemem strzelca o trzęsących się rękach.
A.Lefevere nie chce się zajmować błędami z innych powodów. W swoim artykule z 1982 r. wymienia on błędy popełnione w angielskich tłumaczeniach B. Brechta, po czym stwierdza, że takie podejście do badania tłumaczeń nie jest „konstruktywne”. Jego zdaniem:
A writer's work gains exposure and achieves influence mainly through “misunderstandings and misconceptions”, or, to use more neutral term, refractions. Writers and their work are always understood and conceived against a certain background or, if you will, are refracted through a certain spectrum. (Lefevere 1982/2000: 233-234)
Wydaje się, że Lefevere myli tu dwa zupełnie różne zjawiska. Jest rzeczą zupełnie oczywistą, że zarówno pisarze, jak i tłumacze (i w ogóle wszyscy ludzie) korzystają ze swoich wcześniejszych doświadczeń, przez ich pryzmat postrzegają świat, a więc także interpretują teksty. Dlatego nie może być dwóch identycznych interpretacji tego samego tekstu; nie może być dwóch identycznych tłumaczeń. Fakt ten podkreślaliśmy już wielokrotnie w tej książce: nie jest możliwe zrozumienie bez znalezienia w pamięci odpowiednich struktur, do których nowa informacja byłaby porównana i w jakimś sensie dopasowana. Równie oczywiste jest to, że tłumacze muszą interpretować tłumaczony przez siebie tekst i że interpretacje dwóch różnych tłumaczy zawsze będą się od siebie w pewnym stopniu różnić. Nie ma to nic wspólnego z opisanym przez Lefevere'a faktem przetłumaczenia słowa „Lumpen” jako „rags”, a nie (jak być powinno) jako „fools” (Lefevere 1982/2000: 234). Ten ewidentny błąd tłumaczeniowy, który dostrzeże każdy kompetentny krytyk, nie ma nic wspólnego z żadną refrakcją. Jest to po prostu przykład pomyłki tłumacza. Zadanie krytyka polega, między innymi, na wskazaniu takich błędów. Natomiast teoretyk tłumaczenia ma za zadanie sporządzenie klasyfikacji takich błędów, próbę ustalenia ich źródeł, wyciągnięcie wniosków teoretycznych dotyczących natury kompetencji tłumaczeniowej (błędy są objawami luk w kompetencji) i wyciągnięcie wniosków praktycznych co do nauczania przekładu.
Wziąwszy pod uwagę opisane powyżej fazy procesu tłumaczenia, wydaje się, że błędy tłumaczeniowe mogą pojawić się na skutek: bezkrytycznego stosowania strategii tłumaczenia syntagmatycznego, mylnej interpretacji tekstu oryginału, nieodpowiedniej realizacji tekstu docelowego lub nieświadomości tłumacza co do powszechnie akceptowanych celów i zasad tłumaczenia. Oczywiście granice między tymi kryteriami błędów mogą być płynne: czasem będzie to trudno ustalić, czy dany błąd powstał w wyniku braku analizy tekstu wyjściowego(tłumaczenia syntagmatycznego) czy też z powodu mylnej interpretacji tekstu, czy przyczyną błędu był brak wiedzy metatranslacyjnej czy też niewłaściwa realizacja przekładu, wynikająca na przykład z nieuświadomienia sobie przez tłumacza sytuacji odbiorcy przekładu. Sądzę jednak, że w większości przypadków uda nam się przypisać zaobserwowane błędy przekładowe do poszczególnych kategorii i podkategorii, i że taka ich klasyfikacja rzuci pewne światło na przyczyny powstawania błędów, a tym samym na kwestie kompetencji tłumaczeniowej i dydaktyki przekładu (por. klasyfikacja błędów w: Pisarska, Tomaszewicz 1988: 144-151).
I. Błędy tłumaczenia syntagmatycznego
Błędy tłumaczenia syntagmatycznego wynikać mogą z drastycznych ograniczeń czasowych, słabej znajomości języka wyjściowego i/lub kultury wyjściowej, a czasem także z przekonania tłumacza o wyższości tłumaczenia dosłownego lub niewiedzy na temat innych możliwych sposobów postępowania (w przypadku tłumaczy początkujących). Jak już wspominaliśmy tłumaczenie syntagmatyczne polega na (czasem niejako automatycznym) zastępowaniu struktur języka wyjściowego strukturami języka docelowego bez próby głębszej analizy sensu przekładanego tekstu. Tłumaczenie takie bez kontroli wyższych poziomów przetwarzania tekstu - bez odwołania się do ram czasownikowych, scen, scenariuszy i schematów reprezentowanych przez dany tekst - prowadzi zwykle do pojawienia się w tekście przekładu kilku rodzajów błędów.
1. Błędy ekwiwalentów słownikowych
Przejawem nadmiernego - ślepego polegania na tłumaczeniu syntagmatycznym jest używanie w tekście przekładu najbardziej typowych ekwiwalentów słownikowych. Jak już pisaliśmy powyżej, ekwiwalenty podawane w słownikach dwujęzycznych nie SA naprawdę ekwiwalentami tłumaczeniowymi, co najwyżej statystycznie często nimi bywają. Jeśli zatem tłumacz zadowala się słownikiem lub swoją własną znajomością „stuprocentowych” ekwiwalentów, prędzej czy później popełni błąd.
Błędy tego typu pojawiają się bardzo często w przekładach niedoświadczonych tłumaczy. Początkujący tłumacze pracujący nad przekładem tekstu The Mouse That Roared najczęściej przetłumaczą wyraz „kingdom” jako „królestwo”, choć skądinąd wiadomo, że Liechtenstein jest księstwem, wyraz „citizens” automatycznie zastąpią słowem „obywatele”, choć ściśle rzecz biorąc mieszkańców księstwa czy królestwa powinno się raczej nazywać „poddanymi”; „armed with” w większości tłumaczeń zostanie oddane jako „uzbrojony w”, chociaż po polsku nie powinno się pisać „uzbrojony w czterech prawników”. W tekście Topless in Rio wyraz „skimpy” bywa tłumaczony jako „kusy”, chociaż mowa o kostiumach kąpielowych. Ciekawym przypadkiem jest wyraz „ironically” z tego samego tekstu: polskie słowniki tłumaczą go zwykle jako „ironicznie, jak na ironię” - i tak też przetłumaczyła go większość moich studentów - jednak w tym konkretnym tekście znacznie lepiej pasuje do kontekstu wyraz „paradoksalnie”. Wyraz „fable” w słownikach angielsko-polskich to przede wszystkim „bajka”, w niektórych również „baśń”; jak widać z tekstów Two Legs Bad i Time for Clockwork po angielsku słowo to używane jest swobodniej - ani Folwark zwierzęcy, ani tym bardziej Mechaniczna pomarańcza nie powinny być określane mianem bajki. W tekście Sweet Deal natrafiamy na słowa „membership” i „Alma mater”. Słownikowo „membership” to przede wszystkim „członkostwo” - ale oczywiście w tym przypadku nie wolno tak przetłumaczyć; „alma mater” bywa często odtwarzane w języku polskim bez chwili namysłu - i bez sprawdzenia w słownikach - tymczasem po polsku pisze się to wyrażenie wielkimi literami, a po drugie może się ono odnosić wyłącznie do wyższych uczelni, wzmiankowana zaś Westminster School jest zwykłą szkołą. W tekście Prison Tales nie można przetłumaczyć tytułu jako Więzienne opowieści”, bo mowa w nich nie o więzieniach, lecz o obozach; „destruction” to nie „destrukcja” ani „zniszczenie”, a co najwyżej „wyniszczenie”, zresztą nie „psychologiczne” tylko „psychiczne” itd. Przykłady można mnożyć, ale już z powyższej próbki widać, że automatyczne zastępowanie jednostek leksykalnych ich pierwszymi ekwiwalentami słownikowymi jest jednym z najczęstszych błędów w przekładach początkujących tłumaczy.
Szczególnym przypadkiem są wyrazy typu ”thing/s, stuff, officials” - wszyscy wiedzą, nawet bez sprawdzania w słowniku, że te dwa pierwsze można przetłumaczyć jako „rzecz/y”, a ten ostatni jako „urzędnicy”; tymczasem w większości autentycznych tekstów te powszechnie znane ekwiwalenty nie mogą być użyte. Wyrazy „thing/s, stuff” są po angielsku stosowane znacznie częściej i w większej liczbie sytuacji niż polskie „rzeczy”. Wyraz „officials” oznacza zazwyczaj wysokich rangą urzędników ministerstw, bardzo często wysokich przedstawicieli rządu, gdy tymczasem polskie słowo „urzędnicy” dotyczy również pracowników poczty czy banku.
O braku jednoznacznej odpowiedniości między jednostkami leksykalnymi różnych języków pisaliśmy już wcześniej. Warto jeszcze wspomnieć, że tego typu problemom poświęcona jest książka Ch. Douglas-Kozłowskiej Difficult Words in Polish-English Translation, w której autorka analizuje takie wyrazy jak „zabytki”, „problem”, „badać” czy „pozytywny” w kontekście tłumaczeń z polskiego na angielski.
2. Fałszywi przyjaciele tłumacza
Tłumaczenie syntagmatyczne „owocuje” też często pojawieniem się w przekładzie tzw. fałszywych przyjaciół tłumacza (faux amis) - wyrazów o podobnej formie, ale różnych znaczeniach. Najczęściej błąd ten popełniają osoby, których znajomość języka wyjściowego jest niewystarczająca. Najbardziej charakterystycznymi przykładami angielsko-polskich faux amis są takie wyrazy jak „actually” i „aktualny” (ten pierwszy znaczy „właściwie, w gruncie rzeczy”, ale nigdy nie znaczy „aktualnie”), „eventually” - „ewentualnie” („w końcu, ostatecznie”), „patheic” - „patetyczny” (zaprawdę znaczy „żałosny”). Ta ostatnia para fałszywych przyjaciół była przyczyną błędu tłumaczki Kubusia Puchatka: w oryginale Eyeore, przyglądając się swemu odbiciu w wodzie mówi: „pathetic”, w polskiej wersji Kłapouchy określa swoje odbicie w wodzie jako „imponujące”. Granica między podkategoriami 1 i 2 nie zawsze jest ostra, bo niestety wielu autorów słowników również pada ofiarą faux amis.
Przykładów fałszywych przyjaciół - począwszy od tych najbardziej oczywistych aż do mniej znanych - nie brakuje oczywiście w tekstach, które tłumaczą moi studenci. Szczególnie perfidny pod tym względem jest tekst Aping Motion, gdzie znajdujemy dwa oczywiste przykłady faux amis: „eventually” i „journal”, dwa znacznie mniej oczywiste: „control” i „operate” oraz jeden, który w zasadzie powinien być dość oczywisty, ale ze względu na wyjątkowe podobieństwo do polskiego wyrazu jest przyczyną bardzo wielu błędów. Wyraz „journal” może być jakby podwójnym fałszywym przyjacielem. Po pierwsze, kojarzy się z polskim wyrazem „żurnal”, który jest jednak słowem dość staroświeckim i używanym obecnie chyba tylko w odniesieniu do czasopism o modzie; po drugie, poprzez nawet szczątkową znajomość języka francuskiego wyraz „journal” może kojarzyć się z „dziennikiem”, którym Nature, rzecz jasna, nie jest. Faktycznie angielskie „journal” to mniej więcej tyle, co nasze „czasopismo naukowe”, a w cytowanym tekście można je ewentualnie przełożyć również jako „tygodnik”. „Control” występuje w naszym tekście w sformułowaniu „control movement”; sądzę, że sformułowanie „kontrolować ruch” jest naciąganiem znaczenia słowa „kontrolować”; chyba znacznie lepszym tłumaczeniem byłoby „sterować ruchem”. Nieco podobnym przypadkiem jest wyraz „operate” w zwrocie „operate prosthetic limbs”. Przetłumaczenie go jako „operować” nieuchronnie nasuwa na myśl operacje chirurgiczne, natomiast znacznie lepszym ekwiwalentem byłoby „poruszać” albo „posługiwać się”. Błędy w tłumaczeniu sformułowania „silicon chips” biorą się stąd,, że wyraz „silicon” wygląda niemal identycznie jak polski „silikon”. Niestety, „silikon” to po angielsku „silicone”, a krótszy „silicon” oznacza „krzem”. Zresztą pomysł wszczepiania pacjentom „silikonowych czipów” do mózgu jest chyba jeszcze bardziej horrendalny niż wizja ludzi sparaliżowanych przeprowadzających operacje chirurgiczne.
Fałszywi przyjaciele tłumacza pojawiają się też w innych tekstach. O dziwo, wyraz „top” pojawiający się dwukrotnie w Topless in Rio został przez część moich studentem przetłumaczony jako „top” (naprawdę chodzi o górę kostiumu kąpielowego, a „top” to po polsku zupełnie inna część garderoby). W artykule Prison Tales pojawia się słowo „terrors”, które oczywiście należałoby przetłumaczyć jako „okropności”, „groza”, „koszmar”. Karygodnym błędem jest tłumaczenie angielskiego „billion” jako „bilion”. Kilkadziesiąt lat temu słowo „billion” w brytyjskiej angielszczyźnie rzeczywiście oznaczało „bilion”, (to jest 1 000 000 000 000), natomiast w amerykańskiej angielszczyźnie było odpowiednikiem naszego miliarda (1 000 000 000). Rzecz jasna amerykańska wersja zwyciężyła i już od dawna nikt nie używa słowa „billion” w starym znaczeniu brytyjskim, jednak trafiają się tłumacze, którzy dają się nabrać na podobieństwo tych dwóch wyrazów.
3. Kalki
Typowym produktem ubocznym tłumaczenia syntagmatycznego jest kalkowanie struktur tekstu oryginalnego - w tym częste przypadki przenoszenia na grunt języka docelowego obcego szyku wyrazów, obcych kolokacji czy deformowania tematyczno-rematycznej struktury zdania. W tekście Two Legs Bad sformułowanie „the Russian Revolution and its betrayal by Joseph Stalin” bywa tłumaczone jako „Rosyjska Rewolucja i jej zdrada przez Józefa Stalina”. Taka wersja, jak już zauważyliśmy wcześniej, zawiera co najmniej pięć błędów tłumaczeniowych. Niezręcznością jest kalkowanie struktury „The British then secretly paid newspapers to run the strip in countries including…” („następnie Brytyjczycy płacili gazetom, by publikowały ten komiks w krajach takich jak”), bo w pierwszej chwili sugeruje czytelnikowi, że gazety znajdują się gdzieś indziej, a nie w wymienionych później krajach. Ciekawym błędem jest skalkowanie początku tekstu Topless in Rio - „Carnaval, by definition, is the festival of the flesz”. Początkujący tłumacze bardzo często piszą “karnawał z definicji jest festiwalem/świętem ciała” odtwarzając tym samym błąd autora oryginalnego tekstu: nie ma takiej definicji karnawału. Oczywiście zdarza się czasem, choć rzadko, że moi początkujący tłumacze dostrzegają nieścisłość oryginalnego sformułowania i podają powyższą polską wersję „na odpowiedzialność” autora oryginału. Wtedy mamy już do czynienia z kategorią błędów metatranslacyjnych opisanych poniżej.
