Hans Hellmut Kirst - Rok 1945 - koniec 01 - Chaos upadku, Hans Helmut Kirst


HANS HELLMUT KIRST

Rok 1945 - koniec

Tom l

Chaos upadku

Książka ta jest powieścią. Wszystkie występujące w niej postacie są fikcyjne, ewentualna zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Czas i miejsce akcji na­tomiast są prawdziwe i odpowiadają rzeczywistości, której próba obiektywnego odtworzenia została tutaj podjęta.

1

N

iedziela w „tamtych" Niemczech. Ale nie było słychać dzwonów kościelnych, nikt nie błogosławił z ambon; nikt też nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeń­stwie. Blade, zadymione światło otulało niemal sto baraków, których kontury zdawały się rozpływać w tej szarości. Jakby leżały na końcu świata.

W jednym z tych domów, a raczej baraków, oznakowa­nym 11/12, zjawił się esesman - ongiś mały, nic nie znaczący urzędnik - z jakąś karteczką w ręku. W tej ciszy jego głos zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.

Leżał na pryczy z surowego drewna, owinięty szczelnie w straszliwie brudny łachman, pełen ciemnych czerwonobrązo-wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno by było nazwać ludźmi, leżały obok niego. Pięć czy sześć podo­bnych postaci spoczywało na najwyższym piętrze, tyle samo prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.

Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Wer­ner - Żyd. W tych ponurych dla niego dniach stał się przyjacielem Ericha Wienanda. Złapali się za ręce, trzęsąc się ze strachu, jakby obawiali się śmierci.

Esesman z karteczką w ręku znowu ryknął przeraźliwie głośno.

- Wienand, gdzie jesteś?!

Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za chwilę stanąć przed człowiekiem, który go wzywał. Mały, wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie straciły jeszcze blasku myślącego człowieka.

Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał wykonać rozkaz, a więc czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy przed barakiem „ze wszystkim", a więc tym, co mu jeszcze pozostało z „dobytku".

Erich Wienand, który przybył tutaj z walizką, „posiadał" obecnie jeszcze mały papierowy karton, przewiązany wielo­krotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostat­nie już dosłownie manatki - jeden komplet bielizny na zmianę, koszulę lnianą, która kiedyś była zielona, i szczotkę do zębów.

Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed bara­kiem i czekał. Pod pachą trzymał też swój brudny, zapla-miony zastygłą krwią, cieniutki dziurawy koc. Mijały godzi­ny. Jego przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego okna i patrzył w jego stronę przygaszonym wzrokiem. Jakby zastygł za tym oknem.

Obaj dokładnie wiedzieli, że rozkaz „ze wszystkim" może oznaczać co najmniej trzy rzeczy. Totalne unicestwienie -które tutaj było codziennością. Przeniesienie do innego obozu śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazi­stom, którzy byli nad tym esesmanem - zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie było rzeczy niemożliwych!

W końcu, po wielogodzinnym czekaniu, pod wejście do baraku podjechał samochód ciężarowy, taki, jaki używany był do zaopatrzenia. W kabinie siedział kierowca z jakąś osobą towarzyszącą. Platforma za nimi była szczelnie zakry-

8

ta plandeką. Nikt nie wysiadł. Erich Wienand został ponow­nie wyczytany.

Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do góry plandekę i zniknął za nią. Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za Wienandem, nagle zobaczył, jak przez szparę w plandece wysunęła się nieznacznie ręka, dająca mu jakieś sygnały. W dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.

Jacobowi Wernerowi jakby kamień spadł z serca. Przez moment zrobiło mu się lżej, gdyż to, iż jego przyjaciel znalazł tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność! Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.

T

ej nocy księżyc nie świecił ani gwiazd nie było widać na niebie. Żadnego wiatru, żadnych chmur, nic tylko czyhająca wokół przygniatająca ciemność i cisza. W tym małym miasteczku nie paliła się żadna latarnia, nie było też widać nawet najmniejszego światła, któremu by się udało przedostać przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.

Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał na kompletnie pusty o tej porze rynek tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie sil­nika ucichło.

Z tyłu spod plandeki samochodu ciężarowego wyskoczył na ulicę, potykając się, Erich Wienand. Mały, szary, zgar­biony. Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się także obejrzeć. Prawdopodobnie wciąż jednak jeszcze nie mógł uwierzyć, że udało mu się ujść ostatecznej męczarni w którejś z licznych komór śmierci. Zdążył się przez wiele miesięcy napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się już nawet losowi.

9

upadł na ulicę. Był teraz niemal zupełnie pusty. Wienand miał już na sobie cywilne ubranie - pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. - Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!

Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce. Siedziało tam dwóch mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w ciemnościach, natomiast ich rozkazujące głosy były bardzo podobne do siebie, jak mundury, które mieli na sobie. Wienand wiedział, że to byli ci z SS.

- To, co dla ciebie zrobiliśmy, i to nawet chętnie -
przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wie­
nand. - Co miało oznaczać: Nie wolno ci nas nigdy zapo­
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie­
nie. Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!

Znał je. Poznał aż za dokładnie w czasie pobytu w obozie koncentracyjnym. Niezależnie od tego obaj zapobiegliwie przedstawili mu się z nazwiska i imienia podczas tego bły­skawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner Franz - obaj byli członkami załogi SS pilnującej obozu.

- Wasze nazwiska - zapewniał ich Wienand - na pew­
no zapamiętam.

Nie było jednak w tym zapewnieniu żadnej ironii, jakby można było się tego spodziewać. Tego rodzaju odruch był Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.

Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną mu przez otwarte okienko kabiny samochodu.

- Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.

Wienand wciąż trząsł się jak galareta. Jego ręce drżały jak liście na wietrze. Widocznie nadal nie mógł opanować się ze szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się gło­sem, uniżonym tonem zwrócił się do nich:

10

szkania. Tak pro forma i dla porządku. Po to, abyś tu znów został odnotowany jako porządny obywatel.

Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka podała mu paczuszkę wielkości pudełka cygar.

- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb, masło, kawałek kiełbasy. Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich rzeczy. Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o tym.

Erich Wienand próbował złapać chciwie pudełko, lecz wyślizgnęło mu się ono z rąk i poleciało na ulicę. Ukląkł, by je podnieść. Wtedy z kabiny samochodu dał się słyszeć głuchy śmiech. Któryś z nich zarechotał, widząc, jak pudeł­ko wymknęło mu się z rąk.

W tym momencie silnik samochodu znów przeraźliwie zaskowyczał, rozrywając ciszę. Samochód ruszył i po chwili zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.

U

płynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się z odrętwienia i zaczął rozglądać się podejrzliwie dookoła.

Znajdował się więc znowu w samym środku owego ma­łego miasteczka w południowych Niemczech nazywające­go się Schoenau. Leżało ono nad sztucznym ujęciem wod­nym, okiełznanym dzięki tamie na dzikim potoku. Erich Wienand stał na ryneczku otoczony zupełną ciemnością, niemniej powoli zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobli­żu domy.

W końcu widział je wielokrotnie. Zarówno w błyszczą­cym słońcu, jak i w uderzającym o szyby deszczu. W jesien­nej mgle, która niemal rozmazywała wszystko, jak i zimą, gdy zabudowania przykryte były grubymi warstwami śniegu jak całunem. Wokół średniowiecznego ryneczku wybrukowanego wielkimi kamieniami, stały solidnie prezentującesię domy mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne ro­mantyczne zaułki. Teraz jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.

Podczas tej nocy w Schoenau nie słychać było nawet najmniejszego dźwięku, żadnego szczekającego psa, nie było też widać żadnego światła czy przemykającego gdzieś kota -jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W tych ostatnich już - jak należało przypuszczać - dniach wojny panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.

Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak najprędzej wydostać. Wciąż jeszcze trzęsącymi się ręko­ma schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu. Potem schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył na bruku. Gdy się wyprostował i chciał odejść, spostrzegł w niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Naj­pierw dostrzegł wysokie błyszczące buty, potem wyprasowa­ne w kancik bryczesy, wreszcie bluzę munduru policyjnego. Tak, to był policjant!

Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal bezkonturowa, jakby ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na sobie badawcze spojrzenie. Postanowił więc od­powiednio zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.

Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przy­jaznym tonem:

12

mógł zatem ujść jego uwagi ten nocny najazd samochodu na rynek, gdy siedział medytując, by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. - Erich Wienand z Welpenhof?

- Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.

Na co komendant posterunku w Schoenau, leżącym nad sztucznym zbiornikiem wodnym, zareagował niemal ze spontaniczną radością:

Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż iry­tująco serdeczny:

13

dział Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym znów zaufać. Ostatnio, niestety, nie zdarzało mi się to zbyt często. - Wienand westchnął głęboko. Po krót­kim milczeniu zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją rodziną?

14

resztki naszych oddziałów wciąż bujających w obłokach i snujących jeszcze marzenia o zwycięstwie. Jeszcze pana zaaresztują, i co wtedy? Lepiej więc omijać szosę, tym bar­dziej że obowiązuje zakaz poruszania się po wojskowym terenie, w dodatku nocą.

I ta propozycja została ponownie przez Wienanda odrzu­cona, choć bardzo uprzejmie. Policjant z równą uprzejmo­ścią zaakceptował tę decyzję. W każdym razie rozstali się, podając sobie ręce.

E

rich Wienand udał się samotnie w swoją nocną wę­drówkę. Z rynku w Schoenau poszedł wprost w kierun­ku sztucznego zbiornika wodnego, stamtąd romantyczną drogą wzdłuż jeziora do swojego Welpenhof, leżącego w po­bliżu wsi o nazwie Martinshausen. Półgodzinną drogę wy­pełniały mu raczej przyjemne wspomnienia.

Pozdrawiał przy tym drzewa, które znał. Szedł przez łąki, które były jakby przez niego utkanymi dywanami. Głaskał krzewy swoimi szorstkimi dłońmi, podziwiając pierwsze wiosenne pąki.

Gdy zbliżał się - nie bez niepokoju - do swego rodzinne-

15

go Welpenhof, czuł się jak księżyc, który próbuje przecisnąć się przez gęste chmury, aby oświetlić miejsce, do którego go tak ciągnęło - budowlę jego życia!

Została postawiona na łagodnym pagórku, wyłącznie z drewna, w późnobawarskim stylu, choć niezupełnie tak samo jak dom pewnego malarza - Ludwiga Thomy'ego -nad jeziorem Tegen. I choć jego już nie było, siedziba rodzinna pozostała nietknięta. Tkwiła jak pomnik, promie­niując na okolicę.

Za tym swoim Welpenhof Erich Wienand bardzo tęsknił. Była to nie tylko rodzinna siedziba pisarza, ale nade wszyst­ko solidnie prowadzone gospodarstwo, znakomicie usytuo­wane - ze stajniami, stodołami, pomieszczeniami gospodar­czymi i domem dla służby. Otoczona zewsząd lipami - ulu­bionymi drzewami jego młodości.

Taki właśnie Welpenhof był zawsze jego marzeniem, można powiedzieć - celem życia; w 1930 roku wreszcie spełnionym, nabytym, systematycznie rozbudowywanym i powiększanym. Stało się to możliwe dzięki honorariom za przeszło tuzin książek, opowiadających o samotnym życiu.

Zostały one przetłumaczone na dwadzieścia sześć czy nawet na dwadzieścia osiem języków - aż po Japonię i Afry­kę Południową. Uzyskały więc międzynarodową sławę, a nade wszystko były chętnie czytane. Niejednokrotnie określane mianem „literatury światowej", lecz nie przez panujących wszechwładnie w Trzeciej Rzeszy nazistów. Oni przemilczali ich znaczenie i ograniczali jak mogli liczbę wydań w języku niemieckim. Tolerowali go jedynie jako pisarza przynoszącego dewizy.

Prawdopodobnie sądzili, że będzie w dalszym ciągu, jak do tej pory, trzymał się z dala od życia publicznego. Co -niestety - nie w pełni się sprawdziło, gdyż Erich Wienand nie tylko pozwalał sobie na humanistyczne myślenie, ale w dodatku robił to, co zresztą wyłącznie potrafił - pisał o tym w swoich książkach.

Opublikował więc między innymi Nie odbyte rozmowy

16

z młodymi Niemcami i jeśli nawet zawierały one tylko oględ­ną krytykę, to było to już wystarczająco dużym grzechem. Zarzucono mu, że bezpodstawnie domaga się od władz, a zwłaszcza wszechwładnej partii, by pozwolono dzieciom pozostać dziećmi, jak długo nimi są.

Ale nie tylko za takie postulaty trafił Erich Wienand do obozu koncentracyjnego. Była to jedynie mała kropla, która przelała od dawna wypełniony zbiornik, i to, jak twierdzo­no, napełniony „śmierdzącą gnojówką". Całą jego twór­czość uznano oficjalnie za „zdegenerowaną"!

Lecz teraz Erich Wienand - być może nareszcie wycho­wany, a przynajmniej ostrzeżony - dotarł znowu do swego ukochanego Welpenhof. Stanął przed wielką żelazną bramą, która została wykonana w 1932 roku według jego własnego projektu. Zdobiona delikatnym ornamentem kwiatowym -pobudzającym wyobraźnię. W nim umieszczone zostały je­go inicjały: E i W. Spojrzał na nie ze wzruszeniem.

Gdy chciał otworzyć bramę, czyjś ostry głos zatrzymał go:

- Stój! Ręce do góry! - szczeknął ktoś brutalnie w jego
kierunku. - Jeden fałszywy ruch, a strzelam!

Erich Wienand schylił się, podnosząc jednocześnie oby­dwie ręce. To, co w nich trzymał, upadło głucho na ziemię. W ciemnościach spostrzegł przed sobą stojącego za bramą żołnierza. Jego pistolet maszynowy był wymierzony prosto w niego.

17

- Na ziemię! - rozkazał więc. - Albo strzelam i zostanie
z ciebie kupa gnoju! Ręce i nogi szeroko. I stul pysk, ani
słowa.

Erich Wienand położył się - zrezygnowałby, twarzą do ziemi, przed bramą własnej posiadłości. Oddychał ciężko, by chwilę potem stwierdzić, iż ta „jego ziemia" mimo wszystko pachniała niewiarygodnie miło. Tak że zapomniał przez chwilę o otaczającym go świecie.

Wartownik tymczasem zbliżył się do niego i stojąc nad nim w rozkroku, przyłożył lufę pistoletu maszynowego do jego pleców. Po czym nachylił się i zaczął go przeszukiwać z niezwykłą dokładnością, bez jakiejkolwiek żenady macając dosłownie wszędzie. Nie było to jednak żadną nowością dla przyzwyczajonego do tego od miesięcy więźnia obozu kon­centracyjnego.

Erich Wienand leżał więc i nie ruszał się. Długie minuty. Co prawda czuł się bardzo wyczerpany, ale przynajmniej nie zagrożony. W końcu przez te ostatnie lata nauczył się in­stynktownie rozpoznawać różnicę pomiędzy zwykłym aktem przemocy a brutalnym zamiarem morderstwa. Dlatego też - uśmiechał się, mimo wszystko.

Z tego stanu wyrwał go dopiero głos, który dotarł do jego świadomości. Brzmiał rzeczowo i łagodnie rozkazująco. Prawdopodobnie musiał przybyć oficer, który zwrócił się do niego:

- Czy mogę prosić, aby pan wstał?

Wienand natychmiast podniósł się, ciekawy człowieka, który się w ten sposób do niego zwracał. Lecz gdy spojrzał na niego, stwierdził, że nie jest to żaden oficer, jak przy­puszczał. Ten człowiek nie był nawet w mundurze. Zo-

18

baczył przed sobą silnie zbudowanego mężczyznę o zaró­żowionych policzkach, ubranego w ciemnoniebieski wło­chaty płaszcz kąpielowy, który był jednak wyraźnie dla niego za mały, także za krótki, sięgał ledwie kolan. Erich Wienand natychmiast rozpoznał ten płaszcz kąpielowy. Przesie­dział w nim niejedną noc przy swoim biurku, pracując nad książką.

Człowiek ten, oceniając go po budowie, był wysportowa­nym mężczyzną z twarzą Siegfrieda. Nie miał chyba jeszcze trzydziestu lat. Zapalił teraz latarkę, którą przyniósł ze sobą, i oświetlił nią osobę stojącą za bramą.

Erich Wienand nie odpowiedział nic. Tymczasem Warnhagen z niezwykłą ostrością przepędził żołnierza z pistoletem maszynowym.

- Zjeżdżaj stąd, ty niedorajdo - wołał. - Jeszcze sobie
jutro porozmawiamy. Nawarzyłeś mi tylko piwa. Dureń! -
Ten zniknął oczywiście natychmiast, jakby się rozpłynął
w powietrzu.

Porucznik Warnhagen znów z uprzejmą zapobiegliwością zwrócił się do cierpliwie czekającego Ericha Wienanda:

19

zająłem dość dużą powierzchnię pańskiego domu. Przyrze­kam jednak panu, że zrewiduję swoje potrzeby.

E

rich Wienand wszedł teraz przez szeroko otwartą dla niego bramę, kierując się do wejścia domu, którego masywne, drewniane drzwi z dębiny zostały wykonane tak­że według jego projektu i ozdobione kutymi elementami z brązu. Również i te otwarły się przed nim niemal na oścież.

Ukazała się w nich jego żona Elwira, oświetlona przez latarnię, podobną do stajennej. Zobaczył jej czarne rozpu­szczone włosy. Stała w cienkiej powiewającej koszuli nocnej koloru ciemnoczerwonego; jej twarz była blada jak księżyc. Wyciągnięte ręce zdawały się dygotać.

- Jesteś! Nareszcie! - zawołała.

Erich Wienand zatrzymał się jak sparaliżowany. Ona rzuciła się na niego i zaczęła go obejmować, co robiła z widoczną gwałtownością w ruchach, a nawet z popędli-wością. Po chwili, jak gdyby się nagle opamiętała, cofnęła się nawet, lecz starała się nie dać poznać po sobie, jaką poczuła odrazę po przytuleniu się do niego.

Na twarzy Ericha Wienanda pojawił się delikatny, ostat­nio częsty u niego uśmieszek cierpienia, wyraźnie widoczny nawet w tym mdłym oświetleniu.

- Ach, moja droga - powiedział - doskonale wiem, co

20

poczułaś, to musi odpychać, zwłaszcza ciebie, osobę o deli­katnym powonieniu.

Erich Wienand ukłonił się przed nią i podążył za nią do kuchni, gdzie paliło się kilka świeczek. W centralnym pun­kcie stał olbrzymi piec kuchenny z dużym paleniskiem; posadzka wyłożona była flizami, dookoła na ścianach wid­niały ozdobne kafelki. Pod oknem stał barokowy, prawdzi­wie chłopski stół - wygodne miejsce do jedzenia. I tam usiedli. Daleko od siebie, na przeciwległych krańcach - by mogli dokładniej przyjrzeć się sobie.

Na co Elwira zaczęła prosić o zrozumienie. W jej sypialni nie będzie to w tej chwili możliwe, gdyż tam w jej łóżku śpi Elfrieda, jej córka, nazywana też „Elfie". Śpią razem, bo ciągle jest napastowana; poza tym dziś wzięła silny środek nasenny. A w pozostałych pokojach rozlokowali się żoł­nierze.

21

W czasie gdy siedział w kuchni, drobiąc na kawałeczki podaną mu kromkę chleba, by ją łatwiej przełknąć, Elwira, pełna wewnętrznego niepokoju, znosiła do piwnicy to, o co ją prosił. Poza materacem i kocami, także miskę z wodą, kawałek mydła, dwa ręczniki, koszulę nocną i świeżą bieli­znę. Przyniosła też nocnik, gdyż najbliższa toaleta znajdo­wała się obok głównego wejścia.

Jedną ze skrzyń stojących w pomieszczeniu, którą wcześ­niej starannie odkurzyła, nakryła obrusem, który w ciemno­ściach lśnił bielą. Na tym „stole" postawiła dwuramienny świecznik z niebieskiego szkła. Miał on, o czym wiedziała, szczególne znaczenie dla Ericha. Był to bowiem prezent od niejakiego Knuta Hamsuna - „Przyjacielowi po fachu" -zostało na nim wygrawerowane.

Świeczki migotały łagodnie. Oświetlały położony przez nią obok świecznika notatnik. Na nim leżały trzy ostro zatemperowane ołówki. A więc niejako zaproszenie do pra­cy literackiej. Gdy to zobaczył, ponownie zaczęły mu drżeć ręce.

22

E

lwira Wienand wycofała się szybko. Powłócząc nogami, jakby niosła jakiś duży ciężar na plecach, szła powoli schodami do góry, chcąc udać się do sypialni. W jej oczach pojawiły się łzy.

W sieni natknęła się na porucznika Warnhagena. Wciąż jeszcze był w szlafroku pisarza i sprawiał wrażenie, jakby czekał na nią.

Propozycja - po małym wahaniu - została przez Elwirę przyjęta. Udali się do „jego" pokoju, chodziło oczywiście o gabinet Ericha Wienanda. Pozostał niemal nie zmieniony, wypełniony książkami, które znajdowały się w regałach na wszystkich ścianach. Na podłodze leżał przepiękny jasno-czerwony dywan, bogaty w ornamenty, okna przysłaniały białe, długie zasłony. Na samym środku stało biurko, przy

23

którym wcześniej rodziły się liczne dzieła „literatury świato­wej" - jak je określano. Wśród nich była też Pani pułkowni­kowa, książka o kobiecej rezolutności i niezłomności, jak też hymny sławiące wieczne istnienie natury, zatytułowane Ry­bacy Boga.

Lecz teraz na tym biurku leżała czapka porucznika, jego pas i pistolet Walther 7,65, a także schemat organizacyjny baterii, plan szkoleniowy, mapa z nakreślonymi kierunkami udziału w działaniach wojennych. Na widocznym miejscu leżał też jadłospis baterii na bieżący i następny tydzień.

W gabinecie stał pod ścianą tapczan, zapraszająco szero­ki, wyściełany skórą. Służył kiedyś Erichowi Wienandowi jako miejsce odpoczynku - w czasie przerw podczas pi­sania.

W tym celu nie był jednak nigdy użyty. Gdy bowiem pisarz potrzebował odprężenia, wtedy szedł na spacer przez pola i łąki, do lasu albo do swoich zwierząt, wśród których znajdował szczególne ukojenie.

Teraz na tym tapczanie obitym skórą znajdowało się leże Warnhagena - było tylko lekko przykryte. I wprost do niego prowadził panią Elwirę. Usiadł obok niej i podał jej pełną szklankę szampana.

Szampan był słodkawomdły i za ciepły, piana dziko prze­lewała się za obrzeże szklanki. Napili się trochę.

Porucznik Warnhagen troskliwie objął Elwirę - przysunął się i nachylił nad nią.

- Nie powinnaś tracić nadziei - powiedział, co za-

24

brzmiało szczerze, jakby z wewnętrznego przekonania. -Wiesz przecież, co do ciebie czuję. Razem na pewno sobie z tym poradzimy. Tym bardziej że jak mi powiedziałaś, dawno już nie był wobec ciebie mężczyzną.

- Co z tego! Ale znów jest tutaj.

Pieszczoty porucznika stawały się coraz gwałtowniejsze. Zaczął ją przechylać, aż znalazła się pod nim.

G

dy Erich Wienand pozostał wreszcie sam w piwnicy, w pomieszczeniu pod schodami, wydało mu się, że zmęczenie nagle mu przeszło. Ustąpiła senność, jakby do­piero co się obudził. Zaczął więc spoglądać na wszystko, co było widoczne w świetle świec osadzonych w świeczniku otrzymanym od przyjaciela - Knuta Hamsuna.

Regały, skrzynie, ubita glina z ziemią zamiast podłogi. Wysoko nad nim na jednej ze ścian dwa małe okienka, które wprost magicznie przyciągały jego wzrok. Podszedł do nich i zaczął je zasłaniać workami, które leżały pod ręką. Dopiero teraz poczuł się w pełni bezpieczny, nie obserwowany przez nikogo.

Zaczął rozglądać się ostrożnie po pomieszczeniu. Potem stopa za stopą przesuwać się po nim, jakby chciał je zmie­rzyć. Najpierw zrobił to od drzwi, wzdłuż ścian do prawego okna. Gdy tam doszedł, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i poszedł w kierunku lewej ściany. Tam za­trzymał się przed skrzynią, wciśniętą między regał a ścianę, na której znajdowały się okna.

Ukląkł i zaczął obmacywać dłońmi, jakby chciał ją pogła­skać. Potem zaczął delikatnie obstukiwać najpierw wierzch,

25

a następnie boki. Zbadał też dokładnie gliniastą podłogę pod skrzynią. Wreszcie skinął z zadowoleniem głową, sam do siebie, jakby nieco uspokojony. Skrzynia nie była pusta.

Wyglądała na nie naruszoną. Od miesięcy nikt do niej nie zaglądał ani też, jak stwierdził, nie przesuwał z miejsca na miejsce. W niej znajdowały się jego liczne dzieła, rękopisy i maszynopisy, jak również szkice i założenia do dalszych utworów. W niej także przechowywał ważną dla siebie ko­respondencję. Lecz teraz wszystko mogło być w niej zaku­rzone, zawilgocone, bliskie zbutwienia. Przestraszył się.

Wstał i oparł się wyczerpany o ścianę, jakby nagle uszło z niego powietrze. Nie miał odwagi od razu jej otworzyć. Dopiero po chwili znów nachylił się nad nią, próbując wysunąć ją nieco do przodu, co mu się jednak nie udało. Nie miał na tyle siły, żeby ją ruszyć. Oddychał ciężko, na jego uduchowioną twarz wystąpił gęsty pot. Wienand zna­lazł kawałek drąga, który podłożył pod skrzynię, i ponownie próbował wysunąć ją do przodu. Gdy mu się to wreszcie udało, usiadł wyczerpany na gliniastej podłodze, opierając się plecami o dłuższy bok skrzyni.

Minęło niemal pół godziny, nim drżącymi rękoma zaczął szukać po kieszeniach łyżki - to jedyny przyrząd, który wolno było mieć w obozie, by za jego pomocą móc „żreć". Żadnego noża, widelca, pilnika do paznokci, nożyczek, śrubokręta. Nie, tego nie wolno było mieć, aby nie zadać sobie czasami śmiertelnych ran albo też tym narzędziem nie zabić broń Boże, innych.

Teraz w każdym razie tu, w swojej piwnicy, Wienand sięgnął po łyżkę, znowu ukląkł i zaczął, trzymając ją w oby­dwu rękach, energicznie rozkopywać lepką glinę stanowiącą podłogę. Przy tym uświadomił sobie, do czego potrzebne mu były jeszcze ręce.

To, co zaczął nimi odsłaniać milimetr po milimetrze, było twarzą z ciemnego brązu. Oblicze pełne udręki. Nad nim korona cierniowa, naciśnięta głęboko na czoło. Krople potu, łez i krwi zdawały się spływać po tej twarzy boleści.

26

Ten Zbawiciel z brązu, teraz cały wysmarowany brudną gliniastą ziemią, został przez niego i jeszcze innego mężczy­znę z narażeniem życia uratowany kilka miesięcy temu przed zniszczeniem.

Miał zostać przetopiony. Wienand pochylił się teraz głę­boko nad wykopaną figurą Chrystusa. Szczęśliwy zaczął całować jej twarz, nim znów wróciła do jego świadomości otaczająca go ponura rzeczywistość.

Wtedy zakopał ponownie starannie figurę, zamaskował miejsce, po czym dopiero położył się i zasnął długim, głębo­kim snem, być może mając nadzieję, że się z niego już nigdy nie obudzi. Lecz to nie było mu jeszcze dane.

Życiorys Ericha Wienanda Część pierwsza

Należy zaraz na początku zaznaczyć, iż być może najistot­niejszych szczegółów tego niemieckiego życiorysu nie da się całkowicie odtworzyć. Tym bardziej iż tak zwane dokumenty źródłowe, jak na przykład listy, zostały tylko w pojedynczych przypadkach odnalezione. Erich Wienand dbał, żeby tak było, prawdopodobnie czynił to z pełną świadomością, świadczą o tym liczne wywiady z dziennikarzami, jak też z krytykami literac­kimi. Zresztą jak żył - a raczej jak musiał żyć - nie jest tutaj istotne. Rozstrzygające jest to, co pozostawił jako „swoje dzieło". Tylko to!

Pewne jest, że Erich Wienand urodził się 18 stycznia 1886 roku w Priesnitz na Pomorzu. Ojciec: Hagen Wienand - radca sądowy. Matka: Elizabeth Wienand, nazwisko panieńskie Gol-dach.

Bardzo szczegółowo - jak się wydaje - udało się opisać ten okres niejakiej Konstanzy Reibert. Ona, zaraz po śmierci Ericha Wienanda, wystąpiła jako pierwsza najpełniejsza jego biogrąf-ka, poświęcając mu aż trzy książki. W jednej z nich znalazły się następujące informacje:

Jego miejsce urodzenia, Priesnitz na Pomorzu, położone jest na północ od Szczecina i znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stolicą regionu a wybrzeżem morskim. Wów­czas, w 1886 roku, było to solidne, dobrze zorganizowane, choć stosunkowo niewielkie miasto. Dwanaście tysięcy mieszkańców,

28

dwie szkoły podstawowe, jedno gimnazjum, trzy kościoły - wy­łącznie ewengelickie; do tego dwa hotele, osiemnaście restauracji, jeden lekarz, dwóch weterynarzy - i właśnie ów sąd rejonowy, w którym pracował ojciec Ericha Wienanda, w Priesnitz oczy­wiście znajdował się także garnizon wojskowy.

Panował tam z pewnością ów znany na całym świecie porzą­dek tak zwany prusko-niemiecki, czyli cesarski. Jego najbardziej wpływowymi siłami, według zgodnej opinii świadków, były nie­wątpliwie urzędy, to znaczy ich przedstawiciele: policja spełniała w tym rolę wiodącą, jako urząd najbardziej czujny, ale i też zdecydowanie obywatelski. Porządnie zachowujący się obywate­le znajdowali w niej w każdej chwili ochronę i stosowną pomoc. Przy kształceniu tamtejszych uczniów dbano przede wszystkim o wychowanie gorliwych i posłusznych obywateli. Różne „ojczyźniane" stowarzyszenia i kluby działały w myśl tej zasa­dy. A poza tym dużo czasu poświęcano na gimnastykę i śpiew -także dla pomyślności obywateli. Priesnitz miało co najmniej dwanaście takich „patriotycznych" organizacji, z których, jak należy sądzić, było dumne.

W podjętych przez Konstanzę Reibert próbach opisania pisa­rza, stworzenia w każdym razie jego solidnej biografii - można znaleźć to, co nazywa się charakterystyką epoki, w której twór-cy.przyszło żyć.

- W roku 1886, w którym urodził się Erich Wienand, król bawarski Ludwik - wyśmiewany i wyszydzany - został uz­nany za umysłowo chorego, ubezwłasnowolniony i zmuszony do samobójstwa. Jednocześnie Strindberg, Tołstoj i Leopold Rankę pisali swoje najważniejsze dzieła. Pewien aptekarz, z odległej wówczas i znajdującej się jakby na końcu świata Ameryki, opracował przepis na napój, który potem nazwano coca-colą. Wtedy też w porcie nowojorskim stawiano Statuę Wolności.