Typowym błędem kalkowania jest pieczołowite odtwarzanie angielskich „possessive determiners” za pomocą polskich zaimków dzierżawczych, na przykład: „Kiedy twój kot spaceruje po klawiaturze twojego komputera (Putting Kitty's Typing on Pause) czy: „jej komórki mózgowe wysyłają sygnały elektryczne do jej mięśni” (Aping Motion). Z dwóch ostatnich tekstów pochodzą też dwa bardzo charakterystyczne błędy-kalki: „That's a good reason to incest…” - „To jest dobry powód, żeby zainwestować…” i „And it could also deepen our understanding of…” - „I mogłoby to także pogłębić nasze zrozumienie…”. Po pierwsze, w obu tych przekładach nie ma żadnego uzasadnienia dla użycia wyrazu „to” - w pierwszym przykładzie poprzedza je długie pierwsze zdanie tekstu, w drugim - zdanie o sparaliżowanych, którzy będą mogli posługiwać się protezami kończyn. Żadne z tych zdań nie dostarcza polskiemu czytelnikowi antecedensu wyrazu „to”. Po drugie, zdanie „to jest dobry powód” brzmi w większości tłumaczeń jak echo poprzedzającego je „nie jest najlepszą formą”, natomiast użycie „mogłoby” w przykładzie drugim jest efektem naiwnego przekonania, że tak właśnie należy tłumaczyć „could” na polski (ekwiwalent słownikowy). W rzeczywistości angielskie „could” może być trybem przypuszczającym, ale również czasem przeszłym, a także - o czym pamięta niewielu Polaków - może odnosić się do przyszłości i tak należy je rozumieć w cytowanym tekście.
Nie należy kalkować na język polski sformułowania „leader of the cultural and political life” (Prison Tales). Wersja „przywódca/lider kulturalnego i politycznego życia” łamie co najmniej dwie zasady poprawnej polszczyzny - nie można być „przywódcą życia”, a powyższe epitety powinny mieć odwrotny szyk niż po angielsku: „życie kulturalne i polityczne”. Przetłumaczone automatycznie „Piglet is an integral part of Winnie's friends” („Prosiaczek jest integralną częścią przyjaciół Puchatka”) razi swą nielogicznością: integralną częścią przyjaciół może być rączka albo nóżka. Znacznie lepiej więc napisać „Prosiaczek jest nieodłącznym przyjacielem Puchatka” (tekst Bacon-free). Niedoświadczeni tłumacze tekstu By the Dozen często wpadają w pułapkę stosowania strony biernej, w którą ten tekst obfituje: „were seized, had been smuggled, had been pillaged, had been reconstructed, would hale been sold”. Po polsku trzeba stronę bierną urozmaicać konstrukcjami bezosobowymi.
4. Nieuzasadnione rekonstrukcje
Błędy tego rodzaju nie pojawiają się zbyt często w przekładach początkujących tłumaczy - ci mają raczej skłonność do tłumaczenia wszystkiego, nawet tych elementów, których zwykle się nie tłumaczy. W omawianym korpusie tekstów prasowych występują zaledwie trzy przykłady, nad którymi można się zastanowić przy tej okazji. Po pierwsze wyraz „autobahn” w tekście The Mouse That Roared. Niektórzy studenci - zapewne ci, którzy bywali w Niemczech - uznali, że wyraz ten jest już przyjęty w polszczyźnie i użyli go w swoich tłumaczeniach, czasami nawet w formie żeńskiej „autobahna”. Sądzę, że w omawianym tekście użycie tego wyrazu jest jak najbardziej niewskazane. Bardziej wątpliwym przypadkiem jest wyraz „Liechtensteinczycy”, który pojawiał się w niektórych tłumaczeniach tego samego tekstu. Niektóre encyklopedie używają tego wyrazu, na przykład NLPWN w haśle „Liechtenstein”. Nie ma go natomiast w Nowym Słowniku ortograficznym PWN. Trudności z wymówieniem byłyby raczej argumentem za nieużywanie tego słowa, z drugiej jednak strony trzeba przyznać, że w niektórych kontekstach - na przykład w tłumaczeniu The Mouse That Roared - jest ono bardzo wygodne (choć tylko w wersji pisanej). Wspominałem już o wątpliwościach, jakie towarzyszyły użyciu w tekście polskiego przekładu Ín-flight Food słowa „catering”. Sądzę, że obecnie wątpliwości te są już znacznie mniejsze. W każdym razie większość młodych ludzi z pewnością uważa już słowo „catering” za zasymilowany wyraz polski obcego pochodzenia.
Znacznie częstsze są nieuzasadnione zapożyczenia w tłumaczeniach literackich - częściowo może dlatego, że tłumacze pragną zachować koloryt lokalny tłumaczonego dzieła, a czasami po prostu dlatego, że tłumacze literaccy czują się znacznie pewniej niż moi studenci, dopiero rozpoczynający praktykę tłumaczeniową. Wiele takich niepotrzebnych zapożyczeń można oczywiście znaleźć w polskim przekładzie Money M. Amisa (zob. Świerkocki 1997: 271-272).
II. Błędy mylnej interpretacji
Omówione w poprzednim podrozdziale cztery typy błędów można przypisać brakowi głębszej analizy tekstu wyjściowego przez tłumacza, a czasem naiwnemu przekonaniu, że „trzeba tłumaczyć dosłownie”. Jednak sama próba głębszej analizy nie oznacza jeszcze, że efekty będą zadowalające. Tłumacze mylą czasem różne struktury języka wyjściowego lub stosują niewłaściwy klucz do interpretacji tekstu - opierają się na nieodpowiednich ramach czasownikowych, scenach, scenariuszach, schematach. Zdarza się, że takie błędy lub/i złe zastosowania implikatury konwersacyjnej prowadzą do mylnego odczytania ogólnej wymowy tekstu - przypisania mu innej modalności, na przykład nieodczytania ironii autora i potraktowania tekstu ze śmiertelna powagą.
1. Pomylenie dwóch różnych syntagm lub ram czasownikowych języka wyjściowego
Przykładem błędnego odczytania struktury zdania wyjściowego jest zinterpretowanie fragmentu zdania z tekstu Sweet Deal: „Disney is byuing the film and merchandising rights” jako „Disney kupuje film i prawa handlowe”. Taka interpretacja zdania - w którym „the film” oraz „merchandising rights” byłaby dwoma dopełnieniami czasownika „buy” - jest teoretycznie możliwa, ale przeczy jej wiedza o świecie: wytwórnia filmowa nie kupuje filmów. Należy więc poszukać innej możliwości rozbioru zdania i wtedy okaże się, że „film” i „merchandising” są dwoma przydawkami rzeczownika „rights” (zatem raczej „prawa do filmowania i wykorzystywania w celach handlowych/marketingowych”). W tym samym tekście zdarza się, że młodzi tłumacze zapominają o innym znaczeniu słowa „will” i tłumaczą „named in the will of Pooh's kreator” jako „nazwane na cześć twórcy Puchatka”, mimo że taka interpretacja kłóci się z dalszą częścią tekstu. Również „other payments” - ponieważ element ten poprzedza ostatnich beneficjentów wymienionych w tekście - czasem tłumaczony jest jako „pozostałe pieniądze/płatności”, a zatem mylony z „the other payments”.
Kłopoty interpretacyjne sprawia też zdanie „The fact that the new strain of choosy mice was found in Indian-food-heavy Birmingham should come as no surprise” (A Matter of Taste) Część tłumaczących nie dostrzega przedimka określonego “the” przed “strain of choosy mice”, który jednoznacznie wskazuje na związek tej grupy rzeczownikowej ze sformułowaniem “some rodents” dwa zdania wcześniej i w rezultacie powstaje wersja: “Fakt, że w Birmingham, które słynie z indyjskiej kuchni, odkryto nową odmianę wybrednych myszy, nie powinien nikogo dziwić”. W ten sposób istotny element spójności tekstu ulega zniszczeniu i czytelnik zmuszony jest zbudować sobie jakąś własną formę spójności, korzystając z mechanizmów podobnych do opisanego przez H.H. Clarka i S. Haviland „mechanizmu dane-nowe” (1977).
2. Błędna interpretacja sceny lub scenariusza
Pewne sformułowania nasuwają nam nieuchronne skojarzenia z typowymi scenami lub scenariuszami: gdy słyszymy „nóż i widelec” natychmiast dokonujemy aktywacji scen i scenariuszy związanych z jedzeniem, wyrażenie „pobić rekord” każe nam myśleć o scenach i scenariuszach sportowych. W typowych codziennych sytuacjach jest to ogromnym ułatwieniem - niejako automatycznie mamy do dyspozycji całą naszą wiedzę związaną z danym tematem. Jednak w sytuacjach nietypowych (co zdarza się często w literaturze pięknej, jako że nie zajmuje się ona na ogół opisywaniem „typowości” wpadamy w pułapkę mylnej interpretacji. Fraza „good fights”, która występuje w tekście Lights Out opisującym zaciemniona restaurację, kojarzy się większości polskich czytelników z „walkami na jedzenie”, na przykład z obrzucaniem się makaronem czy w wersjach bardziej filmowych - tortami. W rzeczywistości jednak autorowi chodziło najprawdopodobniej o „walki o jedzenie” - w ciemnościach zdarza się, że dwóch konsumentów chwyta za ten sam talerz.
W tekście Aping Motion napotykamy sformułowanie „a nearby robot arm”. Zgodnie z naszymi typowymi wyobrażeniami na temat robotów, które pobudzane są samą obecnością słowa „robot”, skłonni jesteśmy widzieć w opisywanej scenie antropoida: robota z rękami, nogami i głową. Efektem takich wyobrażeń jest tłumaczenie „ramię stojącego w pobliżu robota”, które polskim czytelnikom tekstu zupełnie jednoznacznie wskazuje stereotypowe skojarzenia z filmami science fiction. Tymczasem za sformułowaniem „robot arm” w oryginale nie kryje się żaden prawdziwy robot, a jedynie mechaniczne ramię.
Bardziej spektakularne błędy tego typu zdarzają się w tłumaczeniach literatury pięknej, zwłaszcza gdy autor stosuje nietypowy, oryginalny styl, a tłumacz nie opanował języka oryginału (i wiedzy na temat kultury wyjściowej) w stopniu wystarczającym. Trzy charakterystyczne błędy scenariuszowe znaleźć można w angielskim tłumaczeniu Pamiętnika z powstania warszawskiego M. Białoszewskiego. Autor opisuje między innymi swoją próbę ucieczki z kolumny ludzi prowadzonych przez Niemców. W Pruszkowie autor próbuje wmieszać się między kopiących przy drodze robotników i udawać jednego z nich. Jednak zostaje zauważony przez Niemców:
„Zostawić swoich. Prawie bez umówień. Nic. Tak. Już pewnie nie zauważyli. Nieważne. Nie wiem. Nagle jestem odhalcowany w prawo, coś „fafluchter” i nic więcej, żadnego kopa, odstawionko, łopatę zaraz oddałem, żegnaj pruszkowska wolności”
W Wersji angielskiej czytamy:
„… how could I leave my own people! Practically without discussion. Nothing. Just like that. Already. They've barely noticed. It's not important. I don't know. Suddenly I'm shoved to the right, something “fafluchter” and nothing else, no digging, back to the transport. I immediately give back the shovel, say goodbye to my Pruszków freedom”.
Tłumacz rozpoznaje scenę kopania rowu przy drodze i scenariusz próby ucieczki, nie zauważa natomiast, że „żadnego kopa” odnosi się do reakcji Niemców, a nie do kopania i tłumaczy „żadnego kopa” jako „no digging”. Drugi przykład z tej samej książki brzmi tak:
„I całymi dniami i nocami wypatrywali w oknach żydowskiej strony Siennej. To były resztki szyb w futrynach, zatkane pierzynami. Trupie puchy”.
Tłumacz najwyraźniej zna wyraz „pierzyny”, wie, że pierzyny są zwykle wypchane puchem, zatem zakłada:
„And for whole days and nights they scanned the windows on the Jewish side of Sienna. The remains of windowpanes covered with drapes, stuffed with quilts. Corpselike goose-down”.
Oczywiście w cytowanej scenie słowa „trupie puchy” odnoszą się do pustki, braku ludzi, a sformułowanie „corpselike goose'down” nie ma najmniejszego sensu. I jeszcze jeden ciekawy przykład z tej samej książki:
„Kręciła te zacierki. Jak wszystkie kobiety. Bez przerwy. Albo różańce. To i to - drobione. Podobna technika”.
Tłumacz rozpoznaje scenę przygotowywania jedzenia, a konkretnie klusek i nie zauważa, kiedy w rozpoznanej scenie pojawia się obcy element:
„She used to grind out that pasta. Like all woman. Without a break. Also little dumplings, or `rosary beads'. The one or the other, in tiny pieces. A similar technique”.
W ten sposób z angielskiego tekstu dowiadujemy się o istnieniu klusek pod nazwą „różańce” (przykłady z: Grajewska 2001).
3. Mylne odczytanie modalności tekstu
Problemy z właściwym odczytaniem modalności tekstu pojawiają się najczęściej w tekstach (lub ich fragmentach), w których zastosowano ironię, kpinę, szyderstwo, ponieważ tego typu zabiegi nie są zwykle wyraźnie sygnalizowane i wymagają dużego wyczulenia na ten specyficzny rodzaj humoru, a więc bardzo dobrej znajomości języka wyjściowego i stosowanych w nim implikatur. Jak już wspomnieliśmy, nie jest przypadkiem, że pierwsza polska tłumaczka Winnie the Pooh popełniła najwięcej błędów przekładając wypowiedzi osła Eyeore, które charakteryzuje zgryźliwy sarkazm. Jednak błędy tej kategorii pojawiają się również w tłumaczeniach tekstów prasowych. Tekst Bailout Blues kończy się zdaniem „Then again maybe it was better to save the banks”, które jest ewidentna reakcją autora na pomysł zrealizowania 25 remake'ów Titanica, a być może także na pozostałe propozycje japońskiego pisarza. Zatem należałoby je przetłumaczyć mniej więcej tak: „W takim razie może już lepiej było ratować te banki”. Jednak część moich studentów nie odczytała właściwie intencji autora i przetłumaczyła ostatnie zdanie tak, jakby autor zupełnie poważnie zastanawiał się, czy lepiej było ratować banki, czy też kupić lotniskowiec i New York Timesa. Podobne problemy stwarza też omawiany już tekst Pitiful Debate, a zwłaszcza jego tytuł i ostatnie zdanie: „This spat's getting juicy”. Jeśli przetłumaczymy je w dobrej wierze jako Żałosna debata i „Ten spór nabiera rumieńców”, to mam wrażenie, że postępujemy wbrew intencjom autora, który chciał językowymi żartami zaznaczyć swój dystans do opisywanej sprawy.
Znacznie łatwiej o błąd tego typu w przekładach literackich, ponieważ autorzy takich tekstów bardzo często bawią się konwencjami, łamią reguły, starają się, żeby ich stosunek do opisywanej rzeczywistości był niejednoznaczny. Dość poważny błąd z tej kategorii popełnił tłumacz Money M. Amisa. Jest to książka przewrotna, której bohater wśród wielu innych postaci spotyka również… pisarza M. Amisa. W tym kontekście szczególnego znaczenia nabiera rozpoczynający książkę list samobójcy:
„This is a suicide note. By the time you lay it aside (and you should always read these things slowly, on the lookout for clues or give-aways), John Self will no longer exist. Or at any rate that's the idea”
W polskim przekładzie brzmi on następująco:
„Jest to list pożegnalny. Kiedy będziecie go czytać (a takie rzeczy powinno się czytać powoli, zwracając baczna uwagę na wszelkie wskazówki i tropy), Johna Selfa nie będzie już wśród żywych. Przynajmniej na to się zapowiada”.
Zapominając, że autor lubi się bawić w kotka i w myszkę ze swoim bohaterem (John Self ma złe przeczucia, ilekroć spotyka Amisa), ale również z czytelnikami, tłumacz ujednoznacznia zdanie „John Self will no longer exist”, a także obiektywizuje zdanie „Or at any rate that's the idea”, które w oryginale nie musi być wcale obiektywnym przewidywaniem przyszłości, gdyż równie dobrze może zdradzać intencje autora w chwili rozpoczęcia pisania tej powieści (por. Świerkocki 1997: 267-268). Trzeba zresztą przyznać, że Money to książka wybitna i jednocześnie niezwykle trudna do przełożenia.