Lecz najważniejszym dokumentem, który Konstanza Reibert zamieściła, jest wspomnienie akuszerki, nazwiskiem Hausbit-ner, wówczas jeszcze bardziej młodej, która odbierała poród małego Ericha.

29

- Mimo podeszłego wieku doskonale przypominam sobie
narodziny Ericha Wienanda, ponieważ nie były zwykłym
przyjściem na świat. Należy podkreślić, iż radca sądowy Ha-
gen Wienand był wielce znaczącą osobistością w naszym Pries-
nitz. Człowiekiem powszechnie szanowanym cieszącym się du­
żym uznaniem, także moim. Można powiedzieć, że na rów­
ni z burmistrzem, dyrektorem szkoły i komendantem garni­
zonu.

Przy jego narodzinach, które oczywiście nastąpiły z moją pomocą, pani Elisabeth Wienand omal nie umarła, taka była słaba. Zdaje się, że nie była dostatecznie przyzwyczajona do twardego życia na prowincji jako osoba pochodząca z Berlina. Choć specjalnych komplikacji przy tym nie było, o czym mogłam poinformować czekającego przy butelce czerwonego wina na rezultat rozwiązania pana radcą sądowego.

Ten zaś zareagował jak typowy mężczyzna. Nie pytał, czy wszystko przebiegło dobrze, czy też jak się czuje żona. On chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej: czy to jest chłopak?

Co mogłam mu potwierdzić, a wtedy wydał mi się szczęśli­wy. Pamiętam, że popędził schodami na górę. Wienandowie zamieszkiwali dwupiętrowy dom, pod najlepszym z możliwych wówczas adresów przy Merktplatz 5. Gdy wbiegł do sypialni swej bladej, leżącej w łóżku żony, objął ją i zawołał na cały głos:

- Dziękuję ci za syna! Nazwiemy go, jak zaplanowaliśmy,
Erich - na cześć brata mojej matki, tego leśnika.

Potem dopiero obejrzał syna, swojego drugiego już, którego właśnie po raz pierwszy kąpałam: różowiutkie napęczniałe ciałko z kaprawymi oczkami i malinowymi ustami, które dopie­ro co oswobodziło się z ciała matki. Wtedy jego żona, mimo że była bardzo osłabiona, radosnym głosem zapytała:

Co też potem nastąpiło. Po czym pan radca sądowy z dez­aprobatą stwierdził:

- Ma blisko czterysta gram niedowagi! To mi się nie podoba.

Dalej pan radca nie mógł się jednak zajmować synem, gdyż ten dzień, właśnie 18 stycznia, był jak by to powiedzieć - dniem historycznym. Tego dnia bowiem, 18 stycznia, urodził się rów­nież cesarz niemecki, a to oznaczało nturalnie urzędowe obo­wiązki dla pana radcy!

2

astępny dzień w połowie kwietnia 1945 roku - był naprawdę wiosenny, miał przyjemną temperaturę, po­la wokół rozciągających się łąk lśniły świeżą zielenią. Było tak, jakby rozwijającej się natury nic nie obchodziło, nic, co się działo wokół.

A wokół trwała gorączka wojenna, wojna wszystkich wojen, której fronty po krótkiej mobilizacji kolejno rozsypy­wały się jak domki z kart. Ongiś błyszczący i dumny ze swej potęgi wielkoniemiecki Wehrmacht teraz żałośnie rozpadał się - uciekał, chowając się po różnych dziurach, z których czasami próbował się jeszcze przeciwstawić napastnikom.

Jedna z jego części znajdowała się właśnie tutaj, w połu­dniowych Niemczech, w górnej Bawarii, proponując swoje usługi. Nazywano ją też wówczas „ostoją Niemiec" albo „twierdzą", której wróg nie zdobędzie, tak przynajmniej oficjalnie głoszono. Tu w każdym razie wokół Bertesgaden, czyli bunkra Hitlera - kanclerza i naczelnego wodza Wehr­machtu, w okolicach Obersalzberga, zgromadzono resztki wspaniałej niegdyś armii.

W tym kotle, a raczej piekle, możliwe były wszelkie od­miany ostatnich zagrywek w tak zwanej obronie Rzeszy. O przeżycie walczyli nie tylko ludzie rozsądnie myślący, ale również i niczego nie widzący głupcy, wciąż jeszcze wierzą­cy w końcowe zwycięstwo. Wszyscy oni - te resztki - po­dzieleni byli na w miarę dające się jeszcze określić jednostki

32

i oddziały, jak ta bateria obrony przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Była częścią pewnego rozmieszczonego po okolicy pułku, ale na dobrą sprawę zdana wyłącznie już tylko na własne siły i inwencję, jeśli chodzi o ochronę prze­ciwlotniczą twierdzy Führera.

Tu także zgromadziły się różne wycofujące się sztaby, prawdopodobnie z wieloma tajnymi materiałami i aktami. Znalazły się pospiesznie przerzucane zapasy, w tym również żywnościowe. Tutaj na nowo usiłowano jeszcze kompleto­wać rozbite oddziały, ściągano pospiesznie szpitale polowe, likwidowane gdzie indziej szkoły wojskowe i różnego typu jednostki specjalne. Wszystko, co jeszcze mogło się przydać. I w tym rozgardiaszu znaleźli się również pozostawieni własnemu losowi różnego typu więźniowie, robotnicy przy­musowi, jeńcy wojenni - w tym także więźniowie obozów koncentracyjnych.

W tych jakby wyplutych resztkach wielkich Niemiec pojawiły się również powracające wiosną do swych gniazd ptaki wędrowne. Bezbłędnie odnajdywały swoje stare miej­sca, usadawiając się na drzewach, pod dachami domów, na polach i łąkach. Wraz z nimi, jak na skinienie czarodziej­skiej różdżki, widoczne stały się także ptaki zimujące w oko­licy - wszystko radośnie odżywało - śpiewało, wiwatowało, kwiliło, wykrzykiwało, ćwierkało.

I to cudowne manifestowanie życia, mimo okropności przeżyć zimy i nocy, śniegu i lodu, deszczu i mgieł - chło­nął teraz Erich Wienand.

Stał przy jednym z dwu małych okienek w swojej piwni­cy. Zdjął najpierw worki, którymi w nocy przysłonił okna, a następnie szeroko je otworzył. W końcu znał się na śpie­wie ptaków, potrafił rozróżniać ich głosy - wiele jego opisów przyrody bazowało na tym doświadczeniu.

Radośnie i pełen nadziei spoglądał więc na wschodzące słońce tego wiosennego poranka. Po czym zwrócił uwagę na małego, szarego, zwykłego wróbelka, który nagle pojawił się przed nim i wesoło wymachiwał skrzydełkami w porannym

33

słońcu. Dla niego Wienand kruszył teraz resztki z kromki chleba, którą miał w kieszeni, delikatnie wysuwając je na dłoni w jego kierunku. Ptaszek, o dziwo, przyfrunął i zaczął je wydziobywać, ale nagle zerwał się spłoszony.

Widocznie usłyszał, podobnie jak Erich Wienand, mocne pukanie do drzwi piwnicy. Erich Wienand, jakby zbudzony ze snu, cofnął się nieco od okna, odwrócił i z powrotem znalazł się w półmroku.

Elwira weszła do środka po wąskich drewnianych scho­dach, które prowadziły do tego piwnicznego pomieszczenia. Jej krok był zdecydowany - w jednej ręce miała dzban z wodą, a na drugiej stosik świeżej odzieży: ubranie, koszu­le, sweter, skarpetki, buty. Położyła to wszystko przed nim.

- Czy miałeś dobrą noc? - chciała wiedzieć.

- Nawet bardzo dobrą! - odpowiedział natychmiast.
Może dlatego, że nareszcie znowu w domu.

Powiedział tak, choć w rzeczywistości ta noc była wyjąt­kowo okropna dla niego, jak zresztą wiele innych przez ostatnie kilka miesięcy. Śniły mu się jakieś niesamowite, straszne rzeczy, we śnie drżał cały ze strachu, oblewał się wielokrotnie zimnym potem. Przebudził się w momencie, kiedy próbował uciec z obozu, gdziekolwiek zniknąć, scho­wać się.

Odetchnął, dopiero gdy uświadomił sobie, że znajduje się przecież we własnym domu. W swojej piwnicy, tuż obok skrzyni ze swoimi dziełami, pod którymi spoczywał jego Chrystus.

Elwira podeszła do niego. Położyła ręce na jego ramio­nach, jakby go chciała objąć, na co z wdzięcznością jej pozwolił.

- Przygotowałam ci kąpiel, Erichu - powiedziała po chwi­
li. - W kuchni stoi też przygotowane dla ciebie jedzenie.

34

Podczas tego pierwszego posiłku przez jakiś czas będą tylko we dwoje; później dopiero, jeśli pozwoli, dołączy do nich jej córka.

G

dy Erich Wienand porządnie się wykąpał, zaczął się ubierać. Stwierdził z satysfakcją, iż Elwira przygotowa­ła mu te rzeczy, w których lubił chodzić na swoje długie spacery. Było to myśliwskie lodenowe ubranie, szarozielone, nieco już podniszczone, chętnie noszone w Bawarii - zatem nie rzucające się w oczy.

Ubrany w ten strój, Erich Wienand, wchodził schodami z piwnicy do sieni, a stamtąd do kuchni. Nie usiadł jednak od razu do zastawionego dla niego stołu, tylko najpierw podszedł do dużego okna.

Wyjrzał przez nie - na świat, swój świat, z którego wyłą­czono go na długie miesiące w obozie koncentracyjnym. Ale teraz ten świat znów egzystował dla niego. „Żeby móc przeżyć w domu, choć tylko jedną wiosnę, mój Boże!" -prosił Boga wielokrotnie w swoich rozpaczliwych obozo­wych modlitwach. I prośba ta została wysłuchana.

35

- Popatrz tylko na to! - zawołał uszczęśliwiony do swojej
żony. - Jak duże są już liście na tych drzewach owocowych.
Jakie duże pąki mają już te drzewa. Lada dzień zaczną
kwitnąć! Wczesną mamy w tym roku wiosnę. Zapowiada się
dobry urodzaj.

Wtedy spostrzegł w ogrodzie między drzewami owoco­wymi jakiegoś mężczyznę w mundurze. Stał tak, jak gdyby i on również podziwiał piękno wiosny. Dopiero po chwili Wienand zobaczył, że rozpiął spodnie, odsłonił tyłek i przy­kucnął. Erich Wienand odwrócił się od okna.

Jego wzrok padł teraz na zastawiony stół. Leżał tam świeżo upieczony biały chleb, złotożółte masło, miseczka z miodem, druga z marmoladą, zrobioną z owoców z jego drzew. Obok stały jeszcze trzy dzbany: z kawą zbożową, herbatą owocową i mlekiem. Mleko pochodziło, jak zapew­niała go Elwira, od jego ulubionej krowy, Eddy.

- To dobrze - powiedział, uśmiechając się do siebie -
że jest jeszcze moja Edda. - Lecz nie odważył się pytać
alej, co jeszcze pozostało z jego świata. Elwira również nie
zachęcała go do tego. Może dlatego, że ten świat już
nie istniał. Nie było także już Lottchen, jego ulubionej
jamniczki.

Zawsze dbał o to, aby po każdym powrocie do domu otaczać się swoimi zwierzętami. Z nimi chciał przebywać, jak długo im dane było żyć. Nigdy nie chciał być hodowcą, a już w żadnym razie dostarczycielem zwierząt do rzeźni. To była zawsze demonstrowana przez niego cecha, ona też szybko została zauważona przez sąsiadów, którzy określali go jako „sentymentalnego wariata" albo „sanitariusza zwie­rząt" i tym podobne.

Elwira ani nie namawiała go do jedzenia, ale też nie odciągała od stołu. W trosce o jego zdrowie wcześniej za­dzwoniła do doktora Gansa, lekarza w Schoenau, który w razie potrzeby opiekował się Wienandem. Teraz zresz­tą bardzo się ucieszył, gdy się dowiedział, że jego czci­godny pacjent znów wrócił do domu. Kazał go bardzo

36

serdecznie pozdrowić i powiedział, że jak najszybciej go odwiedzi.

Doktor Gans radził:

- Szklanka świeżego mleka, możliwie nie za tłustego, nie
powinna zaszkodzić. Również łyżeczka miodu do tego po­
winna dobrze zrobić, zwłaszcza że to miód lipowy, którego
tak wiele macie w Welpenhof.

Właśnie to pił teraz Erich Wienand, małymi łykami -z wyraźnym zadowoleniem, lecz nie wziął do ust świeżo upieczonego białego chleba, co prawda sięgnął po dwie kromki, ale tylko powąchał je, by po chwili schować w swo­ich kieszeniach w marynarce. Elwira z uwagą śledziła każdy nawet najmniejszy jego ruch.

Potem pokazała się Elfie, jej córka. Otworzyła drzwi i zatrzymała się w nich -- ubrana w prostą sukienkę z grubo tkanego lnu. Jej łagodna twarz, przypominająca księżyc w pełni, była mocno zaczerwieniona. Oddychała szybko otwartymi ustami, sprawiając wrażenie, że inaczej nie po­trafi.

- Wejdź, dziecko, nie denerwuj ojca - powiedziała tro­
skliwie Elwira.

Lecz było to zbyteczne. Erich Wienand wstał, rozwarł szeroko ramiona i przytulił do siebie opiekuńczo Elfie. Tkwili tak przez jakiś czas w ucisku, uśmiechając się do siebie. Potem, nie wypuszczając Elfie z objęć, poprosił ją, aby usiadła koło niego.

Nie był jej ojcem. Elwira, jego druga żona, wniosła ze sobą do ich małżeństwa Elfie. Było to dwanaście lat temu. Lecz Erich Wienand kochał Elfie dosłownie od pierwszego spojrzenia. Ta delikatna dziewczynka, niezwykle wrażliwa i chorowita, była stworzeniem, które kazało mu myśleć o kruchości ludzkiego ciała, wręcz nakazywała mu to. Była dziewczynką nieszczęśliwą - z nieskoordynowanymi rucha­mi, jakimiś ciągłymi wysypkami na skórze. Głos jej brzmiał jak echo tłuczonej blachy. Cała jej postać była bez wyrazu. Płaskie piersi, ledwie zarysowane biodra.

37

Lecz właśnie dlatego, ale nie tylko dlatego, była dla Ericha Wienanda stworzeniem Boga, które potrzebowało jego pomocy, zrozumienia, ciągle potwierdzanej miłości. Przy tym miała coś szczególnego w oczach; one przemawia­ły jakąś niezwykłą siłą, były zwierciadłem jej duszy - czy­stym, klarownym, pełnym naiwnej szczerości. Miały w każ­dym razie swój niezwykły wyraz i siłę.

I ta niezwykle ujmująca dla niego istota, potrzebują­ca życzliwej opieki, teraz oczekiwała jego odpowiedzi na pytanie:

Elfie nie była jednak skłonna usłuchać matki. Przytuliła się mocno do swego „ojca" - był jedynym mężczyzną, któremu okazywała tego rodzaju uczucia i zaufanie.

- Czy naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje, czy też po prostu nie chcesz wiedzieć?

Erich Wienand sięgnął po szklankę z mlekiem i miodem i wypił kilka łyków; chyba po to, aby oszukać swój domaga­jący się jedzenia żołądek. Po czym zaczął ciężko oddychać, wreszcie ledwo wykrztusił z siebie:

- To, co mnie teraz gnębi, to okropne uczucie, że Bóg
się od nas odwrócił! A za jego plecami bezkarnie harcują
diabły.

Chwilę potem Erich Wienand gwałtownie się podniósł.

- Jest mi niedobrze - wyznał. - Czuję się, jakbym za

38

chwilę miał się udusić, lecz proszę, moi kochani, nie róbcie sobie żadnych zmartwień; coś takiego zdarzało mi się nie­mal codziennie. Poradzę sobie z tym.

Nie chciał, by mu towarzyszono, sam poszedł do toalety w dolnej sieni i tam zwymiotował.

G

dy Erich Wienand wrócił do kuchni, był bardzo blady; niemniej sprawiał wrażenie uspokojonego, niemal opa­nowanego. Już się nie zataczał. W kuchni zobaczył jeszcze jedną osobę.

Był to porucznik Horst-Heinz Warnhagen. Mężczyzna, którego poznał już ubiegłej nocy. Tym razem był w mundu­rze lotnika z czerwonymi wyłogami na kołnierzu. Warnha­gen, wyraźnie ugrzeczniony, siedział na krześle w pobliżu drzwi.

- Pan porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu Elwira, gdy
tylko wszedł do kuchni - był zawsze dla nas bardzo życzliwy
i troskliwy. Powinieneś o tym wiedzieć, Erichu.

Ten spojrzał na swoją żonę trochę uważniej i od razu stwierdził, że jej sympatia do porucznika była wyraźna. Po czym spojrzał na swoją córkę, ale i ta, nie wyrażająca spon­tanicznie swoich uczuć młoda kobieta, również rozpromie­nionym wzrokiem spoglądała na Warnhagena.

Teraz z kolei zaczął się dokładnie przypatrywać porucz­nikowi. Uznał to nawet w tym momencie za niezbędne. Warnhagen w świetle dnia prezentował się jeszcze korzyst­niej niż w nocy. Miał sportową sylwetkę, był prawdopodob­nie przy tym bardzo wytrzymałym i zdecydowanym czło­wiekiem. Twarz bohatera: typowo niemiecka pod krótko przystrzyżonymi blond włosami.

Horst-Heinz Warnhagen próbował być teraz niezwykle uprzejmy.

- Szanowny panie Wienand - zaczął. - Proszę pozwolić
wyrazić mi swoją radość z powodu pańskiego powrotu do
domu, do pańskiego Wolpenhof. Proszę mi powiedzieć, co

39

mogę zrobić, aby pański pobyt uczynić jak najbardziej przyjemnym?

Warnhagen zaczął więc przedstawiać, jego zdaniem wy­chodzące naprzeciw, z pewnością też wcześniej dokładnie przemyślane, propozycje. On osobiście mógłby natychmiast wynieść się z zajętego przez siebie gabinetu pana Wienanda, o który dbał i starał się, by nic tam nie zmieniać. Również duża jadalnia, w której obecnie znajduje się kancelaria ba­terii, mogłaby zostać niewątpliwie szybko oddana. I dalej: kuchnia polowa, magazyn żywnościowy i warsztat napra­wczy - całe tak zwane kwatermistrzostwo baterii mogłoby również być przeniesione do pomieszczeń przy stajni.

Erich Wienand zadał sobie trud, aby na te obiecujące propozycje odpowiednio zareagować:

40

Porucznik poczuł się doceniony. Był za to wdzięczny.

- To na pewno nie jest przyjemna sytuacja, ale musimy
ją uczynić możliwie najbardziej znośną. Tym bardziej że
należy przypuszczać, iż panujące obecnie stosunki w każdej
chwili mogą się zmienić. I kto wie, czy nawet nie z dnia na
dzień. Ale w takiej sytuacji jestem gotów się wstawić za
panem, za wami wszystkimi. Jeśli oczywiście państwo sobie
tego życzą.

Wienand udał, że nie dosłyszał tej propozycji. Zauważył jedynie:

41

go rodzaju ludzie. Z jednej strony policja, a z drugiej gesta­po - ci z SS. Ale jeśli się pojawią, to z całą pewnością uzbrojeni - i co wtedy?

Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Cała trójka spoglądała na niego z troską. Co on wydawał się przyjmować z zado­woleniem.

P

o tej rozmowie Erich Wienand wybrał się na pierwszy spacer po swoim gospodarstwie. Sam. Każdą propozy­cję towarzyszenia mu grzecznie, ale i stanowczo odrzucił. Z bijącym sercem, stawiając ostrożnie krok za krokiem, wiedziony niemal dziecięcą ciekawością - ruszył więc w ten swój pierwszy „gospodarski" obchód.

Najpierw wszedł do obory, która znajdowała się niemal tuż za domem. Tam zobaczył swoją ulubioną krowę Eddę. Niemal uroczystym krokiem poszedł w jej kierunku. Ona zdawała się go poznawać; w jej spojrzeniu pojawiło się coś w rodzaju sygnalizowanej radości. Poczuł ciepło, gdy poło­żył ręce na jej głowie, jej pysk był jedwabisty, delikatny i gładki.

Obok Eddy miejsca były jednak puste. Jego pozostałych dwóch krów, Olgi i Emmy, już nie było. A z jego pięciu świń były jeszcze tylko dwie. Świnie to stworzenia o zupeł­nie zaskakującej mądrości, co dawno już stwierdził. Nada­wał więc im imiona, na które, o dziwo, reagowały. Gdy zatem na te dwie pozostałe zawołał: Willibald, Kunegun-de! - podreptały radośnie, węsząc w jego kierunku. Chciały, żeby je podrapał po nosie i za uszami. Co też zrobił. Chrzą-kały zadowolone...

Zwierzęta, i to niemal wszystkie, stanowiły dla niego zawsze prawdziwie chłopską egzystencję. Bez nich trudno byłoby sobie wyobrazić życie na wsi. Psy były strażnikami, koty sprawdzały się jako policja domowa i w gospodarstwie, krowy dawały mleko, owce wełnę, kozy kosiły trawę. A świ­nie? Te wielkie żarłoki zjadały wszystko, aby nic się nie

42

zmarnowało i nie trzeba było niczego wyrzucać. Żywność była święta. A do tego te zwierzęta dawały jeszcze nawóz, na którym rosły warzywa, wschodziły zboża, kwitły kwiaty!

Lecz tutaj nie było teraz żadnego kota, żadnej owcy, żadnej gęsi. Pozostały tylko nieliczne kury, które uciekały przestraszo­ne na widok człowieka. Lottchen, jego jamniczka, również już nie szczekała i nie podskakiwała radośnie na jego widok. Nie pytał o nią, nikt nie musiał mu też o tym opowiadać. Jego najważniejszy przyjaciel, ten mały piesek, nie żył.

Gdy Erich Wienand opuścił oborę, wydawał się jeszcze bardziej przygnębiony, jakby dźwigał na plecach jakiś duży ciężar. To była jednak tylko oznaka wewnętrznego zamyśle­nia; zamknął się cały w sobie, oddając się własnym myślom. I w tym stanie ducha zaczął ostrożnie obchodzić swój dom. Aż doszedł do miejsca, które znajdowało się dokładnie pod oknami jego gabinetu, gdzie do tej pory nie odważył się jeszcze wejść.

Lecz z tego miejsca mógł zobaczyć znów to, na co tak często spoglądał, robiąc sobie krótkie przerwy w czasie pra­cy przy biurku i na co z takim wewnętrznym zadowoleniem, dającym odprężenie, lubił patrzeć. Widział rozrzucony łań­cuch pagórków o łagodnych kształtach; teraz znów usłanych zielenią mieniącą się różnymi odcieniami łąk, krzewów, drzew. A pomiędzy nimi ten wijący się dziki potok, radośnie pieniący się i połyskujący w słońcu. A dalej za nimi już prawdziwe góry! Błyszczące w wiosennym słońcu resztkami śniegu. I one świeciły i jeśli nawet tylko bladym światłem, to jednak na tyle, aby przyciągać wzrok, jak gdyby stanowiły linię horyzontu wszystkich krańców.

Widok, od którego Erich Wienand przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać oczu, przesłonił mu rzeczywistość. Wresz­cie zmusił się, aby bez zatrzymywania iść dalej! Zobaczyć to, co niegdyś, a więc jeszcze przed wieloma miesiącami, było przez długie lata jego własnym światem. Ruszył zatem znowu wolno, teraz w kierunku południowym, gdzie znaj­dowała się posiadłość jego najbliższego sąsiada, Lehmanna.

43

I wyglądało na to, jakby tamten czekał już na jego przybycie, jak przed laty, niezmiennie. Był to korpulentny, przysadzisty mężczyzna z ogorzałą twarzą poganiacza bydła i grubym, ochrypłym od piwa głosem. Jego rubaszne uspo­sobienie nakazywało Wienanowi zachowanie pewnej ostroż­ności.

Leitmann jednak uparcie i z niedowierzaniem pytał da­lej, co jednak nie było u niego niczym dziwnym.

44

Szeroki jak szafa Leitmann przytaknął głową, prawie z uznaniem. Wiedział, że tego Wienanda nie można było traktować jak głupca. Jeśli nawet nie był człowiekiem potra­fiącym gospodarować na roli, to jednak z całą pewnością nie był idiotą. Prędzej udawał wariata, niźli nim był.

Leitmann dość szybko opanował swój widoczny lęk, że Wienandowi mogło to przyjść do głowy. W końcu wiadomo było, że Wienand nie był podejrzliwy. Raczej uchodził tutaj w okolicy za marzyciela i nieszkodliwego spacerowicza. Człowiekiem czynu to on nie był. Mimo iż twierdził, że ma chłopską duszę, to pługa nie potrafił prowadzić ani wiadra mleka udoić, a cóż dopiero wymłócić metr zboża.

- Mimo wszystko - zauważył Leitmann odprężony - nie
stracił pan humoru. W końcu może pan mieć do mnie
zaufanie. Jestem, bądź co bądź, katolikiem.

To się rzeczywiście zgadzało, tyle że nie miało żadnego znaczenia. Leitmann, hodowca zwierząt i dostawca warzyw, zawsze przykładał wagę do tego, aby być osobą zdecydowa­nie apolityczną. Czasami deklarował to, mrugał porozumie­wawczo, gdy mówił: „Do tak zwanych wyższych celów jestem po prostu za głupi!".

45

» może pan spokojnie przekazać mi ten zniszczony kawałek ziemi - no, powiedzmy, po jakiejś przyjacielskiej cenie sąsiedzkiej.

Leitmann od lat chciał mieć tę łąkę dla siebie. Nigdy nie było okazji, aby o tym porozmawiać. Może też wcześ­niej nie miał odwagi podjąć tego tematu. Teraz jednak to zrobił.

46

E

rich Wienand pożegnał się, rozmyślając po drodze o tym przypadkowym spotkaniu. Poszedł w kierunku leżącej w pobliżu wsi Martinshausen, do której po niecałym kilometrze dotarł. Miejscowość ta charakteryzowała się du­żą prostotą: podniszczone domy, przed nimi „miejskie" śmieci, za nimi zardzewiałe maszyny rolnicze.

Była tam tylko jedna ulica, teraz gęsto podziurawiona od kul i pocisków. Każdy przejeżdżający tamtędy pojazd wzbi­jał za sobą tumany kurzu, kładące się całunem na całą wieś, która ginęła w tym obłoku.

W tej nędznie teraz wyglądającej wsi znajdowała się jedna jedyna gospoda - „Pod Czerwonym Bykiem". Była to długa wyblakła już, obszerna stodoła o spróchniałych ścianach. Otoczona teraz była stojącymi ciasno obok siebie pojazdami wehrmachtowców, wyglądającymi jak stado brudnych bla­szanych krów. Nie było przy nich widać żadnego człowieka, lecz za to liczne głosy wydobywały się z wnętrza tej obskur­nej szopy. Ale nie był to, jak Wienand wiedział, żaden centralny punkt w Martinshausen. Za taki uchodził tutaj

47

niewątpliwie kościół. Dom modlitwy, dom Boga. Na ze­wnątrz gładko tynkowane wysokie mury, zwieńczone niby koroną dzwonnicą. Od wewnątrz typowo kościelne barwy: wapienna biel, ciemnobrązowe ławy, w niszach figury świę­tych pokryte złotą farbą.

A w centrum główny ołtarz - mieniący się w świetle, jak gdyby wszystkie okna tego budynku były przeznaczone wyłącznie dla niego - by był oświetlony od pierwszego do ostatniego promienia słonecznego, dzień w dzień. Oczywi­ście w słoneczne dni. Tam znajdowała się Madonna z Dzie­ciątkiem z drewna bukowego, niemal koloru ziemi, wyrzeźbiona w sposób niezwykle prosty. A pod nią stały ciągle świeże kwiaty, ustawione w wazonach na białym, jedwabnym obrusie.

Do tego kościoła udał się Erich Wienand. Główne drzwi wejściowe były szeroko otwarte, wewnątrz nie było ani jednego człowieka. Ukląkł w ostatniej ławce i złożył ręce jak do modlitwy; nie umiejąc się modlić. Spoglądał na Madon­nę z Dzieciątkiem, jakby oczekiwał od niej jakiegoś cudu, który mógłby go zbawić.

Te cudowne figury zostały wyrzeźbione przez Rienensch-neidera albo któregoś z jego uczniów. To, co zawsze na nowo urzekało w nich Ericha Wienanda, to piękno i we­wnętrzny spokój, którymi wprost emanowały; była w tym matczyna miłość i wybaczenie.

Nie pozostał jednak zbyt długo sam ze swoimi rozważa­niami. Po chwili ukląkł obok niego gruby mężczyzna w su­tannie. Był to ksiądz Geisberger, proboszcz tej małej parani. Duszpasterz tego wyjątkowego kościoła.

Miał woskowobladą okrągłą twarz, włosy już zupełnie siwe, przy tym lekko drżący głos starszego człowieka. Bił od niego łagodny, ale wyraźny zapach mieszaniny kadzidła, wina i potu. Taki pot strachu - jak stwierdził Wienand. Znał to z własnego doświadczenia z obozu.

- Bóg cię pozdrawia, mój drogi panie Wienand. -Ksiądz pochylił się z ufnością do niego. - Było ciężko?

48

Ten „ich" Chrystus, o którego zapytał, był figurą wielko­ści człowieka, odlaną z brązu we Włoszech pod koniec XVIII wieku, w jakiejś znanej pracowni we Florencji. Był to tak zwany Chrystus cierpiący z Florencji, stojący od wielu dziesiątków lat pod kościołem w Martinshausen na postu­mencie z dużych polnych kamieni. I nikt, kto wchodził do tego kościoła z Madonną, nie mógł go ominąć. Dlatego że przed tym postumentem z cierpiącym Chrystusem rozwid­lała się droga do kościoła, by za nim znów się połączyć. Tak więc spotkanie z „Nim" było dla wszystkich udających się do kościoła nieuniknione.

Potem jednak nastąpiły ciężkie czasy. Już w tysiąc dzie­więćset czterdziestym drugim roku zapowiadano, a od ty­siąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku bezwzględnie realizowano zbiórkę szlachetnych metali dla przemysłu zbrojeniowego, a więc dla dobra ojczyzny i jej świętej obro­ny. Nadawano temu, oczywiście, za każdym razem uroczy­stą oprawę. Należało bezwzględnie oddać do przetopienia dzwony kościelne, miedziane dachy, wszelkie przedmioty z brązu, srebra, ołowiu i cyny. Co miało się naturalnie przyczynić do ostatecznego zwycięstwa - i ten Chrystus też miał się do tego przyczynić.

Podobno Geisberger wystosował wówczas błagalny list do swoich władz - pełniącego nadal funkcję kardynała, czcigodnego Faulchabera w Monachium. A ten nie zawahał

49

się zwrócić do okręgowego szefa partii z uniżoną prośbą zrewidowania decyzji oddania tej wartościowej statuetki Jezusa Chrystusa. Zbadanie tej sprawy z wysłaniem odpo­wiedniej komisji na miejsce zostało mu z urzędowym chło­dem przyrzeczone.

W rezultacie do Martinshausen zjechał tak zwany znawca kultury i sztuki, naturalnie z odpowiednimi pełnomocnic­twami okręgowego kierownictwa partii. Był to niejaki do­ktor Gernot-Grosser, rzekomy ekspert muzealny i miłośnik sztuki. Ponadto uważał się, jak się okazało, również za kompetentnego znawcę literatury.

Gdy przybył przed kościół, popatrzył i oświadczył:

- Tej figury nie można w żadnym wypadku uznać za dzieło
sztuki, nawet nie jest to przedmiot nadający się do sakralnego
kultu. - Tak więc na podstawie jego udokumentowanych
wysokich kwalifikacji Chrystus cierpiący został oceniony jako
kicz i to kicz wręcz obrażający uczucia wierzących. - Takich
odlewów istnieją dziesiątki. Ten był tylko odpowiednio pod­
retuszowany - stwierdził. Oznaczało to oczywiście jednozna­
cznie, że figura jest absolutnie bezwartościowa, nic nie znaczą­
ca, nadająca się jedynie do przetopienia.

Wkrótce Chrystus zniknął. Którejś nocy po prostu znik­nął; był nie do odnalezienia.

Poszukiwania jednak trwały bez przerwy. W Martinshau­sen pojawiła się w tym celu specjalna grupa gestapo. Roz­poczęto przykre dla wielu przesłuchania, pociczas których próbowano wydobyć prawdę o zniknięciu figury; nawet wielce czcigodny Geisberger nie został oszczędzony. On nie, lecz Wienand - tak.

Nie stało się to przypadkowo. Gdyż ci „chwytacze" prawdopodobnie myśleli tak: Ten Wienand, mimo że to literat bałamucący umysły, jest jednak ewangelikiem. A więc nie może mieć nic wspólnego z tymi katolickimi machinacjami.

Lecz Chrystus ciągle pozostawał nie odnaleziony.

- To było straszne - wyznał Geisberger, klęczący obok

50

Wienanda - co tu się wówczas działo. - Na samo wspo­mnienie glos jeszcze teraz mu się załamywał.

Przy czym miał na myśli nie tylko swoje krwawe przesłu­chanie czy brutalne bicie kościelnego, ale także znęcanie się nad całą radą kościelną i to w samej zakrystii. Działo się to przy otwartych drzwiach wychodzących na ołtarz, tak że niemal w obecności Madonny i Dzieciątka, co oczywiście było nietaktem.

Na co Erich Wienand, bardzo wolno i rzeczowo, odpo­wiedział:

- Wiem, że pan wie, iż jestem od urodzenia ewangeli­
kiem. Lecz moje straszne przeżycia w ostatnich miesiącach
kazały mi zrobić korektę wartości mojego wyznania. W mo­
ich cierpieniach nie towarzyszył mi żaden duchowny moje­
go kościoła. Za to wywodzący się z pańskiego, którzy wraz
ze mną cierpieli, stali mi się bardzo bliscy. Przyczynił się do
tego także pewien Żyd, do którego nabrałem pełnego zaufa­
nia. Czy to nic panu nie mówi, nie tłumaczy mojej decyzji?

51

Geisberger kręcił z niedowierzaniem głową. Jakby nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co się przed chwilą dokonało.

W

tym czasie Elwira Wienand odszukała Horsta-Heinza Warnhagena. Weszła do jego pokoju, zamknęła za sobą drzwi - zatrzymała się przy nich, jakby sprawdzała, czy nikt nie podsłuchuje, po czym popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

Porucznik siedział za biurkiem Ericha Wienanda, ubrany w dobrze leżący na nim mundur, w starannie oczyszczo­nych oficerkach. Natychmiast wstał i uśmiechając się, pod­szedł do niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Jak dobrze, że przyszłaś - powiedział.

Ona natomiast próbowała się oswobodzić z jego ramion, demonstrując przy tym pewną obojętność, można powie­dzieć - nawet chłód.

- Przyszłam tutaj, Horscie-Heinzu - oświadczyła zdecy­
dowanym głosem - aby ci powiedzieć, że to, co zaszło
między nami wczorajszej nocy, nie może się już nigdy
powtórzyć. Musimy o tym jak najprędzej zapomnieć!

Uśmiechał się do niej dalej przyjaźnie, nie wypuszczając z ramion, które odpowiednio mocno, ale zarazem delikatnie obejmowały jej postać.

- Ach, moja droga, o czym ty mówisz, to przecież było

52

nieuchronne. Ty tego chciałaś i ja też tego pragnąłem, nic więcej.

Szukał jej ust, których mu nie odmówiła. Ich ciała przy­lgnęły do siebie. Z najwyższym trudem udało się Elwirze oswobodzić z tego uścisku.

- Proszę cię, Horscie-Heinzu, nie mów tak, jeszcze nie. Musisz najpierw trochę więcej o mnie wiedzieć. Usiądźmy na chwilę. - Wskazała mu skórzaną kanapę. - Ale nie dotykaj mnie, proszę cię, nim wszystkiego ci nie powiem, właśnie tobie, przed tobą nie powinnam niczego przemilczeć.

53

życia". Pisanie stało się dla niego ucieczką od otaczającej go rzeczywistości.

Elwira była gotowa przytoczyć jeszcze dalsze argumenty w odpowiedzi na to pytanie, nie próbując się już wyswobo­dzić z jego uścisku. Lecz na jego propozycję bardziej intym­nego zbliżenia nie zgodziła się jeszcze, nie od razu.

Podniosła się z tapczana, oswabadzając się delikatnie z jego uścisku i pełna niepokoju podeszła do okna, wygła­dzając po drodze nieco pogniecioną sukienkę. Oparła się o parapet i zaczęła spoglądać przez szybę.

- Gdzie on teraz może być? - zapytała.

54

Elwira oparta o parapet, a Horst z tyłu, przytulony do niej, patrzyli przez okno, widząc drogę na kilka kilometrów od domu. Po chwili zobaczyli idącego wolno w kierunku domu Ericha Wienanda. Szedł pochylony mocno do przo­du, powłócząc nogami, oświetlony późnowiosennym słoń­cem. Znała dobrze jego krok - stąpał niepewnie po ziemi, jak marynarz, który po długim rejsie opuszcza statek.

Horst-Heinz delikatnie całował od tyłu włosy Elwiry upięte w kok. Potem zaczął je wolno rozpuszczać na jej okrągłe ramiona i gładki kark. Sięgały niemal końca pleców, może nawet jeszcze niżej, gdy stała nachylona przed nim, opierając się o parapet.

Wtedy sięgnął ręką pod suknię, zsunął delikatnie jej majtki i przyciągnął do siebie jej okrągłe, jędrne pośladki, które pod jego rękoma zaczęły drżeć. Nawet Rubens nie mógłby namalować czegoś bardziej przekonywającego.

55

Życiorys Ericha Wienanda Część druga

W 1896 roku obchodził dziesiąte urodziny, nie opuszczając dotąd jeszcze nigdy Pńesnitz, miasta, w którym się urodził. Jego ojciec był niezwykłym patriotą miejscowości, w której mieszkali. Każdego powszedniego dnia przebywał w swoim ukochanym sądzie od ósmej rano do szóstej wieczorem. Niedziele i świata poświęcał rodzinie i kościołowi.

Chodził tam ze swoją żoną Elisabeth, odświętnie ubrany, a obydwaj synowie - Hermann i Erich - musieli kroczyć tuż ża nimi, ubrani przeważnie w ubranka marynarskie: lniane, w białym kolorze — zawsze od pierwszego maja; a w wełniane niebieskie - od pierwszego października.

Wakacje spędzali wspólnie za miastem, w letnim domku, zbudowanym tuż nad jeziorem Pńesnitz. Mieli tam łódkę, która zdaniem ojca i pod jego nadzorem spełniała ważną funkcję w rozwoju fizycznym chłopców. Codziennie musieli więc oby­dwaj wiosłować, z początku sto metrów, potem trzysta, aż wreszcie pięćset.

Przy czym osiągany czas był przez ojca dokładnie mierzony za pomocą jego złotego zegarka kieszonkowego z automatycznie otwieraną pokrywką i zapisywany w specjalnej tabeli, która wisiała na drzwiach domku letniskowego. Za szczególnie dobry wynik otrzymywali nawet rozsądnie wymyślane nagrody, na przykład udział w ognisku z pieczeniem kiełbasek i kartofli w mundurkach i ze wspólnym śpiewaniem.

56

Wkrótce jednak okazało się, że Erich jest bardzo trudnym, a nawet wręcz stwarzającym problemy dzieckiem - na nieszczę­ście! W gruncie rzeczy chodziło o to, że zawsze przeciwstawiał się próbie narzucenia mu czyjejś woli, nie chciał się nigdy nikomu tak do końca podporządkować. Z czego oczywiście wynikały ustawiczne konflikty, jakie ojciec miał przez niego i tylko z nim. O dwa lata starszy brat Hermann był zupełnie inny i zapowiadał się na wspaniałego człowieka. Ten - tak.

Do tego zagadnienia Konstanza Reibert, późniejsza biograf-ka Wienanda, odnalazła stosowną korespondencję prowadzoną przez panią Elisabeth Wienand, z domu Goldach, z jej matką Emmą w Berlinie.

„Mój Erich, musisz wiedzieć - pisała pani Elisabeth Wie­nand — jest przecudownym i niezwykle miłym i kochanym dzieckiem. Tylko nieco zbyt delikatnym. Za to bardzo mądrym i wrażliwym. Lecz w związku z tym ma kłopoty i nie potrafi sobie poradzić z samym sobą. Próbuję mu w tym pomóc, lecz z przykrością muszę ci donieść, Mamo, iż z miernym efektem. Mój Boże, jak ten chłopiec nieraz na mnie patrzy! A ja wtedy czuję się jeszcze bardziej bezradna".

Na ten list pani Elisabeth otrzymała wkrótce życzliwą, lecz pełną troski odpowiedź - skierowaną wprost do radcy sądowego w Priesnitz przez jego teściową z Berlina. Ten zaś odpowiedział jej niemal natychmiast.

„Pragnę Panią bardzo prosić, moja kochana, najdroższa teściowo, aby Pani nie wątpiła w moją dobrą wolę jak najlepsze­go wychowania w dyscyplinie i posłuszeństwie mojego syna -przy czym miał na myśli Ericha. - Ten jednak sprawia mi wiele kłopotów, a nawet wyłamuje się spod mojej kontroli. Proszę mi pozwolić tylko na jeden drobny przykład, choć mógłbym ich przytoczyć znacznie więcej. Gdy mu doradziłem, aby zapisał się do naszego chóru mieszanego i udzielał się w nim - pozwolił sobie na wielce nietaktowną uwagę: - Ja nie będę Maklerem! — tak mi odpowiedział. A ja chciałem tylko, aby przez przebywa­nie w tak zwanym środowisku kształtowała się jego świadomość narodowa. Chciałem mu przez to dać jednoznacznie do zrozu-

57

mienia: «Taki chór, mój synu, pragnie być dyrygowanym. Czy nie czujesz również tego rodzaju potrzeby?» ".

A co mu na to odpowiedziała jego czcigodna teściowa?

„ Tego rodzaju muzyka nie interesuje mnie specjalnie - w ta­kim przypadku gotowa jestem nawet udawać osobę absolutnie niemuzykalną ".

Później doszły do tego jeszcze informacje o bracie Ericha, Hermannie. Konstanza Reibert uznała za stosowne umieścić je również w swojej książce. Otóż ten brat był otwarty na wszyst­kie tego rodzaju inspiracje. Był to człowiek oddany tak zwanej niemieckiej tradycji, przekonany o jej wyższej wartości, udeko­rowany wieloma odznaczeniami. Oficer pierwszej wojny świato­wej, potem major Reichswehry, następnie generał w Trzeciej Rzeszy. Najpierw gorący zwolennik Hitlera, potem prawdopo­dobnie jego przeciwnik. Zdecydowany strateg, nawet w rodzin­nych układach, w typowo nacjonalistycznym pojęciu. To on uważał za stosowne wygłaszanie tego rodzaju opinii, mając na myśli swego o dwa lata młodszego brata Ericha:

„ Ten mały znów wrzeszczał na naszych wspaniałych chłop­ców. On sądzi, że ma do czynienia wyłącznie z gówniarzami i cwaniakami!" - Hermann śmiał się przy tym głośno. - „No tak, on zawsze był nieco zwariowanym marzycielem - niemniej jest moim bratem. Oczywiście, że go kocham, to przecież jest normalne — tak jest! Jeśli nawet nie zasługiwał na to. Już zawsze był taki jakiś niezrównoważony; dziwny w pewnym sensie".

58

to, żeby tuszować swój niedostatek zainteresowania prawdziwą nauką. Lecz to się nie mogło przecież udać. Jego o dwa lata starszy brat wspominał dalej:

Wtedy ojciec wpadł w szał i odpowiednio „pouczył" Ericha tak, że ten był zielony i siny od razów. Tak dostał. A ojciec cały czas krzyczał przy tym:

- Mój Boże, mój Boże - do czego mnie zmuszasz, mój synu!
Zaraz po tym Erich Wienand zniknął z Priesnitz. Tak jak

stał, niczego ze sobą nie zabrał. Nie pozostawił też żadnej kartki, żadnego słowa - gdzie, co, jak. I długo go nie było. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa.

G

dy Erich Wienand wiosną 1945 roku, po swoim pierw­szym spacerze, znów wrócił do domu, było mu wyraź­nie lżej na duszy. Czuł się również zadowolony, że nikt w domu nie interesował się specjalnie jego nieobecnością. W kuchni stała przygotowana dla niego kolacja.

Sięgnął po parę kromek chleba, dzbanek z kawą z mle­kiem Eddy, wziął kilka kostek cukru i poszedł z tym do swej piwnicy. Gdy otworzył drzwi do pomieszczenia, zatrzy­mał się w progu, przed dłuższą chwilę nie mogąc wyjść z podziwu.

To, co zobaczył w swojej norze, było więcej niż porząd-

59

kiem. To wszystko zostało zrobione podczas jego nieobe­cności. Dokonały tego z pewnością zręczne dłonie jego żony. Wełniane koce na jego łóżku polowym, czyste ręczniki przy misce z wodą, a obok świecznika od Knuta Hamsuna, na jego pulpicie do pisania leżały dwie dodatkowe świeczki i pudełko zapałek. Do tego jeszcze papier i cała masa sta­rannie zatemperowanych ołówków.

Przed pulpitem stało krzesło, i to nie byle jakie, ale jego własny fotel, stojący dotąd za biurkiem w jego gabinecie. Był to angielski mebel, wyjątkowo okazały, masywny, a nade wszystko bardzo wygodny. W tej małej norze prezentował się jak tron w wielkim pałacu. Erich Wienand usiadł w nim, wyciągając daleko przed siebie nogi, przyjemnie zmęczony.

Z tego miejsca zaczął po chwili spoglądać pożądliwie na skrzynię, pod którą znajdował się jego Chrystus. Nikt jej nie ruszał. Przykryta była zielonym lnianym obrusem, na któ­rym leżało teraz kilka jego ulubionych książek: Kanta Kry­tyka czystego rozumu, Kraussa Zmierzch świata mieszczańskie­go, jak też Henryka Manna Henryk IV i jeszcze prace Sene­ki, Homera, Owidiusza, Stendhala, Heinego i Fontanego. Na samym wierzchu położono Błogosławieństwo ziemi Knuta Hamsuna; co było oczywiste. Ku tym książkom, jakby je chciał pobłogosławić, wyciągnął chciwie obydwie ręce.

Chwilę później zobaczył jeszcze na stole, stojącym mię­dzy wąskimi oknami piwnicznymi, butelkę czerwonego wi­na; była odkorkowana. Obok stał jego ulubiony kieliszek, ozdobny, zabytkowy, kryształowy kielich z XVIII wieku -którego zwykle używał. Nabył go kiedyś osobiście u Behei-mera w Monachium.

Wziął go do ręki, przyglądał mu się, a po krótkim waha­niu nalał do niego troszeczkę wina - przy czym butelkę trzymał troskliwie oburącz, aby nie wymknęła mu się z drżącej ręki. Było to włoskie wino dobrego gatunku, któ­rego większą ilość w szczęśliwych czasach lubił przechowy­wać w piwnicy. I mimo iż wiedział, że nawet niewielka ilość tego wina może zakręcić mu w głowie, wypił to, co miał

60

W pucharze. Momentalnie poczuł, jak charakterystyczne ciepło rozeszło się po jego ciele.

Po chwili jakby automatycznie zaczął sobie ustawiać fotel do pracy na odpowiedniej wysokości, sięgnął po papier i ołó­wek. Prawdopodobnie chciał teraz pisać - widocznie gnany pokusą utrwalenia dręczących go licznych przeżyć - o dozna­nych cierpieniach, marzeniach, zdobytych doświadczeniach.

Co w nich było jednak najważniejsze? Od czego powi­nien zacząć? Jak zakończyć? Gdy tylko osadzono go w obo­zie koncentracyjnym, próbował robić sobie notatki, szkic do „dziennika więźnia obozowego". Notował dosłownie wszę­dzie, na papierze listowym, kopertach, między linijkami pewnej książki, którą mu pozostawiono. I sprytnie, jak są­dził, wybrał sobie do tego celu Pieśni pogańskie niejakiego Lönsa, których mu nie skonfiskowano.

0 jego zamiarach, to jest próbach utrwalenia przeżyć
obozowych, wiedział jedynie jego przyjaciel - Żyd Jacob
Werner, który jednak odwodził go od tego zamiaru.

- Takie potworne piekło, Erichu - przekonywał go - nie
wymaga żadnej dokumentacji. W nim nawet papier jest tylko
popiołem, przekleństwem, ogniem nie do ugaszenia. Uwolnij
lepiej swój umysł od tego! Zresztą nie pozwolę ci na to.

Jacob Werner miał rację, gdyż notatki Wienanda szybko odkryto, odebrano mu i na jego oczach spalono.

- Co to za siki, ty kretynie? - wrzeszczano na Wienan­
da. - Te twoje literackie szczochy sam teraz wychlasz!

Potem Erich Wienand po dłuższym rozpamiętywaniu zaczął spisywać swoje spostrzeżenia na papierze toaletowym i pakowym. Te notatki chował do butów jako wkładki. Ale i tę kryjówkę doświadczeni dozorcy szybko wykryli. Tym razem jednak już nie tylko dziwiono się, jak poprzednio, ale jeszcze przykładnie go skatowano.

- Możesz teraz tym wycierać sobie krew na własnym ciele,
a potem jeszcze gówno z dupy. Ty przeklęty sukinsynu!

1 teraz, w tym migoczącym świetle świec, Erich Wienand
ogarnięty tymi wspomnieniami na nowo stwierdził, iż opi-

61

sanie tego, co przeżył, byłoby nie tylko trudne, ale i być może także bezcelowe. Musiałoby dotyczyć wyłącznie upo­korzeń, jakich doznał, a to oznaczałoby, że człowiek został­by odarty absolutnie ze wszystkiego, i w końcu nie znalazło­by się w tym nic, co zachęcałoby do życia. Nie, opisywanie ruiny człowieka nie miałoby sensu. „Nie, zeżryj to Wienand - albo umieraj "- Znów przemknęły mu przez myśl wrzaski obozowych nadzorców.

A jego ukochany Jacob z pewnością dodałby do tego: „Ciało da się zniszczyć, ale myśli nie zawsze. Trzeba zatem umieć je zachowywać, aby całkowicie nie zdechnąć". To było mądre stwierdzenie, które także teraz sobie przy­pomniał Erich Wienand, opierając się pokusie natych­miastowego pisania.

Odłożył więc papier, potem ołówek, dolał wina do kieliszka i po chwili poczuł się przyjemnie odurzony. Nalał sobie jeszcze trochę wina, znów wypił - potem jeszcze jeden kieliszek. W końcu rzucił się na swoje łóżko polowe i nim stracił kontakt z otoczeniem, powiedział jeszcze do siebie: Gdyby było tak jak kiedyś - to teraz przyszłaby do niego jego Lottchen, by go obwąchać i zorientować się, jak się czuje.

Lottchen - ukochana suczka, była nie tylko wierną towa­rzyszką jego długich spacerów, ale również wytrwałym stwo­rzeniem, które siedziało z nim po nocach, towarzysząc w pi­saniu. Nigdy nie leżała pod jego nogami - raczej w pewnej odległości od niego, 2, które) mogła go obserwować. Chciała patrzeć na niego, ale i też być widzianą.

Dlaczego Lottchen już nie było, dowiedział się Erich Wienand dopiero później. Jego jamniczka została przejecha­na przez ciągnik należący do baterii przeciwlotniczej poru­cznika Warnhagena. Temu wyzywającemu monstrum wo­jennemu Lottchen najprawdopodobniej próbowała zagro­dzić drogę.

Jego przyjaciel Jacob z pewnością powiedziałby na to: Gdyby nawet istniała tylko jedna istota w życiu, która ko­chała albo była kochana - to już spełniłoby się dużo.

62

3

N

astępnego ranka Erich Wienand z trudem próbował się podnieść ze swego posłania. Przez dłuższą chwilę siedział skulony na skraju łóżka polowego, ciężko dysząc, patrząc bez celu przed siebie. Potem zaczął wycierać twarz z potu, który zrosił jego czoło, zerkając przy tym od czasu do czasu w kierunku okien, w których pojawiło się słońce.

Wyciągnął ręce w jego kierunku, jakby je chciał ująć. Spostrzegł przy tym, co go ucieszyło, że przed oknem siedzi znów ten mały, szary wróbelek, którego wczoraj czy przed­wczoraj karmił okruchami chleba. Niedaleko za nim pod­skakiwał drugi, którego widocznie przyprowadził ze sobą.

Erich Wienand uśmiechnął się. Ogarnęła go radość. Nie trwała jednak długo. Popatrzył w lustro, niechętnie przyglą­dając się sobie. Zaczął się myć, ubrał się skromnie, po chłopsku i poszedł do kuchni, gdzie już czekały na niego żona i córka.

63

regularnie jeść. Nawet kilka razy dziennie w małych ilo­ściach i coś lekkiego. To, jego zdaniem, jest w tej chwili najważniejsze.

- Ale nie wyraził życzenia, aby mnie zbadać, co? - pu-
wiedział łagodnie Erich Wienand.

Co to miało oznaczać, Elwira natychmiast zrozumiała.

Gdybyśmy teraz chcieli, aby wydał orzeczenie lekarskie o stanie zdrowia Ericha, to mogłoby to być kłopotliwe dla niego - pomyślała. Głośno zaś dodała:

E

rich Wienand szedł do Schoenau wzdłuż sztucznego jeziora. Ta mała miejscowość o pięknie brzmiącej na­zwie po raz pierwszy została wymieniona w 1246 roku. Teraz zbliżała się do siedemsetnej rocznicy istnienia.

W tym mieście znajdowała się rejonowa i miejska organi-

64

zacja NSDAP, działał burmistrz, który teraz stał się odpo­wiedzialny również za pobliskie wioski. Była tam też zawsze i wszędzie obecna policja! A od niedawna także rejonowa komendantura Wehrmachtu. Wszystkie te instytucje znaj­dowały się obecnie w ograniczonych pomieszczeniach, lecz ciągle zabiegała o to, aby rozszerzyć swoje locum.

Gdy Erich Wienand dotarł do centrum miasteczka, udał się do tak zwanej paki, a więc budynku, w którym mieściła się policja i jednocześnie niewielki areszt śledczy. Na kory­tarzu było tłoczno od oczekujących, przestraszonych, nie­spokojnych ludzi. Siedzieli na ławkach, walizkach, a nawet na podłodze. I kto to mógł wiedzieć, po co oni tutaj wszyscy przybyli. Czy w sprawie zameldowania, czy wymeldowania, przydziału kwatery czy też by odwiedzić kogoś z aresztowa­nych. A może musieli po prostu tutaj się meldować?

Erich Wienand z wysiłkiem stąpał przez koszyki, różnego rodzaju kartony, ponad głowami dzieci. Jednocześnie starał się nikogo nie dotknąć, nikogo nie zepchnąć na bok. Aż dotarł do stolika, który dzielił oczekujących od tak zwanej władzy.

Siedział za nim dobrze wypasiony policjant, akurat zie­wając, jakby był zmęczony napierającym tłumem.

Zwrócenie się w takiej uprzejmej formie do policjanta było tu raczej wyjątkiem. Toteż siedzący przy stoliku poli­cjant przez chwilę nie mógł opanować swego zdziwienia, po czym jednak podniósł się i poszedł powiadomić komendan­ta. Ten wyszedł natychmiast ze swego pokoju i już z daleka pozdrawiał Ericha Wienanda.

- Serdecznie witam - wołał do niego nieco przytłumio-

65

nym głosem. To z pewnością ze względu na wielu innych czekających w budynku - i natychmiast zapraszającym ge­stem poprosił go do swego gabinetu.

Tej ostrożności nauczył się w obozie koncentracyjnym. Instynkt podpowiadał mu, że nie wiadomo, czy komendant miejscowej policji nie odgrywał czasami roli myśliwego wobec niego albo przynajmniej gajowego opiekującego się zwierzyną.

66

alnie teraz się planuje, jakie są zamiary wobec pańskiej osoby; chcę jednak o wszystko dokładnie się wywiedzieć. Uważam to nie tylko za swój obowiązek, ale nawet za konieczność - dla pańskiego bezpieczeństwa. Muszę wie­dzieć, panie Wienand, przed kim powinienem pana chronić.

- Ależ, panie Strassner, czasami jest lepiej, gdy się za
dużo nie wie.

~ To nie odpowiada mojemu policyjnemu sposobowi myślenia. Nie należę do tych, którzy udają, że nic nie widzą - przymykają oko na pewne sprawy albo od razu obydwa. Ja chcę widzieć, by wiedzieć, na co muszę mieć szczególne baczenie. Chcę też wiedzieć, kto jest odpowie­dzialny za to, że pan znalazł się w tym obozie koncentracyj­nym? A może - nie jest pan wciąż jeszcze przekonany, że można mi zaufać?

67

a nawet przykłada do niej pewną wagę, co osobiście przy­jąłem z zadowoleniem. Czy jest pan może innego zdania?

- Jeśli pan sobie tego życzy, panie Strassner - odpowie­
dział Wienand prawie z zainteresowaniem, jakby sam cie­
kaw był tej rozmowy - dlaczego nie miałbym tego zrobić?

B

urmistrzem Schoenau, którego obaj po tej rozmowie odwiedzili, był niejaki Alfred Breisgrauer. I chociaż był mniej więcej w wieku Ericha Wienanda, to jednak sprawiał wrażenie człowieka bardziej ruchliwego, dobrze odżywione­go, o gościnności oberżysty. Również jego gabinet wyglądał jak zadbany salonik jakiejś lepszej klasy gospody - „tylko dla gości z tak zwanej elity".

Po serdecznym uścisku rąk wskazał swoim gościom krzesła przy małym stoliku, za którym sam usiadł pierwszy. Spoglądał na Wienanda z wyraźnym zadowoleniem i wy­czekująco. Jego zaróżowiona twarz sygnalizowała „ojco-wsko-burmistrzowskie" zainteresowanie.

- A więc, mój drogi, o czym chciał pan ze mną poroz­
mawiać?

Zamiast niego - ponieważ Erich Wienand przez chwilę wydawał się jakby przestraszony i nie odzywał się - odpo­wiedział burmistrzowi Strassner:

68

W każdym razie nie miałem osobiście z tym nic wspólnego. A może jest pan innego zdania, wielce szanowny panie Wienand?

Ja miałbym być innego zdania? I ta forma: wielce sza­nowny panie Wienand. Co się też za tym może kryć? -przemknęło przez myśl Wienandowi.

- Nie sądzę, abym był innego zdania, panie burmistrzu,
nie mógłbym przecież być, nie chciałbym nawet być.

Breisgrauer, co dało się zauważyć, jakby odetchnął. Spoj­rzał teraz porozumiewawczo na swego komendanta policji, a ten delikatnie skinął głową, co burmistrza zachęciło do przedstawiania swoich prawd; te zaś wyglądały następująco:

On, Breisgrauer, już od 1930 roku jest tutaj w Schoenau członkiem rady gminy, wtedy wybrany do pełnienia tej funkcji z ramienia niemiecko-chrześcijańsko-katolickiej par­tii „Centrum". Gdy w roku 1933 został wybrany na burmi­strza, bardzo bronił się przed przyjęciem tego urzędu. Jeśli zgodził się w końcu przyjąć tę funkcję, to dlatego, aby nie przekazać „steru okrętu gminnego" w ręce zabiegającego o to nachalnie nazisty.

- Świadomość tego i naciski moich przyjaciół z „Cen­
trum", czyli miejscowych katolików, spowodowała, że ustą­
piłem i zgodziłem się objąć ten urząd.

Po czym próbował, jak dalej wyjaśniał, uczynić wszystko, dosłownie wszystko, aby wprowadzić tutaj rozsądne rządy, tak by zapanowały w tej okolicy dobre bawarskie obyczaje i porządek. A więc zabiegał ciągle o to, aby nie znikły nagle wpływy Kościoła i religii na miejscowe zwyczaje; troszczył się o zachowanie regionalnych tradycji i obyczajów ludo­wych. Wszystko po to, aby tylko nie rozpanoszył się nowy duch czasów. Co oczywiście już wówczas nie było łatwe.

Erich Wienand z najwyższym trudem przysłuchiwał się temu potokowi słów, czuł, jak pot oblewa jego ciało. Marzył już tylko o powrocie do swojej piwnicy.

Tymczasem Breisgrauer ciągnął dalej swój wywód, jakby przemawiał z mównicy. W każdym razie twierdził, że starał

69

się przez cały czas czynić wiele, aby zachować tutaj określo­ną równowagę sił. Dbał zarówno o ludzi na świeczniku, jak też starał się chronić prześladowanych.

Burmistrz zareagował na to z widocznym niezadowole­niem.

- No więc! - zawołał. - Został pan aresztowany bez

70

udziału w tym kogokolwiek z Schoenau, a już na pewno bez mojej wiedzy.

Na co jeszcze po chwili dodał:

Erich Wienand ani chwili nie wahał się, żeby odpowie­dzieć pozytywnie. Wkrótce potem pożegnał się, jakby chciał jak najprędzej uciec z tego miejsca. Dostał silnych boleści żołądka.

B

urmistrz i komendant policji patrzyli najpierw za od­chodzącym Erichem Wienandem, potem na siebie, wyraźnie coś rozważając. Mieli czas.

Gdy obaj byli sami, ale tylko wówczas, mówili sobie po imieniu. Szybko znaleźli wspólny język, jak dwaj bracia tego samego wyznania. Planowali więc, wspólnie działając, wiele tu jeszcze zrobić.

- Ten Wienand - próbował wolno wyjaśniać Breisgrau­er pasuje tutaj do nas, do naszej okolicy, jak pięść do nosa.