Polskie przekłady Just so stories R. Kiplinga zawierają w porównaniu z oryginałem znacznie mniej elementów adresowanych do dorosłego czytelnika. Jedną z cech charakterystycznych stylu Kiplinga jest używanie wielu skomplikowanych i/lub wymyślonych przez autora zwrotów i wyrazów, które albo ulegają w książce zniekształceniu (np. `Stute Fish, `satiable curtiosity zamiast „astute”, „insatiable” i „curiosity”), albo SA „objaśniane” w nawiasach za pomocą formuły „that is magic. Wiele takich elementów znika w polskich przekładach, na przykład „the small `Stute Fish” staje się „Płotką”, „'satiable curtiosity” - „nieposkromiona ciekawością, zaś „Sloka”, która wygłosił marynarz - „dwuwierszem”. Trójka zwierząt odbywa na skraju pustyni „a palaver, and an indaba, and a punchayet, and a pow-wow”, po polsku natomiast „zgromadzenie i głosowanie, i Sąd Trzech, i pau-wau”. Sformułowanie „one fine morning in the middle of the Precession of the Equinoxes”, którego zapewne tłumaczka nie zrozumiała, zostało przełożone jako „pewnego pięknego dnia, a było to tuż przed burzą poprzedzająca zrównanie dnia z nocą”. W ten sposób Kiplingowskie „stories” po polsku rzeczywiście bardziej przypominają „bajeczki”.
III. Błędy realizacji
Nawet wnikliwa, wielopoziomowa analiza oryginału nie gwarantuje jeszcze udanego przekładu, ponieważ po jej zakończeniu tłumacz musi się wcielić w swojego czytelnika, wyobrazić sobie poziom jego wiedzy i prawdopodobne reakcje na poszczególne rozwiązania przekładowe. Potrzebna jest duża sprawność w czynnym posługiwaniu się językiem docelowym.
1. Niewłaściwa ocena wiedzy odbiorców
O znaczeniu identyfikacji z odbiorcami przekładu pisaliśmy już wielokrotnie. Przy okazji analizy tekstu Putting Kitty's Typing on Pause podkreślaliśmy też, że niebianie pod uwagę sytuacji odbiorcy może zadecydować o całkowitej nieprzydatności przekładu. Warto jednak przeanalizować jeszcze parę przykładów z tekstów zamieszczonych w suplemencie.
W Two Legs Bad pojawia się nazwa instytucji „British Foreign Office”. Choć w tekstach politycznych spotyka się wersję „brytyjskie Foreign Office”, w cytowanym tekście na pewno należy użyć innego rozwiązania (np. „brytyjskie MSZ”), ponieważ czytelnikami naszego tłumaczenia nie muszą być wyłącznie ludzie żywo interesujący się polityką. Z podobnych powodów - jeśli założymy, że nie wszyscy czytelnicy Bailout Blues będą fanami koszykówki - dobrze byłoby chyba zaopatrzyć sformułowanie „Chicago Bulls” w jakiś hiperonim (chociażby słowo „drużyna”). Kwestią dyskusyjną pozostają kulinaria w tekście A Matter of Taste: „fish and chips” oraz „vindaloo”. Ponieważ za nazwą „fish and chips” nie kryje się nic niezwykłego, osobiście przełożyłbym ją jako „rybę z frytkami”. Gorzej z „vindaloo” - pozostawiając tę nazwę w wersji oryginalnej stawiamy czytelników w gorszej sytuacji w porównaniu z czytelnikami oryginału: domyśla się oni, że chodzi o jakąś egzotyczną potrawę, ale większość z nich nie będzie wiedziała, o jaką dokładnie potrawę chodzi. Z drugiej strony można przyjąć, że wiedza ta nie jest konieczna do odbioru tekstu. Tłumacz posiadający również przygotowanie pedagogiczne (co jest niemal regułą w przypadku polskich tłumaczy) może przełożyć „negative reinforcement” (Putting Kitty's Typing on Pause) jako „wzmocnienie negatywne”. Taki przekład należy uznać za niepożądany, ponieważ większość czytelników gazetowych ciekawostek nie zna zapewne tego określenia.
Ocena wiedzy i oczekiwań odbiorców przekładu jest często poważnym problemem w tłumaczeniach literackich. O niektórych z nich wspominaliśmy już w rozdziale o nieprzekładalności kulturowej. Więcej przykładów tego typu błędów zaczerpniętych z przekładów literatury pięknej można znaleźć w: Hejwowski 2004: 217-219.
2. „Podtłumaczenie”
Termin ten ma odpowiadać używanemu przez Newmarka określeniu undertranslation (Newmark 1981). W Tezaurusie terminologii translatorycznej (Lukszyn 1993; poniższe uwagi krytyczne są również samokrytyką, ponieważ byłem jednym ze współautorów tego słownika) pod hasłem „podtłumaczenie” czytamy: „Technika tłumaczeniowa polegająca na opuszczeniu części informacji szczegółowych tekstu wyjściowego”. Sens angielskiego „undertranslation” lepiej zapewne oddawałby inny neologizm - „niedotłumaczenie”, zaś cytowaną definicję należałoby uzupełnić o element: „lub zastąpienie informacji szczegółowej informacją ogólniejszą”. Podtłumaczenie może być uzasadniona techniką tłumaczeniową, jeśli nie znajdujemy innych zadowalających rozwiązań przekładowych: sam proponowałem takie rozwiązanie w przypadku sformułowania „girl from Ipanema” w tekście Topless in Rio. Jednak nadużywanie tej techniki jest niewątpliwie czymś niepożądanym, wynikającym z nadmiernej troski o czytelnika przekładu i ślepej wiary w wyższość tłumaczenia funkcjonalnego.
O zjawisku tym była już mowa przy okazji krytyki podejścia skrajnie funkcjonalnego oraz w rozdziale o nieprzekładalności kulturowej, tu więc ograniczymy się do paru przykładów z tekstów zamieszczonych w Suplemencie. Zastanawialiśmy się już wcześniej nad tym, dlaczego nie powinno się zastępować konkretnego tytułu Penny Lane ogólnikowym „przebojem” czy „przebojem Beatlesów”. Z podobnych powodów nie byłbym zwolennikiem zastępowania „owl monkey” wyrazem „małpka”, „vindaloo” zwrotem „hinduska potrawa”, „Chicago Bulls” - „drużyną koszykówki”… We wszystkich tych przypadkach pozbawilibyśmy tłumaczone teksty konkretnych elementów rzeczywistości, sprawiając tym samym, że ich lektura stałaby się łatwiejsza, ale i nudniejsza.
3. Błędy języka docelowego
Nie sposób wymienić wszystkich rodzajów błędów z tej grupy, jakie popełniają początkujący tłumacze (szerszy opis błędów językowych popełnianych przez tłumaczy znaleźć można w: Dzierżanowska 1988). Do najczęstszych należą: użycie wielkich i małych liter, odmiana obcych imion własnych, różnego rodzaju kalki językowe (o których była już mowa powyżej).
Wydaje się, że wśród ludzi słabo znających zasady polskiej ortografii istnieje ogólna tendencja do pisania wielką literą wszystkiego co ważne. Moi studenci notorycznie stosują wielkie litery w nazwach funkcji i stanowisk, takich jak minister, premier, prezydent, król, papież, a także pisząc o ważnych wydarzeniach historycznych, np. o drugiej wojnie światowej czy o rewolucji październikowej. Można podejrzewać, że duży wpływ ma tu pisownia angielska, zgodnie z zasadami której w tego typu wyrazach używa się wielkich liter, warto jednak zauważyć, że wielu młodych tłumaczy stosuje również wielkie litery w określeniu „zimna wojna”, które w angielskim oryginale (Two Legs Bad) pisane jest małymi literami.
Długo trwa zwykle wojna ze zwolennikami apostrofów w odmianie obcych nazwisk. Wielokrotnie muszę wyjaśniać moim studentom, że nazwiska takie jak Disney czy Presley, które po polsku wymawiane są [disney], [preslej] - odmienia się tak samo jak polskie imiona i nazwiska kończące się na -j, takie jak Maciej, rataj czy Koziej, a więc Disneya, Disneyowi itd. Apostrof pojawia się właściwie tylko wtedy, gdy obce imię lub nazwisko kończy się na -y wymawiane po polsku jako -i (a więc po spółgłosce) lub gdy ostatnią literą takiego wyrazu jest nieme -e. Dotyczy to zatem takich nazwisk jak Lodge, Milne, Chomsky (bardziej szczegółowe zasady można znaleźć w NSJOP, NSPP i w Słowniku nazw własnych).
4. Błędy wynikające z braku wiedzy ogólnej i specjalistycznej
Błędy tego typu, ściśle rzecz biorąc, należą zarówno do kategorii błędów interpretacyjnych, jak i realizacyjnych. Jeśli umieszczamy je w grupie błędów realizacji, to głównie dlatego, że braki wiedzy można zawsze uzupełnić, a więc pojawienie się takich błędów świadczy o pewnej niefrasobliwości tłumacza w trakcie tworzenia przekładu.
Trzeba znać - lub odszukać w odpowiednim źródle - polskie odpowiedniki tak ważnych instytucji międzynarodowych, jak The International Court of Justice in The Hague czy U.N. Educational, Scientific and Cultural Organization. Jeśli nie wiemy lub nie sprawdzimy, czym właściwie jest Westminster School, to wpadniemy w pułapkę sformułowania „Alma mater”. Warto wiedzieć, że nazwa klubu „The Garrick Club in London” pochodzi od nazwiska znanego aktora, bo wtedy spokojnie możemy ją przetłumaczyć na polski jako „londyński Klub Garlicka; nazwa Duke University, w przeciwieństwie do University of Surrey, pochodzi od nazwiska, a zatem, jeśli chcemy ją przetłumaczyć na polski, powinniśmy napisać „Uniwersytet Duke'a”.
Tłumacz powinien wiedzieć, co oznaczają tytuły, takie jak Penny Lane, The Girl from Ipanema, A Clockword Orange, A World Apart, Nature, Animal Farm, Bird on Wire, Titanic (nawet jeśli w danym tłumaczeniu do niczego mu się to nie przyda, bo za którymś razem niewiedza będzie przyczyną błędu); powinien wiedzieć, które z nich należy przetłumaczyć na język polski (w cytowanych przykładach na pewno nie tłumaczymy Nature i Titanic; można się zastanawiać nad Bird on Wire) i jakie są ich polskie ekwiwalenty - nie wolno wymyślać samemu polskich tytułów Animal Farm czy A Word Apart (zob. też błędy metatranslacyjne poniżej).
Przyczyną błędów bywają też nazwy geograficzne. Popełnimy błąd, zostawiając w polskiej wersji By the Dozen nazwę „Le Havre”, bo po polsku miasto to nazywa się Hawr. Wielu moich studentów nie zorientowało się też, że Tucson, Ariz. To nazwa miasta w Arizonie, w związku z czym w ich tłumaczeniach była to nazwa firmy komputerowej.
Błędem jest niewątpliwie nieodszukanie polskiej nazwy „owl monkey” z tekstu Aping Morion (po polsku małpa ta nazywa się „pomocnica” lub „mirikina”) czy „elephant bird” z tekstu By the Dozen (w literaturze polskiej najczęściej wymieniana jest spolonizowana wersja nazwy łacińskiej „epiornis” lub potoczna „struś madagaskarski”).
IV. Błędy metatranslacyjne
Niedoświadczeni tłumacze popełniają czasem błędy wynikające z nieświadomości co do istoty tłumaczenia i co do pewnych ogólnie przyjętych konwencji tłumaczeniowych. Celem tłumaczenia jest umożliwienie jak najpełniejszego porozumienia przedstawicielom różnych kultur - umożliwienie porozumienia, a nie utrudnianie tego porozumienia, nie fałszowanie obrazu kultury wyjściowej, nie przeinaczanie faktów opisanych w tekście wyjściowym. Nie ulega też wątpliwości, że istnieją pewne zasady tłumaczeniowe, które są przestrzegane przez większość tłumaczy w większości sytuacji. Na przykład, jest ogólnie przyjętą normą (zresztą nie tylko w języku polskim), że w tekstach informacyjnych nie tłumaczymy tytułów gazet i czasopism; a więc w przekładzie tekstu Aping Motion napiszemy z pewnością Nature nie „Natura” czy „Przyroda”. Od dawien dawna stosuje się również zasadę tłumaczenia imion głów koronowanych, jeśli imiona te mają ustalone odpowiedniki w języku polskim. Pojawienie się w języku polskim imienia „Juan Carlom” nie świadczy na razie o zmianie normy, tylko o nieuctwie polskich dziennikarzy, którzy taką formę imienia hiszpańskiego króla wprowadzili do polskiej prasy. Błędy tego typu - jako wynikające z niewiedzy na temat zasad tłumaczenia - będziemy nazywać błędami metatranslacyjnymi.
1. Dobór techniki tłumaczeniowej
Dość często spotykanym problemem tłumaczeniowym w przekładach z języka angielskiego są anglosaskie miary i wagi. Wiele z nich ma teoretycznie swoje odpowiedniki w języku polskim, ale na ogół nie w polskiej świadomości. Zapewne większość Polaków orientuje się, ile to jest cal (odpowiednik angielskiego „inch”), mila (ang. „mile”) czy nawet jard (ang. „yard”), ale nie sądzę, żeby zbyt wielu ludzi w Polsce wiedziało, ile dokładnie centymetrów ma stopa, a już na pewno nieliczni potrafią szybko zorientować się, czy góra, która ma 4400 stóp jest wysoka czy nie. Dość słabo też orientujemy się w takich jednostkach wagi jak funt czy uncja. W związku z tym należałoby chyba przyjąć zdroworozsądkową zasadę, że tam, gdzie wartość tych jednostek jest istotna dla zrozumienia tekstu, należy je przeliczać na jednostki powszechnie stosowane w Polsce. Dotyczy to 430 000 akrów z tekstu The Mouse That Roared, mil i stóp z In-Flight Food, funtów z Heart of Stone, stopy z By the Dozen. W mniejszym już stopniu - 83 stóp z tekstu Pitiful Debate. W tym wypadku można by argumentować, że wartość rekordu w pluciu pestka na odległość nie jest specjalnie ważna, natomiast pozostawienie stop w polskim przekładzie stanowi dodatkowy akcent humorystyczny.
Jak już wspomnieliśmy, nie tłumaczymy tytułów gazet i czasopism, natomiast tłumaczymy tytuły książek, zwłaszcza jeśli były one już przekładane na język docelowy. W interesujących nas tekstach z pewnością użyjemy następujących polskich tytułów: Mechaniczna pomarańcza, Kubuś Puchatek, Folwark zwierzęcy i oczywiście Inny świat. Ewidentnym błędem jest dla mnie pozostawienie angielskiego tytułu książki omawianej w artykule Bailout Blues - „Bubble Fantasy: What Could That Money Have Bought?” - przede wszystkim dlatego, że książka ta nie ukazała się po angielsku lecz po japońsku, a angielski tytuł został „podstawiony” przez autora artykułu. Paru moich studentów zadało sobie trud odszukania oryginalnego tytułu japońskiego, który następnie zamieścili w swoich tłumaczeniach. Oczywiście pochwaliłem ich za dociekliwość, ale nie sądzę, żeby w przypadku tak krótkiego i popularnego artykułu zabieg ten był konieczny. Myślę, że w zupełności wystarczy przybliżony polski przekład tytułu (więcej przykładów w: Hejwowski 2004: 221-224).
2. Opuszczenia
Pokusa opuszczenia fragmentu tekstu pojawia się wtedy, gdy tłumacz nie rozumie danego sformułowania lub nie potrafi znaleźć zadowalającego ekwiwalentu w języku docelowym. Tego typu trudności świadczą jednak na ogół o lukach w kompetencji tłumaczeniowej, a nie o tym, że opuszczenie jest rzeczywiście uzasadnione.