. 71

W każdym razie myśmy go sobie nie wybierali, on się tu do nas sprowadził. To było, zdaje się, w 1930 roku. To facet piszący książki, na których chyba wcale nie najgorzej zara­biał. A poza tym wędrował często po okolicy, od czasu do czasu usiłując coś tam zrobić także w swoim gospodarstwie. Ale to mu nigdy nie wychodziło. Zupełnie nierentowne gospodarstwo. Za to przystroił je różnymi ozdóbkami - ale widać było go na to stać. Mawiano o nim, że to biedny, nieuciążliwy, nieco pomylony człowiek, ale nieszkodliwy. Czyż nie mam racji?

W tym momencie komendant policji Strassner uznał za stosowne wyłożyć swoje przemyślenia.

72

procentach zabezpieczyć i dokładnie znać wszystkie szcze­góły, które doprowadziły do jego aresztowania, kto to zain­spirował i dlaczego. Nie wolno nam w tej sprawie niczego przeoczyć - ani w gestapo, ani w kierownictwie obozowym. Musimy jak najdokładniej wszystkiego się dowiedzieć, co nie powinno być wielkim kłopotem dla twego przyjaciela, szefa rejonowego komitetu partyjnego.

73

Nie rozmawiali o tym, że rejonowy szef partii, udając cho^ rego, po prostu zdezerterował ze swego stołka. Uznali, że podjęcie tego tematu byłoby zwykłą stratą czasu. Ważne, co Strassner uznał za rozstrzygające, że dominująca pozycja Breisgrauera w Schoenau nie została sztucznie stworzona. On tutaj się urodził, wychował, zdążył się dorobić dwóch restau­racji, firmy transportowej, magazynu przedsiębiorstwa budow­lanego. Posiadał też udziały w miejscowym browarze, zresztą bardzo dobrym i znakomicie prosperującym. Teraz chodziło jedynie o to, aby tę całą sytuację przeżyć z możliwie najmniej­szymi stratami - razem ze Strassnerem, ma się rozumieć. Ich wspólne perspektywy zapowiadałyby się wtedy dość znośnie.

Kulisy tego wszystkiego stały się teraz bardzo wyraźne. W okolicy pojawiły się liczne bandy, najprawdopodobniej byłych żołnierzy, które plądrowały domy, gwałciły kobiety, podpalały gospodarstwa. Oprócz tego działały jeszcze od­działy, które pilnowały sowieckich jeńców wojennych, obo­zów koncentracyjnych, jakichś domniemanych kryminali­stów. Wciąż podejmowano próby pozbycia się tego balastu; także przez odsprzedaż miejscowym władzom więźniów i jeńców jako taniej siły roboczej. Zacierano ślady.

Rezultatem tego było też coraz więcej trupów, które po prostu pozostawiono w rowach, lasach, opuszczonych bun­krach.

Zakopywano je też w zbiorowych grobach, wrzucano do jeziora, topiono w bagnach. Trupów w każdym razie było wkrótce więcej niż kamieni na polach.

74

z obozu i to niemal w ostatniej chwili? Może dlatego, że znaleźli się tam nagle jacyś „dobrzy" dla więźniów. W każ­dym razie nie mógł to być przypadek, tak sądzę. Komuś musiał do głowy przyjść taki pomysł.

R

ównież i tego dnia Elwira odwiedziła porucznika w zaj­mowanym przez niego gabinecie jej męża. Ten pod­niósł się ucieszony na jej widok, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli się mocno, po chwili leżeli już na skórza­nym tapczanie - podążając ku swojej szczęśliwej chwili.

Oboje oddali się więc najpierw swojej namiętności. I je­żeli tym razem nie trwało to dłużej niż piętnaście minut, to jednak odczuli cudowną ulgę. Ich gorące ciała zdawały się stanowić jedno.

Gdy potem Elwira znów otworzyła oczy, zobaczyła swego Horsta-Heinza leżącego obok niej; uniosła się nieco i na­chyliła nad nim, szepcząc w uniesieniu:

75

Elwira wydawała się niezwykle szczęśliwa. Nie wahała się więc oddać mu się ponownie. Gdy potem leżeli jeszcze spleceni ze sobą rozkosznie wyczerpani, szepnął jej:

- Ach, moja cudowna, na niczym mi bardziej nie zależy,
jak na tym, żeby stale przebywać z tobą. Chciałbym z tobą
zostać. Ty, tylko ty, stałaś się teraz moim światem. I bardzo
chciałbym go zatrzymać.

Teraz Elwira położyła się wygodnie, tak by móc spojrzeć w jego męską, wspaniale prezentującą się twarz, której bo­haterskie oblicze tak ją urzekło.

Lecz nim do tego doszło, on dalej przedstawiał jej swoje pomysły.

76

gdybym tak, że tak powiem, niby oficjalnie jej się poświęcił? Ale to jedynie przez wzgląd na ciebie, kochanie, na nas. Czy nie sądzisz, że z tego mogłyby wyniknąć rodzinne układy, dzięki którym mógłbym wtedy bezpośrednio należeć, po­wiedzmy, do rodziny Wienand. Gotów jestem zająć się tym, jeśli ty tego też chcesz.

Elwira znowu w pełni zaspokojona, jeszcze ciężko oddy­chając, zawołała:

- Ależ tak! Tak! Tak! Zrób to i wszystko, co tylko
chcesz!

G

dy Erich Wienand udał się w drogę powrotną z Schoenau do swego Welpenhof - zdecydował się na drogę okrężną. A mianowicie przez Martinshausen. Chciał po drodze jeszcze raz wstąpić do kościoła i odszukać probosz­cza. Dla kamuflażu - gdyby ktoś miał go sprawdzać - miał w kieszeni kartkę z licznymi pytaniami, dotyczącymi wiary, a przede wszystkim wyznania katolickiego.

Lecz nim dotarł do przewielebnego Geisbergera, musiał po drodze otrzeć się o dalsze oznaki zbliżającego się końca. To było jednak niczym w porównaniu z jego dotychcza­sowymi doświadczeniami. W końcu przez ostatnie miesiące przyzwyczaił się do widoku całych stosów trupów - splecio­nych ze sobą, ułożonych warstwami, jak cegły w murze i ostatecznie palonych. Pozostawał po nich jedynie popiół.

77

To, co tutaj zobaczył, idąc z Schoenau do Martinshausen, było tylko nikłym obliczem piekła, którego doświadczył. Nie spotkał po drodze żadnego psa, żadnego kota jakby były zupełnie wytrzebione, wymarłe. Nawet one nie posiadały już prawa do istnienia. Zobaczył jedynie konia przywiązane­go do słupa przy czyjejś bramie, ale tak wychudzonego, o zmętniałych oczach, jakby za chwilę miał zdechnąć.

Wiele wraków samochodów leżało jak blaszane szkielety w rowach - plądrowanych, bez kół, wypalonych. Jakieś resztki skrzyń i kartonów walały się obok - rozerwane, zgniecione, podeptane. A pomiędzy nimi całe stosy: błota, kału, gruzów, rozkładającego się pożywienia. Przy jakimś kawałku spleśnia­łego chleba Erich Wienand zatrzymał się, ukląkł i zaczął go przysypywać piaskiem, jakby chciał pogrzebać. W końcu był więźniem, dla którego kawałek chleba był świętością.

Gdy szedł dalej w kierunku kościoła, poczuł nagle gwał­towne pragnienie - w związku z czym zdecydował się naj­pierw wejść do gospody w Martinshausen. W jej pobliżu stało wiele różnego rodzaju pojazdów wojskowych, które parkowały na ciasnych podwórkach okolicznych domostw. W pomieszczeniu, do którego wszedł, znajdowało się bar­dzo wielu umundurowanych mężczyzn, spoconych, zaku­rzonych, niezwykle ożywionych.

Przepychał się przez ten tłum, podchodząc do szynku. Za kontuarem, jak oficer w punkcie dowodzenia, stał przysa­dzisty szynkarz. Poznał oczywiście od razu Wienanda, mimo iż ten nigdy nie był bywalcem gospody; wręcz unikał cho­dzenia do jakiegokolwiek lokalu. Mimo to otrzymał natych­miast, nie zdążywszy nawet poprosić, kufel dobrego, śred­nio mocnego miejscowego piwa. Szynkarz postawił go przed nim bez słowa.

Wywołało to oczywiście natychmiast głośne protesty znajdujących się w sali żołnierzy.

- Jak to, jak to! - wołano jednocześnie z wielu miejsc. -Wchodzi tu jakiś cywil i od razu otrzymuje porządne piwo? A my nie! Nam każe się pić farbowaną wodę!

78

- Nie wodę, ale tak zwane lekkie piwo - wyjaśnił szyn-
karz, na którym te krzyki nie robiły większego wrażenia. -
Pijecie piwo warzone według najnowszych oficjalnych zale­
ceń. Porządne piwo, sporządzane według starej receptury,
należy dziś do rzadkości, ma też odpowiednio wyższą cenę.
A ponieważ posiadam niewielki jego zapas, nie sprzedaję
go na żadne karty kredytowe ani wasze bony wehrmach-
towskie, tylko za gotówkę. W końcu tu nie jest poidło -
szczególnie dla wędrownych ptaków.

Kilku żołnierzy zareagowało na to, grożąc:

Tego oczywiście nie chcieli. Ale również i Erich Wienand nie. W każdym razie niekoniecznie. Po chwili dał się usły­szeć jego głos:

- A co byście panowie powiedzieli na jedną kolejkę - na
mój koszt?

, Szynkarz spojrzał z niedowierzaniem na Ericha Wienan-da. Po czym skinął z zadowoleniem głową i zaczął napełniać kufle piwem, o którym wszyscy obecni marzyli - mocno pieniące się, o odpowiedniej mocy; produkowane w miej­scowym browarze. W chwilę potem w sali zapanował rados­ny nastrój. Fundator został szczelnie otoczony przez żołnie­rzy. Różni sanitariusze, kierowcy, artylerzyści podnosili ku­fle na jego zdrowie.

Na to nie było żadnej konkretnej odpowiedzi. Otaczali go coraz ciaśniej, napierali na niego, chuchali mu prosto w twarz - nie miał żadnych szans obrony przed ich życzliwą

79

natarczywością. Szynkarz tymczasem zerkał wyczekująco, zastanawiając się, co z tego wyniknie.

Żołnierze chcieli się dowiedzieć od Wienanda, czy może dostarczyć do ich oddziałów trochę żywności:

Od tego rodzaju narastającej napastliwości Erich Wie-nand próbował się teraz jak najszybciej wyzwolić. Skinął więc na szynkarza, który nadal był wszystkim wyraźnie znudzony i dla którego nie było to zresztą nic nowego. Zauważywszy znak Wienanda, powiedział głośno:

- Dokładnie zapisałem, co pan komu tu postawił. Niech
pan teraz lepiej jak najszybciej stąd znika.

Niemal jak posłuszny uczeń Erich Wienand czym prędzej opuścił gospodę. Lecz niektórzy z tych typów, niby sfora spuszczonych z łańcucha psów, podążyli za nim. Prawdopo­dobnie ci niezadowoleni z jego odmowy handlu z nimi. Dopadli go na podwórzu przed gospodą.

Rzucili się na niego, popychając i szturchając, aż wreszcie przewrócili go na ziemię. Zaczęli opróżniać jego kieszenie, w których była tylko kartka papieru, ołówek, grzebień, dwie chusteczki. Nie znaleziono żadnych pieniędzy, żadnych warto­ściowych przedmiotów. Nie miał przy sobie nawet zegarka.

Stwierdziwszy, że nie ma niczego, co by im się przydało, rozczarowani odstąpili od niego, pogardliwie machając rę­koma w jego kierunku.

80

Gdy Erich Wienand się ocknął, zobaczył stojącego nad sobą szynkarza, właściciela gospody.

Wienand uśmiechnął się.

N

a podwórzu za gospodą Erich Wienand obmył sobie twarz i ręce. Próbował też doczyścić swoje ubranie, lecz woda ta miała jakiś dziwny nieprzyjemny zapach, była również nieco brązowawa. Pośpieszenie więc oddalił się od gospody. Najpierw w kierunku plaży nad sztucznym jezio­rem - na wypadek, gdyby go ktoś śledził - a stamtąd dopie­ro, już najkrótszą drogą do swego Welpenhof.

Tam, przed domem, czekano już na niego. Tym razem była to Elfie - córka jego żony. Jej widok - jako że nigdy nie ukrywała swego przywiązania, a nawet miłości do niego,

81

a ponadto była szczerą zwolenniczką jego książek - zawsze go uszczęśliwiał. I tym razem, gdy tylko ją zobaczył, spo­strzegł uśmiech radości na jej twarzy.

Rzuciła się na niego, obejmując go tak mocno, że aż w pewnym momencie zabrakło mu tchu.

Położył rękę na jej szczupłym, kościstym ramieniu. Nie wiadomo, czy chciał ją po prostu uspokoić, czy nagle musiał się na jej ramieniu oprzeć, żeby nie upaść.

- Na razie, kochany tatusiu, jeśli masz ochotę, chodźmy
trochę do ogrodu. Tam na trawniku pasie się twoja krowa
Edda. Od czasu gdy wróciłeś, znów ma apetyt i żre jak
dawniej. Dała wczoraj nawet o dwa litry mleka więcej niż
normalnie ostatnio. Do kuchni pójdziemy później. W tej
chwili jedzą tam jeszcze stacjonujący u nas żołnierze.

Elfie była wyraźnie czymś podniecona. Radośnie dalej informowała:

- To w zasadzie są mili ludzie, choć niektórzy z nich
bardzo prymitywni. Ale poza tym nie można nic złego na
nich powiedzieć; są uczynni i grzeczni. Zadbał o to porucz­nik Warnhagen - to jest wspaniały człowiek! Niezwykle
taktowny i skromny w towarzystwie. W każdym razie nie­
przeciętny mężczyzna.

Erich Wienand przysłuchiwał się temu z uwagą. Nawet bardzo uważnie, w momencie gdy zaczęła mówić o Warn-hagenie. Usiadł na pierwszej ławce, koło której akurat prze-

82

chodzili, i zaczął spoglądać w kierunku pasącej się jego w czarno-białe plamy Eddy. Ta, zobaczywszy go, odezwała się swoim krowim „muu" i zaczęła zbliżać się do niego. Zatrzymała się przed nim, wyciągając swój miękki jedwabi­sty pysk. A on pogłaskał go delikatnie.

Elfie, przypatrując się tej idyllicznej scenie, zauważyła:

N

im Erich Wienand zasiadł do przygotowanego dla niego troskliwie obiadu, pozostał jeszcze przez kilkana­ście minut w ogrodzie. Przez ten czas obok niego, Elfie i krowy Eddy przeszło kilku mężczyzn w mundurach. Byli to stacjonujący w jego domostwie żołnierze.

Wszystko to odbyło się bardzo elegancko, z uniżonym, uprzejmym, tradycyjnym niemieckim żołnierskim pozdro­wieniem, a przy czym niektórzy wykonywali przy tym głę­boki cywilny ukłon. Wszyscy przechodzący z ciekawością przypatrywali mu się, jakby mieli przed sobą egzotyczny okaz, który należało podziwiać. Być może wiedzieli, i to kazało im przechodzić właśnie tędy, że mają przed sobą wielkiego pisarza! Kogoś, kogo niecodziennie można oglą­dać. A może patrzyli na niego jak na człowieka z obozu.

To, że mu się przyglądają, Wienand spostrzegł oczywiście natychmiast. Także i to, że okazywano mu przy tym szacu­nek. Być może - pomyślał - wynika to z tego, że widzą przed sobą starszego, steranego ciężkimi przeżyciami, czło-

83

wieka? A może dziwi ich stojąca obok krowa? Albo Elfie? Młoda, choć niezbyt atrakcyjna przecież dziewczyna?

Owszem, była sympatyczna, ale nie na tyle, by mogła pobu­dzić fantazje, jakie żołnierze zwykle miewają nocą. Jeśli już rozbudził ktoś w nich pożądanie, to nie Elfie, lecz raczej Elwi­ra - jego żona! Mimo że nie była już przecież pierwszej młodo­ści. Nadal miała jednak kształtne piersi i jakby wyrzeźbiony tyłeczek, którym potrafiła skutecznie kręcić, i to tak, że oglądał się za nią niejeden przebywający tu mężczyzna.

Ale i tak dla tych przyzwyczajonych do miłosnych sukce­sów wojaków była tylko nędznym ochłapem w porównaniu z pięknymi, chętnymi i doświadczonymi Francuzkami, da­jącymi tyle radości w czasie kampanii przeciwko ich ojczyź­nie. Albo - wzdychali - gdzie się podziały te czekające wiecznie z utęsknieniem przecudowne polskie i rosyjskie dziewczyny z okresu ich zwycięstw na tych ziemiach? Co gorsza, znikły też nagle te wielkoniemieckie kobiety, które gotowe były na każde żądanie uszczęśliwiać niemieckich bohaterów? Jeszcze kilka miesięcy temu było ich pełno po knajpach, w bramach domów, schronach, na bocznych uli­cach, w ubikacjach kolejowych.

Lecz teraz - wszystko minęło! Teraz sami znajdowali się w „dupie świata". Pies z kulawą nogą nawet na wsi się nimi nie interesował - żadnej czekającej na zaczepki wdowy wo­jennej, nawet płatne kurwy gdzieś znikły. Wszystko, co tak wspaniale prosperowało w wielkich niemieckich czasach, wydawało się być teraz całkowicie wymarłe. Elfie była więc dla żołnierzy jedynie małym wróbelkiem i to siedzącym gdzieś wysoko na dachu. Lecz Elwira obiektem, owszem, niezłym - ale obsługującym wyłącznie oficerów.

P

orucznik Warnhagen szedł w kierunku Wienanda i jego „córki", wciąż przebywających w ogrodzie. Był w peł­nym umundurowaniu, z fantazyjnie nasadzoną na głowę połówką, trzymając w lewej ręce ciężki hełm. Gdy zbliżył się

84

do nich, zatrzymał się w przepisowej odległości - wprosto-wał jak struna i zasalutował hitlerowskim pozdrowieniem, jak gdyby miał przed sobą generała.

- Chętnie, tatusiu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zostało to powiedziane tak, jakby Elfie nie oczekiwała

żadnej innej, jak tylko potwierdzającej odpowiedzi. Ta „je­go" córka spoglądała teraz na porucznika z wielkim, zauwa­żalnym uwielbieniem, by nie rzec - z bezgranicznym odda­niem. Jej czyste źródlane oczy zabłysły na widok tego męż­czyzny, jej ciało zaczęło drżeć. Wienand zauważył to oczy­wiście i przez chwilę nawet odebrało mu mowę.

Skinął więc tylko głową, dając znak oczekiwanego przy­zwolenia. Elfie i porucznik zaczęli się oddalać, lecz Erich Wienand nie patrzył za nimi.

Ciężkim krokiem, powłócząc nogami, poszedł w kierun­ku własnego domu.

Życiorys Ericha Wienanda Część trzecia

Gdy w roku 1896 zniknął z Priesnitz dziesięcioletni wówczas chłopiec, ojciec jego najpierw był bardzo oburzony na swego niesfornego syna. Ale gdy po dwóch dniach Erich wciąż jeszcze nie wracał do domu, przejęty tym radca sądowy poważnie się zaniepokoił, prawdopodobnie obawiając się utraty w miasteczku opinii dobrego ojca. Taki wielce zacny obywatel jak on ma syna, który uciekł? Coś takiego właśnie jemu nie powinno było się zdarzyć! Tak więc trzeciego dnia zamierzał udać się ze swoją sprawą, by przekazać je - w wielkim zaufaniu oczywiście -miejscowej policji.

Lecz to zostało mu na szczęście oszczędzone. Jego żona bowiem, Elisabeth - tak przynajmniej później opisała to Kon-stanza Reibert - również tym faktem bardzo przejęta, oświad­czyła, iż domyśla się, dokąd mógł się udać ich niezdyscyplino­wany syn. Najprawdopodobniej do jej matki Emmy do Berlina. Nie obyło się to oczywiście bez oskarżającego spojrzenia w stronę męża, choć nie odważyła się niczego powiedzieć głośno.

Ponieważ teściowie nie posiadali telefonu, pan radca wysłał do nich telegram z zapytaniem: „Czy Erich jest u was? Pozdro­wienia, Wienand, radca sądowy". Odpowiedź mająca zawierać dziesięć słów została przez niego opłacona. Nadeszła następnego dnia. „Erich jest tutaj, stop". Dalej już bez podpisu; żadnego dodatkowego słowa. Na to ojciec Wienand wysłał jeszcze jeden telegram: „Wracaj natychmiast!".

Jak się później okazało, Erich Wienand faktycznie udał się do swej babci do Berlina, mimo że nie znał jej dotąd osobiście, przynajmniej do tego dnia. Mama jednak dużo mu o niej opowiadała. Daleka podróż do Berlina musiała być dla młodego chłopca nie lada przygodą, gdyż większość drogi odbył pieszo, śpiąc po stodołach, odżywiając się owocami, podróżując wpraw­dzie pociągami, ale stojąc na stopniu i trzymając się drzwi lub zderzaka ostatniego wagonu. Porządnie wygłodzony i z pewno­ścią brudny, dotarł wreszcie po trzech dniach do celu.

W Berlinie został serdecznie przyjęty przez babcię. Była to doświadczona kobieta, której nic co ludzkie nie mogło już w życiu zaskoczyć. Nauczyły ją tego długie lata pożycia z mę­żem. Nie zawsze układało się między nimi najlepiej, choć mieli ze sobą aż siedmioro dzieci.

Wszystkie już były dorosłe. Jedna córka była pielęgniarką, jeden syn dozorcą więziennym, drugi - zawodowym żołnie­rzem, druga córka - sprzedawczynią w sklepie, najpierw odzie­żowym, potem spożywczym, wreszcie znów odzieżowym; trzeci syn został dziennikarzem o dość lewicowo-demokratycznych po­glądach; trzecia córka była nauczycielką niemieckiego o zdecy­dowanie nacjonalistycznych zapatrywaniach. Natomiast naj­starsza córka, Elisabeth, wyszła za mąż za radcę sądowego, który studiował w Berlinie i u rodziny Goldachów wynajmował pokój w okresie nauki.

To berlińskie mieszkanie, przechodzące z pokolenia na poko­lenie, a więc już zamieszkane przez prapradziadków, znajdo­wało się na Steinstrasse, niedaleko Kurfurstendamm. Miało pięć wysokich, dużych pomieszczeń. Trzy z nich należały do rodzi­ny. Czwarte było regularnie wynajmowane - zawsze trzem, czterem studentom, przy czym każdy z nich miał do dyspozycji biurko, regał z szafą i łóżko.

Lecz najważniejszym pomieszczeniem, tym piątym, a w za­sadzie pierwszym, była duża rodzinna kuchnia, bardzo prakty­cznie i przytulnie urządzona. W samym jej środku stał duży piec kuchenny, a dookoła niego stoły i ławki. I to było miejsce codziennych wieczornych spotkań całej rodziny i wszystkich,

87

którzy do tej tak już dużej rodziny jeszcze chcieli należeć. Tu spożywano posiłki, pito piwo i rozmawiano. Było wiele wspa­niałych wieczorów, ale i takich, podczas których prowadzono ostre spory. Tutaj każdy mógł być sobą, ujawniać swoją osobo­wość, ba, był nawet do tego niemal zmuszany.

Ta swobodna atmosfera wymiany poglądów, przeradzająca się często w kłótnie, a następnie pojednania, była możliwa dzię­ki Alfredowi, dziadkowi Ericha. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, zazwyczaj uśmiechający się pod nosem, niezwykle skromny jak na swoją wyuczoną specjalność - inżyniera budowy parowozów.

Za jego przyczyną firma, w której pracował, zrobiła -jak to się mówi — duży interes. W ciągu trzydziestu przeszło lat opa­tentował dla niej wiele własnych wynalazków, które cieszyły się międzynarodowym uznaniem. Były to wentyle bezpieczeństwa, ciągłe udoskonalenia hamulców, jakieś systemy przeciwpożaro­we, rozwiązania sprzętu wagonowego i wiele innych, które przy­niosły mu swego rodzaju sławę, a przede wszystkim pieniądze.

U teściów pojawił się radca sądowy Wienand, aby odebrać swego syna. Nieważne, jak się potoczyła rozmowa, jakich wzajemnie użyto argumentów, co przemawiało za, a co prze­ciw — ważny jest jej rezultat, w wyniku którego Erich mógł pozostać u swoich dziadków Goldachów w Berlinie.

Powstał przy tej okazji jedyny - można by rzec — w swoim rodzaju dokument, podpisany nawet przez samego Jego Wyso­kość Cesarza Wilhelma II. Obaj mieli bowiem określone zasługi dla narodu niemieckiego i cesarstwa. Otrzymali nawet z tej okazji wysokie odznaczenia na pięćdziesięciolecie swej pracy zawodowej.

Tak więc Erich Wienand otrzymał nawet coś w rodzaju błogosławieństwa samego cesarza na pozostanie w Berlinie. Ro­dzice i dziadkowie ustalili w zawartym porozumieniu, że mały Erich ukończy w Berlinie najpierw gimnazjum, następnie stu­dia - możliwie prawnicze, pozostając oczywiście przez cały ten czas w ścisłym kontakcie ze swoimi kochanymi rodzicami i ze swoim dobrym starszym bratem. Wszystkie wakacje - co rów-

nież zostało ujęte w zawartej umowie - spędzać będzie w Pries-nitz na Pomorzu, to znaczy na łonie swojej najbliższej rodziny. To zostało zagwarantowane. Pisemnie potwierdzone. Radca sądowy domagał się tego.

W

równie dużej kuchni w Welpenhof na Ericha Wienan-da czekała jego żona Elwira.

- Musisz jak najszybciej nam wyzdrowieć - potrzebuje­
my cię wszyscy! I nie tylko my! - Możliwe, że miała na
myśli jego świat literatury.

Próbował coś zjeść. Z początku bardzo ostrożnie, po chwili z coraz większym apetytem. Zapytał ją, gdyż chciał się dowiedzieć:

89

Erich Wienand jadł spokojnie dalej.

Teraz Erich Wienand przestał jeść - czuł się najedzony, ale nie przejedzony. Nie dał jednak poznać po sobie, z ja-kiego powodu poczuł się zaniepokojony. Zapytał ją:

- Jak to przed chwilą określiłaś? Jakby należał do naszej
rodziny?

Spostrzegł, że przytaknęła, jakby chciała potwierdzić.

- A do jakiej części naszej rodziny czuje się najbardziej
przywiązany?

90

- Oczywiście nie do mnie - stwierdziła bez najmniejszej
żenady Elwira. - W końcu mogłabym być prawie jego matką.

Erich Wienand słuchał pilnie, tak by nic nie uszło teraz jego uwagi, a więc także i to, że „prawie" mogłaby być jego matką. Wciąż jeszcze, gdy tylko chciał, potrafił z każdej wypowiedzi wychwycić ukryte w niej podteksty, nie dopo­wiedziane myśli. Tym razem chciał je dokładnie rozpoznać. Sam więc milczał, pozwalając jej mówić dalej.

91

sobie do gustu - całkiem normalnie albo zwyczajnie czują do siebie słabość. Czy tobie się coś w tym nie podoba? - Co miało znaczyć: Czy ciebie coś w tym niepokoi albo wygląda podejrzanie?

Zaraz potem dodała:

Zaraz wyjaśniła, o co jej chodziło, nie czekając na jego pytanie:

4

T

o, że Erich Wienand po tej rozmowie w czasie obiadu zaśnie, było wątpliwe. Z zamkniętymi oczyma leżał na swym łóżku polowym w piwnicy - wyciągnięty na plecach, z nogami przylegającymi jedna do drugiej i rękoma złożony­mi na piersiach. Sprawiało to wrażenie, że się modli, ale nie wymyślał sobie żadnej modlitwy.

Myśli jego, przekraczając granicę czasu, uleciały z piwni­cy ku obozowi i zdawało mu się, że leży znów na swej drewnianej pryczy. Otoczony smrodem potu, moczu i wy­miotów - prześladowany dławiąco-słodkawym zapachem palonych i spalonych zwłok. Nad nim nachylała się trupio blada twarz Jacoba Wernera.

- Próbuj nie myśleć już o tym - powiedział do niego. -Uciekaj, jeżeli możesz, jak najdalej od tych obrazów pamię­ci. Staraj się raczej w takich momentach przypomnieć so­bie jakiś wiersz albo zanuć jakąś piosenkę. Albo też zacznij najzwyczajniej w świecie po prostu liczyć, na przykład ja­kieś stado gęsi czy pszczoły w ulu albo mrówki w mro­wisku.

Teraz Erich Wienand, który nadal leżał jak trup, sztywno i cicho na swoim łóżku polowym, pomyślał o Elfie. Miała pięć lat, gdy Elwira wniosła ją do ich małżeństwa. Nadzwy­czaj miłe, czułe i wrażliwe, ciągle samo bawiące się grzecz­nie dziecko. O delikatnej, promieniującej wówczas urodzie. Potem jednak, mając siedem lat, zachorowała na jakąś

93

dziwną, długo trwającą i rzadko spotykaną chorobę. Go­rączkowała długi czas.

Nie można było stwierdzić, na co choruje. Doktor Gans z Schoenau, który już wówczas ją leczył, bezskutecznie łamał sobie głowę. Wtedy, na żądanie Wienanda, sprowa­dzono innego lekarza.

- Prawdopodobnie - stwierdził - jest to infekcja spowo­
dowana bliskim kontaktem ze zwierzętami.

Ze zwierzętami - jego zwierzętami! Cóż mogło być dla niego wówczas bardziej bolesne?

Z tej choroby Elfie w zasadzie nigdy się nie wyleczyła w stu procentach. Jej ciało zaczęło tracić dawny wdzięk i grację, bóle w kościach nie ustawały, przy tym od czasu do czasu pojawiała się wysoka gorączka. Do tego dochodziły jeszcze częste sensacje żołądkowe. Wyglądało na to, że została skazana na całe życie na te dolegliwości i cierpienia.

Właśnie wtedy Elfie stała się dla Ericha Wienanda jedną z najbliższych na świecie istot, za które czuł się głęboko odpowiedzialny.

Do niej dołączyła w tym czasie jeszcze jedna osoba. Jedy­ny przyjaciel, którego miał poznać w swoich najbardziej gorz­kich godzinach. Człowiek z ciałem wątłego dziecka, twarzą starca, drżącym, cichym głosem. To był Jacob Werner, Żyd.

On właśnie w obozie koncentracyjnym zaopiekował się nim, „mieszkał" obok niego na pryczy, przekazywał mu wiedzę medyczną, jaką zdobył przez lata doświadczeń. Do tego też potrafił tchnąć w niego ducha przetrwania. Tylko jemu, swemu Jacobowi, zawdzięcza, że udało mu się prze­żyć. Ich nocne rozmowy, gdy leżeli ciasno obok siebie, były tym, co nie pozwoliło mu się poddać przeciwnościom losu.

- Mój Boże, mój biedny, drogi Jacob - westchnął Erich
Wienand. - Jak on się teraz czuje? Czy aby jeszcze żyje?

Erich Wienand nie usłyszał jednak swego własnego głosu, lecz głos żony, która stała na schodach prowadzących do piwnicy, wołając stamtąd do niego:

- Erichu, wstań, jesteś proszony!

94

rich Wienand podniósł się natychmiast bezwiednie ze swego łóżka polowego, niemal jak na rozkaz, tak jak tego wymagano w obozie koncentracyjnym. Wołano go, więc musiał się natychmiast pojawić. Rozkaz to rozkaz.

Na chwiejnych nogach udał się zatem na górę. W ten sposób pozbył się przynajmniej dręczących go wspomnień. Elwira bacznie popatrzyła na niego przez chwilę, by z pew­ną ulgą stwierdzić, że choć na jego twarzy malował się strach, to jednak oczy wyrażały koncentrację i siłę.

Następnie Erich Wienand skierował się do ogrodu do swego gościa. Czekał tam już na niego doktor Gernot Grosser, lat około pięćdziesięciu - szef wydziału kultury okręgowego kierownictwa partii w Monachium. Tak zwany znawca sztuk pięknych, sprawiający wrażenie człowieka otwartego, lecz całkowicie podporządkowany hasłu nazi­stów: „Kim byśmy byli bez naszej kultury!".

Ten oto doktor Gernot Grosser, ubrany w brązowy aksa-mitno-jedwabny połyskujący mundur partyjny był człowie­kiem niskiego wzrostu, a przy tym energicznym, co nie przeszkadzało mu przemawiać łagodnym, niemal księżow-skim głosem, jeżeli to było konieczne. Jego twarz, przez niego samego nazywana obliczem, sprawiała wrażenie udu­chowionej i myślącej; miała klasyczne wymiary i kształt. Tak przynajmniej uważał.

Najchętniej, co często podkreślał, zostałby poetą zawie­szonym gdzieś między niebem a ziemią, ciągle bujającym w obłokach. Lecz potem miał okazję wreszcie zająć się kulturą i sztuką w szerszej skali, poświęcić pisarzom, arty-

95

stom i tym podobnym. Tak więc musiał niestety odłożyć swoje osobiste ambicje poetyckie, oddając się - jak twier­dził - sprawom o szerszym znaczeniu dla ludzkości.

Oczywiście nie przeszkadzało mu to należeć do elity władzy, wręcz odwrotnie. Wskazywał na to jego duży, czar­ny mercedes 300, który stał przed domem. Wewnątrz sie­dział kierowca ze znudzoną miną, a obok samochodu stali dwaj - jak to się mówi - goryle.

Przeszli koło krowy, cofającej się teraz w przestrachu Eddy, udając się w kierunku jeziora. Wyglądali, jakby byli turystami, którzy przypadkowo spotkali się na szlaku, a te­raz podążają w tym samym kierunku.

Mniej więcej po piętnastu minutach wspólnej drogi prze­bytej w milczeniu doktor Grosser wskazał na ławkę, która znajdowała się w pobliżu. Kilkanaście takich ławek kazał swego czasu Erich Wienand ustawić na swój koszt na drodze wokół jeziora nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy pragnęli zaznać trochę spokoju w tym pięknym pod­górskim krajobrazie. Na jednej z nich usiedli.

Po małej chwili doktor Gernot Grosser zaczął Erichowi Wienandowi - pisarzowi (!) wyjaśniać:

96

mój drogi, czcigodny, panie Wienand. Nawet wtedy, gdy tego szczególnie nie demonstrowałem. Lecz któregoś dnia dowie się pan, komu udało się wydostać pana z tego przy­krego obozu koncentracyjnego.

Erich Wienand szczerze się zdziwił. Wiedział bowiem dokładnie, że tym, który wpędził go tam, był nie kto inny, jak właśnie Grosser.

- A więc tak to jest naprawdę, mój drogi! Od dawna
znajduje się pan pod moją opieką - ja jestem naprawdę
szczerze panu oddanym przyjacielem. Może pan jak zawsze żądać ode mnie, czego pan tylko zechce. Ja niczego sobie bardziej nie życzę, jak tego, aby pan znów mógł pracować i wzbogacać literaturę światową!

Erich Wienand z wyraźnym sceptycyzmem odniósł się do tego oświadczenia.

To może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne dla pana.

- Oczywiście, jeśli nie będziemy działać rozważnie, to może to być niebezpieczne dla nas obu. Pan jednak, panie Wienand, może się czuć w tej chwili zupełnie bezpieczny. Na razie posiadam tu jeszcze jakie takie wpływy - a pan należy do moich najbliższych, a nawet faworyzowanych przeze mnie podopiecznych. Uczynię wszystko, żeby pana uchronić, ale oczywiście muszę to robić w rękawiczkach, z pewną ostrożnością, co pan chyba rozumie. Nie, lekko­myślny to ja nie jestem, ale i zbyt bojaźliwy też nie. Mam nadzieję, że pan mnie właściwie rozumie?

97

.98

Grosser wydał mu się teraz nieomal szczęśliwy. - Bardzo proszę, mój drogi - powiedział - niech pan mi to potwierdzi na piśmie. Ułoży pan stosowny tekst sam czy mam go panu podyktować?

E

rich Wienand przez kilka godzin po tej rozmowie szukał uspokojenia wśród zwierząt, które mu jeszcze pozostały.

Dopiero potem odważył się udać do kościoła Matki Boskiej w Martinshausen. Dźwigał ze sobą dość grubą, jakąś bardzo starą i mocno już zaczytaną książkę. Tkwiły w niej liczne zakładki, by łatwo mógł znaleźć miejsca, które chciał pokazać znajomemu duchownemu. Był niespokojny o niego.

Najpierw jednak, nim udał się na plebanię, wstąpił do kościoła, jakby miał zamiar pomodlić się; tym razem nawet mogło mu się to udać - nawet czuł, że było to konieczne.

99,

Odważył się teraz podejść kilka ławek bliżej ołtarza. Tam ukląkł na przyniesionej ze sobą książce.

Potem dopiero poszukał plebanii, gdzie w drzwiach na­tknął się na gosposię Geisbergera, niejaką panią Renatę Busch. Była to typowa, żeby ją właściwie określić, przedsta­wicielka bawarskiego ludu. Mądra i rubaszna jednocześnie, krzepka i zdrowa, energiczna i kłótliwa.

W każdym razie ten solidnie wyglądający „archanioł" zareagował dość nieprzyjaźnie na widok Wienanda przed drzwiami:

100

z rzadko u niego spotykaną gwałtownością. - Chyba pani sama nie wierzy w to, co pani mówi! A już chyba w ogóle nie ma to nic wspólnego z pani przewielebnym Geisberge-rem. On to pani na pewno potwierdzi. Chodźmy do niego, a on już pani wyjaśni, kim dla niego jestem, tak żeby pani nie miała w przyszłości takich wątpliwości.

Wiedziała. Widocznie szczere zdenerwowanie Wienanda spowodowało, że mówiła już teraz łagodniejszym tonem.

101

0 niego martwią. Ale że to się na gówno zda! przepraszam,
ale dosłownie tak mówili.

1 po co im jacyś świadkowie? Pan chyba te ich metody
zdążył osobiście poznać, co? A może nie chce pan już nic
o tych metodach wiedzieć? Jak to w zasadzie jest, gdy czło­
wieka się bije i bije? Mówi się wtedy? Czy rzyga się wreszcie
tym, czego się od bitego żąda? I czy to jest to, czego się pan
boi? Albo nawet najbardziej obawia?

Erich Wienand czuł się w tym momencie kompletnie wycieńczony, bliski omdlenia. Usiadł na schodach przed wejściem do plebanii i trwał tak ze spuszczoną głową, skur­czony i zgięty niemal wpół. Jego zlana potem twarz zdawała się dotykać ziemi.

Przygotowała pospiesznie Erichowi Wienandowi rozcień­czone wodą wino. A ten chwycił szklankę i wypił niemal jednym haustem, jakby miał ogromne pragnienie. Ona tym­czasem, mimo iż była znacznie młodsza, przypatrywała mu się z matczyną troskliwością.

Po chwili odezwała się:

102

Zdaje się, że ta myśl jest wszystkim na ogół znana. Ludzie nie pamiętają tylko o tym. Albo też nie chcą pa­miętać.

N

a północ od Schoenau, mniej więcej trzy kilometry od miasta, znajdowała się elitarna podoficerska szkoła artylerii przeciwlotniczej, której aktualnym i przypusz­czalnie ostatnim komendantem był pułkownik Wonnegut. Oficer z tak zwanej dobrej, bo starej jeszcze niemieckiej, a ściślej rzecz biorąc, pruskiej szkoły. Dostojny, wykształco­ny, dbający o suwerenność, wychowany w dyscyplinie i dbający o dyscyplinę żołnierz. Ale gdyby mógł, najchętniej byłby jednocześnie ojcem dla swych żołnierzy.

103

Lecz teraz, w tych z dnia na dzień coraz gorszych cza­sach i w obliczu zbliżającego się niewątpliwie końca wojny, pułkownik Wonnegut czuł się niezwykle zgaszony, a także przemęczony. Jeszcze kilka tygodni temu panowały tutaj zupełnie inne zwyczaje. Lecz tym, co go mocno załamało, było coraz więcej pojawiających się wokół rozbitych podod­działów, uciekinierów, żołnierzy mających dość wszystkiego, nie chcących już walczyć ani słuchać nikogo. Trudnych do ponownego zmobilizowania. Choć instrukcje w tej sprawie nadchodziły jednoznaczne. Rozbite pododdziały, bez wyraźnego dowództwa, należy zatrzymać, przeformować i pod nowym dowództwem jak najpilniej ponownie skiero­wać do walki z wrogiem.

Lecz te wycofujące się w popłochu gromady żołnierzy były już nie do skontrolowania. Zachwiało to jego wiarą w kunszt wojenny, a nawet groziło całkowitą jej utratą. Teraz bowiem murowane budynki i drewniane baraki, z ta­kim trudem przez niego wypielęgnowana szkoła, musiały zmieścić co najmniej trzykrotnie więcej żołnierzy niż uprze­dnio zaplanowano. Na wyasfaltowanych drogach koszaro­wych stało mnóstwo różnego rodzaju pojazdów. Wszędzie kręciło się dużo narzekających na wszystko żołnierzy. Mo­żliwości wyżywienia tej masy ludzi kurczyły się z dnia na dzień. Nawet w znajdującym się zwykle pod jego osobistą opieką kasynie nie można już było niczego dostać. No, może nie dotyczyło to tylko oficerów jego sztabu.

Ale to, co w tym wszystkim było najgorsze i co natych­miast spostrzegł doświadczony pułkownik - teraz mocno przemęczony - to fakt, że wśród oficerów, którzy znaleźli się w jakimś momencie na terenie szkoły, doliczył się aż trzech oficerów politycznych, czyli tak zwanych nazistowskich po-litruków. Od razu trzech tej maści w obrębie jego działania! A więc trudne, i to w trójnasób, do skontrolowania zagro­żenie, które należało jak najszybciej zminimalizować.

Pułkownik Wonnegut, jak też inni wehrmachtowscy do­wódcy przebywający w tym trudnym czasie na jego terenie,

104

szybko doszli do porozumienia, że taki oficer jak on --dowódca ważnej szkoły, ma prawo sam dobrać sobie odpo­wiedniego oficera politycznego - odpowiadającego jego za­miarom, skłonnościom i poglądom.

Lecz tym razem musiał się przyznać, że przy ostatnim wyborze politruka do szkoły mocno się pomylił. Gdyż ten wybrany podporucznik, nazwiskiem Himmlinger, wcześniej funkcyjny działacz Hitlerjugend, zagroził mu tu wkrótce świętą wojną - głoszoną przez Hitlera. A on - żadnej takiej wojny już nie akceptował. Tak więc obojętnie kim był ten Himmlinger - pułkownik sam postarał się o to, aby wysłano go na front. Zasługiwał na awans!

Po naradach z oficerami swego sztabu, przy czym przede wszystkim za radą swego najbardziej zaufanego oficera, porucznika Rabę, zastąpił „awansowanego" politruka in­nym - podporucznikiem Karstenem. Ten miał za sobą dłu­gą karierę działacza partyjnego, przy czym interesował się szczególnie kulturą - dziedziną, która w zasadzie nie powin­na być szkodliwa, nawet w obecnym, bardzo już zreduko­wanym działaniu szkoły.

Ale problem wynikł wkrótce z innym oficerem politycz­nym, który w tym czasie wylądował przypadkowo na terenie jego działania. Był w stopniu kapitana i nazywał się Abend-rot. Jak się okazało, chciał być nieporównywalnie ważniejszy od jakiegoś tam podporucznika, którego wybrał sobie puł­kownik Wonnegut.

105

- Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? - zapytał
pułkownik, prawdopodobnie by zyskać na czasie.

I otrzymał te dokumenty. Wynikało z nich, że kapitan Abendrot był wieloletnim już członkiem partii i to należą­cym do tak zwanych wyższych sfer partyjnych. Był swego czasu zastępcą szefa komitetu rejonowego w Tilsit, następ­nie szefem jednego z komitetów okręgowych na Śląsku, po czym awansował bezpośrednio do ekipy kierowniczej Ro-senberga, a więc działał także już na szczeblu centralnym. Jak się tu znalazł, tego nie zdążył jeszcze ustalić. W każdym razie był supernazistą.

Kapitan Abendrot natychmiast uczepił się tego.

106

człowiek jak pan, z takimi kwalifikacjami i doświadczeniem, mógłby je z powrotem wprowadzić na właściwe tory.

Lecz to, co miało z tego wyniknąć dla małego miasta Schoenau i jego okolic, które i Erich Wienand zamieszki­wał, wkrótce miało się dopiero okazać. Rozpoczęło się nowe przedstawienie w tym i tak już brudnym i zasmrodzonym „teatrze" miejskim. Niejeden miał sobie w nim jeszcze przy­trzasnąć swoje wyciągnięte do tej gry łapy.

Wraz z pojawieniem się Abendrota rozpoczęła się tutaj bowiem bezpardonowa walka.

E

rich Wienand zmęczonym krokiem powracał do swego domu. Chciał jak najprędzej znów znaleźć się w swojej bezpiecznej, jak mu się wydawało, piwnicy. Najszybciej można było do niej dojść przez ogród i wchodząc tylnymi drzwiami. Spostrzegł przy tym swoją żonę Elwirę; do tego jeszcze z porucznikiem Warnhagenem. Siedzieli na ławce, na której sam zwykle odpoczywał. Wyglądało tak, jakby czekali na niego. Uśmiechnęli się nieśmiało, przyjaźnie, gdy go zobaczyli; on również odpowiedział im takim uprzejmym uśmiechem i zatrzymał się w odpowiedniej odległości od nich - przypuszczalnie celowo.

107

- To dobrze! - zawołała z zadowoleniem Elwira. - Chy­
ba więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby przez
chwilę porozmawiać z panem Warnhagenem.

Porucznik podniósł się i stanął przed nim w poprawnej postawie. Nie był przy tym ani szczególnie radosny, ani zbyt chłodny.

Elwira wycofała się po chwili, tak że Erich Wienand nie miał w zasadzie innej możliwości, jak przyjąć zaproszenie na rozmowę. Szedł więc za Warnhagenem, który ciągnął go do domu na pierwsze piętro, do pokoju, który był wcześniej jego własnym gabinetem.

Znalazł się w tym pomieszczeniu po raz pierwszy po wielu miesiącach. Zobaczył znów swój lśniący czerwony ornamentowy dywan na podłodze, a także wypełnione po brzegi półki z książkami; w oknach tiulowe firanki, któze dało się opuszczać przy nadmiernym słońcu. Wszystko wy­glądało tak, jakby nic się tu nie zmieniło przez te kilka miesięcy. Ale cóż, kiedy nic z tego nie należało teraz do niego.

Erich Wienand usiadł na jednym z dwóch wygodnych skórzanych foteli stojących tuż przed oknami mansardowy­mi. Nie czuł się tu teraz dobrze i najchętniej opuściłby jak najszybciej ten tak bliski mu do niedawna gabinet. Zwrócił się zatem bez specjalnego ociągania się do porucznika:

- A więc co takiego pragnie mi pan przekazać?

Nie zrobił tym razem wstępu typu - jeśli pan pozwoli, panie Warnhagen.

Za to Warnhagen zaczął niezwykle uprzejmie:

- Jeśli pan pozwoli, panie Wienand, to pragnę pana
poinformować o pewnej ważnej sprawie. - Jego głos stawał

108

się z każdą sekundą pewniejszy, jakby to, co miał przekazać, nie podlegało dyskusji. - Jest to bowiem pewna sprawa, co do której nie chciałbym pana zbyt długo trzymać w nieświa­domości. Zwłaszcza pana.

Wienand nie okazał, że go ta wiadomość zaskoczyła. Nadal zachowywał ostrożną obojętność.

Mój Boże - pomyślał Wienand - czyżby uważali mnie za ślepca! Żeby urządzić takie przedstawienie! Tego nie zakła­dał nawet w najśmielszej wyobraźni. I on miałby w to uwie­rzyć? Z jednej strony wielkoniemiecki bohater, a z drugiej -przytulona do niego jakaś słabowita, spłoszona, zalęknio­na - do tego chorowita dziewczyna? To tak jakby wpuścić do jednej klatki przestraszonego królika i dobrze wykarmio-nego i wytresowanego owczarka.

109

poparcie, ale oczywiście tylko wtedy, jeśli pan, szanowny panie Wienand, nie potępi tego rodzaju związku.

Co do tego Warnhagen był zdaje się przekonany. Wie­nand wypowiadał te słowa z niezwykłą uprzejmością - tak rzeczywiście myślał. Warnhagenowi wydawało się nawet, że Wienand przytakiwał przy tym głową. Jeśli nawet nie jemu, to z pewnością samemu sobie.

G

dy tylko Erich Wienand wyszedł ze swego byłego gabinetu, natychmiast pojawiła się w nim jego żona Elwira. Rzuciła się na Horsta-Heinza całym swoim ciałem, czuła, jak ją obejmował, przywarł do niej i zaczął gorąco całować jej włosy, czoło, policzki. Ona jednak najpierw chciała się dowiedzieć:

Poczuł, jak jej ciało pod wpływem jego dotyku zaczęło drżeć, ale nie broniła się.

110

Mieli wypełnione rozkoszą blisko piętnaście minut, które potem się jeszcze przedłużyły o dalsze prawie dziesięć mi­nut. Gdy wreszcie oderwali się od siebie - musieli ode­rwać - obowiązki ją wzywały, byli pełni nadziei. Wszystko układało się dobrze, jak zaplanowali - tak przynajmniej im się wydawało.

Gdy tylko Elwira oddaliła się, w byłym gabinecie Wie-nanda natychmiast pojawił się podoficer Thomas Tummler. Tak jakby czekał pod drzwiami na jej wyjście. Okrągły, dobrze odżywiony jegomość w mundurze, o różowej cerze i fałszywym spojrzeniu. Tummler trzykrotnie co prawda zapukał do drzwi, ale nie czekając na zaproszenie, otworzył je i po prostu wszedł do środka.

- No, widzę - stwierdził poufale - że znów ją wyrucha-­
łeś, co? I jak, dobrze było? Musi być niezła, co? Zresztą głód
jest najlepszym kucharzem.

Widocznie ten podoficer mógł sobie pozwolić przy swo-

111

im poruczniku, oczywiście tylko w cztery oczy, na te dość ordynarne uwagi. Tummler był od trzech lat najbardziej zaufanym podoficerem Warnhagena, więcej - niemal jego opiekunem, a przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Nie­którzy określali go jako cień porucznika i to nawet w naj­trudniejszych godzinach. Odpowiedzialny za żarcie, alkohol i baby, a także związane z tym lekarstwa na trawienie, od bólu głowy i środki antykoncepcyjne.

- Mógłbyś mi oszczędzić swoich obleśnych uwag, Tho­
masie - odpowiedział mu Horst-Heinz, będąc w dobrym
nastroju. - Chociażby dlatego, że to, co tutaj podejmuję,
nie odbywa się tak zupełnie bez twojej inspiracji. Chodzi
tylko o to, abyśmy obaj, możliwie zdrowo i cało i w odpo­
wiednim momencie wyszli z tego szczęścia.

Był to temat, na który dosyć często rozmawiali, czasami nawet przez długie godziny, przy wielu butelkach. Ale teraz te dobrodziejstwa wojny zdawały się nieuchronnie zbliżać do końca. Obaj chcieli wyjść z niej, jak to się mówi, z tar­czą - zwycięsko. Przegranymi i to głupio przegranymi w żadnym wypadku nie chcieli być. Przynajmniej w tym punkcie absolutnie zgadzali się ze sobą.

Tummler usiadł w skórzanym fotelu, w którym jeszcze przed niecałą godziną siedział Erich Wienand. Z tego miej­sca musztrował teraz swego porucznika, by przynajmniej doprowadził do porządku rozporek. Tummler mrugał przy tym do niego poufale i uśmiechał się ze zrozumieniem.

- Cieszę się, Thomasie. Bo w ten sposób koniec wojny
nie rozdzieli nas - będziemy dalej blisko siebie.

112

113

Życiorys Ericha Wienanda Część czwarta

W roku 1899 miał trzynaście lat. Ostatnie trzy lata - z wy­jątkiem ferii i świąt - spędzał u swoich dziadków w Berlinie. I to nie w pokoju wynajmowanym dla studentów, ale w tym, który babcia Emma zajmowała wraz z dziadkiem Alfredem. Tam właśnie kazała wstawić łóżko dla swego kochanego „ma-tego".

Istniała fotografia tego pokoju, na którą niemal pół wieku później natrafiła Konstanza Reibert w gabinecie Ericha Wie­nanda. Ta fotografia leżała w jakimś rogu na półce, w wąskim pudełku pełnym starych dokumentów. Na zdjęciu widoczny był duży pokój z ogromnym stołem pośrodku. Ściany były zastawio­ne regałami, na których stały „legiony" książek. Łóżka wciśnię­te między te regały w trzech narożnikach sprawiały wrażenie zagubionych w tym olbrzymim pokoju.

Jeszcze inna fotografia przedstawiała pomieszczenie piwnicz­ne zastawione różnymi przedmiotami, aparatami, przyrząda­mi, tablicami matematycznymi. To była pracownia dziadka -naukowca, w której mimo pozornego chaosu istniał w pełni przemyślany porządek. W każdym razie oznaczało to, że nie­zwykły dziadek Ericha Wienanda dysponował aż dwoma po­mieszczeniami. Gabinetem do pracy, w którym się także spało, oraz pracownią, w której przeprowadzał swoje badania i przy­gotowywał nowe rozwiązania patentowe.

Pilna i niewątpliwie pracowita Konstanza Reibert, wiedzio-

115

na swoim twórczym instynktem, dokonała również odkrycia pewnej niewielkiej książeczki, która nosiła tytuł Czary wielkich przeobrażeń. Wspomnienia pewnego niemieckiego inżyniera.

Jej autorem był niejaki Emanuel Merker, profesor doktor, który zyskał sławą jako budowniczy okazałych mostów kolejo­wych. Był to jeden z tych studentów, którzy w czasie nauki w Berlinie znaleźli kwaterą i opiekę u rodziny Goldachów.

„Goldach, Steinstrasse koło Kurfurstendamm, uchodził za jeden z najlepszych domów dla studentów, dla takich jak ja, którzy musieli się liczyć z groszem" - napisał w swych wspo­mnieniach Emanuel Merker.

„ U Goldachów można było znaleźć szczerą, rodzinną atmosfe­rę, pełne utrzymanie i to za zaledwie sześćdziesiąt marek miesięcz­nie. Nie było łatwo dostać jedno z czterech do sześciu miejsc, które wynajmowali studentom. Lecz ten, kto miał szczęście tam wylądo­wać, chciał już do końca studiów tam pozostać. I to prawdopodob­nie nie tylko z powodu stosunkowo niskiej ceny.

«Mama Emma», jak z wymaganym respektem zwracano się do niej, wszystkich traktowała jak własne dzieci; z równą miłością, jak i surowością. Zwracała uwagę na czystość, dbała też o spokój, opiekując się każdym z wyważoną serdecznością. Była tolerancyj­na, a równocześnie sroga, z matczyną energią. Bez przerwy oto­czona co najmniej tuzinem osób, którymi musiała się zajmować.

Jej mąż, Alfred Goldach, wynalazca i pracujący niemalże naukowo, w porównaniu z jej rubasznym usposobieniem był raczej delikatnym człowiekiem. Niezwykle oszczędny w sło­wach, który jeśli pozostawał po wspólnej kolacji w dużej kuch­ni — wypijał co najmniej ćwierć litra francuskiego wina. Nato­miast odzywał się wówczas, jeśli ktokolwiek ze studentów potrze­bował jego rady; a w szczególności gdy dotyczyła ona spraw rozwoju techniki. Posiadał w tym zakresie nie tylko wiedzą praktyczną, ale głęboką znajomość praw fizyki, matematyki, geometrii. Od niego więcej można się było nauczyć niż od niejednego profesora uniwersytetu. Jego wykłady nacechowane były prostotą, sprowadzeniem wszystkiego do jasnych reguł. Był człowiekiem absolutie wyjątkowym.

Przebywał tam również w tym czasie, o ile dobrze sobie przypominam, pewien chłopiec imieniem Erich. Prawdopodobnie jeden z wnuków wielce czcigodnych państwa Goldachów, który kilka lat później ujawnił się jako pisarz. Nie wypowiadając się na temat jego twórczości, mogę tylko powiedzieć, iż wówczas był małym, skromnym, powściągliwym chłopcem. Często siedział z nami w kuchni, przeważnie milcząc, albo przebywał w pra­cowni dziadka. Nic z technicznego geniuszu dziadka nie zna­lazło jednak, o ile wiem, odbicia w jego książkach".

Erich Wienand uczęszczał wówczas do gimnazjum Cesarza Wilhelma w Berlinie - Charlottenburg. Ale i tam okazał się raczej samotnikiem, a jego oceny były dość przeciętne. Świadec­twa, jakie otrzymywał, z pewnością nie zadowalały ambicji jego ojca. W jednej z opinii na jego temat można było przeczytać:

„ Uczeń E. W. jest bardzo uzdolniony, choć brakuje mu umie­jętności dłuższej koncentracji. Również jego umiejętność współżycia ze społecznością szkolną pozostawia wiele do życzenia. Szczególnie odstaje od kolegów pod względem rozwoju fizycznego. Nie można mu jednak odmówić wielkiej pracowitości i samozaparcia ".

Opinia ta w sumie jest nie najgorsza, tak więc i radca sądowy Wienand uznał w końcu tego rodzaju wyniki za zado­walające. Wiedzę syna starał się jednak uzupełniać przy każdej nadarzającej się okazji, szczególnie podczas ferii wielkanocnych, Zielonych Świąt, letnich wakacji, Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Gdyż te Erich, zgodnie z umową, spędzał na łonie rodziny, a więc w Priesnitz na Pomorzu.

Na ten temat, kilkadziesiąt lat później, wypowiedział się jego o dwa lata starszy brat Hermann, wówczas już emerytowany generał.

„Nie chcę od razu twierdzić, że nasz ładny i miły, wówczas maminsynek, od początku wydał mi się jakiś inny. Nie, nawet bardzo starał się, żeby tak nie było. Był bardzo rodzinny, gdy byliśmy razem — robił wszystko, aby się przypodobać. Miał nawet wiele ciekawych pomysłów. Dużo, zawsze dużo czytał, w zasadzie wszystko, co wpadało w rękę - nawet książki praw­nicze ojca i zbierane przez niego czasopisma specjalistyczne.

To było wręcz nieprawdopodobne, jak on wówczas próbował się podlizywać ojcu. Chodził z nim do sądu. Potrafił godzinami cierpliwie przesiadywać na różnego rodzaju rozprawach, a wie­czorem jeszcze prosić o wyjaśnienie i jakieś dodatkowe komenta­rze. Co oczywiście przez ojca przyjmowane było z wielkim zadowoleniem - on starał się w każdym razie być jego kocha­nym, ulubionym synem. Jakby mu było tego jeszcze mało, przy każdej okazji zabiegał również o względy matki — nosił jej wodę, rąbał drzewo, uważnie przyglądał jej się przy gotowaniu. Bar­dzo starał się wejść również nawet w mój świat zainteresowań i brać w nim jakiś udział.

Ujawniło się to szczególnie wtedy, gdy otrzymałem zaszczyt­ne zadanie urządzenia w naszym mieście wzorowego klubu młodzieżowego. Na jego ścianach, obok flagi, godła i proporczy­ków, umieściliśmy różne, rdzennie niemieckie powiedzenia. Nie musiałem nawet specjalnie prosić Ericha, aby pomógł mi w ich ułożeniu. Miał od ręki bardzo wiele pomysłów, niektóre z nich, muszę przyznać, były naprawdę bardzo efektowne.

Na przykład takie powiedzenie: ^Niemiecka młodzież — nie­miecką cnotą; nigdy skłóconą - zawsze zjednoczoną!» Albo takie: «Niemiec nie pyta, wie, że serce ma niemieckie!». Albo jeszcze inne, jakie pamiętam: «Ten świat jest zdrowy dzięki młodym niemieckim istotom».

I tak w tym duchu, jeśli nawet przeze mnie inspirowanych, to jednak przez niego sformułowanych. Bardzo na czasie wów­czas. Ich wymowa w każdym razie przyniosła mi znaczny rozgłos. A on nic tylko uśmiechał się na widok mojego zadowo­lenia. Coś już wtedy kryło się za tym - tak sądzę dzisiaj".

G

dy Erich Wienand znów znalazł się w swojej piwnicy, pojawił się u niego Strassner, komendant policji w Schoenau. Niezapowiedziany.

Zszedł do niego na dół. Już ze schodów wołał głośno:

- Niech się pan niczego nie obawia, panie Wienand! Chciałbym panu złożyć tylko małą, przyjacielską wizytę!

118

To, co przede wszystkim zainteresowało Strassnera, to było samo pomieszczenie piwniczne, w którym zamieszki­wał Wienand. Zaczął się po nim dokładnie rozglądać z przy­mrużonymi, ale uważnie rejestrującymi wszystko, oczyma. Po chwili stwierdził:

Komendant miejscowej policji przytaknął. Znów zaczął się dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, jakby badał wzrokiem przedmiot po przedmiocie. Po chwili ponownie stwierdził:

119

Oczy komendanta policji jeszcze bardziej się zmniejszyły; może po to, by nie można było z nich nic wyczytać.

- Ale chyba panu wiadomo, kto tego osobiście dokonał?
Na to już musiał Wienand odpowiedzieć pozytywnie:

Ostatnie promienie słoneczne oświetlały piwnicę, także ich, by wkrótce ześliznąć się do ich stóp. Szybko zapadająca ciemność obejmowała ich twarze, jak welon, który coraz bardziej otulał ich postacie.

Strassner zapytał:

120

ność. Ale tym razem bał się powiedzieć tego, co naprawdę wiedział.

Wienand zaniemówił. Ponownie. Na bardzo długo. Ko­mendant Strassner ruszył powoli w kierunku schodów, ale nim zaczął na nie wchodzić, zatrzymał się i powiedział niemal rozkazująco:

- Gdyby ktoś próbował się tu do pana dostać, to niech
pan ucieka - po prostu znika. Niech pan podczas następ­
nego spaceru rozejrzy się za jakąś kryjówką. Niech pan
poprosi żonę o mój numer telefonu. A teraz, panie Wie­
nand - dużo szczęścia.

Nim Erich Wienand zdążył zareagować, komendant po­licji zniknął. Erich podszedł pospiesznie do okna i spuścił grube, nie przepuszczające światła zasłony. W piwnicy zro­biło się nagle ciemno. Jakby zapadła wokół niego noc.