I tak na przykład niektórzy z moich studentów, nie mogąc sobie poradzić z frazą „that eyeblink on the autobahn” opuszczali ją w przekładzie argumentując, że nie jest ona taka ważna. Ponieważ jednak sformułowanie to jest dodatkową, żartobliwą charakterystyką Liechtensteinu i jednocześnie wyraża stosunek autora do tego kraju (zob. analiza tekstu The Mouse That Roared w rozdz. 4.) sądzę, że takie opuszczenie jest błędem tłumaczeniowym.
Opuszczenia nie są, rzecz jasna, zjawiskiem zbyt częstym w przekładach krótkich tekstów prasowych, choć pojawiają się w różnych miejscach w słabszych tłumaczeniach, zapewne przez przeoczenie lub z wymienionych wyżej powodów. Jest to natomiast bardzo poważny problem w tłumaczeniach literatury pięknej, gdzie niektórzy tłumacze pretendują do roli demiurgów, czy może tylko cenzorów, decydując o tym, czego dowie się czytelnik przekładu, a co zostanie przed nim zatajone. Problem ten częściowo był już omawiany w rozdziale o nieprzekładalności kulturowej (zob. też Hejwowski 2004: 142-143, 225-226).
3. Dodatki
O dodawaniu pustych ozdobników - czy może raczej „wypełniaczy” - przez tłumaczy kabinowych pisał H. Barik w artykule pod charakterystycznym tytułem Interpreters talk a lot, among other things (Barik 1972). W przypadku tłumaczy kabinowych takie dodane słowa i zwroty mają zapewnić tłumaczowi chwilę czasu na zorientowanie się, co dalej powie mówca, oraz zwiększyć płynność wypowiedzi. Bardziej zaskakujące są dodatki w tłumaczeniach pisemnych, zwłaszcza jeśli nie wynikają z potrzeby objaśnienia różnic kulturowych.
Dodatki są dość rzadkim - i powiedziałbym niesystematycznym zjawiskiem w przekładach początkujących tłumaczy. Ci zwykle trzymają się kurczowo tekstu oryginału i bardziej są już skłonni opuszczać fragmenty, których nie potrafią przełożyć. Nieuzasadnione dodatki zdarzają się niektórym studentom, gdy zrozumieją oni już potrzebę interpretowania tekstu, ale nie wiedza jeszcze, że interpretacja nie oznacza własnej twórczości.
Częściej napotkać je można we tłumaczeniach literackich, zwłaszcza tam, gdzie tłumacz jest na tyle zadowolony z zastosowanego przez siebie stylu, że przestaje zwracać uwagę na autora:
„Many times in her life she has lacked the price of a busfare, a teabag”.
“Ile to już razy nie stać jej było na głupi billet autobusowy, na najzwyklejszego szczura z herbatą”. Tłumaczowi nie wystarcza, że wykazał się inwencją zastępując nienacechowaną „teabag” mocno nacechowanym „szczurem z herbatą”, dodaje jeszcze przymiotniki „głupi” i „najzwyklejszy” (przykład z: Jaworowska 2001).
Zupełnie niezrozumiałym przypadkiem jest Listonosz, polski przekład (jeśli można użyć tu tego słowa) Post Office Charlesa Bukowskiego. Tłumacz dodaje tam całe fragmenty tekstu, często zresztą przeinaczając intencje autora (Dembowski 2003).
4. Dwie wersje
Bardzo częstym błędem w pierwszej fazie nauki tłumaczenia jest pozostawianie dwóch wersji przekładu fragmentu danego tekstu. Popełniającym go młodym tłumaczom wyjaśniam, że to tłumacz, a nie redaktor czy wydawca, odpowiada za ostateczny kształt przekładu i to on, podpisując się pod przekładem swoim nazwiskiem, bierze zań pełną odpowiedzialność.
Do niedawna sądziłem, że błędy tego typu nie mogą pojawiać się w opublikowanych tłumaczeniach. Przekonałem się jednak, że zdarzają się i takie przypadki. Maniera podwójnego tłumaczenia cechuje tłumacza Money M. Amisa. Stosuje on tę „technikę” najczęściej, gdy nie jest pewien, czy pierwsze rozwiązanie tłumaczeniowe będzie zrozumiałe dla polskiego odbiorcy:
„I was in Cal myself this January - Los Angeles”. “Sam byłem w Cal - tej boskiej Kalifornii - w Los Angeles, gdzieś w styczniu „.
„The zeds of fire-escapes”. “Awaryjne Żelazne zetki, czyli schody na wypadek pożaru”. (przykł. z: Jaworowska 2001).
Zauważmy, że w pierwszym z tych przekładów tłumacz usiłuje uzasadnić powtórzenie za pomocą dodanego słowa „boskiej”, a zmiana szyku zdania zmusza go jeszcze do dodania wyrazu „gdzieś”, bo inaczej zdanie kończyłoby się bardzo niefortunnie frazami „w Los Angeles w styczniu”.
Zaskakującym przypadkiem podawania dwóch wersji przekładu jest polskie wydanie The Giant Work Book, noszące bardzo dziwny polski tytuł: Wielki ilustrowany Walt Disney słownik angielsko-polski. W tej ilustrowanej książce dla dzieci znajdujemy następujące angielskie wyrazy i zwroty wraz z ich polskimi tłumaczeniami: „soapy face - namydlona buzia (twarz)”, „mother - mama (matka)”, „toast - tost (grzanka)”, „fence - parkan (ogrodzenie)”, „queen bee - królowa pszczół (matka roju)”, „windmill - młyn napędzany wiatrem (wiatrak)” i wiele innych.
5. Poprawianie oryginału
O poprawianiu oryginału można mówić wtedy, gdy zawiera on błędy. W takim przypadku tłumacz tekstów informacyjnych ma moim zdaniem prawo, a nawet obowiązek dokonać odpowiednich poprawek merytorycznych, logicznych, stylistycznych. Myślę, że takiego prawa nie ma tłumacz większości tekstów literackich. Oczywiście pomiędzy tymi dwoma kategoriami rozciąga się szeroka szara strefa, w której każdy przypadek należy rozważyć z osobna, biorąc pod uwagę wszelkie argumenty za poprawianiem i przeciwko niemu. Bez wahania na przykład wygładzałem potknięcia stylistyczne, tłumacząc powieść True Women, teksaską sagę spisaną przez potomkinię rodu, która nie była zawodową pisarką. W gruncie rzeczy uważam, że tego typu poprawki należały się autorce od redakcji oryginalnego wydania. Po długich deliberacjach postanowiłem natomiast nie poprawiać fragmentów autobiografii znanego amerykańskiego pisarza Ch. Himesa. Uznałem, że literat z takim dorobkiem powinien umieć pisać po angielsku, ale jeśli tego nie potrafi, to polski czytelnik ma prawo się o tym dowiedzieć. Pracowicie więc odtwarzałem po polsku nieporadność stylu, na przykład cztery kolejne akapity zaczynające się od zdania z konstrukcją „while + Past Progressive” brzmią w moim przekładzie następująco: „ Kiedy wsiadaliśmy do samochodu…”, „Kiedy wróciłem na tańce…”, „Kiedy wróciłem następnego dnia do bursy…”, „Kiedy wyszedłem do George'a…”. Spróbowałem też „przetłumaczyć” pojawiające się w tekście błędy składniowe, ale te celowe uchybienia wobec gramatyki poprawiła mi redakcja (Himes 2002). Na szczęście tego typu sytuacje w ambitniejszej literaturze zdarzają się niezwykle rzadko - przypadek Himesa był jedynym, z jakim miałem do czynienia.
Poprawianie literatury pięknej dotyczy najczęściej książek dla dzieci, zwłaszcza fragmentów, które tłumacze uznają za „nieodpowiednie”. I tak na przykład w angielskim tłumaczeniu jednej z książeczek T. Jansson zdanie „musiałem pójść zrobić siusiu” zostaje zastąpione poetyckim „I only wanted to look at the stars” („chciałem tylko popatrzeć na gwiazdy”) (Semkowicz 1997: 9; bardzo ciekawą analizę tłumaczeń angielskiej literatury dziecięcej na język polski znaleźć można w: Adamczyk-Garbowska 1988).
6. Niepoprawianie oryginału
Jak już sugerowaliśmy powyżej, niepoprawialnie błędów w tekstach informacyjnych jest błędem, który prędzej czy później zemści się na tłumaczu. Większość czytelników (a także - niestety - krytyków) nie ma czasu ani możliwości, by porównać przekład z oryginałem, zatem wszelkie błędy i chropowatości zostaną złożone na karb tłumacza. Spójrzmy na fragment tekstu gazetowego tłumaczonego kilka lat temu przez moich studentów (tekst dotyczy planowanej wówczas wizyty pani sekretarz stanu USA Madeleine Albright w Korei Północnej):
„With more than 60 journalists in tow. Albright's two-day tour will throw open the Democratic People's Republic of Korea as never before to public view - and complete North Korean leader Kim Jong Il's remarkable makeover in Western eyes. Only a year ago, notes one senior U.S. official, he was still seen as a puffy-haired kook: now the Americans view him as `a logical, thinking leader'.
That will make Kim a respectable interlocutor for President Bill Clinton, who is expected to visit too in the waning weeks of his term. It will also make it much harder for Clinton's succesor to justify putting in phase one of a limited national missile defence, a policy the president has long been ambivalent about, since North Korean hostility has long been the chief reason for it”.
Powyższy tekst łamie wiele zasad poprawnej kompozycji i sprawnej komunikacji: „in tow” powinno się odnosić do Albright, a nie do „tour”, „throw open to public view” nie powinno być przedzielone dziewięciowyrazowym wtrąceniem; zupełnie niejasne są antecedensy zaimków „that, it” z dwóch ostatnich zdań; wtrącenie „a policy the president…about” zdecydowanie utrudnia zrozumienie końcówki zdania; dobrze byłoby też uniknąć powtórzenia „has long been” oraz wyszukanych i chyba niezbyt zgrabnych sformułowań w stylu „the waning weeks of his term”. Wszystkie te błędy tłumacz musi wyeliminować. Nie wyobrażam sobie też sensownego tłumaczenia ostatniego zdania z tekstu Aping Motion („Those advances could be the first of many to help scientists piece together the symphony in the brain”), jeśli najpierw nie dokonamy jego gruntownej analizy i przebudowy.
7. Paratekst (zbyt dużo lub zbyt mało objaśnień)
Pojęcie paratekstu (używane przez Brzozowskiego 2001) oznacza wszystko to, co towarzyszy tekstowi głównemu, na przykład przedmowę, przypisy, posłowie, komentarze, objaśnienia, noty biograficzne itp. Oczywiście trudno mówić o paratekście w krótkich tekstach gazetowych ilustrujących nasze rozważania. Zdarza się czasem, że moi studenci zamieszczają pod swoimi tłumaczeniami krótkie notki informujące o pochodzeniu danej informacji czy też uzasadniające dany wybór przekładowy. Bardzo je sobie cenię, ale nie są to, rzecz jasna, prawdziwe przypisy, ponieważ adresowane są wyłącznie do mnie, czyli do „redaktora”. Potrzeba przypisów (nie mówiąc już o wstępach czy posłowiach) może pojawić się dopiero przy tłumaczeniu długich artykułów prasowych, esejów, a zwłaszcza książek. Tłumacze literatury pięknej (zwłaszcza współczesnej) uważają na ogół przypisy za ostateczność, niejako za przyznanie się tłumacza do porażki w danej sytuacji tłumaczeniowej. Pokutuje teoria, że przypisy przeszkadzają w czytaniu, rozpraszają uwagę czytelnika, zamieniają powieść w podręcznik czy encyklopedię. Kiedy przypomnę sobie, z jaką uwagą chłonąłem przypisy w lekturach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości - w książkach przygodowych, podróżniczych i historycznych - mam pewne wątpliwości, czy powyższe obawy są uzasadnione. Oczywiście, tak jak we wszystkim należy zachować umiar. Popularne wydanie współczesnej powieści nie powinno przypominać bibliofilskiej edycji klasycznego dzieła z przypisami sięgającymi niemal samej góry każdej strony - o czym tak marzył Nabokov (1955/2000).
Wydaje się, że stosowanie takich dodatkowych technik objaśniających jest pożądane, kiedy użycie innej techniki tłumaczeniowej - na przykład tłumaczenia syntagmatycznego czy techniki ekwiwalentu funkcjonalnego - prowadziłoby do zubożenia bazy wypowiedzi, jaką zrekonstruować może odbiorca przekładu, lub też do istotnego zniekształcenia tejże bazy, ewentualnie do szoku kulturowego, jaki może być następstwem mieszania elementów różnych kultur.
Podsumowując, wyróżniliśmy następujące typy i podtypy błędów tłumaczeniowych:
I. Błędy tłumaczenia syntagmatycznego
1. Błędy ekwiwalentów słownikowych
2. Fałszywi przyjaciele tłumacza
3. Kalki
4. Nieuzasadnione rekonstrukcje
II. Błędy mylnej interpretacji
Pomylenie dwóch różnych syntagm lub ram czasownikowych języka wyjściowego
2. Zła interpretacja sceny lub scenariusza
3. Mylne odczytanie modalności tekstu
III. Błędy realizacji
Niewłaściwa ocena wiedzy odbiorców
Podtłumaczenie
Błędy języka docelowego
Błędy wynikające z braku wiedzy ogólnej i specjalistycznej
IV. Błędy metatranslacyjne
Dobór techniki tłumaczeniowej
Opuszczenia
Dodatki
Dwie wersje
Poprawianie oryginału
Niepoprawialnie oryginału
Paratekst (zbyt dużo lub zbyt mało objaśnień)
8. Mit tłumaczenia naturalnego: „tłumaczyć każdy może”
Zdaje mi się jednak, że tłumaczenia z jednego języka na drugi […] przypominają kobierce flandryjskie oglądane z przeciwnej strony. Są tam wprawdzie figury, ale tak zagmatwane nićmi, iż nie widać ich barw wspaniałych. Mniemam także, że tłumaczenia z jednego języka na drugi nie oznaczają wielkiego rozumu ani doskonałości; tyle tylko znaczą, co przepisywanie z pierwowzorów. Nie dlatego to mówię, aby zawód tłumacza miał być w pogardzie, gdyż człowiek może się przecie jeszcze zatrudniać gorszymi rzeczami, które mniej korzyści przynoszą.
Miguel Cervantes, Don Kichot
Powyższy cytat pokazuje, jak łatwo wygłaszać przeróżne uogólnienia na temat przekładu - oparte przecież na pewnym wycinkowym oglądzie sytuacji (ciekawe, na podstawie jakich przekładów Cervantes wyrobił sobie taką opinię o tłumaczach i tłumaczeniach?) - i jak łatwo się pomylić. Czym byłoby dla nas dzisiaj nazwisko Cervantes, gdyby nie tłumaczenia? Z wypowiedzi Cervantesa wyziera też lekceważący stosunek do pracy tłumacza. Dziś mało kto poważyłby się na taką szczerość w tej kwestii, jednak faktem jest powszechny brak szacunku dla tego zawodu. Większość ludzi uważa, że tłumaczyć może każdy, kto opanował jakiś język obcy (wszak swój ojczysty język zna z założenia). Co więcej, zdaniem ogółu, osoba taka może tłumaczyć teksty na dowolne tematy w obu kierunkach. Przecież tłumaczenie polega na zastępowaniu wyrazów jednego języka wyrazami drugiego języka. Cóż może być prostszego? Nawet jeśli nasz tłumacz nie zna jakiegoś obcego słowa (choć właściwie powinien), to przecież może sprawdzić w słowniku. Tak, powtórzmy: dość powszechny, pogląd na temat tłumaczenia znajduje swoje odbicie w wielu typowych, niemal codziennych sytuacjach. Każdy filolog (cokolwiek ma znaczyć ten nieco archaiczny wyraz), jest prędzej czy później narażony na prośby ze strony znajomych o przetłumaczenie „krótkiego, prostego tekstu”, który okazuje się fachową specyfikacją techniczną lub innym wąsko specjalistycznym dokumentem. Co gorsza, opisane wyżej podejście do tłumaczenia widoczne jest również wśród ludzi mających zawodowo do czynienia z tłumaczami - wśród wydawców i innych zleceniodawców, którzy oferują tłumaczom niskie stawki i skandalicznie krótkie terminy.
Należy ubolewać nad tym, że nawet niektórzy teoretycy przekładu nie zdają sobie sprawy ze złożoności problemu i piszą na przykład o tłumaczeniu naturalnym, które rzekomo jest cechą wszystkich uczących się języka obcego (Harris 1977, Harris & Sherwood 1978) albo zrównują kompetencję tłumaczeniową z ogólna kompetencją komunikacyjną (Gutt 1991: 189-190). Twierdzenie, że każda osoba dwujęzyczna potrafi tłumaczyć, jest nieporozumieniem. Oczywiście, każdy, kto uczy się angielskiego, powie nam, że „dog” to „pies” i zapewne także przetłumaczy zdanie: „A dog i san animal” jako „Pies jest zwierzęciem”. Jednak już tłumaczenie nieco bardziej skomplikowanego zdania: A dog is an animal and a fly is an insect” zakończy się prawdopodobnie niepowodzeniem, bo wersja „Pies jest zwierzęciem, a mucha owadem”, zostanie zakwestionowana przez większość odbiorców przekładu, którzy powiedzą, że owady to też zwierzęta. Podobnie wiec jak nie powiemy o osobie, która nauczyła się grać jednym palcem gamę na pianinie, że jest pianistą, nie nazwiemy też tłumaczem kogoś, kto potrafi przełożyć syntagmatycznie najprostsze konstrukcje języka obcego.
Również teza Gutta, według której do tłumaczenia nie jest potrzebne żadne wyposażenie mentalne poza tym, które używane jest w komunikacji w ogóle, nie wytrzymuje krytyki. Przede wszystkim przeczy mu doświadczenie pedagogiczne: wielu bardzo sprawnych komunikacyjnie studentów (często sprawnych w obu językach) nie radzi sobie z tłumaczeniem. Wydaje się, że ten pozorny paradoks dobrze wyjaśnia opisany powyżej model procesu tłumaczenia. Dobry komunikator szybko odczytuje intencje swoich rozmówców i potrafi skutecznie realizować swoje intencje. Nie musi natomiast odczytywać wszystkich nawet najdrobniejszych i najsłabiej zaznaczonych implikacji danego tekstu, a co jeszcze ważniejsze - nie musi reprodukować w umysłach swoich odbiorców stanów „zadanych” przez kogoś innego - czasem kogoś o zupełnie odmiennej wiedzy, światopoglądzie, temperamencie itd. Dobry komunikator może rekompensować swoje braki (luki w wiedzy, nieznajomość pewnych technik komunikacyjnych) bardzo różnymi środkami. Tłumacz ma najczęściej związane ręce: nie może wyprodukować własnego tekstu na zadany temat, bo taki tekst nie zostanie uznany za tłumaczenie. Pamiętajmy, że znaczeniem tekstu jest nie tylko zrekonstruowana baza wypowiedzi (i ewentualne fragmenty bazy kognitywnej autora), ale również sposób rekonstrukcji - nie tylko pointa, ale również trud włożony w jej odczytanie. Gutt myli się też chyba sugerując, że kompetencja tłumaczeniowa to kompetencja komunikacyjna plus kompetencja językowa w zakresie dwóch języków, którą zapewne powinni zająć się językoznawcy, a nie teoretycy przekładu. Taki pogląd jest nie do utrzymania przede wszystkim dlatego, że absolutna dwujęzyczność (jeśli takie pojęcie ma w ogóle sens) należy do rzadkości - większość tłumaczy jeden z języków zna lepiej, a drugi gorzej. Słabsza znajomość dotyczy najczęściej (choć nie zawsze) języka wyjściowego. Ludzkie sprawności i umiejętności nie stanowią oddzielnych modułów, lecz są ze sobą wzajemnie powiązane, toteż słabsza znajomość języka oryginału będzie wpływała na stopień pewności tłumacza co do interpretacji pewnych fragmentów oryginału, a więc i na cały proces tłumaczenia.
Posłużmy się jeszcze raz przykładem polskiego tłumaczenia Winnie the Pooh zatytułowanego Kubuś Puchatek. Tłumaczka tej książki popełniła błędy tłumaczeniowe nie tylko dlatego, że realizowała szczególny program przekładowy, który Venuti nazwałby udomowieniem oryginalnego tekstu. Drugi powód wynika ze słabej znajomości języka wyjściowego i nierozerwalnego związku tej umiejętności z innymi elementami procesu przekładu. Dysponując dość słabą znajomością języka angielskiego (a także angielskich konwencji komunikacyjnych), tłumaczka musiała nieco „po omacku” domyślać się znaczenia niektórych konstrukcji i zwrotów z kontekstu. Nie jest więc przypadkiem, że wiele błędów popełniła w tłumaczeniu wypowiedzi osła Eeyeore (w polskiej wersji Kłapouchego), bo osiołek wykazuje specyficzne angielskie poczucie humoru, a zatem jego sformułowania wymagają często stosowania różnych odmian Grice'owskiej implikatury konwersacyjnej i innych mechanizmów rekonstrukcji, a bardzo rzadko dają się jednoznacznie odczytać z interpretowanego po polsku kontekstu.
Jeszcze bardziej niepokojący jest fakt, że niektórzy pedagodzy mający kształcić tłumaczy nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, jakie stoją przed nimi zadania. Sądzą na przykład, że wystarczy uzupełnić typowy program filologiczny paroma „językami specjalistycznymi”, by wykształcić tłumaczy tekstów specjalistycznych. Bardzo ciekawie wypowiedział się na ten temat J. Pieńkos:
…w kręgach specjalistów od przekładu przeważa pogląd, iż powinno się kształcić specjalistów w zakresie przekładu, a nie tłumaczy specjalistycznych (wyspecjalizowanych). Nierzadko jeszcze dzisiaj zdarza się, że nauczanie przekładu mylone jest z nauką języków obcych, z nauką o języku lub terminologiami specjalistycznymi. Zadaniem szkół tłumaczy jest i powinno być kształcenie tłumaczy w zakresie ogólnym, tak jak ma to miejsce w odniesieniu do lekarzy, gdy kończą wydział medyczny, a dopiero później poświęcają się wybranej specjalizacji. Nie należy zatem kształcić tłumacza wyspecjalizowanego, lecz tłumacza wartościowego, sprawnego, który w przyszłości będzie się doskonalił w wybranej przez siebie dziedzinie. Uwaga ta wydaje się o tyle trafna i istotna, że niewiele jest tekstów o bardzo wysokim stopniu specjalizacji. Większość tekstów przeznaczonych do tłumaczenia dotyczy jednocześnie wielu dziedzin nauki i techniki, a daleko posunięta specjalizacja uniemożliwia tłumaczowi sprawna pracę… (Pieńkos 2003: 283)
W podobnym duchu wypowiadają się B. Hatim i J. Mason:
…if translator training is limited to those superficial characteristics of text which are most typical of what technical or administrative translator is likely to encounter most of time (specialized terminology, formulaic text conventions and so on), then the trainee will be singularly ill-equipped to deal with, say, metaphor, allusion, implicature when these occur - as they do - in technical texts. (Hatim and Mason 1997: VIII)
Jeszcze jedną istotną myśl dopowiadają Z. Kozłowska i A. Szczęsny:
Nie sposób przewidzieć wszystkich typów tekstów, jakie mogą zostać powierzone tłumaczowi. Nie można więc nauczyć tłumaczenia wszystkich typów tekstów. Trzeba dać narzędzia, a kształcić konieczne umiejętności (kompetencję tłumaczeniową). (Kozłowska, Szczęsny 2003: 161)
Zatem, aby skutecznie kształcić tłumaczy, musimy zdać sobie sprawę z tego, czym jest kompetencja tłumaczeniowa. Sądzę, że jest to zespół predyspozycji, cech, umiejętności oraz ogromna porcja wiedzy o świecie w ogóle, a o kulturach związanych z danymi językami w szczególności. Elementami kompetencji tłumaczeniowej są z pewnością:
znajomość języka wyjściowego i docelowego;
umiejętność dopasowania do siebie różnych struktur na podstawie ich względnego podobieństwa;
znajomość kultury krajów, w których mówi się językiem wyjściowym i docelowym;
wiedza ogólna i specjalistyczna;
sprawności komunikacyjne;
wnikliwość w dążeniu do sensu;
znajomość teorii tłumaczenia;
predyspozycje i cechy charakteru.
1. Znajomość języka wyjściowego i docelowego
Warto zauważyć, że dobra znajomość języka nie jest równoznaczna ze sprawnością komunikacyjną. Można być świetnym komunikatorem (pomijam tu kwestie różnic między komunikacją ustną a pisemną), dysponując ograniczonym repertuarem środków językowych i odwrotnie - ktoś posiadający doskonałą znajomość języka może nie sprawdzać się w sytuacjach komunikacyjnych. Przez dobrą znajomość języka rozumiemy bogate słownictwo, duży zasób syntagm i ram czasownikowych, a także opanowanie wielu innych mechanizmów gramatycznych, takich jak zastosowanie czasów, przedimków, czasowników modalnych i zdań przydawkowych w języku angielskim (żeby wspomnieć tylko o problemach gramatycznych najbardziej dokuczliwych z polskiego punktu widzenia) oraz na przykład znajomość końcówek (deklinacji i koniugacji) i ortografii języka polskiego (zob. rozdz. 7).
Oczywiście w praktyce zdarza się, że tłumacze znają język wyjściowy tylko biernie. Nie jest jednak dobrze, gdy wiedza ta jest jeszcze na dodatek bardzo ograniczona. Brak pewności przy interpretacji tekstu oryginału zmusza tłumacza do sprawdzania niemal wszystkiego w słownikach i rzecz jasna wpływa negatywnie na wszystkie inne elementy procesu przekładu, ponieważ de facto mamy do czynienia z jednym procesem, a nie z rozdzielnymi modułami, z których każdy można „naprawić” nie ruszając pozostałych.
W każdym razie tłumacz musi znać porządnie gramatykę języka wyjściowego - bez względu na to, czy potrafi ją objaśnić czy nie - bo inaczej będzie popełniał błędy interpretacyjne lub bezmyślnie kalkował struktury języka wyjściowego w języku docelowym. Doskonałym przykładem jest opisywany powyżej przypadek czasownika modalnego „could” z tekstu Aping Motion - trzeba wiedzieć, że czasownik ten może odnosić się do przeszłości, może być trybem przypuszczającym, ale może też dotyczyć przyszłości i właśnie w tym ostatnim znaczeniu został użyty w tekście. Nieznajomość zasad użycia przedimka określonego sprzyja popełnieniu błędu w tekście A Matter of Taste, błędu, który w tłumaczeniach moich studentów pojawiał się zaskakująco często. „The” użyte we fragmencie „The fact that the new strain of choosy mice was found in […] Birmingham…” nie jest wymuszone zasadą rzeczownik + of + rzeczownik, bowiem może istnieć wiele różnych „strains of mice”. Jego użycie musi zatem podlegać którejś z innych reguł rządzących zastosowaniem przedimka określonego - w tym wypadku zasadzie wskazywania na informację daną, a konkretniej, wymienioną wcześniej w tekście. W naszym tekście chodzi o grupę rzeczownikową „some rodents”. W związku z tym powyższego zdania nie można przetłumaczyć jako „Fakt, że w Birmingham odkryto nową odmianę wybrednych myszy…”, gdyż w ten sposób wprowadzamy polskiego czytelnika w błąd co do tego, które informacje w tekście są nowe, a które dane. Ponieważ tłumacz ma w dużej mierze do czynienia z oboma językami niejako jednocześnie, znajomość obu języków przechodzi niepostrzeżenie w znajomość gramatyki konfrontatywnej.
2. Umiejętność dopasowania do siebie różnych struktur na podstawie ich względnego
podobieństwa
Tłumacz cały czas uczy się dopasowywania do siebie różnych struktur obu języków, zapamiętuje, że w danym tekście, lub w danym typie tekstów, dany zwrot udało mu się przetłumaczyć tak, ale w innych sytuacjach trzeba szukać innych ekwiwalentów.
Dużym ułatwieniem dla tłumaczy mogą być najprzeróżniejsze studia konfrontatywne, których akurat w przypadku języka angielskiego i polskiego nie brakuje (zob. np. Fisiak 1984, Fisiak i In 1978, Kalisz 1981, 2000, Krzeszowski 1982, 1990).
Jak pisaliśmy powyżej, nie ma ekwiwalencji stuprocentowych, sprawdzających się w każdej sytuacji - za każdym razem ostateczną decyzję podejmuje tłumacz - ale oczywiście istnieją pewne wymienności statystyczne, które można zastosować w większości przypadków bez bardzo intensywnej analizy, choć nie bez kontroli. Gdyby nie te statystyczne analogie między językami (zwłaszcza językami spokrewnionymi), życie tłumacza byłoby znacznie cięższe.
Nieco innym problemem są sceny i scenariusze. Tłumacz musi umieć rozpoznać scenariusz, do którego odwołuje się autor oryginału i odnaleźć w pamięci jak najbliższy scenariusz (lub scenariusze) którym dysponują odbiorcy przekładu. To jednak nie rozwiązuje problemu, ponieważ sceny i scenariusze są często uwarunkowane kulturowo, a zatem tłumaczeniowym ekwiwalentem nie zawsze będzie pozornie najbliższy scenariusz czy scena. W zależności od typu tekstu czasami trzeba poszukać scenariusza ze sceny pozornie odleglejszej, a często - zapoznać odbiorców przekładu z obcymi realiami składającymi się na dany scenariusz (scenę).
3. Znajomość kultury krajów, w których mówi się językiem wyjściowym i docelowym
W naszym przypadku, ponieważ zajmujemy się tu głównie tłumaczeniami z języka angielskiego na polski, idzie o znajomość kultury polskiej, angielskiej, amerykańskiej, kanadyjskiej, nowozelandzkiej, indyjskiej, jamajskiej itd. Znajomość kultury oznacza nie tylko „przerobienie solidnego kursu literatury” danego kraju, wiedzę o malarstwie, muzyce, filmie itp. Zresztą nie wystarczy tu typowy kurs uniwersytecki - trzeba go będzie uzupełnić o utwory rzadko uwzględniane w poważnych kursach literatury brytyjskiej czy amerykańskiej. Moim studentom przedstawiam zwykle listę lektur obowiązkowych, która obejmuje nie tylko znane i cytowane w najprzeróżniejszych tekstach książki, jak 1984 i Animal Farm Orwella, Alice's Adventures In Wonderland i Through the Looking Glass Carolla, Brave New World Huxleya itp., ale również cały szereg tekstów mniej uznanych, a obecnych w powszechnej świadomości. W przypadku kultur anglojęzycznych trzeba również znać kanon popularnych piosenek ludowych, a zupełnie niezbędna jest znajomość najbardziej popularnych nursery rhymes - wierszyków dla dzieci. Odwołania do takich wierszy i piosenek pojawiają się w najróżniejszych tekstach - od artykułów prasowych, poprzez książki językoznawcze do poważnych dzieł literackich (np. „orgy-porgy” w Brave New World jest nawiązaniem do dziecięcego wierszyka Georgie Porgy).
Tłumacz musi również orientować się w historii i geografii danego kraju, aktualnej sytuacji politycznej, organizacji życia itp. Trzeba znać tytuły najważniejszych gazet i czasopism, najpopularniejszych programów telewizyjnych, nazwiska polityków, idoli i innych znanych osobistości. Właściwie lista ta nie ma końca. Tłumacz nie jest w stanie przewidzieć dokładnie, jaka informacja przyda mu się w danej sytuacji tłumaczeniowej. Najlepszą zatem strategią postępowania jest stałe powiększanie swojej wiedzy na temat danych krajów, interesowanie się nimi, czytanie, oglądanie, rozmawianie, podróżowanie.