5

W

godzinach wieczornych tego dnia, w połowie kwietnia 1945 roku, do Schoenau przybyła swego rodzaju grupa specjalna transportująca więźniów. Na jej czele stał pewien podporucznik nazwiskiem Schwarzdorf; w jej skład ponadto wchodził: jeden sierżant, jeden podoficer i dwóch starszych szeregowych. Przewozili w starym, niemal rozwa­lającym się już samochodzie ciężarowym dwunastu więźniów. „Ładunek specjalny", jak to się nazywało.

Ten tak zwany ładunek pochodził z Noch-Lebenwesen i ubrany był w obozowe pasiaki. Siedzieli na gołych deskach na podłodze w przykrytym szczelnie plandeką samochodzie. Mieli zabronione wyglądanie spod plandeki, nawet przez szczeliny znajdujące się w niej. Byli to - jak ich określano -szczególnie niebezpieczni więźniowie obozu koncentra­cyjnego - w tym i Żydzi. Prawdopodobnie grupa specjali­stów od urządzeń elektronicznych pracujących na potrzeby przemysłu lotniczego. Mieli zostać przerzuceni do bezpiecz­niejszego rejonu, jak zakładano, w okolice Norymbergi.

Lecz ten cel podróży - południowe rejony Norymbergi -został w tym czasie zajęty przez Amerykanów, a więc tym samym odcięty od Rzeszy. Zatem ich cel podróży przestał po prostu istnieć! Tak więc „ładunek" w zasadzie przewo­żono nie wiadomo dokąd. Tymczasem transportujący byli wielce zainteresowani, niemal obsesyjnie, pozbyciem się gdziekolwiek kłopotliwego, a nawet niebezpiecznego w tym

122

momencie dla nich „frachtu". By potem także móc samemu po prostu dać drapaka, gdzieś rozpłynąć się, zniknąć.

Tymczasem jednak dotarli do Schoenau, gdzie odpowie­dzialny za „ładunek" podporucznik Schwarzdorf ponownie próbował się go pozbyć. Udał się więc przede wszystkim do najwłaściwszego, jak sądził, miejsca - na posterunek policji. Tam zamierzał przekazać więźniów na przechowanie. Lecz pech chciał, że podporucznik Schwarzdorf trafił akurat na takiego, a nie innego Strassnera, który zbywającym tonem oświadczył:

Strassner zawsze chemie lubił udzielać rad, zwłaszcza takich, które go nic nie kosztują.

- Ponieważ należycie do Wehrmachtu, panie podporu­
czniku, proszę się zameldować u komendanta wojskowego
miasta. Od jakiegoś czasu mamy takiego, może będzie się
czuł kompetentny w waszej sprawie. A jeżeli nie, to mogli­
byście spróbować szczęścia w szkole artylerii, jaką tutaj też
mamy. Już ktoś z nich panu chyba pomoże, my w każdym
razie nie.

Gdy dojechali kilka kilometrów dalej do koszar szkoły artylerii, nie chciano ich tam wpuścić. Przy bramie pojawił się oficer dyżurny, obejrzał transport i dokumenty, które mu przedstawił podporucznik. I - uprzejmie rozkładając ręce -oświadczył:

- Bardzo mi przykro, panie kolego, ale u nas nie ma już
gdzie szpilki wetknąć i to już od kilkunastu dni. Raz po raz
lądują tu jakieś rozbite pododdziały, i wszystko, nawet hala
sportowa, piwnice, pomieszczenie kantyny, jest dokładnie
zajęte. Może znalazłoby się jakieś miejsce dla pana, pań­
skich żołnierzy i pojazdu, ale absolutnie nie możemy przyjąć
waszego towaru. Nie, w żadnym razie tych ludzi.

123

Gdy kilkanaście minut później transport zatrzymał się przed wojskową komendanturą miasta - podporucznik przeczytał na tablicy, iż poszukiwany przez niego urząd jest już oficjalnie zamknięty. Godziny pracy komendantury były od 9.00 do 12.00, a po południu od 15.00 do 18.00. Mimo to podporucznik Schwarzdorf udał się do środka - już tym wszystkim zmęczony, rozdrażniony, nie mogąc od kilku dni pozbyć się swego ładunku. W budynku natrafił na zastępcę komendanta, także podporucznika, który z pewnym wyraź­nym zdziwieniem, rozłożywszy ręce, wyjaśniał:

124

jacielu, to się lubi rzucać na płuca. To wszystko, drogi kompanie - Sieg Heil! Albo - dużo szczęścia, żeby wreszcie gdzieś pozbyć się swojego balastu.

Podporucznik Schwarzdorf pożegnał się i odjechał ze swymi ludźmi, którzy przez cały czas bacznie strzegli dwu­nastu transportowanych więźniów. Zainspirowany przez podporucznika z wojskowej komendy miasta, Schwarzdorf skierował transport w kierunku południowych zabudowań Schoenau. Tam zatrzymali się przy jednej ze stodół, stojącej na skraju łąki. Dowódca konwoju zarządził rozpalenie ogni­ska, tak żeby można było odgrzać otrzymane konserwy i zagotować wodę na herbatę. Gdy już rozpalono ognisko, ni stąd, ni zowąd pojawił się jakiś patrol wojskowy.

Było to dwóch żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszy­nowe. Stanęli na szeroko rozstawionych nogach, przybiera­jąc groźne miny. Jeden z nich poinformował:

Gdy patrol się oddalił, nie bez wyrażenia wcześniej swego niezadowolenia, podporucznik Schwarzdorf odszedł kawa­łeczek od ogniska, siadając na niewielkim pieńku. Z tej odległości obserwował swoich żołnierzy, a w szczególności sierżanta. Potem rzucił okiem na dwunastu więźniów, któ­rych transportował - ubranych w workowate pasiaste ubra­nia, drżących, przerażonych, a mimo to wykonujących wszystkie polecenia. Musieli być głodni, ale żaden z nich nie odważył się sięgnąć po cokolwiek z ogniska. Niewątpli­wie też marzli, jak zresztą podporucznik i jego żołnierze,

125

którzy co chwilę chuchali w dłonie. Kwietniowe noce były wciąż jeszcze bardzo zimne.

Schwarzdorf podniósł się, by również ogrzać sobie zma­rznięte nogi. Jego sierżant - nazwiskiem Krüger, Adolf -natychmiast, mimo iż nie wołany, pojawił się przy nim.

W milczeniu przeszli przez łąkę w kierunku pobliskiego lasu brzozowego. Niedaleko przed nim natrafili na ciemno połyskujące bagnisko. Zatrzymali się i oddali najpierw mocz, stojąc obok siebie.

Co też zaraz potem zostało faktycznie wykonane. Gdzieś w końcu trzeba było upłynnić tych, dla których nigdzie nie można było znaleźć żadnej kwatery.

Te biedne kreatury wylądowały więc w głębokim bag­nie - w środku romantycznie rozciągającego się wokół krajobrazu: świeżo zazielenionych brzózek, rosnących tuż za bagnem, przed którym rozciągała się wiosenna zielona łąka jak miękki gruby dywan. A nad nią, na przejrzystym wio­sennym niebie migotały gwiazdy zgrupowane wokół wielkie­go wozu, widocznego w całej okazałości jak na dłoni.

Nie musieli zatem nawet kopać grobu, jak to zresztą często było praktykowane. W tym bagnie cała załatwiona dwunastka znikła szybko pod powierzchnią. Została, jak to się mówi, wchłonięta przez ziemię. Bez słowa zapadali się w tym głębokim grzęzawisku.

Między nimi znajdowali się, jak się potem okazało - znani naukowcy, również były asystent Alberta Einsteina, któremu

126

nawet dane było przez długi czas prowadzić zajęcia nad pra­ktycznym wdrażaniem jego teorii pola. Było także dwóch innych jego uczniów, jeden chemik - prawdopodobnie nawet laureat Nagrody Nobla, jak też jeden światowej sławy balista. Cała ta elita znalazła swój koniec w tym bagnie.

Sierżant zastosował w tym celu karabin maszynowy, któ­ry osobiście obsłużył. Pozostali musieli jedynie przenieść zwłoki i wrzucić je do bagna. Przy tym trzech, którzy oka­zywali jeszcze oznaki życia, zostało dobitych strzałem w po­tylicę. Zobowiązany do tego poczuł się osobiście podporu­cznik Schwarzdorf.

- To - jak to potem określił z pełnym przekonaniem -
było aktem tak zwanej wyższej konieczności. Zrobił to, by
ci ludzie nie musieli cierpieć - a więc było to swego rodzaju
humanitarnym aktem łaski i tak należałoby na to popatrzeć.
Zresztą gdyby nie wyraźna sugestia miejscowej wojskowej
komendantury, może by w ogóle tego nie zrobił.

Miejsce tego zabójstwa i utopienia zwłok znajdowało się w bezpośredniej bliskości Welpenhof; dokładnie na granicy między posiadłością Ericha Wienanda a jego najbliższego sąsiada - Leitmanna.

Następny poranek, który wkrótce nastąpił, zapowiadał wspaniały dzień. Wschodzące słońce pokrywało to miejsce, jak wszystkie inne wokół, niezwykle przyjaznymi promienia­mi. Nie było jednak na nim ludzi.

W

czesnym przedpołudniem tego dnia porucznik Horst--Heinz Warnhagen, obudzony rano przez Elwirę i przez nią - ku swojemu zadowoleniu - uszczęśliwiony, udał się na śniadanie do przestronnej kuchni Welpenhof. Jedzenie przygotowane dla niego stało już na stole. I do tego oczekiwała tutaj, z pewnością na niego, Elfie.

- Jak miło pana zobaczyć z samego rana - zawołała ra­
dośnie. - Dobrze się więc zaczyna dla mnie dzień. Nawet
bardzo dobrze.

127

- Milszego powitania, szanowna panienko, kochana,
najdroższa Elfie, nie mógłbym sobie nawet życzyć.

Spoglądała na niego rozpromienionym, ale nie uległym wzrokiem. Może tylko nieco przestraszonym.

- Przygotowałam panu, za namową mamy, dobre śnia­
danie. Mam nadzieję, że mi się to udało i będzie panu
smakowało.

Zapewnił ją, że jest o tym przekonany. Usiedli obok siebie na ławce przy stole, który stał pod samym oknem. Przy czym porucznik uznał za właściwe wziąć jej ręce w swoje dłonie. Elfie gwałtownie jednak wyrwała je, jakby dotknęła gorącego żelazka.

Spoglądała na niego jak na kogoś z niebios. Dla niej on był bowiem Zygfrydem i Lohengrinem jednocześnie - po­stacią symbolizującą najbardziej znanych jej bohaterów le­gend. Był wszystkim, co znała dotąd najlepszego; tak też patrzyła na niego w tej chwili.

128

Czuł wyraźnie, co miała na myśli. Pewną bo jaźń i strach przed tym, co może w wyniku tego nastąpić. Ufać jego słowom czy też uciec w tej chwili jak najdalej od niego. Uznał jednak za przedwczesne, aby objąć ją w tej chwili tak prawdziwie, po męsku, i przytulić; nie, na to było jeszcze za wcześnie - przemknęło mu przez myśl. Może będzie można to zrobić podczas wieczornego spaceru, jak sobie w tej chwili zaplanował.

- Musimy zrobić jak najlepszy użytek z naszego uczu­
cia - powiedział cicho do niej. - Że się na to zgadzasz, moja
kochana Elfie, o tym jestem mocno przekonany.

T

ymczasem jednak szef stacjonującej w Welpenhof bate­rii przeciwlotniczej, czyli porucznik Heinz-Horst Warnhagen, postanowił udać się na stanowisko ogniowe do swych żołnierzy, by ich podtrzymać na duchu. Był w do­brym humorze, po wielce obiecującym porannym spotkaniu z małą Elfie.

Idąc przez ogród, natknął się niespodziewanie na podofi­cera Tummlera. Ten wydawał się mieć jakieś zmartwienie, gdyż gdy tylko spostrzegł swego szefa, od razu zagrodził mu drogę.

- Tylko nie mów, że masz jakieś kłopoty! - zawołał do
niego już z daleka Warnhagen. - Wyglądasz, jakby nie wiem

129

jakie nieszczęście cię spotkało. Tymczasem wszystko układa się przecież pomyślnie, zgodnie z planem. Czyżby było inaczej?

Na co Tummler, gdy już szli obok siebie przez ogród, zaczął informować:

- Krótko przed północą zauważono z naszych stanowisk
ogniowych niewielkie ognisko. Rozpalili je jacyś ludzie.
Nawet dość niedaleko od naszych pozycji, o czym natych­
miast poinformowano „małego Karlemanna". Ten wysłał
dwóch ludzi na zwiad. Ot, żeby sprawdzić, kto, co - tak na
wszelki wypadek. Tyle to on się już nauczył.

Karlemann był świeżo upieczonym podporucznikiem; zupełnie niedawno ukończył szkołę oficerską i od razu wy­lądował jako oficer w baterii Warnhagena, a ten przydzielił mu plutony ogniowe. Wraz z żołnierzami mieszkał pod namiotem, podczas gdy Warnhagen z Welpenhof dyrygował całością.

130

T

ym, który teraz wkroczył do akcji w Schoenau, był uważający się za superważnego kapitan Abendrot -oddany bez reszty partii i działający w Schoenau w jej imie­niu. Udał się do kierownictwa partyjnego rejonu, z którym utrzymywanie łączności, bez względu na to gdzie się znaj­dował, uważał za swój święty obowiązek.

Doskonale wiedział, iż nie zastanie tam szefa - chciał jednak z nim rozmawiać. Spotkany w sekretariacie urzędnik partyjny, zapytany o szefa, rozłożył przed nim w znaczącym geście obydwie ręce i pokręcił przecząco głową.

131

w każdym razie nie przechodzić nad tym do porządku dziennego - grzmiał oburzony Abendrot.

Po tych słowach kapitan Abendrot bezzwłocznie odszu­kał burmistrza. Nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do jego gabinetu, rzucając mu na biurko swoje dokumenty.

- Niech pan na to popatrzy! Tylko dokładnie, radzę
panu!

Burmistrz wziął je do ręki i po zapoznaniu się z nimi stwierdził, że oto stał przed nim jeden z tych dotąd „wiel­kich" Niemców. Na to jednoznacznie wskazywały jego do­kumenty. Tym bardziej więc postanowił je teraz - w obawie przed utratą stanowiska - respektować. Zapytał zatem z niezwykłą uprzejmością:

Breisgauer poczuł się osaczony, jak ciężko ranne zwierzę, które wpadło w sidła i czuje, że koniec jest bliski.

132

się uzyskać specjalne upoważnienie dla mnie w kierownic­twie okręgu w Monachium - żebym ja objął tutaj czasowo komisarycznie kierownictwo partyjne rejonu.

Burmistrz skinął głową. Poczuł w tym momencie nawet taką ulgę, że aż z zadowoleniem potajemnie zacierał ręce. W ten sposób bowiem pozbył się kłopotliwego urzędu ofi-

133

cjalnego zastępcy szefa rejonowego komitetu partyjnego. A przy okazji także nadzoru nad Strassnerem. A może nie? Tymczasem Abendrot kontynuował niewzruszenie swoją wizję zatrzymania wroga i ostatecznego zwycięstwa.

Breisgauer miał już w tym momencie fatalne przeczucie. Czyżby Abendrot miał na myśli tego na przykład Ericha Wienanda? W końcu nie byłoby to aż takie znowu przesa­dzone. Ale jak powinien na o zareagować? Jak zareaguje Strassner?

Życiorys Ericha Wienanda Część piąta

Przez następne lata - mniej więcej do 1902 roku, gdy ukoń­czył szesnaście lat - niewiele wydarzyło się godnego uwagi w życiu Ericha Wienanda. Dowodem tego mogą być przede wszystkim rozmowy, jakie Konstanza Reibert przeprowadziła na jego temat z najmłodszymi dziećmi Goldachów, a zwłaszcza z Ireną, tą wielostronnie uzdolnioną sprzedawczynią. Wyszła ona potem za mąż za oficera z pierwszej wojny światowej, który po wojnie wstąpił do SA i został w tej organizacji gruppenführerem.

Irena - z domu Goldach, po mężu Ouandt-Burgenlander -jej mąż zmarł w ostatnim roku wojny po „ciężkiej chorobie". Przy czym szeptano tu i ówdzie, że po prostu zapił się na śmierć. Ale niektórzy mówili, iż ten tajemniczy zgon nastąpił w wyniku jakiegoś oszczerstwa. Natomiast w oficjalnym powiadomieniu o śmierci znalazły się sformułowania: „Oddał życie... za naród i ojczyznę... Filhrera i Rzeszę... ".

No dobrze, tyle o jej mężu. Nie mniej interesujące są jej wyznania na temat Ericha.

- Mały, lecz bardzo miły i niezwykle skromny, dobrze uło­żony chłopiec. Zwykle przesiadywał gdzieś w kącie. Widywałam go niemal zawsze z jakąś książką w ręku, wziętą z biblioteki ojca. Miał specjalne pozwolenie ojca na korzystanie ze wszyst­kich znajd-ijących się tam książek, podczas gdy my pozostali -jeśli chcieliśmy stamtąd coś wziąć - musieliśmy mieć za każdym

135

razem osobne zezwolenie ojca. To samo dotyczyło mieszkających u nas studentów.

Wkrótce okazało się, że ten mały, ale bystry chłopak nie tylko uważnie przysłuchiwał się wszystkim rozmowom w kuchni, ale jeszcze zabierał w nich głos. Nic zdawało się nie uchodzić jego uwagi. Nawet nasze spory prywatne, jak też naszych przyjaciół, które jako dzieci i dorastająca potem młodzież, nieraz mieliśmy. Nasza mama Emma pozwalała nam, a nawet zachęcała nas, aby przyprowadzać do domu każdego, kto w danej chwili bywał dla nas w jakiś sposób bliski - a więc koleżanki i kolegów, przyjaciół i narzeczonych.

Przy czym Erich - szczególnie w moim wypadku — za­czął się mieszać w moje prywatne sprawy. No tak, byłam w końcu tylko o parę lat starsza od niego i - tak mi się wydawało - podobałam mu się. W każdym razie zalecał się do mnie — traktował mnie jak kobietę — nie wiem, czy to jest dostatecznie jasne, co przez to pragnę powiedzieć. Ten chłopiec w każdym razie, w jakimś sensie, zdaje się, przedwcześnie dojrzał.

W dodatku Erich zaczął zazdrośnie traktować przyprowa­dzanych przeze mnie kolegów. I nawet z czasem ich oceniać. Wydawać na ich temat opinie, czasami nawet dość uszczypli­we - mimo iż działo się to zawsze w zaufaniu, że tak się wyrażę - w cztery oczy.

Na przykład przypominam sobie — i to dość dokładnie — że jednego z moich przyjaciół, pewnego nauczyciela pracującego w szkole podstawowej, nazwał typem - „dyrygenta, który chce wszystkimi dyrygować". Przezwał go nawet złośliwie „chórmi-strzem". A innego mojego znajomego, pewnego urzędnika ban­kowego, który zabiegał o moje względy, scharakteryzował mniej więcej w ten sposób: „Co prawda nosi ciągle białe koszu­le, nawet czarne muszki i usztywnione kołnierzyki - ale mimo to czuć od niego. Czy wąchałaś już kiedyś, Ireno - zapytał mnie wówczas bezczelnie - jego kalesony? Zrób to jak naj­prędzej".

Przy tym wszystkim - zdaje się - chodziło mu jedynie

136

o mnie. Być może wiele sobie obiecywał. Czasami nawet mi to pochlebiało, ale bywało, i to nierzadko, że przeszkadzało. Lecz potem, gdy wprowadziłam do rodziny mojego męża - wówczas jeszcze zwykłego żołnierza, jednak wyglądającego już wtedy na człowieka o wyższych aspiracjach, zapytałam Ericha, jak oce­nia Konstantina Quandta-Burgenldndera. Odpowiedział mi wtedy: „Na jego temat nie znajdują właściwych słów".

Obojętne, co sobie myślała Konstanza Reibert podczas tych rozmów, jednego, niewątpliwie ważnego wydarzenia w życiu Ericha Wienanda nie dostrzegła — jego pierwszej wielkiej miłości i pożądania, najprawdopodobniej nie spełnionego, ale jednak przeżytego.

To, co natomiast pracowita biografka doskonale wychwyciła, to jego stosunek - niemal uwielbienie - do dziadka. Był on niewątpliwie dużym dziwakiem — co naprawdę myślał, nikt chyba nie wiedział poza babcią Emmą. Ale ten chłopiec Erich, zdaje się, doskonale go rozumiał. Obaj potrafili znaleźć wspólny język.

Wskazują na to co najmniej trzy pozostałe jeszcze fotografie. Na jednej z nich Erich stoi obok swego dziadka na rynku -w czasie pewnej niedzielnej wycieczki do Brandenburga. Obaj wybrali się do muzeum Theodora Fontanego, które tam się znajduje. Na drugim - obaj, lekko oparci o siebie, siedzą na łódce podczas wycieczki po Szprewie. Jeszcze teraz połyskuje na zdjęciu przezroczysta woda, oświetlona przez igrające z nią słońce. Na trzecim z kolei - dziadek opiera się dłonią o ramię swego wnuka, który tuli się do niego, obaj stoją w obłokach mgły, w połyskującej wokół wilgoci, pod jakimś drogowskazem w górach Harzu, na którym daje się odczytać napis: Szlak Goethego.

W nocy z 1 na 2 maja 1902 roku zmarł nagle - ten niewąt­
pliwie umiłowany przez Ericha, a skądinąd bardzo szanowany
również przez innych — dziadek. Cicho i skromnie, tak jak
skromnie i cicho żył. Wieczorem
około dziesiątej położył się do łóżka - z butelką czerwonego wina i książką. I więcej już się nie obudził.

137

ego przedpołudnia w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku Erich Wienand stosunkowo późno wyszedł ze swej piwnicy. Wyglądał na wyspanego - jak po grzecznie spędzonej nocy. Był też starannie ogolony; jego łagodne, mądre oczy spoglądały na świat czystym, jasnym wzrokiem. Udał się jak zwykle najpierw do kuchni, gdzie oczekiwała go już jego córka Elfie. Skinął do niej zachęcająco po ojcowsku głową i usiadł do przygotowanego dla niego śnia­dania. Zaczął je nawet jeść z wyraźnym smakiem i zadowo­leniem. Po chwili, jakby sobie coś przypominając, zapytał:

138

czasami mam wątpliwości, ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko było prawdą.

Z

araz potem, a więc niemal już w południe, Erich Wie-nand udał się na spacer, najpierw do ogrodu. Tam spostrzegł pasącą się swoją ulubioną krowę Eddę. Zwierzę, gdy tylko go zobaczyło, zbliżyło się do niego, zatrzymało przed nim, wypuszczając powietrze prosto w jego twarz.

- Moja kochana krowo - powiedział do swojej Eddy. -
W zasadzie jesteś jeszcze bardziej zależna od ludzi niż ja.
I niczego nie da się zmienić. Nie mam innego wyboru, jak
tylko im zaufać. Mogę cię głaskać, co uwielbiam - wiesz
o tym. Inni tylko czekają na twoje mleko. Są i tacy, kochana
Eddo, którzy chętnie by cię sprzedali albo ubili na mięso.
Ty tymczasem jesteś moim ulubionym stworzeniem, więc
na razie nie mogą tego zrobić. Ale, widzisz, czasy są takie,
że to samo, co z wami, dzieje się i z ludźmi, więc wszystko
może się jeszcze zdarzyć.

Poklepawszy ją, Erich Wienand udał się dalej na spacer. Powoli zbliżył się do płotu, za którym rozciągała się łagod­na pagórkowata dal, gdzie nie było ludzi. Krowa Edda podążyła za nim i jak olbrzymi pies, łasząc się, zatrzymała obok niego. Poczuł jej ciepło, które zaczęło go rozgrzewać, zrobiło mu się jakoś tak przytulnie, że zapomniał na mo­ment o dręczącym go niepokoju, ściskającym gdzieś w głębi serca.

Gdy znowu spojrzał na pola, zobaczył w pewnej odległo-

139

ści - mogło być to ze dwieście metrów - jakąś postać kobie­cą. Z daleka wyglądała na bardzo młodą jeszcze i zgrabną. Żwawym krokiem podążała w jego kierunku. W każdym razie nie widział jej nigdy przedtem.

I teraz ta oto dziewczęco-kobieca postać stanęła przed nim i przypatrywała mu się. Bez słowa i bez ruchu. Niemal wyzywająco.

Ericha Wienanda znów ogarnęło dławiące uczucie niepo­koju, coś ściskało w środku jego serce, poczuł się zagrożo­ny - choć nie wiedział dlaczego.

N

iemal o tej samej godzinie komendant szkoły artylerii koło Schoenau pułkownik Wonnegut próbował odwieść swojego nowego oficera politycznego, podporucznika Kerste-na, od jego pomysłów kulturalnych. Ten bowiem zamierzał zaserwować przebywającym na terenie szkoły żołnierzom kon­certy muzyki klasycznej, w wykonaniu małych orkiestr kame­ralnych, kwartetów - także muzyki fortepianowej ze skrzypca­mi w połączeniu z recytacjami utworów wielkich niemieckich poetów - Weinbergera, Bindinga i Hólderlina.

140

ednocześnie w bagnisku koło lasku brzozowego, pomiędzy posiadłościami Wienanda i Leitmanna, zaczęło gnić dwana­ście trupów; wkrótce ciała ich stały się nie do rozpoznania. Poranna rosa starannie usuwała resztki śladów krwi, wypłuku­jąc ją w ziemię. Ptaki, jak zawsze wiosną, radośnie ćwierkały. Młoda zieleń wypuszczających liście brzózek tworzyła idyllicz­ny nastrój. Słońce przygrzewało coraz mocniej,

P

orucznikowi Warnhagenowi ponownie udało się zado­wolić panią Elwirę. Dodatkowo mógł pochwalić się wiadomością, iż mała, kochana Elfie przystała jednoznacz­nie na jego propozycję. Ale uszczęśliwić jej jeszcze nie zdążył - miał zamiar uczynić to nieco później-

- Jesteś wprost niezwykły! - zapewniła go Elwira. - Ra­
zem na pewno nam się to uda.

O czym i on był przekonany.

W

tym samym czasie podoficerowi Tiimmlerowi udało się za pomocą przekonywającego argurfientu przepro­wadzić kolejną rozmową z tak zwanym dobrym sąsiadem Ericha Wienanda. Jako argumentu użył tyrń razem dwu­dziestu pięciu kilogramów tłustego sera żółtego - najlepsze­go gatunku z Allgau i dodatkowo łóżka na sprężynach z dwoma kołdrami. Do tego gwarantował dostarczenie każ­dego ranka co najmniej jednego litra świeżego mleka, jak też jednego chleba, kostki masła i trzech jajek.

- Czuję, że się dogadamy - zapewnił go Leitmann - jeśli
oczywiście nie będziesz sknerą.

W

tym czasie doktor Gernot Grosser, szef wydziału kultury okręgowego kierownictwa partii w Mona­chium, postanowił osobiście porozmawiać z księdzem Geisbergerem, przy udziale gestapowców. Działo się to

141

w pewnej piwnicy więziennej w budynku gestapo w Mona­chium.

- No, czuję, że wreszcie zmądrzejesz i coś nam powiesz,
ty przeklęty klecho! Przyznaj się, co zrobiłeś, kto ci w tym
pomógł, ich nazwiska - jeśli w ogóle chcesz stąd jeszcze
kiedykolwiek wyjść.

Duchowny ocierał twarz z krwi i próbował wypluć krew ze spuchniętych ust. Mówił przy tym:

Milczący i zmaltretowany ksiądz pozwolił im na nową akcję, którą można by porównać jedynie do cierpień Chry­stusa w jego drodze krzyżowej. Nie zachował się jednak jak Chrystus, bo gdy skończyli, plunął krwią pomieszaną ze śliną na znawcę sztuki. Prosto w twarz, nawet gdyby to miało oznaczać jego koniec. Plunął!

W

tym czasie różne pojedyncze grupy żołnierzy włóczyły się i wegetowały po ulicach tego niewątpliwie uroczego skądinąd Schoenau. Całe miasteczko było zapchane tego rodzaju resztkami do niedawna imponującego wszystkim wiel­kiego Wehrmachtu. Stacjonowali po szopach, piwnicach, sto­dołach, a nawet chlewach. Tylko nielicznym udało się znaleźć kwatery w domach. Czuli się spisani na straty, rozrzuceni jak piasek na silnym wietrze, zdani na łaskę losu. Nie tak wyobra­żali sobie ten koniec. A że może się jeszcze cokolwiek zmie­nić - nie, o tym nie śmieli już nawet myśleć.

Dla nich najważniejsze było w tym momencie zarejestro-

142

wać się gdziekolwiek, by otrzymać choćby najskromniejsze żarcie i jeśli się uda, to także kilka nowych śmierdzących wojskiem ciuchów. Wzajemne stosunki pomiędzy nimi z dnia na dzień stawały się coraz bardziej pogardliwe i ża­łosne. To, za czym się teraz najbardziej rozglądali, to znale­zienie przystanku do tak zwanej ostatniej odskoczni - mogła być to jakakolwiek nora; nawet ziemianka w środku lasu -byleby daleko od głównej szosy. Gdzieś, gdzie mogliby -jeżeli to w ogóle będzie możliwe - bezpiecznie zniknąć, rozpłynąć się, zaczął żyć od nowa.

Front zbliżał się z każdym dniem coraz bardziej do nich, był już bardzo blisko. Tymczasem przez tych wyniosłych Amerykanów została zajęta Norymberga. Również los Mo­nachium wydawał się już przesądzony. W każdym razie podążyły już w jego kierunku niezliczone ilości czołgów i wozów opancerzonych ze znakiem US-Army. Szli - jak się chwalili - na tak zwaną twierdzę Fiihrera, znajdującą się u bram Alp. O jej uzbrojeniu opowiadano legendy. Lecz nie dało się specjalnie odczuć, żeby to coś zmieniało.

Tak więc zagrożenie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej wyczuwalne. Wielu zaczęło gorączkowo szukać so­bie gdzieś miejsca do przeżycia, próbować się jakoś zabez­pieczyć. Prowadziło to oczywiście niejednokrotnie do ma­łych wojen tych opuszczonych i rozproszonych - jeden przeciwko drugiemu; każdy z każdym! Prowadzonych dla zdobycia kwatery, niezbędnych dokumentów czy nawet naj­skromniejszych racji żywnościowych.

Dochodziło przy tym bardzo często do strzelaniny - jak
ostatnio w pewnym domu na skraju miasta, gdzie zabito aż
dwoje ludzi. W pobliżu Martinshausen napadnięto na
transport chleba, masła i mięsa, zabijając konwojentów,
rabując zawartość i podpalając samochód. Stwierdzono tak­
że gwałt połączony z zabójstwem, na szczęście tylko na
jakiejś Polce przebywającej tu na przymusowych robotach.
Ale to wszystko powodowało niemałe zamieszanie i strach
przed tym, co może jeszcze nastąpić.

143

ymczasem kapitan Abendrot objął w posiadanie przy­dzielony mu do urzędowania dom byłego szefa rejono­wego komitetu partii. Nieprzypadkowo nazwany willą. Ten okazały budynek znajdował się w pobliżu rynku w Schoe-nau. Przy pewnej małej uliczce, obok pozostałości byłego średniowiecznego muru obronnego, nadal jednak dekora­cyjnie się prezentującego. Stamtąd rozciągał się przepiękny widok na naturalnie wyglądające sztuczne jezioro.

Na kilka rzeczy trzeba przy tym jeszcze wskazać. Miano­wicie żona tchórzliwego szefa komitetu rejonowego partii bezwzględnie musiała opuścić swój dom po ucieczce męża. A wraz z nią trójka ich dzieci: dwie dziewczynki i chłop­czyk, liczące od sześciu do trzynastu lat. I one również zostały potraktowane jako osoby niepożądane i musiały, jak przegonione kury, wynieść się do pomieszczeń na pod­daszu.

- Nie mogło być inaczej! - skomentował to krótko oficer
polityczny, nowy komisaryczny rejonowy szef partii, kapitan
Abendrot. - Nareszcie znów zostanie tu zaprowadzony po­
rządek, przez co z pewnością rozumiał, że wreszcie mu się
udało - to nic, że niemal na koniec - zrealizować swoje
wielkoniemieckie cele życiowe: Teraz on był tu szefem!

Uczucie zadowolenia, jakie go wypełniało, zostało wkrót­ce jeszcze spotęgowane, gdy zobaczył tak zwaną sekretarkę byłego szefa komitetu rejonowego, obecnie swoją sekretar­kę. Nazywała się Waltraut Degenhard. Lat około dwudzie­stu paru; dobrze prezentująca się, o typowo bawarskim wyglądzie. W dodatku chętna do wszystkiego.

144

których nigdy nie brakowało, a teraz tym bardziej trzeba będzie ich jak najszybciej wyeliminować. To zaś jako do­świadczony strateg partyjny będę chciał przeprowadzić szybko, to znaczy zademonstrować jakąś odstraszającą akcję. Uważam, że każde przekonywające załatwienie roz­poznanego wroga będzie wzmacniało naszą pozycję. Przy­najmniej zabezpieczy nam tyły. - Przy tym zupełnie nieświa­domie mógł mieć na myśli Wienanda - choć go jeszcze nawet nie znał ani też chyba nie słyszał o nim.

B

urmistrz Breisgauer postanowił całą rzecz skonsultować najpierw z komendantem miejscowej policji. Odszu­kawszy go, postanowił zaznajomić go z wszystkimi nowymi okolicznościami, które zaistniały. A więc przede wszystkim ze sprawą tego kapitana Abendrota, który, zdaje się, może tutaj, jeśli się go nie powstrzyma, nawarzyć piwa.

Strassner wysłuchał wszystkiego ze stoickim spokojem, nie wydając się tym specjalnie przejęty.

145

energicznym tonem komendant posterunku miejscowej po­licji - powinieneś jak najszybciej od siebie odsunąć. To zupełnie poroniony pomysł, funta kłaków niewart, wręcz przeciwnie - jeśli tak zrobimy, to i nas szlag trafi. Czy nie kapujesz, że ten Wienand jest dla nas jedyną gwarancją przeżycia! Czy jest coś ważniejszego?

6

P

o krótkiej, poobiedniej, lecz potrzebnej jednak drzemce w swojej piwnicznej norze Erich Wienand poczuł się znów wzmocniony. Zaplanował sobie poświęcić popołudnie na dalsze spotkania i rozmowy z ludźmi zamieszkującymi jego dom. Tylnym wyjściem udał się do ogrodu, by tam od razu natknąć się na swoją ulubioną krowę - Eddę. Ona także sprawiała wrażenie, jakby się ucieszyła na jego widok.

Oparł się o nią i zaczął głaskać jej gładką, czystą, lśniącą sierść. Edda była, jak to się mówi, zdrowa i dobrze wypa­siona. Ukląkł i sprawdził jej wymię. Było napięte, nabrzmia­łe mlekiem, jeszcze nie zwiotczałe.

O Eddę zatem dbano - stwierdził z zadowoleniem - re­gularnie dojono i to z widoczną wprawą. Z pewnością ma to do zawdzięczenia swej żonie Elwirze, z pewnością nie tylko to. Odczuwał też - na swój sposób - pewną dla niej za to wdzięczność.

Był to raczej dziwny widok - człowiek i zwierzę oparci o siebie, jakby ze sobą zespoleni. Ta idylla nie trwała jednak długo - szybko została przerwana. Tym razem przez panią Busch, gosposię księdza proboszcza, która nagle się zjawiła.

147

wielu ludzi? Czy nigdy pan nie zaglądał w oczy takim ludziom, którzy tylko czyhają na to, aby coś zarżnąć?

148

T

ego popołudnia w Schoenau została zwołana pierwsza duża narada. Przewodniczył jej, oczywiście, nowy komisaryczny rejonowy szef partii - Abendrot.

Ściągnął na nią całe kierownictwo partyjne rejonu: sekre­tarza organizacyjnego, słabego, podporządkowującego się wszystkim człowieka, który przybył na naradę w mundurze partyjnym, w jego towarzystwie przybyło dwóch innych

149

urzędników partyjnych, ważnych funkcjonariuszy regional­nych - jeden odpowiedzialny za sprawy rolniczo-leśne, dru­gi za finanse i zarządzanie; obecna była naturalnie także Waltraut, sekretarka szefa - kobieta o prawdziwie germań­skich kształtach, oraz siedzący nieco z boku dowódca miej­scowego SA w randze unterstrumführera.

Nowy komisaryczny rejonowy szef partii odnotował także oczywiście obecność burmistrza Breisgauera i siedzącego tuż za nim, po jego prawej stronie, urzędnika pełniącego funkcję dyrektora organizacyjnego zarządu miasta - osobni­ka o okrągłej, różowej twarzy, z niespokojnie rozbieganymi oczyma. Natomiast na lewo od Breisgauera siedział zacho­wujący się powściągliwie, blady, lecz niezwykle uważny na wszystko, aktualny szef posterunku policyjnego w Schoe-nau - Strassner. Z nim właśnie - co wyczuł niemal instyn­ktownie Abendrot - trzeba będzie się liczyć. Wszystkich innych, jak mu się wydawało, mógł potraktować ulgowo.

Niemniej z początku starał się zachować wobec wszyst­kich uprzejmy dystans. Nie przegapił jednak okazji, zgodnie z wypróbowaną metodą, by po zorientowaniu się w słabych stronach swoich partnerów nie dać jednemu z nich pokazo­wej lekcji.

Dostrzeganie takich mankamentów u podwładnych, i to zwykle ze stuprocentową pewnością, było jego specjalno­ścią. Tak przynajmniej sądził Strassner po tym, co zobaczył. Ten czujący się już teraz całą gębą szefem partii w rejonie zwrócił się do wyraźnie spiętego i przestraszonego sytuacją untersturmführera SA - klocowatego człowieczka o głupko­watej twarzy.

Od niego właśnie Abendrot chciał się dowiedzieć, dlacze­go widząc, że chodzi tu o służbową, partyjną naradę, przy­chodzi sobie w zwykłym cywilnym ubraniu.

- Muszę powiedzieć szczerze, że jestem tym trochę zaskoczony. W końcu jest pan tutaj dowódcą oddziału szturmowego SA - a może nie chce pan już nim być? -zakończył.

150

Tak więc teraz dopiero Abendrot mógł rozpocząć swoją naradę.

- Wasze miasto - oświadczył - znajduje się w bezpo­
średniej bliskości twierdzy naszego Führera - Berchtesga-
den, co nakłada na nas szczególne obowiązki. Nie jest
jednak, co muszę z przykrością stwierdzić, odpowiednio
przygotowane do obrony i odparcia ataku. Ani też dobrze
w tej chwili zarządzane, ponieważ wśród nas znajdują się
wewnętrzni wrogowie. Musimy ich jak najszybciej wytropić
i zlikwidować. Zrobić z tego pokazówkę, przestrzec innych!
Po to właśnie są szubienice - skutecznie odstraszające, gdy
parę osób na nich zadynda.

Abendrot poczuł się w transie. Czuł się doskonale w tej roli. Wyciągnął jakieś papiery, rozłożył je przed sobą, by po chwili oznajmić swoje pierwsze decyzje:

- Po pierwsze: Konieczna jest pilna współpraca wszyst­
kich znajdujących się w naszym terenie oddziałów wojsko-

151

wych - musimy jak najszybciej zmobilizować je do skutecz­nej obrony i połączyć z naszymi siłami obronnymi. To za­danie, a także doprowadzenie do współpracy ze szkołą arty­lerii i oczywiście komendanturą Wehrmachtu, biorę osobi­ście na swoje barki.

Po drugie: Wszystkie możliwe punkty zdobycia żywności muszą zostać jak najszybciej zewidencjonowane i odpowie­dnio zabezpieczone. Od zaraz wprowadzam w Schoenau i w całym rejonie obowiązek posiadania zezwolenia na ubój i to każdego rodzaju zwierząt. Nawet kur i królików, które oczywiście muszą wcześniej zostać zgłoszone i zarejestrowa­ne. Czynię za to odpowiedzialnym przed burmistrzem obec­nego tu eksperta od gospodarki rolnej i leśnej, którego niniejszym włączam na stałe do naszej grupy kierowniczej i zobowiązuję do uczestnictwa w naszych naradach.

Po trzecie: Należy natychmiast zewidencjonować wszyst­kich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat; możliwe są wyjątki poniżej i powyżej tego wieku. Najważ­niejsze, aby rozpoznać przy tym, jakimi siłami obronnymi dysponujemy w razie potrzeby. Odpowiedzialnym za to czy­nię dyrektora organizacyjnego zarządu miasta. Jasne?

Po czwarte: Z tych możliwych do zmobilizowania męż­czyzn należy natychmiast stworzyć jeden lub dwa oddziały szturmowe tak zwanego pospolitego ruszenia. Wyznaczo­nych do tych oddziałów mężczyzn należy bezzwłocznie uzbroić i przeszkolić w jak najkrótszym czasie. Odpowie­dzialnym za to będzie untersturmführer SA. Przy czym do szkolenia należy wykorzystać zasłużonych byłych niemiec­kich żołnierzy wszystkich frontów i nimi obsadzić stanowi­ska dowódcze.

Po piąte: Wszystkie meldunki o postępie prac, mam nadzieję, że tylko pozytywne, należy od tego momentu kierować bezpośrednio do partyjnego kierownictwa rejonu, czyli do mnie. Będą one analizowane w najdrobniejszych szczegółach przez moich najbliższych współpracowników. Rolę koordynatora w zbieraniu tych meldunków powierzam

152

swojej sekretarce. Przez nią także będę przekazywał swoje decyzje i informacje.

Na tym, moi drodzy koledzy partyjni, kończę naszą
dzisiejszą naradę. Zdaje się, że wszystko już zostało powie­
dziane. Życzę wam wobec tego tylko sukcesów w realizacji
zadań. A więc - do dzieła!

N

iespodziewane wizyty w domu Ericha Wienanda prze­stały być rzadkością, ponadto wzmogły zainteresowa­nie jego osobą. Bo oto ponownie, gdy chciał spędzić czas w swoim ogrodzie, pojawił się w nim Leitmann, czyli jego tak zwany dobry sąsiad. Spostrzegłszy go Erich Wienand, po krótkim pozdrowieniu z daleka, postanowił wycofać się pospiesznie z ogrodu.

Leitmann podążył jednak uparcie za nim - aż do piwni­cy. Gdy tam wszedł, zaczął się ze zdziwieniem rozglądać. Gdyż to, co zobaczył, z pewnością go zaskoczyło. Na glinia­nej podłodze leżał czerwony, bogaty w ornamenty luksuso­wy dywan, a na małych piwnicznych oknach wisiały, sięga­jące aż do ziemi, falujące, kosztowne tiulowe firanki. Prymi­tywne łóżko polowe nakryte było pikowaną kołdrą, na której leżało jedwabne nakrycie.

Leitmann zawsze zachowywał się bezceremonialnie, taki
już był, prosty i naturalny. Tym razem jednak w jego głosie
wyczuwało się jakieś zatroskanie.

153

Leitmann wściekły pokiwał głowaj chyba też zdziwiony tym, co się na tym świecie wyprawia.

154

155

Leitmann, ten dobry sąsiad, opuszczał piwnicę na pewno w lepszym nastroju, niźli do niej wchodził. I z pewnością w przeświadczeniu, że Wienand, ten biedny, stary Wienand, był po prostu dupą wołową, skoro nie ma nic lepszego do roboty, jak rozmyślać o kłopotach.

Lecz tym razem Erich Wienand nie mógł nawet zastano­wić się nad nowo powstałą sytuacją, gdyż zaraz po wyjściu Leitmanna zeszła do niego Elfie, mocno czymś poruszona.

Erichowi Wienandowi nie od razu udało się na to znaleźć właściwą odpowiedź. Zaczął głośno obliczać.

- Dzisiaj mamy - stwierdził - osiemnasty dzień kwiet­
nia 1945 roku. Jutro będzie dziewiętnasty, pojutrze dwu­
dziesty kwietnia. I on chce akurat dwudziestego ożenić się
z tobą. To dzień urodzin tego Fiihrera. - Myślę, córeczko,
że poinformowałaś też o tym fakcie również swoją matkę,
czy tak?

- Ona nie miała nic przeciwko temu, kochany tatusiu.
Lecz powiedziała, że ostatecznie ty powinieneś o tym zade­
cydować.

156

Erichowi Wienandowi tym razem wyjątkowo bardzo się spieszyło, aby pożegnać się ze swoją ukochaną Elfie. Posta­nowił udać się bez zwłoki do Schoenau na rozmowę z ko­mendantem policji. Ten przyjął go natychmiast.

- Co mogę dla pana zrobić, panie Wienand? Czy ma pan
może jakieś problemy? Jakie? Chętnie pomogę.

Wienand tym razem przedstawił je policjantowi bez owi­jania w bawełnę, po prostu tak, jak mu je przedstawił Leitmann, ten „dobry sąsiad". A więc że zmusi go do udziału w pospolitym ruszeniu, jeśli sam zostanie zmuszony do objęcia w nim funkcji dowódcy. Wienand nie omieszkał poinformować swego rozmówcy, w którym znalazł cierpli­wego słuchacza, o sposobie myślenia Leitmanna.

Wysłuchawszy tego, Strassner, bez specjalnego zastano­wienia się, oświadczył:

157

158

Zna pan w końcu te okolice jak nikt inny, każdy najmniejszy kamień, łąkę, szopę, lasek. Niech pan poszuka sobie takiego miejsca, gdzie mógłby pan czuć się bezpiecznie.

N

astępne dwa, trzy dni przebiegały w Schoenau w miarę; normalnie; tak jak to zresztą przewidywał komendant miejscowej policji, Strassner. Co prawda wrzało już porząd­nie w tym kotle, ale nie groziło jeszcze jego eksplozją.

Przez to wszystko próbował energicznie przebić się nowy komisaryczny rejonowy szef partii; jednak z dość, trzeba powiedzieć, mizernym efektem. Znalazł się on bowiem tutaj wśród nieznanych ludzi o określonej górnobawarskiej men­talności. Jego zdaniem typów nieco ograniczonych.

Mimo to na przykład urzędnik partyjny odpowiedzialny za rolnictwo i leśnictwo wydał mu się zupełnie dobrze zor­ganizowanym człowiekiem. Udało mu się w krótkim czasie zabezpieczyć odpowiednie zapasy żywności i zmagazyno­wać je jako swego rodzaju depozyt, w pewnym - również zarekwirowanym - magazynie zbożowym. Zrobił to oczywi­ście z pomocą zaprzyjaźnionego z nim Breisgauera, zde­cydowanego od lat partyjniaka. W każdym przypadku tego rodzaju sukcesy kończyły się podsumowującym spotkaniem tak zwanych sił kierowniczych rejonu. Komisaryczny szef partii grał w nich oczywiście pierwsze skrzypce.

Również untersturmführerowi SA, który przede wszyst­kim znowu pojawiał się w mundurze, udało się dość szybko stworzyć nowy oddział szturmowy, mimo że ten, jak to określał złośliwie Abendrot - stał na mocno już sfatygowa­nych nogach.

W Schoenau można było teraz spotkać dwuosobowe uzbrojone miejskie patrole, które również zostały ustawione

159

przy bramach wjazdowych do miasta, przed budynkiem kierownictwa partyjnego rejonu, przed centralnym magazy­nem zaopatrzeniowym i miejscowym aresztem. Ludzie ci -zmobilizowani do tak zwanego pospolitego ruszenia - nosili na rękach białe opaski z umieszczoną na nich okrągłą pie­czątką ze swastyką i widocznym numerem.

Odpowiednio wyposażona w karabiny 98 K została też straż miejska, licząca na razie osiemnastu mężczyzn. Były one łatwe w obsłudze, przydatne również do walki wręcz, co już na pierwszym szkoleniu zademonstrował im unter-sturmführer SA.

- Walniesz kolbą w klatkę piersiową - zgruchoczesz mu
żebra; rąbniesz w brzuch - powalisz go na ziemię; trze-
pniesz w głowę - rozwalisz mu ją i facet kituje! - wyjaś­
niał im.

Coś zaczęło się nareszcie znowu dziać. Ale przy planowa­nym sformowaniu pospolitego ruszenia pojawiły się nie­przewidziane trudności. Ostrożnie, ale z rozmysłem formu­łowane, przekazywane były nowemu komisarycznemu sze­fowi partii przez burmistrza, za którym stał jak cień komen­dant miejscowego posterunku policji.

160

cer. Ponadto można by go określić jako niespecjalnie zain­teresowanego naszymi ideami; taki sobie gderacz i zrzęda, w dodatku praktykujący katolik.

Burmistrz zamierzał już zaprotestować, gdy Strassner uprzedził go, zwracając się do Abendrota:

- W porządku, panie kapitanie.

161

- No więc! - zawołał tamten, nie bez zadowolenia. -Tak też powinno być! Jakoś sobie razem z tą sprawą pora­dzimy, co? Wobec tego do dzieła, koledzy partyjni.

Jak to jego dzieło miało być zrealizowane, wkrótce się okazało. Szybko też stało się publiczną tajemnicą, a to dzięki temu, że kapitan Abendrot - prawdopodobnie dla odprężenia po ciężkich służbowych obowiązkach - poczuł się przyjemnie rozluźniony i swobodny ze swoją sekretarką.

A Waltraut Degenhard zdawało się, że wreszcie trafiła -i tego była absolutnie pewna - na mężczyznę z prawdziwe­go zdarzenia, odpowiedniego dla niej. To nie był dobrodu­szny partyjniak jak ten jego poprzednik, który dał drapaka, ani też biurokrata jak ten specjalista od organizacji i zarzą­dzania czy ten malutki od rolnictwa i leśnictwa. To był nareszcie ktoś całą gębą. I nie tylko mocny w gębie! Służyć mu, i to wszystkimi swoimi możliwościami, uważała za obowiązek.

Życiorys Ericha Wienanda Część szósta

Z okresu od 1904 do 1908, w którym ukończył dwadzieścia lat, nie znaleziono prawie żadnych wiarygodnych dokumentów i relacji o nim, mimo że Konstanza Reibert zadała sobie wiele trudu, aby takie odszukać. Niemniej udało jej się ustalić kilka ważnych faktów:

  1. Erich Wienand odbył dwuletnią służbę wojskową w cesar-sko-pruskim pułku piechoty.

  2. Nastąpiła śmierć jego ojca, Hagena, radcy sądowego; w szczególnie tragicznych okolicznościach.

3. Wynikły z tego nowe, zupełnie odmienne stosunki rodzinne.
Konstanza Reibert próbuje niezależnie od tego skomentować

jakoś ten okres w swojej książce.

„Wbrew usilnym staraniom całej rodziny coraz bardziej widoczna stawała się «inność» młodego Ericha Wienanda. Jego życiowe dążenia były trudne do określenia. Dbał szczególnie o to, aby nigdy nie zdradzić się ze swoimi prywatnymi planami. Nie prowadził, jak to zwykle czyniło wielu pisarzy, żadnego zapisu swego życia, przeżyć czy przemyśleń; gdyby nawet pro­wadził coś w rodzaju dziennika, z pewnością zniszczyłby go potem".

Można próbować zrozumieć, dlaczego tak robił, lecz nie da się tego łatwo wytłumaczyć. W swoich wywiadach, których później udzielał już jako znany pisarz, wciąż powracały na temat tego okresu mniej więcej takie sformułowania: „Co było,

to było w mojej młodości, i nikogo nie powinno to obchodzić. To było moje życie, wyłącznie moje!". Albo też: „Kim jestem lub kim chciałbym być, można się w końcu dowiedzieć z moich książek. Swego rodzaju samotność zawsze była moim życiem. Nic poza tym się nie liczy".

Wtedy w każdym razie, co potwierdzają fakty, Erich Wie-nand musiał odbyć dwuletnią służbę wojskową, obowiązującą wszystkich młodych mężczyzn, jeśli nie mieli odchyleń od normy albo nie byli kryminalistami. Jego jednostka wojskowa stacjono­wała w Bernau koło Berlina. Był to pułk piechoty, lecz z tego okresu jego życia nie pozostał żaden, nawet najmniejszy ślad. Nigdy na ten temat nie wypowiadał się ani też nie napisał słowa w żadnej ze swoich książek. Musiały to więc być wspomnienia, do których nie chciał wracać ani utrwalać ich w jakiejkolwiek formie.

O tym okresie trochę, choć też niewiele, dowiadujemy się już po wielu latach od jego o dwa lata starszego brata, Hermanna.

- No tak, wybitnym żołnierzem, muszę powiedzieć, to Erich nie był. Choć jak wiem, starał się jak należy. Został w tym wojsku, jak to się mówi, porządnie przećwiczony i chyba złama­ny. Dostał się później również w łapy kolegów! Czy cierpiał z tego powodu? Co za głupie pytanie, pardon, chciałem powie­dzieć, co za humanitarne współczucie! Że też na tym świecie zawsze jeszcze znajdą się tacy, którzy tak myślą i chcą stanąć w obronie takich niewydarzony eh żołnierzy.

Ja wówczas miałem już konkretny cel w życiu. Zdecydowa­łem się na drogę zawodowego niemieckiego żołnierza. Wtedy, któregoś razu po dość długim niewidzeniu, spotkaliśmy się. Było to na pogrzebie naszego czcigodnego ojca, na cmentarzu w Pries-nitz na Pomorzu. Obaj byliśmy w mundurach - on szeregowe­go, ja już wówczas podoficera - przewidziany wkrótce do aka­demii wojskowej w Poczdamie.

Nasz ojciec zginął na jesieni 1907 roku podczas jakiegoś ekskluzywnego polowania na jelenie. Brał w nim udział jeden z książąt Hohenzollernów, dwóch generałów, jeden premier lan­du, dwóch starostów i cała masa dostojnych i hoorowych gości.

Nasz ojciec, podobno, podszedł zbyt blisko do jakiegoś zwierza i został „odstrzelony". Okazało się, że jakiś starszy radca sądu krajowego, który był krótkowidzem, wziął naszego ojca za jelenia. Tak więc radca sądowy sądu niższego został zastrzelony przez radcę sądowego sądu wyższego.

Za to pogrzeb miał niezwykle okazały. Uroczyste mowy nad otwartą mogiłą następowały jedna po drugiej. Do tego melodyj­nie przygrywał jakiś kwartet trąbek myśliwskich. Śpiewały dwa chóry, męski i wojskowy — oczywiście same patriotyczne, naro­dowe pieśni. Również pewien ksiądz był w niezłej formie. Na grobie dominował olbrzymi wieniec od jego książęcej wysokości, który na szarfie miał, jak sobie dokładnie przypominam, napis: „Spoczywaj w spokoju. Wejdź do królestwa myśliwych. Bóg cię do niego wprowadzi".

No, to tyle o pogrzebie. Sądzę, że to wszystko było godne jego stanowiska. Zaraz potem nasza matka Elisabeth uznała za właściwe zwołać coś w rodzaju narady rodzinnej. Poinformowa­ła nas przy tym, to znaczy mnie i Ericha, że postanowiła zlikwidować nasz dom w Priesnitz i że zamieszka razem ze swoją matką Emmą w Berlinie.

- Możecie pojechać ze mną, moi kochani synowie, jeśli
chcecie. Tam dalej będę się o was troszczyła.

Tę propozycję mały Erich bez namysłu przyjął, a ja bardzo uprzejmie i grzecznie podziękowałem, oświadczając, pamiętam to dokładnie:

- Moją ojczyzną, moją rodziną jest armia!

Tak więc każdy z nas wybrał i określił wówczas swoją drogę. Oczywiście nie oznaczało to, że zrezygnowaliśmy z dalszych kontaktów rodzinnych. Nie, tak tego nie należy rozumieć. Myśmy w zasadzie odtąd nigdy nie stracili się z oczu. A to również dlatego, iż w końcu na całe życie czułem się zobowią­zany do opiekowania się swoim młodszym bratem.

Mimo wszystko!

165

ieczorem dwudziestego kwietnia 1945 roku w Wel-penhof Erich Wienand zebrał swoją najbliższą rodzi­nę, to jest: żonę Elwirę, córkę Elfie i starającego się o jej rękę Horsta-Heinza Warnhagena. Po czym z niezwykłą ser­decznością w głosie zapytał:

- Czy dobrze rozumiem, moi kochani, że możliwy jest
trwały związek w tym gronie?

Na co Elfie, na którą przy tym spoglądał swoim łagod­nym i mądrym wzrokiem, natychmiast zapewniła go:

Elwira instynktownie poczuła się zaniepokojona.

- Do czego zmierzasz? - zapytała.

Erich Wienand, lekko uśmiechając się, unikał jej spoj­rzenia.

- Dlaczego - kontynuował niezwykle przy tym opano­
wanym i rzeczowym głosem - nawet w tych trudnych cza-

166

sach, w których liczy się każda godzina, mamy podejmować decyzje tylko połowiczne? Dlaczego mają to być tylko zarę­czyny, a nie od razu ślub?

Ona najpierw spojrzała na Horsta-Heinza i dopiero po­tem powiedziała:

A ja niechętnie przystałabym na takie rozwiązanie i to wyłącznie ze względu na Elfie. Czegoś takiego nie da się przecież zorganizować z dnia na dzień - Elwira z trudem hamowała swoje widoczne zdenerwowanie. Próbowała za wszelką cenę się uspokoić. - Nie w takim tempie, jeśli mogę o to prosić.

- Jeśli pozwolisz, moja kochana Elwiro, to ja to widzę
jednak nieco inaczej - próbował Erich skorygować jej uwa­
gi, co czynił teraz z wytworną wprost uprzejmością. - Na-
rzeczeństwo, widzisz, jest jedynie wzajemnym przyrzecze­
niem, które nie ma jednak żadnego prawnego skutku; ślub

167

natomiast, jeśli zostaje oficjalnie zawarty, daje określone prawa obydwu małżonkom. Jest więc czymś znacznie waż­niejszym. I z tego względu uważam za uzasadnione tak na tę kwestię spojrzeć.

Elwira spogląda wściekle na swego męża - ten znów był sobaj cały on! Przynajmniej w tym przypadku. Ten zwykle bujający gdzieś w obłokach poczciwiec, gdy chciał, potrafił być uparty w przeprowadzaniu swoich za­mierzeń.

Tak więc Erich Wienand kontynuował teraz swoje prze­konywające wywody.

- Zawarcie urzędowego małżeństwa jest w każdej chwili
możliwe, bez wielkich przygotowań i oczekiwania. Wystar­
czy, że zrobią to zaraz jutro, że się zwrócą w tej sprawie do
burmistrza. Kościelny ślub, jeśli będą sobie życzyć, mógłby
się odbyć później. Gdy tylko miejscowy proboszcz, z któ­
rym jestem zaprzyjaźniony, szczęśliwie wróci.

Wienand kontynuował swój zdecydowany i sugestywny wywód:

- Trzeba też pomyśleć o jakimś lokum dla młodej pa­
ry; na razie przejściowym. Proponuję przeznaczyć na to,
na początek, dość przestronną sypialnię na piętrze, teraz
zajmowaną przez matkę i córkę; kiedyś należącą do mnie
i mojej żony. W związku z tym musielibyśmy dokonać
małego przemieszczenia: Elwira mogłaby zająć mój były
gabinet, a porucznik, dotychczas go zajmujący, przenie-­
sie się do Elfie. A ja chętnie pozostanę nadal w swojej
piwnicy.

Czuł, że Elfie patrzy na niego z podziwem. Horst-Heinz widać był zaskoczony obrotem sprawy, Elwira zaś spogląda­ła smutnie przed siebie. Swoim osiągnięciem Erich Wie­nand nie mógł się zbyt długo delektować. Doświadczenie nauczyło go, że nie należy zbyt długo kazać zaproszonym gościom czekać na podanie głównego dania.

- Czy pan, panie Warnhagen, akceptuje tego rodzaju
rozwiązanie?

168

7

B

ył dzień dwudziesty kwietnia 1945 roku - niewątpliwie niezwykła data. Szczególnie dla tak zwanych wielkich Niemców, których tutaj, w Schoenau, wciąż jeszcze egzy­stowała cała masa. Byli zdecydowani nie zapomnieć o zna­czeniu tego dnia.

Dzień był dla nich wyjątkowy, gdyż pewnego dwudzieste­go kwietnia, a mianowicie w roku 1889, w Braunau w Au­strii, urodził się ich Adolf Hitler. Jeszcze teraz określany jako: Führer i Kanclerz Rzeszy, dowódca naczelny Wehr­machtu. Jego pięćdziesiąte szóste urodziny należało więc uroczyście świętować - albo obchodzić.

Lecz zaledwie dziesięć dni później, trzeciego maja po południu, popełni samobójstwo zażywając truciznę; by ponadto kazać się oblać benzyną i całkowicie spalić, tak by nic po nim nie zostało. Nie należał, niestety, do ostatnich, którzy za jego „tysiącletnią" Rzeszę musieli zdychać. Tu w każdym razie, w Schoenau, jego wielkonietniecka Rzesza trochę szybciej dokonała swego żywota. Wszystko stało się w przeciągu zaledwie kilku dni.

Lecz na razie jeszcze postanowiono obchodzić uroczyście urodziny Adolfa Hitlera, już ostatnie. Było to jakieś zupełnie niebywałe przedsięwzięcie w tej sytuacji - święto nie mające precedensu.

uż we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego nie­wątpliwie pamiętnego dnia oficer polityczny szkoły arty­lerii przeciwlotniczej w Schoenau, porucznik Kersten, po­stanowił przystąpić do akcji. Był zdecydowany zorganizo­wać uroczystą akademię dla uczczenia rocznicy urodzin swojego Adolfa Hitlera. Na co oczywiście musiał uzyskać zgodę swego przełożonego. Tymczasem pułkownik Wonne-gut nie przykładał już do tego większej wagi, zwłaszcza w tych ostatnich godzinach - mogło mu to tylko przyspo­rzyć dodatkowych kłopotów. Niemniej jego oficer politycz­ny mógł przystąpić do realizacji swego uroczystego dzieła. W tym celu kazał najpierw opróżnić przepełnioną do ostat­niego miejsca salę sportową.