Tłumacz, który nie wie, że pojawiające się w tekście Putting Kitty's Typping on Pause „Tucson, Ariz.” To nazwa miasta w stanie Arizona, a figurujące pod nazwiskiem Robert Key litery „M.P” (Pipe Down) to skrót od „member of parliament”, skazany jest na ciągłe poszukiwania po słownikach i encyklopediach, na ustawiczne sprawdzanie wszystkich elementów oryginału. Co więcej, prędzej czy później trafi on na takie elementy kultury wyjściowej, które rzadko umieszczane są w podręcznikach i encyklopediach, na przykład tytuł ludowej piosenki czy cytat z wierszyka dla dzieci. Wynika z tego, że solidna znajomość realiów i kultury kraju języka wyjściowego jest niezbędnym elementem warsztatu tłumacza, problem ten jest już zresztą tematem opracowań książkowych (zob. np. Witte 2000).
4. Wiedza ogólna i specjalistyczna
Profesjonalny tłumacz powinien dysponować szeroka wiedzą o świecie. Oczywiście w większości dziedzin wiedza ta z konieczności będzie dość powierzchowna - nikt nie może specjalizować się we wszystkim. Tłumacz będzie zwykle specjalistą w paru dziedzinach związanych z tematyką często tłumaczonych tekstów i zakresem ukończonych studiów. W innych dziedzinach wystarczy ogólna orientacja uzupełniona umiejętnością szybkiego uczenia się, sprawnością w wyszukiwaniu potrzebnych informacji i wiedzą o źródłach takich informacji.
Wiedza specjalistyczna jest tylko jednym z wielu elementów kompetencji tłumaczeniowej, znacznie więc łatwiej jest przygotować profesjonalnego tłumacza do tłumaczeń w danej dziedzinie niż nauczyć specjalistę z tej dziedziny tajników tłumaczenia. Twierdzę, że profesjonalny tłumacz poradzi sobie z przekładem każdego tekstu - oczywiście, jeśli będzie miał odpowiednią motywację. Tłumacz kabinowi, na przykład, biorą udział w konferencjach dotyczących bardzo różnych dziedzin i zwykle na przygotowanie do konferencji mają najwyżej parę tygodni. Chociaż sam ukończyłem studia filologiczne, miałem okazję tłumaczyć teksty między innymi z takich dziedzin, jak astronomia, biologia, ciepłownictwo, krystalografia, paleontologia, politologia, zarządzanie i marketing, zielarstwo. Zatem z mojego punktu widzenia zupełnym nieporozumieniem są postulaty zawarte w raporcie UNESCO, który cytują A. Korzeniowska i P. Kuhiwczak (za Mackay & Mountford 1978):
…it is, or it should be axiomatic that nobody can properly translate what he does not understand' hence satisfactory technical translating can only be done by someone with the requisite technical knowledge and practice in technical reasoning, to follow technical arguments in the required speciality and to bridge over gaps in such an argument. The kind of competence required to do this depends not only on the nature and subject matter of the original text, but also on the kind of reader for whom it is intended. In order to translate papers written by and intended for scientists engaged in original research at the frontiers of knowledge, the translator must himself be familiar with those frontiers. (Korzeniowska I Kuhiwczak 1998: 95)
Autorzy raportu najwyraźniej sądzą, że rozumienie jest kwestią wszystko albo nic i nie zdają sobie w ogóle sprawy z natury kompetencji tłumaczeniowej. Gdyby pójść dalej tym torem rozumowania, musielibyśmy dojść do wniosku, że tłumaczyć może tylko autor oryginalnego tekstu.
5. Sprawności komunikacyjne
Sprawności komunikacyjne tłumacza - i zresztą każdego uczestnika komunikacji - można dla celów opisu podzielić na interpretacyjne i perswazyjne. Inaczej niż u zwykłego uczestnika aktu komunikacji, który może w dużej mierze polegać na intuicji i rutynie, interpretacyjne działania tłumacza oparte są na bardzo dobrej znajomości języka - dużym repertuarze jednostek leksykalnych, znajomości i szybkim rozpoznawaniu wielu syntagm (fraz, zdań), doskonałej (choć niekoniecznie uświadomionej) znajomości strategii i konwencji komunikacyjnych stosowanych przez użytkowników języka wyjściowego. Co najważniejsze, tłumacz - w stopniu znacznie większym niż przeciętny uczestnik komunikacji - potrafi utożsamiać się z nadawcą wypowiedzi, odgadywać jego motywacje i intencje.
Sprawności perswazyjne polegają przede wszystkim na umiejętności wczuwania się w sytuację (potencjalnego) odbiorcy, przewidywania jego wiedzy, oczekiwań, reakcji i odpowiedniego dostosowywania tekstu przekładu. Tu znowu potrzebna jest duża sprawność językowa: tłumacz musi mieć możliwość wybierania właściwego sformułowania spośród wielu mu dostępnych i nie może tak jak zwykły komunikator posłużyć się - w braku odpowiednich słów - gestem, mimiką, „emoticonem” czy rysunkiem.
6. Wnikliwość w dążeniu do sensu
Podstawowym wymogiem przekładowym jest niezadowalanie się płytkim poziomem stałości sensu (mniej więcej wiem, o co chodzi). Tłumacz musi drążyć do końca, dopóki nie jest w pełni przekonany, że rozwiązał wszystkie zagadki i prześledził wszystkie tropy. W przypadku analizowanego w rozdziale 4 tekstu The Mouse That Roared typowy czytelnik zadowoli się rozumieniem na poziomie „coś zabrali, teraz chcą oddać, ale ktoś im przeszkadza”. Tłumacz jednak powinien dostrzec nielogiczności tekstu: nie można wywieźć a potem zwracać zamków i posiadłości ziemskich. Wnikliwa analiza tekstu wyjściowego pozwala na zbudowanie modelu świata w nim przedstawionego, a ten model służy tłumaczowi za punkt odniesienia dla kolejnych szczegółowych rozwiązań przekładowych stosowanych w tekście docelowym. Początkujący tłumacze - czytający teksty tak jak zwykli odbiorcy - nie są zwykle w stanie skonstruować takiego modelu, a jeśli im się to uda, nie potrafią stosować go konsekwentnie przy rozwiązywaniu problemów szczegółowych. Stąd ich tłumaczenia są często niespójne: znaczenie poszczególnych zdań kłóci się z wymową całości, a we fragmentach najtrudniejszych znajdziemy oznaki tłumaczenia syntagmatycznego świadczące o niemożności dopasowania danego fragmentu do modelu całości - tłumacz posiłkuje się tłumaczeniem syntagmatycznym na zasadzie „ja wprawdzie nie bardzo rozumiem, ale może czytelnicy zrozumieją”.
Główną przyczyna takiego stanu rzeczy jest przyzwyczajenie do płytkiego analizowania tekstów - wystarczającego w większości typowych codziennych sytuacji komunikacyjnych. Innym powodem może być niedostateczna znajomość języka wyjściowego i brak nawyku weryfikowania tekstu przekładu.
7. Znajomość teorii tłumaczenia
Tłumacz nie musi być teoretykiem przekładu. Wydaje się jednak, że pewna znajomość teorii jest bardzo pożądana. W końcu każdy praktykujący tłumacz jest mniej lub bardziej świadomym wyznawcą jakichś teorii ekwiwalencji, zwolennikiem takich czy innych technik tłumaczeniowych. Dobrze jest skonfrontować takie przekonania, wyrosłe na gruncie praktyki indywidualnego tłumacza, z metodycznymi przemyśleniami innych. Pozwala to upewnić się co do słuszności stosowanych metod bądź zmusza do ich weryfikacji. Zapoznanie się z opisem technik tłumaczenia imion własnych czy innych elementów kulturowych (np. Newmark 1981, 1988), czy tez z technikami przekładu tekstów polifonicznych (Berezowski 1997) daje nam przegląd różnych możliwości przewidywanych przez teoretyków i/lub stosowanych przez praktyków i ułatwia wybór w przypadku napotkania takich problemów w praktyce.
8. Predyspozycje i cechy charakteru
Osobowość tłumacza to temat słabo zbadany. Zdrowy rozsądek podpowiada, że tłumacz powinien być osobą pracowitą, sumienną i wnikliwą, otwartą na wiedzę i ciekawą świata, umiejącą stawiać się w sytuacji innych. Doświadczenie pedagogiczne każe mi podejrzewać, że nie są to wszystkie cechy niezbędne do tego, by zostać dobrym tłumaczem - szybkie sukcesy w tej dziedzinie są niezmiernie rzadkie. Z drugiej strony, należy pamiętać, że tłumacze są ludźmi o bardzo różnych temperamentach, można więc sądzić, że nie istnieje jeden uniwersalny model osobowości dobrego tłumacza. Warto też przypomnieć, że wszelkie kategoryczne recepty i diagnozy dotyczące człowieka, jego umysłowości i jego działań zawodzą: wyniki badań nad różnicami w stylach komunikacyjnych kobiet i mężczyzn skłoniły U. Zaliwską-Okrutną do postawienia żartobliwego pytania: Czy mężczyzna może być tłumaczem? (Zaliwska-Okrutna 2003)
Z przedstawionej powyżej koncepcji kompetencji tłumaczeniowej płyną pewne wnioski co do metod nauczania przekładu. Ze względu na znaczenie znajomości języka, o którym była wcześniej mowa, sądzę, że kurs tłumaczenia powinien rozpoczynać się dopiero wtedy, gdy studenci opanowali język obcy w stopniu naprawdę zaawansowanym (warto by tez pamiętać o ćwiczeniu sprawności w zakresie języka ojczystego). Podobnie jak cytowani wcześniej autorzy uważam, że profesjonalny tłumacz musi być przygotowany do samodzielnego rozwiązywania wszelkich problemów tłumaczeniowych - a nie do tłumaczenia jednego typu tekstów. W związku z tym nauka tłumaczenia nie powinna rozpoczynać się od tekstów specjalistycznych, a prawdziwy kurs tłumaczenia nie może się do takich tekstów ograniczać.
Nie jestem też pewien, czy rzeczywiście każdy tłumaczony tekst powinien być wcześniej omawiany. W ten sposób adepci przekładu są moim zdaniem prowadzeni za rękę, co oducza ich samodzielności i czujności, jakie powinny cechować prawdziwego tłumacza. Poza tym sądzę, że każdy z nas najlepiej uczy się na własnych błędach. Wolę zatem omówić szczegółowo tekst po sprawdzeniu przekładów moich studentów wskazując im miejsca, w których popełnili błędy, wyjaśniając, dlaczego tak się stało i dyskutując na temat najlepszych rozwiązań. Bardzo możliwe, że tak pomyślany kurs przekładu jest nieco elitarny, ale przecież studenci, z którymi mamy do czynienia, są grupą dość starannie wyselekcjonowaną. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że tłumaczenie nigdy nie będzie zajęciem dla wszystkich.
Bibliografia
Adamczyk-Garbowska M. 1988 Polskie tłumaczenia angielskiej literatury dziecięcej.
Wrocław: Ossolineum
Adamska J. 2001 „The Cronicles of Narnia”: Proper Names In Translation. Niepublikowana
praca magisterska napisana pod kier. K. Hejwowskiego. Warszawa: Inst. Lingwistyki Stosowanej
Arrojo R. 1997 „The `death' of the author and the limits of the translator's visibility”. W:
Snell-Hornby M., Jettmarova Z., Kaindl K. (red.) 21-32
Bachta A. 2001 Translating neologisms on the basic of Stanisław Lem works and their
English translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kier. K. Hejwowskiego. Warszawa: Inst. Lingwistyki Stosowanej.
Bagajewa I. 1993a “O nazwach geograficznych w ujęciu translatorycznym” W: Grucza F.
(red.) Przyczynki do teorii i metodyki kształcenia nauczycieli języków obcych i tłumaczy w perspektywie wspólnej Europy. Materiały z XVI Sympozjum ILS UW. Warszawa: Wyd. Uniw. Warszawskiego, 111-117.
Bagajewa I. 1993b „Geographical names: Problems of equivalence and translatability”. W:
Lewandowska-Tomaszczyk B., Thelen M. (red.) Part 2. 349-354
Baker M. (red.) 1998 Routledge encyklopedia of translation studies. London/New York:
Routledge.
Bałuk-Ulewiczowa T. 2000 “Beyond cognizance: Fields of absolute untranslatability”. W:
Kubiński W. I in. (red.).
Bałuk-Ulewiczowa T. 2003 Stereotyp a nieprzekładalność bezwzględna. W: W. Kropiwiec U.
i in. (red.), 35-44.
Bar-Hillel Y. 1964a „A demonstration of the nonfeasibility of Fuldy automatic high quality
translation” (opubl. Po raz pierwszy w 1960 r.). W: Idem Language and information. Selected essays on their theory and application. Reading, Mass.: Addison-Wesley. 174-179.
Bar-Hillel Y. 1964b “Intertranslatability of natural languages” (opubl. Po raz pierwszy w
1953 r.) W: Idem, Language and information. op. cit., 56-58.
Barik H. 1972 “Interpreters talk a lot, among other things”. W: Babel 18/1, 3-10.
Bereś S. 1987 Rozmowy ze Stanisławem Lemem. Kraków: Wyd. Literackie.
Berezowski L. 1997 Dialect In translation. Wrocław: Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego.
Berezowski L. 2000 „Pragmatyczne podstawy archaizacji” W: Kubiński W. i in. (red.) 129-
138
Berezowski L. 2001 Articles and proper names. Wrocław: Wyd. Uniwersytetu
Wrocławskiego.
Bergenholtz H., Trap S. (red.) 1995 Manual of specialised lexicography.
Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Berman A. 1985/2000 “Translation and the trials of the foreign”. W: Venuti L. (red.) 2000,
284-297.
Bivens W. 1975 “Lectures on Ch. Fillmore's Case Grammar”, University of Warsaw.
Blum-Kulka Sh. 1986/2000 “Shifts of cohesion and coherence in translation”. W: Venuti L.
(red.) 2000. 298-313.
Bradbury M. 1993 The modern British novel. London: Martin Secker & Warburg Ltd.
Bransford J.D. 1979 Human cognition. Learning, understanding and remembering. Belmont,
Cal.: Wadsworth.
Bransford J.D., Johnson M.K. 1972 “Contextual prerequisites for understanding: Some
investigations of comprehension and recall”. Journal of Verbal Learning and Verbal Behavior 11: 717-26.
Brzozowski J. 2001 “Czytelnik projektowany w przekładzie: problem paratekstu”. W:
Piechnik I., Świątkowska M. (red.) 2001 Ślady obecności. Traces d'une presence. Kraków: Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego. 61-69.
Burkhanov I. 1998 Lexicography. A dictionary of Basic terms. Rzeszów: Wyd. Wyższej
Szkoły Pedagogicznej.
Burkhanov I. 2003 Translation: Theoretical prerequisites. Rzeszów: Wyd. Uniwersytetu
Rzeszowskiego
Callow K. 1993 “Non-realised information: A theory for the accurate and natural translation
of meaningful zero”. W: Lewandowska-Tomaszczyk B., Thelen M. (red.) 1993, Part 2. 359-368.
Catford J.C. 1965 A linguistic theory of translation. London: Oxford University Press.
Charbonnier G. 2000 Rozmowy z Claude Levi-Straussem. Warszawa: Czytelnik 139-145. Za:
Antropologia słowa. Zagadnienia i wybór tekstów 2003. Warszawa: Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego, s. 22.
Clark H.H., Haviland S. 1977 “Comprehension and the given-new contract”. W: Freedle
R.O. (red.) Discourse production and comprehension. Norwood, N.J.: Ablex.
Dąmbska-Prokop U. (red.) 2000 Mała encyklopedia przekładoznawstwa. Częstochowa: Wyd.
Wyższej Szkoły Języków Obcych i Ekonomii.
Dedecius K. 1974 Notatnik tłumacza. Kraków: Wyd. Literackie.
Delabastita D. (red.) 1996 Wordplay and translation. Manchester: St. Jerome Publishing.
Dembowski K. 2003 Translation of slang and informal English in selected novels by Charles
Bukowski. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Dijk van T.A., Kintsch W. 1983 Strategies of discourse comprehension. New York:
Academic Press.
Douglas Kozłowska Ch. 1998 Difficult words in Polish-English translation. Warszawa: Wyd.
Naukowe PWN.
Dzierżanowska H. 1988 Przekład tekstów nieliterackich na przykładzie języka angielskiego.
Warszawa: PWN
Fabisiak E. 2001 Proper names In translation on the example of “Anne of Green Gables” and
“Anne of the Island” by L.M. Montgomery. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Fillmore Ch.J. 1968 “The case for case”. W: Bach E., Harms R.T. (red.) Universalis in
linguistic theory. New York: Holt, Reinhart & Winston.
Fillmore Ch.J. 1970 “The grammar of hitting and breaking”. W: Jacobs R.A., Rosenbaum
P.S. (red.) Readings in English transformational grammar. Ginn & Co.
Fillmore Ch.J. 1972 “On generativity”. W: Peters S. (red.) Goals of linguistic theory.
Englewood Cliffis, NJ: Prentice-Hall.
Fillmore Ch.J. 1977 “Scenes-and-frames semantics”. W: Zampolli A. (red.) Linguistic
structures processing. Amsterdam: North-Holland
Fillmore Ch.J. 1983 “Ideal readers and real readers”. Cognitive Science Program, Institute
of Cognitive Studies, University of California at Berkeley, January 1983.
Fisiak J. (red.) 1984 Contrastive linguistic: Prospect and problems. Berlin/New
York/Amsterdam: Mouton.
Fisiak J., Lipińska-Grzegorek M., Zabrocki T. 1978 An introduction English-Polish
contrastive grammar. Warszawa: PWN.
Godlewski G. (red.) 2003 Antropologia słowa. Zagadnienia i wybór tekstów. Warszawa:
Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego.
Gołębiowska A. 2000 Culture-specific Terms in „Nice Work”, “Therapy”, “Small World” by
D. Lodge and their Polish Translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Grajewska J. 2001 How to Render Culture-bound Items and the Author's Style: Analysis of
“A Memoir of the Warsaw Uprising” by M. Białoszewski and its English Translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Grice H.P. 1975 “Logic and conversation” W: Cole P., Morgan J.L. (red.) Syntax and
semantics. Vol. 3. Speech acts. New York: Academic Press.
Grimes J. 1975 The thread of discourse. The Hague: Mouton.
Grodziński E. 1973 Zarys ogólnej teorii imion własnych. Warszawa: PWN.
Grzenia J. 1998 Słownik nazw własnych. Warszawa: PWN.
Gutt E.-A. 1992 Relevance theory. A guide to successful communication in translation.
Dallas/New York: Summer Institute of Linguistic and United Bible Societes.
Gutt E.-A 2000 Translation and relevance. Cognition and context (including Postscript).
Manchester: St. Jerome Publishing.
Harris B. 1977 “The importance of natural translation” W: Working Papers on Bilingualism
12, 96-114.
Harris B., Sherwood B. 1978 “Translation as an innate skill” W: Gerver D., Sinaiko H.W.
(red.) Language interpretation and communication. New York: Gardner, 155-170.
Hatim B., Mason I. 1997 The translator as communicator. London/New York: Routledge.
Hejwowski K. 1992 Psycholingwistyczny model procesu tłumaczenia. Niepublikowana praca
doktorska. Uniwersytet Warszawski.
Hejwowski K. 2001a „Języki specjalistyczne a kompetencja tłumaczeniowa”. W: Kątny A.
(red.) Języki fachowe, problemy dydaktyki i translacji. Olecko: Wszechnica Mazurska, 171-180.
Hejwowski K. 2001b „Źródła błędów w tłumaczeniu na język ojczysty”. W: Kopczyński A.,
Zaliwska- Okrutna U. (red.) 149-159.
Hejwowski K. 2003 „Tekstualizm a funkcjonalizm - kwestia odpowiedzialności tłumacza”.
W: Hejwowski K. (red.) 189-202.
Hejwowski K. (red.) 2003 Teoria i dydaktyka przekładu. Olecko: Wszechnica Mazurska.
Hejwowski K. 2004 Translation: A cognitive-communicative approach. Olecko: Wszechnica
Mazurska.
Herrmann Th. 1983 Speech and situation. A psychological conception of situated speaking.
Berlin: Springer
Herrmann Th. 1985 Allgemeine Sprachpsychologie. Munchen: Urban & Schwarzenberg.
Himes Ch. 2002 “Sedno krzywdy” (fragmenty). W: „Literatura na świecie 4-5-6/2002 (369-
371)
Hormann H. 1981 To mean - to understand. Problems of psychological semantics. Berlin:
Springer.
House J. 1977 A model for translation quality assessment. Tubingen: Gunter Narr.
Jaworowska J. 2001 Errors in Translation Exemplified by “Forsa”, the Polish Translation of
“Money” by M.Amis. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kaczorowska M. 2000 How to translate Culture-bound Items? A Case Study of “Weiser
Dawidek” by P. Huelle. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kalisz R. 1981 The programatic, semantic and syntax of the English sentences with `that'
complements and the Polish sentences with `że' complements. A contrastive study. Gdańsk: Wyd. Uniwersytetu Gdańskiego.
Kalisz R. 2000 “Pojęcia językoznawstwa kontrastywnego a praktyka tłumaczeniowa”. W:
Kubiński W. i in. (red.), 97-102.
Kay P. 1983 „Three properties of the ideal reader”. Cognitive Science Program, Istitute of
Cognitive Studies, University of California at Berkeley, March 1983.
Kielar B.Z. 1988 Tłumaczenie i koncepcje translatoryczne. Wrocław: Ossolineum.
Kielar B.Z. 2003 Zarys translatoryki. Warszawa: Katedra Języków Specjalistycznych.
Kintsch W. 1974 The representation of meaning In memory. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Kintsch W. 1977 Memory and cognition. New York: Wiley.
Kopczyński A. 1975 “Interpretation as a metatextual activity”. W: “Kwartalnik
Neofilologiczny” 22/3, 353-363.
Kopczyński A. 1980 Conference interpreting. Poznań: Uniwersytet Adama Mickiewicza.
Kopczyński A., Zaliwska-Okrutna U. (red.) 2001 Język rodzimy a język obcy - komunikacja,
przekład, dydaktyka. Warszawa: Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego.
Korzeniowska A., Kuhiwczak P. 1998 Successful Polish-English translation. Tricks of the
trade. Warszawa: Wyd. Naukowe PWN.
Kozak J. 2000a “The spirit of the letter. Standards of textuality and the semic codes in
translemic analysis”. W: “Kwartalnik Neofilologiczny” XLVII, 4/2000, 457-476.
Kozak J. 2000b „Lawrence Venuti, czyli o przekładach oswojonych i wyobcowanych”.
Przekładaniec. A Journal of Literary Translation No 7. Kraków: TERTIUM, 9-27.
Kozodój A. 2001 Play on words and on idioms In the theater of the absurd (on Basic of
selected plays by Beckett, Pinter, Albee and Stoppard). Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej
Kozłowska Z., Szczęsny A. 2003 “Zasada stopniowania trudności przy doborze tekstów do
nauczania pisemnego tekstów nieliterackich”. W: Hejwowski K. (red.) 159-176.
Kreja B. 1969 Słowotwórstwo rzeczowników ekspresywnych. Gdańsk: Gdańskie Towarzystwo
Naukowe
Kropiwiec U., Filipowicz-Rudek M., Konieczna-Twardzikowa J. (red.) 2003 Między
oryginałem a przekładem. T. VIII. Stereotyp a przekład. Kraków: Księgarnia Akademicka
Krzeszowski T. 1982 Gramatyka angielska dla Polaków. Warszawa: PWN
Krzeszowski T. 1990 Contrasting language: The scope of contrastive linguistic. Berlin/New
York: Mouton de Gruyter.
Krzywicki D. 2003 Translating idioms as exemplified by Polish version of the novel “The
Adventures of Tom Sawyer” by Mark Twain. Niepublikowana praca licencjacka napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Olecko: Wszechnica Mazurska.
Kubiński W., Kubińska O., Wolański T.Z. (red.) 2000 Przekładając nieprzekładalne.
Materiały z I Międzynarodowej Konferencji Translatorycznej. Gdańsk: Wyd. Uniwersytetu Gdańskiego.
Kucińska A. 2001 English translation of the culture-bound items In A. Libera's “Madame”.
Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kurkowska H., Skorupka S. 1964 Stylistyka polska. Zarys. Warszawa: PWN.
Kuryłowicz J. 1980 „The linguistic status of proper nouns (names). Onomastica XXV: 5-10.
Kwieciński P. 2001 Distrubing strangeness. Toruń: Edytor.
Lakoff G., Turner M. 1989 More than cool reason - A field guide to poetic metaphor.
Chicago/London: The University of Chicago Press.
Langacker R.W. 1986 “An introduction to cognitive grammar”. Cognitive science 10, 1-40.
Langacker R.W. 1987 Foundations of cognitive grammar. Vol. I. Theoretical prereguisites.
Stanford: Stanford University Press.
Langacker R.W. 1995 Wykłady z gramatyki kognitywnej. Kazimierz n.Wisłą, grudzień 1993.
Kardela H. (red.) Lublin: Wyd. Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Langacker R.W. 1997 „The conceptualization. Cambridge: Cambridge University Press, 229-
252.
Lefevere A. (red.) 1992 Translation/History/Culture. A sourcebook. London/New York:
Routledge.
Lefevere A. 1982/2000 “Mother Courage's cucumbers: text, system and refraction in a
theory of literature”. W: Venuti L. (red.) 2000, 233-249.
Lem Stanisław 1984 (wyd. I 1968) Głos Pana. Kraków/Wrocław: Wyd. Literackie.
Levy J. 1963 Umeni prekladu. Praha: Ceskoslovensky spisovatel.
Levy J. 1967/2000 „Translation as a decision proces”. W: Venuti L. (red.), 148-159.
Lewandowska-Tomaszczyk B. 1999 „A cognitive-interactional model of a cross-linguistic
analysis: New perspectives on tertium comparationis and the concept of equivalence”. W: Lewandowska-Tomaszczyk (red.), 1999, 53-76.
Lewandowska-Tomaszczyk B. (red.) 1999. Cognitive perspectives on language. Frankfurt am
Main: Peter Lang.
Lewicki R. 2000 Obcość z odbiorze przekładu. Lublin: Wyd. Uniwersytetu Marii Curie-
Skłodowskiej.
Lewicki R. (red.) 2002 „Obcość w przekładzie a obcość w kulturze”. W: Lewicki R. (red.),
43-52.
Lodge D. 1992 Mały światek. Poznań: Rebis.
Lukszyn J. (red.) 1993 Tezaurus terminologii translatorycznej. Warszawa: PWN.
Lukszyn J. (red.) Gramatyki translacyjne. Warszawa: Topos.
Łukasiewicz K. 2003 Translating culture-bound items. A case study of “The Pianist” by W.
Szpilman. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Maj A. 1998 Translating unconventional language on the basic of Martin Amis's works and
their Polish translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Malinowski B. 1923/1960 „The problem of meaning In primitive languages”. W: Ogden
C.K., Richards I.A. (red.) 1923/1960 (wyd. 10). The meaning of meaning. London: Routledge & Kegan Paul.
Malinowski B. 1983 “Problem znaczenia w językach pierwotnych” W: Paluch A.K.
Malinowski. Warszawa: Wiedza Powszechna.
Malinowski B. 1986/1922 Agronauci Zachodniego Pacyfiku. T. 2. Warszawa: PWN
Malinowski B. 1987/1935 Ogrody koralowe i ich magia. T. 2. Warszawa: PWN.
Malmkjaer K. 1998 „Analytical philosophy and translation”. W: Baker M. (red.)
Malon M. 2001 Translating idioms as exemplified by Jeffrey Archer's novels and their Polish
translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Manini L. 1996 „Meaningful literary names. Their form and functions, and their
translations”. W: Delabastita D. (red.), 161-178.
Marchwiński A. 1996 „Gramatyka translacyjna a kompetencja tłumacza” W: Lukszyn J.
(red.)
Miller G.A. 1956 „The magical number seven, plus or minus two: Some limits on our
capacity for processing information”. Psychological Review 63, 81-97.
Milne A.A. 1991 The Complete Winnie-the-Pooh. London: Dean.
Minsky M. 1980 “A framework for representing knowledge”. W: Metzing D. (red.) 1980
Frame conception and text understanding. Berlin: Walter de Gruyter.
Mounin G. 1967 Die Ubersetzung. Geschichte, Theorie, Anwendung. Munchen:
Nymphenburg.
Nabokov V. 1955/2000 “Problems of translation: `Oniegin' in English”. W: Venuti L. (red.)
2000, 71-83.
Neubert A., Shreve G.M. 1992 Translation as text. Kent/London: The Kent State UP.
Newmark P. 1981 Approaches to translation. Oxford: Pergamon Press.
Newmark P. 1988 A textbook of translation. New York: Prentice Hall.
Nida E.A. 1964 Toward a science of translating. Leiden: Brill.
Nord Ch. 2003 “Proper names in translations for children: Alice in Wonderland as a case in
point”. Meta XLVIII, 1-2, 182-196.
Norman D. 1980 “Twelwe iusses for cognitive science”. W: Cognitive science 4/1: 1-32.
Piechnik I., Świątkowska M. (red.) 2001 Ślady obecności. Traces d'une presence. Kraków:
Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Piekarz M. 2004 Mistranslations In the Polish rendition of `interview with the Vampire' by
Anne Rice. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Pieńkos J. 2003 Podstawy przekładoznawstwa. Od teorii do praktyki. Kraków: Zakamycze.
Pisarska A., Tomaszkiewicz T. 1988 Współczesne tendencje przekładoznawcze. Poznań:
Wyd. Naukowe Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Quinn W. 1964 „Meaning and translation”. W: Fodor J.A., Katz J.J. (red.) The structure of
language. Reading In the philosophy of language. Englewood Cliffs, N.J.: Prentice-Hall.
Reiss K. 1971/2000 “Type, kind and individuality of text. Decision making in translation”.
W: Venuti L. (red.), 160-171.
Reiss K., Vermeer H.J. 1984 Grundlegung einer allgemeinen Translationstheorie. Tubingen:
Niemeyer.
Rosch E.H. 1977 “Human categorization”. W: Warren N. (red.) Advances in cross-cultural
psychology. New York: Academic Press.
Rosch E.H. 1978 “Principles of categorization”. W: Rosch E.H., Lloyd B.B. (red.) Cognition
and categorization. Hillsdale, N.J.: Erlbaum.
Rossetti D.G. 1992 “Dante and his circle” (opubl. 1861). W: Lefevere A. (red.)
Rudolf K.F. 2000 “O przekładalność tytułów”. W: Kubiński W. i in. (red.), 485-489.
Ruta S. 2000 Translating culture-bound term, as exemplified by `Raport o stanie wojennym'
by M. Nowakowski and its English and French translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Sapir E. 1933 “Language” W: Encyclopedia of the Social Sciences, vol. 9. New York.
Sawicki P., Smicekova J 2003 “Trzy ćwierci do śmierci, czyli ostrawskie stereotypy
kulturowe I językowe słowem polskim przez Jaromira Nohavicę wyłożone”. W: Kropiwiec U. i in. (red.), 195-209.
Schank R. 1982a Dynamic memory. A theory of reminding and learning in computers and
people. Cambridge: Cambridge University Press.
Schank R. 1982b Reading and understanding: Teaching from the perspective of artificial
intelligence. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Schleiermacher F. 1813 “Uber die verschiedenen Methoden des Ubersetzens”, tłum. Ang.
“On the different methods of translating”. W: Lefevere (red.), 1992.
Schlesinger I.M. 1977 Production and comprehension of utterances. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Setkowicz A. 1997 Some peculiarities of translating English children's literature as
exemplified by Polish translations of “Just so Stories” by R. Kipling. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Shelley P.B. 1840/1992 “A defence of poetry” (napisane w 1821, opubl. W 1840 r.), fragm.
zamieszczony w: Lefevere A. (red.), s. 56.
Sibley B. 2002 Hejże ha! Niech żyje Miś! Warszawa: Prószyński i S-ka.
Skibińska E. 2000 „Nazwy własne we francuskim przekładzie Prawieku i innych czasów Olgi
Tokarczuk”. W: Kubiński W. i in. (red.) 2000. 157-169.
Snell-Hornby M. 1990 „Dynamics In meaning as a problem for bilingual lexicography”. W:
Lewandowska-Tomaszczyk J. (red.), Meaning and lexicography (Linguistic and Literary Studies in Eastern Europe 28). Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Snell-Hornby M. 1995 Translation studies. An integrated approach. (Revised edition)
Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Snell-Hornby M., Jettmarova Z., Kaindl K. (red.) 1997 Translation as intercultural
communication. Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Sperber D., Wilson D. 1986 Relevance. Communication and cognition. Oxford: Basil
Blackwell.
Stalmaszczyk P. 2000 “Problemy z nazwami” W: Kubiński W. i in. (red.), 141-147.
Szczerbowski T. 2003 „Stereotypy i przekłady, czyli `kłamstwa' motywowane kulturowo”. W:
Kropiwiec U. i in. (red.), 23-33.
Śliwińska K. 2003 Translation of Polish diminutives in “The Polish Complex”.
Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Świerkocki M. 1997 „Amis w malinach”. W: Literatura na Świecie 3/1997 (308), 266-282.
Tabakowska E. 1993 Cognitive linguistic and poetica of translation. Tubingen: Gunter Narr.
Tabakowska E. 1995 “Językoznawstwo kognitywne w teorii I praktyce przekładu: oleodruk I
symfonia na dwa fortepiany”. W: Konieczna-Twardzikowa J. (red.) Między oryginałem a przekładem. Kraków: Universitas.
Helen M., Lewandowska-Tomaszczyk B. (red.) 1990 Translation and meaning. Part 1 -
Proceedings of the Maastricht Session of the 1990 Maastricht-Łódź Duo Colloquium. Maastricht: Euroterm.
Tomicka M. 2000 “Wykluczone z przekładu. O skrótach we francuskim tłumaczeniu Złego
Leopolda Tyrmanda”. W: Kubiński W. i in. (red.) 441-450.
Tomicka M. 2002 „Kuchnia PRL-u we francuskim tłumaczeniu Złego Leopolda Tyrmanda”.
W: Lewicki R. (red.), 141-152.
Toury G. 1978/2000 (rev. 1995) „The nature and role of norms In translation”. W. Venuti L.
(red.), 198-211.
Toury G. 1995 Descriptive translation studies and beyond. Amsterdam: John Benjamins.
Tryuk M. 2003 “Dydaktyka tłumaczenia konferencyjnego a typologia tekstów”. W:
Hejwowski K. (red.), 149-158.
Valian V. 1977 „Talk. Talk. Talk: A selective critical review of theories of speech
production”. W: Freedle R.O. (red.) Discourse production and comprehension. Norwood, N.J.: Ablex.
Venuti L. 1995 The translator's invisibility. A history of translation. London/New York:
Routledge.
Venuti L. (red.) 2000 The translation studies reader. London/New York: Routledge.
Vermeer H.J. 1989/2000 “Skopos and commission in translational action”. W: Venuti L.
(red.) 2000, 221-232.
Viaggio S. 1996 “The pitfalls of metalingual use in simultaneous interpreting”. W:
Delabastita D. (red.)
Vinay J.-P., Darbelnet J. 1958/2000 (rev. 1995) “A methodology for translation”. W: Venuti
L. (red.) 2000, 84-93.
Whorf B.L. 1956 Language, thought and reality. Cambridge, Mass.: The M.I.T. Press.
Wierzbicka A. 1985 Lexicography and conceptual analysis. Ann Arbor: Karoma Publishers.
Wille L. 2003 Semantische Figuren in der Ubersetzung. Ein Spiel mit Wort und Werk.
Marburg: Tectum Verlag.
Witte H. 2000 Die Kulturkompetenz des Translators. Begriffliche Grundlegung und
Didaktisierung. Tubingen: Stauffenburg Verlag.
Wittgenstein L. 1997 Tractatus Logico-Philosophicus. Warszawa: PWN.
Wojtasiewicz O. 1957/1992 Wstęp do teorii tłumaczenia. Warszawa: Tepis.
Wyler L. 2003 „Harry Potter for children, teenagers and adults Meta vol. 48, nos 1-2, 5-14.
Zaliwska-Okrutna U. 2001 “Patty, Patricia czy Patrycja? Antroponimy jako problem
tłumaczeniowy i glottodydaktyczny”. W: Kopczyński A, Zaliwska-Okrutna U. (red.) 2001, 247-256.
Zaliwska-Okrutna U. 2003 „Czy mężczyzna może być tłumaczem?” W: Hejwowski K. (red.)
2003, 177-188.
Zgusta L. 1971 A manual of lexicography. Praha: Academia.
Zgusta L. 1984 “Translational equivalence and the bilingual dictionary”. W: Hartmann
R.R.K. (red.) LEXeter '83 Proceedings. Tubingen: Niemeyer. 147-154.
Zielińska A. 2001 Solving the Problem of Untranslatability in “Harry Potter and the
Philisopher's Stone” by J.K. Rowling. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Suplement
Teksty prasowe omawiane w książce zaczerpnięte z tygodnika Newsweek z lat 1997-2000
Pipe Down
The British may soon be listening to fewer instrumental version of “Penny Lane” while trapped in elevators. Last week M.P. Robert Key, a member of the Compaign for Freedom From Piped Music introduced a bill that would ban the music from public places with a captive audience, like hospitals and rail stations. Not only is the music annoying, he says, but studies have shown that it can raise blood pressure and depress the immune system. Key hopes his compaign will at least encourage people “who might be considering installing piped music to thank again”.
The Mouse That Roared
Art works by 17th-century masters. Castles. Country estates and 430.000 acres of prime real estate. These are among the treasures confiscated by German forces occupying Czechoslovakia during World War II. Berlin wants to return them to their rightful owners, the Czechs, as war reparations. But there's one (very) small hitch: Liechtenstein, that eyeblink on the autobahn, haven for dodgy dollars and old European nobility. Many of the assets in question were owned by its citizens - and the tiny kingdom wants the wealth back.
No way, German court declared three years ago. The properties are most definitely German, it ruled, because the Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were “ethnic Germans”. Oh, the Sturm und Drang that has occasioned. Last week Liechtenstein filed suit against Germany in the International Court of Justice in The Hague claiming its “sovereignty” has been violated and demanding compensation, if not the contested assets themselves. Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to The Hague armed with four of Europe's most expensive lawyers. Even its head of state, Prince Hans-Adam II, has girded his loins for battle - after discovering one of his family's lost paintings in Cologne. The case has taken 50 years to come about. No doubt it will take that many more to resolve.
Pitiful Debate
Switzerland's neutrality is at risk. Thomas Steinhauer shattered a U.S. record by spitting a cherry pit nearly 83 feet, but U.S. cherry-spit rule-book author Herb Teichman claims foreigners often permit running starts and, worse, canned cherries. “I'd like to see them come to our turf and spit on our rules” he says. This spat's getting juicy…
Topless in Rio
Carnaval, by definition, is the festival of the flesh. But this year's round in Rio de Janeiro was skimpier than ever. All week long, toplessness was a bare essential at the raucous street parties, as well as at the gala carnival balls. But don't blame the heat. The sudden wave of demi-nudity was a political statement of sorts, brought on by a much publicized incident in January when Rio police arrested a 33-year-old woman for bathing without a bikini top. Ironically, while Rio has long been famous for its scanty swim gear, toplessness has never been widespread. But all it took was an arrest, based on a 70-year-old indecency law, and suddenly defiant women were offing their tops from tide to tide. No new arrests have been reported. Point for the girl from Ipanema.
Time for `Clockwork'
After “A Clockwork Orange” was blamed for inciting copycat violence, Stanley Kubrick withdrew the futuristic fable from Britain in 1974. But this week, a year after the director's death, the classic shock film is back. Though Kubrick never reconsidered his “ban” - an usual act of self-censorship - Warner Bros. decided it was time young Alex his gang of Droogs returned.
Sweet Deal
Mickey Mouse has stepped in Pooh: Disney is buying the film and merchandising rights to Winnie the Pooh and the rest of the Hundred Acre Wood crowd for $350 million. That means windfalls for the British institutions named in the will of Pooh's creator, A.A. Milne. The Garrick Club in London, of which Milne was a member, is likely to receive a $75 million share. The membership, which includes the Prince of Wales, plans improvements to the wine cellar. Westminster School, Milne's alma mater, will spend its wad on scholarships. Other payments go to the family of Milne's illustrator, E.H. Shepard and the Royal Literary Fund, which supports needy authors. Not included in the deal are sales from two Pooh books, leaving plenty more honey in the pot.
Prison Tales
Polish writer Gustaw Herling-Grudzinski brilliantly chronicled the terrors of the Gulag Archipelago long before Aleksandr Solzhenitsyn did. His seminal work, “A World Apart”, published in 1951, was based on his experiences in Soviet labor camps from 1940 to 1942. The book described the psychological as well as the physical destruction of his fellow prisoners. After his release, Herling-Grudzinski fought for Polish forces that battled German troops across North Africa and Italy. Since the end of WWII he had lived in Naples, where he became a leader of the cultural and political life of the Polish anti-communist émigré community. He died last week at 81.
Bacon-Free
Many of Britain's Muslims want Winnie the Pooh's partner Piglet removed from paraphernalia and clothing at baby-gear chain Mothercare, as Islam deems pigs unclean. “I do not want my children plaving with him”, said one shopper. But stores probably won't make the cut. “Piglet is an part of Winnie's friends. How could we possibly dump him?”, said Mothercare. Not even religion can break up this friendship.
Aping Motion
In a lab in North Carolina, an owl monkey thinks about grabbing a piece of fruit. His brain cells send electric messages to his muscles. He lifts his furry arm - and a nearby robot arm simultaneously mimics the movement. With this small gesture, the monkey has proved that primate brainwaves can control complex robotic motion. It's not an isolated accomplishment; scientists hope that this work will one day help paralyzed people operate prosthetic limbs. And it could also deepen our understanding of how the brain works, says Duke University's Miguel Nicolelis, who reported the owl-monkey research in last week's issure of the journal Nature. Several labs are working on chips that may eventually allow patients' brains to control robots through radio transmitters. Nicolelis also says doctors may one day replace injured nerve cells with silicon chips. Those advances could be the first of many to help scientists piece together the symphony in the brain.
Two Legs Bad
It's no secret that George Orwell hated communism. He provided the British government with names of writers that he labeled “crypto-communists”, and his 1945 classic “Animal Farm” ridicules the Russian Revolution and its betrayal by Joseph Stalin. But what hasn't been known is that the fable was actually used to fight communism during the cold war. Last week, the British Foreign Office revealed that, to counter Soviet propaganda, a covert government agency bought the rights to “Animal Farm” and hired illustrators to create a comic-strip version of the political satire. The British then secretly paid newspapers to run the strips in countries including India, Eritrea, Thailand, Venezuela, Mexico and Brasil. It seems the crayon is mighter than the sword.
In-Flight Food
As professor of productions and operations management at Britain's University of Surrey, Peter Jones is hoping to make flying a culinary treat. Teaching classes on flight catering, he'll seek to solve the stress of serving sauces (“They separate out - partly because they're being served six miles up in the air”), lecture on his favorite airline food (“a good hot breakfast”) and, let's hope, improve the pies we eat in the skies. But will he tackle air rage? “We'll do limited research”, he told Newsweek. Improved food should do just fine - after all, who would cause a ruckus at 30,000 feet after eating a gourmet meal?
A Matter of Taste
Where man leads, pest must follow. Last year, the British Tourist Authority declared that curry had supplanted fish and chips as the national dish. Now the same spirit of gastronomic adventure has infected the nation's roaches. Britain's largest pest-control company, Rentokil, says it's obliged to use tablets of curry powder to lure is victims onto sticky boards. Some rodents have become just as choosy. No longer content with plain starchy bait, they want tuna, chicken and peanut-butter flavors. The fact that the new strain of choosy mice was found in Indian-food-heavy Birmingham should come as no surprise. What discerning mouse opts for cereal when vindaloo leftovers are available?
In a Flap
London's underpaid thespians have hit a new low. The producers of the West End show “Arthur Smith Sings Leonard Cohen” decided to ditch a Muscovy duck named George at a fee of $365 per day, opting instead for an actor dressed in a duck costume, to appear onstage during a rendition of “Bird on a Wire”. The head and tail of all this? The human duck will be paid the actors' minimum wage of $429 - a week.
Lights Out
Ah, Paris, city of light. But not for patrons at one wildly popular new event. In a sort of performance-art experiment, documentary film-makers Michel and Philippe Relhac are running a pitch-black eating establishment: no windows, no lights… and blind waiters. Diners find themselves fingering food to identify it (beef? Mutton?). And the anonymity spurs quick friendships at the tables. Meanwhile, the waiters serve as constant reminders that some of us live our whole lives in the dark. Drawbacks: much spilling, some food fights, and at least one uninvited fondle. But for about $30, most find the evening quite worthwhile. Dark a l'orange, anyone?
Heart of Stone
It looks like a plain, old reddish-brown rock. But to scientists it's a fabulous treasure: the fossil remains of a dinosaur's heart. CT-scan tests, detailed in the journal Science, appear to show that the organ had four chambers, not three as in modern reptiles. If so, the heart's original owner, a 650-pound plant-eater called Thescelosaurus, was likely warm-blooded, like birds - and us.
Bailout Blues
Instead of spending vast sums to bail out its banks, Japan could have educated all the illiterate children in the developing world - and bought Chicago Bulls. That's the premise behind the country's latest best seller, the kid's book “Bubble Fantasy: What Could That Money Have Bought”? Novelist Ryu Murakami compiled 128 things Japan might have done with the $70 billion it funneled into its failing banks. “I want readers to feel the magnitude of the money wasted”, he told Newsweek. With the $23,4 billion spent on the Hokkaido Takushoku Bank alone, Murakami figures Japan could have purchased an aircraft carrier. The New York Times and financed 25 remakes of “Titanic”. Then again, maybe it was better to save the banks.
By the Dozen
The elephant bird, or Aepyornis maximus, has been extinct for 1.000 years, but its eggs still sell by the dozen. Last week 315 elephant-birds eggs - each about a foot high - were seized by customs agents in Le Havre. The eggs, which are the world's largest, had been smuggled from southern Madagascar, where they had been pillaged from fossil sites. Most had been sold to collectors at prices ranging from $1.000 to $100.000. The U.N. Educational, Scientific and Cultural Organization forbids trade in items of cultural importance, and the agency lists elephant-bird eggs in that category. Still, the smuggling continues.
Putting Kitty's Typing on Pause
When your cat walks across your PC keyboard, a blast water from your spray bottle is probably not the wisest choice of navigate reinforcement. That's a good reason to invest in Chris Niswander's PawSense software (for Windows only; available for $19.99 at bitboost. Com). The program detects “catlike typing” - four keyes at once, nonsensical patterns - and responds with a screeching noise reminiscent of an off-key harmonica. The keyboard then lock until you type the word “human”. The Tucson, Ariz., programmer says his solution is as funny as it is practical. Kitty won't be laughing.
98