- To tylko na kilka godzin, przyjaciele, by uczcić naszega Führera; macie chyba zrozumienie dla tej uroczystości -komenderował.

Niestety nie mieli go ci, którzy musieli się na ten czas usunąć z hali. Wynosili zatem swoje manele na tak zwane łono natury, co na szczęście umożliwiała, jakby zamówiona na ten dzień, pogoda. Świeciło słońce i było ciepło.

Tymczasem porucznik Kersten kazał w hali zbudować małe podium, na którym ustawiono mównicę. Specjalnie na tę okazję naprędce wykonaną. Na tej mównicy położył swoją nocną pracę w postaci grubego rękopisu, który był uroczystą mową przygotowaną na tę okazję. Po prawej i lewej stronie podium zostały ustawione drzewka laurowe, przyniesione z kasyna. A za podium usadowiono kwartet smyczkowy, który przed jego wystąpieniem miał zagrać którąś z serenad Mozar­ta, a po niej zwrotkę kwartetu cesarskiego Haydna. Wszystko po to, aby stworzyć odpowiedni nastrój.

To niezwykłe przedsięwzięcie, będące dziełem niepopra­wnego idealisty, do tego jeszcze nieco przygłupkowatego, sprawiało wrażenie komedii o makabrycznym wydźwięku. W dodatku impreza odbywała się dwukrotnie, aby każdy, znajdujący się na terenie szkoły mógł, a raczej musiał, wziąć udział w uroczystości.

171

Już przy pierwszej grupie, o godzinie siódmej rano, a więc zaraz po śniadaniu, udział w uroczystości wziął sam komendant szkoły, z większością oficerów swego sztabu. Siedzieli na krzesłach w pierwszym rzędzie. Pozostałe rzędy stanowiły poustawiane, nieco zniszczone drewniane ławki. Przy czym stwierdzono później, że siedzący sztywno w pierwszym rzędzie na swym krześle pułkownik Wonnegut zasnął w czasie przemówienia. Raz po raz bowiem głowa opadała mu na piersi.

I to wtedy, gdy porucznik Kersten wygłaszał swoje naj­cenniejsze myśli o roli i funkcji, ważności i znaczeniu ge­niuszu niezwykłego Führera, mając przy tym na myśli swo­jego ukochanego Hitlera. Nie musiał jednak wymieniać z imienia i nazwiska swego Boga, gdyż wszyscy i tak do­kładnie wiedzieli, o kogo chodziło.

- Bo prawdziwy geniusz - kontynuował w swoim zapale
ten kundel kulturalny - nie potrzebuje żadnego uzasadnie­
nia. Jest nieogarnięty w swoich wizjach, ślepy w ich reali­
zacji.

A i tak trudno by było zrozumieć jego niczym nie ogra­niczone poświęcenie dla narodu niemieckiego, które sobą ucieleśnia i dla którego żyje - los narodu jest jego losem, czy my tego chcemy, czy nie.

- Kto więc - dopytywał się Kersten głośno obecnych
w sali - chce go opuścić w tych ostatnich chwilach?

To, że ktoś właśnie w tym momencie głośno pierdnął, było widocznie jedynie przypadkowym zakłóceniem wyni­kającym z nadmiernej ilości nagromadzonych w jego jeli­tach gazów.

W

czasie odbywającego się w kasynie zaraz po tej uro­czystości śniadania dla tak zwanej kadry, pułkownik Wonnegut nie odezwał się ani jednym słowem. Siedział milczący pomiędzy oficerami swego sztabu, w związku z czym i oni nie odważali się wyrazić swych opinii na temat

172

dopiero co zakończonej akademii. Zatem wszyscy skupili się na podanym jedzeniu: kromkach chleba z masłem i marmo­ladą - ostatnią już zresztą, na co pułkownik zwrócił im uwagę, i tak już zrobioną z zebranych w okolicznych lasach jagód.

Gdy się tym posilili, pułkownik Wonnegut zarządził:

- Proszę panów teraz na odprawę do mojego gabinetu.

Obecni byli na niej, oprócz niego, jego nieodłączny adiu­tant, kapitan o ponurej twarzy; dalej zaufany major odpo­wiedzialny za sprawy szkolenia, z niewinną twarzą dorodnej lalki; następnie jakiś porucznik nazywający się Franz-Jochen Rabę. Był to krępy, silny mężczyzna, o ostrym spojrzeniu, sygnalizującym czujność, mający ponadto otwartą głowę, to znaczy człowiek, który zawsze wiedział, o co w danym mo­mencie chodziło.

Ci panowie, których pułkownik zaprosił do siebie, roz­siedli się wokół jego biurka. Gdy już każdy siedział na swoim miejscu, adiutant najpierw podał każdemu kieliszek Schwarzwalder Kirschwasser, dobrego gatunku likieru wiś­niowego.

- Na to chyba zasłużyliśmy - stwierdził Wonnegut. Miał
z pewnością na myśli - po tej komedii, w której musieliśmy
przed chwilą uczestniczyć.

Gdy wypili te wzmacniające krople i poczuli się nieco raźniej, pułkownik zapytał:

- A teraz, moi panowie, powiedzcie, co sądzicie, jak
powinniśmy się zachować w tej sytuacji, w której się
znaleźliśmy?

Na co jego oficerowie spojrzeli na niego z pewną wi­doczną uległością, jakby byli nieprzygotowani do odpowie­dzi na to pytanie. I tak nie powiedzieliby nic, dopóki puł­kownik nie dałby im na to swego ukierunkowanego zezwo­lenia. Jedynie porucznik Franz-Jochen Rabę wykorzy­stał okazję, by odpowiedzieć na pytanie bez owijania w ba­wełnę.

- Panie pułkowniku - zaczął, akcentując dobitnie sto-

173

pień wojskowy swego szefa. - Nadeszła, jak to się nazywa, godzina prawdy. A więc taka, w której musimy się określić.

- Kim są, Rabę, ci pańscy „niektórzy koledzy"?
Na to pytanie porucznik wydawał się przygotowany.

Major odpowiedzialny za szkolenie pokiwał z uwagą swoją lalkowatą głową.

174

zwycięstwo? To przecież byłby nonsens - zważywszy na ich przewagę w uzbrojeniu. Czy nie byłoby zatem sensowniej wyjść im w jakiś sposób naprzeciw?

175

Pułkownik spojrzał uważnie na wszystkich, potem na swoje ręce, które złożył jak do modlitwy.

T

ego przedpołudnia dowódca baterii przeciwlotniczej, stacjonującej na południe od Schoenau, porucznik Warnhagen, otrzymał rozkaz, którego się spodziewał, a na­wet od kilku dni oczekiwał. Rozkaz pochodził od jego dowódcy pułku, który znajdował się gdzieś w rejonie Weil-heim. W każdym razie kawał drogi od Schoenau.

Rozkaz brzmiał: Bateria Warnhagena zostaje rozwiązana; ma podzielić się na cztery samodzielne oddziały - głównie obsługujące działa 88 mm. Te należy rozlokować w kierun­ku południowym od Schoenau w odległości od ośmiu do dziesięciu kilometrów. Było to prawdopodobnie w tworzo­nym pasie obrony rejonu przedalpejskiego. Ich zadanie: zwalczanie poruszających się drogami amerykańskich czoł­gów i pojazdów opancerzonych.

Zaraz po tym dotarł do porucznika Warnhagena drugi rozkaz, który jego przyjaciel i zaufany podoficer Tummler również przewidywał. Zezwalał on na niszczenie po drodze wszystkiego, co wadziło bądź stawało na przeszkodzie.

176

Szczególnie ten rozkaz, gdyby nie został przez Warnhagena i Tummlera zatajony, znalazłby z pewnością wielu gorli­wych wykonawców. Byli bowiem w owym czasie i tacy, którzy sprzedaliby własną matkę.

A i tak oficer ogniowy, podporucznik Karleman, ten ciołek nieokrzesany, zabrał się z ochotą do wykonania roz­kazu przegrupowania baterii. Widział w tym nawet swoją szansę: strzelania do Amerykanów! Jak gdyby liczył, że jeszcze na koniec zdąży otrzymać Żelazny Krzyż za zasługi. Zdarzali się jeszcze i tacy.

Lecz najważniejsze było w tym wszystkim to, że porucz­nik Horst-Heinz Warnhagen pozostał z resztką swej baterii w Welpenhof. I tym samym mógł bez specjalnych zakłóceń poświęcić się swojej nowej szansie życiowej, a więc zarę­czynom i ewentualnemu ślubowi. WszystJso układało się dobrze.

T

en dzień, dwudziestego kwietnia 1945 roku, również i kapitan Abendrot w Schoenau postanowił obchodzić uroczyście - jako rejonowy szef partii. Został on w końcu zaakceptowany przez resztki istniejącego jeszcze kierownic­twa okręgu w Monachium do pełnienia tej funkcji. Tak więc postanowił, nareszcie teraz już z oficjalną nominacją, zorganizować odpowiednią uroczystość, również i dla ucz­czenia tego faktu.

Początkowo zamierzał zorganizować coś w rodzaju festy­nu ludowego na rynku w Schoenau. To jednak zdecydowa­nie mu odradzono. Drugim pomysłem było przeniesienie uroczystości do dużej sali w ratuszu. Również i tej skro­mniejszej już imprezy nie było mu dane tam urządzić.

A to dlatego, iż jego najbliżsi współpracownicy, to znaczy burmistrz plus jego nieodłączny cień, czyli komendant miej­scowego posterunku policji, twierdzili, iż zamiar zorganizo­wania takiej imprezy należy koniecznie zgłosić wyższym władzom.

177

- Dziś - powiedziano mu - wszystko jest już tak mało
czytelne i trudne do opanowania. W razie czego więc lepiej
nie organizować - jeśli nie ma rozkazu!

Wobec tego nowy, oficjalnie już urzędujący rejonowy szef partii - Abendrot postanowił zaprosić po południu parę osób na przyjęcie do swej prywatnej rezydencji. Miało to być grono najbliższych zaufanych współpracowników, a więc zasłużo­nych towarzyszy partyjnych z żonami. Sporządzono więc listę ponad osiemdziesięciu nazwisk ludzi najbardziej oddanych, lecz jedynie około trzydziestu-czterdziestu przybyło.

- Wszystkich obecnych zanotować - szepnął Abendrot
do ucha swej sekretarce. - I jak najszybciej wyjaśnić przy­
czyny nieobecności pozostałych. Jeszcze ich sobie kupię!

Mimo tej niezadowalającej go frekwencji wszystko zda­wało się przebiegać w miłej atmosferze. Kapitan, czyli nowy rejonowy szef partii, osobiście kroił olbrzymi tort. Odpowie­dnio też duże kawałki nakładał na talerzyki swym partyjnym przyjaciołom. Spotkało się to z odpowiednio uprzejmym uśmiechem wdzięczności z ich strony.

Gospodarz tej imprezy nie przypuszczał chyba, że około tysiąca kilometrów od Schoenau niemal o tej samej porze odbywało się podobne przedstawienie. Miało to miejsce w mocno już naciskanym z zewnątrz bunkrze Führera znaj­dującym się koło kancelarii Rzeszy w Berlinie. Tam również Hitler zebrał wokół siebie swoich ostatnich najwierniej­szych, by im osobiście, choć mocno drżącymi rękoma, nakładać kawałki ciasta na talerze.

Tutaj jednak, na tym przyjęciu u „najwyższego" w Schoenau doszło dodatkowo do pewnego aktu. W pew­nym momencie Abendrot - gdy już wszyscy zebrali się wokół stołu - przywołał do siebie untersturmführera SA, by jemu i wszystkim zebranym głośno oznajmić:

- Nam, przyjaciele, jeszcze jest dane doceniać prawdzi­
we zasługi, co też chciałbym teraz uczynić. Mam zaszczyt
ogłosić awans naszego przyjaciela na sturmführera SA.
Oczywiście w imieniu Führera.

178

Oklaski jak zawsze towarzyszyły takiej chwili. Tym bar­dziej więc wyróżniony poczuł się doceniony i uskrzydlony do nowych czynów. Odbierał z wyraźnym zadowoleniem liczne gratulacje i życzenia.

Korzystając z małej wolnej chwili, kapitan Abendrot uśmiechnął się poufale do swojej sekretarki, Waltraut. Przy tym niemal nie zwracał uwagi na damy swoich przyjaciół partyjnych. Były to, co niewątpliwie musiał stwierdzić, prze­ważnie mocno już zużyte kobiety; kukły ze zwisającymi ramionami i piersiami, tłustymi brzuchami i tyłkami, twa­rzami pooranymi zmarszczkami, obficie przypudrowanymi. Prezentowały w każdym razie nie to, co można by nazwać wielkogermańskimi cechami. Ale po ostatecznym zwycię­stwie, w które święcie wierzył, na pewno znów wszystko się zmieni.

Podszedł do burmistrza Breisgauera, obok którego stał jak przyklejony komendant miejscowej policji, Strassner -tak jakby był przyprowadzoną przez niego jego żoną. Ma­ły żart, pomyślał Abendrot - który może wcale nie byłby taki zły.

Pozdrowił ich obu słowami:

Abendrot przywołał do siebie nowo mianowanego sturmführera SA. Ten podszedł natychmiast, jak dobrze wytresowany piesek, z błyszczącą obrożą na szyi.

- Na rozkaz, mój szefie! - zameldował się.

179

T

en osobliwy dzień był również w innych miejscowo­ściach, o ile znajdowały się jeszcze w niemieckich rę­kach, uroczyście obchodzony. Na przykład w Monachium.

Tego, że miasto było już niemal okrążone przez Amery­kanów, nikt z pracowników jeszcze tam funkcjonujących urzędów jakoś nie chciał przyjąć do wiadomości. Do nich należał też oddział okręgowego gestapo, który rozlokował się w piwnicach budynku Führera przy byłym Königlichen Platz. Miał on oczywiście, zresztą nie tylko tego dnia, więcej niż pełne ręce roboty.

W tym czasie szefem tego oddziału był niejaki brigadeführer SS, Weidemann, który nie zapomniał swoim wiernym poddanym przypomnieć:

- Dziś, moi panowie, nie jest zwyczajny dzień. Odpo­wiednio go uczcimy, nie zaniedbując oczywiście naszych obowiązków.

Niczego więc starali się nie przepuścić. Już na śniadanie otrzymali jajka na szynce. Do tego coś na rozgrzanie żołąd­ka - po szklance porządnej, mocnej śliwowicy. Na obiad zaserwowano im grochówkę z kiełbasą, gęstą jak śmietana,

180

i po solidnej golonce. Do tego każdy otrzymał po litrze piwa Hofbrau - najlepszego gatunku.

Ale obowiązki, jak zapowiedziano, tego dnia również ich nie ominęły. Za nie odpowiedzialny był dominujący w pod­ziemiach sturmanführer SS Muller, nazywany też „Pluto­nem", pilnującym według starogermańskiej legendy wrót piekła.

Podlegało mu dwunastu wartowników; skądinąd zupeł­nie miłych ludzi, bardzo uczonych. Nie byłoby od rzeczy określić ich jako pomocników kata, wciąż jeszcze wierzą­cych całkowicie w „Niemcy - ponad wszystko", przyzwy­czajonych do tego, aby wykonywać wyłącznie rozkazy. Bru­talność wobec innych sprawiała im autentyczną przyje­mność.

W końcu na tym polegała ich służba, to nie był żaden cukierek na osłodę. W tym czasie pod ich opieką w podzie­miach tego budynku - w pojedynczych celach - znajdowało się blisko czterdziestu zatrzymanych. Codziennie kilku do­chodziło i ubywało.

Znajdujący się pod ich dozorem więźniowie nazywali się w ich żargonie „kuracjuszami" i stanowili aspołeczne męty, na które składali się niepoprawni komuniści, wykolejeni oficero­wie, ogłupiali nauczyciele albo też, jak to akurat teraz miało miejsce, jakiś starszy duchowny, podobno organizator prowo­kacyjnych modłów czy czegoś innego przeciwko partii.

Po tym sytym jedzeniu i wysłuchaniu przy piwie przemó­wienia radiowego doktora Goebbelsa z okazji urodzin Fiihrera - a więc posileni również duchowo, przystąpili do partyjki skata. Przy czym jak zwykle Pluto-Müller ogrywał ich z drobnych sum pieniędzy - ku zadowoleniu i radości większości z nich.

- Co by było, moi panowie - powiedział w pewnej chwi­li Pluto-Müller - gdybyśmy tak urządzili sobie teraz mały przerywnik? - Padła propozycja, na którą zawsze byli przy­gotowani, o czym wiedział i która niekoniecznie musiała zyskać ich aprobatę.

181

- No, przyjaciele, co by było, gdybyśmy tak z okazji
dzisiejszego święta porozmawiali sobie troszeczkę z na­
szym księżulą, tym czcigodnym kaznodzieją i znawcą
dobrego jedzenia i trunków wieczorami. Zobaczmy, czy
nadal wierzy tylko w tego swojego ukochanego Boga,
czy też już zmienił zdanie i wypije z nami za naszego
Führera.

Na to dwaj wartownicy zeszli do piwnicy po Geisbergera i przetransportowali go do kantyny, wpychając niemal siłą do środka. Geisberger stał przed nimi teraz zrezygnowany, nie umyty, nie ogolony, nawet nie uczesany - mimo iż próbował mokrymi rękoma wygładzić nieco swoje rozczo­chrane siwe włosy. W oczach swoich prześladowców był obrzydliwym, postrzępionym workiem, wypełnionym śmierdzącymi fekaliami.

Pluto-Müller zarządził, by podano mu szklankę piwa. Gdy już ją otrzymał, Obergestapo, ten zły duch, zwrócił się do niego:

Odczekał tylko kilka sekund na odpowiedź, która jednak nie nastąpiła. Na co ostrym tonem, nie znoszącym jakiego­kolwiek sprzeciwu, rozkazał:

- Dajcie mu coś do picia! ; ,

182

Dwaj esesmani, którzy przyprowadzili Geisbergera, za­częli go szarpać, potem jeden kopnął go w kolana, drugi w brzuch. Duchowny zgiął się wpół i upadł twarzą na pod­łogę. Wtedy odwrócili go na plecy i zaczęli siłą poić piwem.

- Na zdrowie! - wołali przy tym.

Geisberger zaczął się krztusić, zrobił się czerwony na twarzy, a oni bez przerwy wlewali w niego piwo. Po chwili chwycili go i postawili na nogach. Ze zwieszoną głową, chwiał się przed nimi.

- Jednak nieładnie się zachowałeś - powiedział do niego
Pluto-Müller drwiącym tonem. - Do czego ty nas zmu-­
szasz. A myśmy chcieli, abyś się z nami jedynie troszeczkę
napił. Ale nie chciałeś, co jest wyjątkowo bezczelnym ge­
stem z twojej strony, niewdzięczniku. Nie zasłużyliśmy na
takie traktowanie z twojej strony!

Gdy Geisberger nadal nie odpowiadał, Pluto-Müller wrzasnął:

- Nie - wyszeptał jeszcze cicho z trudem.
Jego koniec był już bliski.

T

ego dnia, a więc dwudziestego kwietnia 1945 roku, udało się również Jacobowi Wernerowi, temu Żydowi, wydostać z obozu koncentracyjnego. Umożliwił mu to, zu­pełnie pijany z okazji urodzin Fiihrera, jeden z wartowni­ków. W kręgu Hitlera, jak to sam często podkreślał, nie było rzeczy niemożliwych.

Jacob Werner schował się w śmierdzącym pojemniku z odpadami, czego ten pijany wartownik nie zauważył, i w nim wyjechał przez główną bramę. Mniej więcej około pięćdziesięciu metrów za nią był ogromny dół, do którego wlewano tak zwane resztki i wszelkiego rodzaju odpady.

183

Pozwolono nawet wspaniałomyślnie okolicznym chłopom brać stąd żarło dla świń. I do tego to dołu wrzucono go.

Udało mu się wydostać stamtąd, gdy tylko nikogo wokół nie było. Wylazł z tego strasznie cuchnącego dołu i pod osłoną nocy podążył - jak zbity pies - w kierunku najbliż­szego lasu. Biegł i biegł, aż dotarł do następnego i jeszcze dalej. Po kilku godzinach resztkami siły, czołgając się i idąc na czworakach, natknął się na swoich wybawców - żołnie­rzy amerykańskich.

Podnieśli go i zaczęli mu się przyglądać z nieprawdopo­dobnym zdziwieniem, jakby mieli przed oczyma jakąś nie­ziemską zjawę i do tego okropnie cuchnącą, brudną i kom­pletnie wyczerpaną.

Ale ponieważ to „coś" miało ludzką postać, rozbudziła się w nich litość i zainteresowanie.

Próbowali mu wcisnąć coś do jedzenia i picia - czeko­ladę z orzeszkami i jakąś brązową ciecz. On patrzył na to jedynie niemal zdziczałym wzrokiem, odsuwał wszyst­ko od siebie, jakby był niespełna zmysłów. Sprawiał wraże­nie cierpiącego szczura, którego nagle osaczono. Tak za­chowywał się Jacob Werner, ten Żyd, skurczony w kucki na ziemi, pomiędzy otaczającymi go zdziwionymi Amery­kanami.

Po jakiejś pół godzinie zjawił się koło niego pewien kapitan, chyba specjalnie przywołany. I ten początkowo patrzył na niego bez słów, jak na jakąś zjawą, z wyraźnym niedowierzaniem, że człowiek może tak wyglądać. Wreszcie ochłonąwszy widocznie nieco - ten umundurowany męż­czyzna, dobrze odżywiony, zwrócił się do niego szkolną niemczyzną:

- Kto pan jest, proszę, i skąd jest pan tutaj?

Uważnie przysłuchującemu się kapitanowi Jacob Werner próbował odpowiedzieć - przerywanymi, z trudem wypo­wiadanymi słowami. Bez specjalnej nadziei, że zostanie zrozumiany.

Amerykanin jednak odpowiedział:

184

185

Werner - odpowiedział po chwili zastanowienia kapitan. -Tylko nie bardzo ja sobie wyobrażać, panie Werner, jak to praktycznie przeprowadzić.

Kapitan zdawał się rozumieć to wezwanie, a nawet wy­glądało na to, że jest pod jego wrażeniem. Nazywał się zresztą Singer; Siegfried Singer, urodzony we Frankfurcie; amerykański Żyd.

- A więc dobrze - powiedział - spróbujemy. Może się uda.

C

zy koniecznie musimy tam pójść? - zapytał burmistrz Breisgauer jak gdyby pod wpływem dręczących go wątpliwości; straciwszy też już ochotę, aby cokolwiek jesz­cze w tej sytuacji robić. Wszystko stawało się bowiem coraz

186

bardziej skomplikowane - najchętniej zapadłby się gdzieś pod ziemię i zniknął.

Strassner, jego szef policji, ciągle jednak próbujący się jakoś urządzić w tej sytuacji, zagrywał więc jak pokerzysta, któremu wydawało się, że trzyma w ręku dobre karty.

187

i to akurat w takim momencie. Ale czy trzeba mu o tym koniecznie dzisiaj powiedzieć?

- A, widzisz, dobrze to zauważyłeś! - potwierdził Strass-ner, kiwając głową. - Dzisiaj wieczorem nie musimy mu jeszcze o tym powiedzieć.

T

ego osobliwego dnia w Schoenau i okolicach miało jeszcze miejsce wiele zdarzeń, które trudno byłoby zaliczyć kiedy indziej do normalnych, a teraz stały się co­dziennością. Różne, nie kontrolowane już, cofające się gru­py wojska zajmowały domy, rekwirowały inwentarz, odbie­rały mieszkańcom znajdowaną w ich domach żywność. Jak­by tego jeszcze było mało, przekwaterowywano prawowi­tych właścicieli do stodół i obór, na strychy i do piwnic. Prawo w tym miasteczku jak gdyby przestało istnieć i nale­żało do tych, którzy mieli broń.

Coraz częściej zdarzało się, że schwytane zwierzęta zabi­jano od ręki — kwiczące świnie po prostu ogłuszano, waląc kolbą w łeb, uciekającym owcom podrzynano gardła, ku­rom i kaczkom najczęściej bagnetem albo toporkiem obci­nano głowy. Czy należało się dziwić, że żołnierze chcieli przeżyć? A jeśli było możliwe, to i zabawić się przy tym - na cześć Fiihrera.

Jeżeli po takiej „uczcie" przychodziły do głowy i inne jeszcze ludzkie zachcianki, to było to zrozumiałe - w końcu byli mężczyznami, a kobiety często same ich prowokowa­ły do tego. Wynikły z tego, niestety, czasami straszne zda­rzenia.

Pewnego ranka na przykład znaleziono w bramie jednego z domów zgwałconą i zamordowaną zaledwie czternasto­letnią dziewczynkę, która na dodatek była już wcześniej w ciąży.

W domach przy rynku trudno było znaleźć w tym czasie nawet staruszki, mimo iż te często nawet chętnie ofiarowy­wały się za córki i wnuczki.

188

Pani Garein, żona piekarza, którego torty uświetniały uroczystość z okazji urodzin Fiihrera u nowego rejonowego szefa partii - została brutalnie zgwałcona przez jakąś grupę żołnierzy; nie chciała jednak bliżej podać żadnych szczegó­łów ani też wskazać napastników. Strassner stwierdził wtedy sucho:

- Widocznie sama tego chciała.

Również sztuczne jezioro w Schoenau wyrzucało co­dziennie zwłoki kobiet, początkowo były to pojedyncze wypadki i wtedy jeszcze określano je jako samobójstwa, podając różne powody - najczęściej zawody miłosne; ale wkrótce przyzwyczajono się do widoku tych zwłok, których niebawem było wiele, i to nie tylko młodych kobiet.

T

ego wieczoru w jednym z gospodarstw wybuchł gwał­
towny pożar, który strawił cały dom aż do piwnicy,
prawdopodobnie z powodu nieprzybycia miejskiej straży
pożarnej, która nadal przecież w mieście istniała, ale tego
dnia, a raczej nocy - na polecenie Strassnera - otrzymała
wolne. „Abyście i wy mogli odpowiednio godnie uczcić
urodziny naszego Fiihrera!" - powiedział. A pospolite ru­
szenie, do którego przywiązywano tak wielką wagę, ciągle
jeszcze znajdowało się w stadium ćwiczeń i również nie
zdołało się zabrać do gaszenia pożaru.

W

gospodzie niedaleko kościoła Matki Boskiej w Mar-tinshausen doszło tej nocy do bójki pomiędzy począt­kowo świętującymi w niej artylerzystami a „zającami", jak w wojsku nazywano żołnierzy piechoty. Rozbito przy okazji większość mebli w tym pomieszczeniu. Także szynkarzo-wi - właścicielowi gospody porządnie się oberwało, dlatego że w którymś momencie odważył się wtrącić w te rozlicze­nia, ale chyba znajdował się wtedy dość daleko od swojej myśliwskiej flinty.

Wszystko na szczęście się zakończyło - jak to zwykle między żołnierzami bywa - pogodzeniem się. Tak więc będący jeszcze na siłach artylerzyści i przedstawiciele pie­choty znowu zasiedli do zgodnego pijaństwa, a nawet zaczę­li wspólnie głośno śpiewać - stukając się kuflami z piwem -o tęsknocie za pozostawionymi w domach dziewczynami, o niemieckim pięknym krajobrazie, lasach, górach. Nie za­brakło też oczywiście sprośnych wspomnień, różnych kawa­łów, przekleństw, a nawet, gdy już mieli porządnie w czu­bie, usłyszeć też można było gromkie skandowanie... Hitler jest ogromną świnią - świnią nad świniami! A większej świni od Hitlera nie było jeszcze wśród... świń! Trzeba przy tym pamiętać, że w Bawarii świnia jest symbolem powodzenia i szczęścia.

P

óźnym wieczorem tego dnia w domu Wienanda odby­wała się zaplanowana ceremonia ślubna. Do tego celu odświętnie udekorowano jedyne wolne pomieszczenie -czyli kuchnię.

Zadbała o to Elwira. Uzbierała mnóstwo pierwszych wio­sennych kwiatów i w dekoracyjnych wazonach poustawiała wokół świec. Duży stół był przykryty białym obrusem, na którym stały trójramienne świeczniki. Za nim usiadł bur­mistrz na przygotowanym krześle, otworzywszy przywiezio­ny ze sobą rejestr zawieranych ślubów.

Przed nim usiadła para zdecydowanych na małżeństwo narzeczonych: ubrany w wyjściowy mundur z wieloma od­znaczeniami bojowymi na piersiach, młody, wyprostowany oficer, a obok niego skromna, niepozorna, choć bardzo miła, mimo że niespecjalnej urody młoda dziewczyna, ubra­na w niebieski jedwabny kostium. Na prawo od młodej pary świadek narzeczonej, czyli Strassner - jak zwykle po­ważny i opanowany, z lewej zaś świadek narzeczonego, pod­oficer Tummler, rozglądający się ciekawie i niespokojnie dookoła.

190

Bezpośrednio za młodą parą ustawili się rodzice narze­czonej. Czyli szczupły, a raczej wychudzony, lekko przygar­biony, lecz niezwykle dostojnie wyglądający Erich Wienand. Jego oczy spoglądały przed siebie czystym, mądrym spojrze­niem, choć na twarzy malowało się zmartwienie. Jego i tak już siwe włosy z dnia na dzień stawały się jak gdyby coraz bardziej srebrzyste. Obok niego oczywiście jego Elwira -ubrana, podobnie jak córka, w jedwabny niebieski kostium i próbująca opanować widoczne na jej twarzy zdenerwo­wanie.

Całkiem niezła kobieta - pomyślał Breisgauer, po czym głośno oznajmił:

- No to przystąpmy do rzeczy.

Najpierw zebrał od młodej pary, jak i od świadków ich dokumenty; i zaczął je dokładnie sprawdzać, tak jak to jest wymagane przy takiej okazji w urzędach stanu cywilnego. Następnie, starannie kaligrafując nazwiska i daty urodzenia, wpisał do przyniesionej księgi. Użył do tego celu urzędowej obsadki ze stalówką i kałamarza, które to przedmioty rów­nież przyniósł ze sobą.

I dopiero teraz przystąpił do właściwej ceremonii. Krótko i konkretnie: „Czy chcesz tę oto..." - zapytał pana młode­go. Ten chciał. - „Czy chcesz tego oto..." - zapytał pannę młodą. I ona również natychmiast przytaknęła.

- Wobec tego w imieniu mego urzędu ogłaszam was mę­
żem i żoną. Ze względu na Wienanda opuścił zwykle używaną
formułę: - „W imieniu Fiihrera i Rzeszy". Teraz poprosił
małżonków o złożenie w księdze czytelnych podpisów. Naj­
pierw Horsta-Heinza Warnhagena, potem Elfiriedę - teraz
już - Warnhagen, urodzoną wtedy i wtedy, adoptowaną Wie­
nand, córkę obecnej tutaj Elwiry Wienand. Potem nastąpiły
podpisy świadków. Strassner wpisał swoje nazwisko małymi,
ale wyraźnymi literami, Tummler zaś zrobił to z rozmachem,
niemal jednym pociągnięciem pióra. Na koniec podpisał się
pod wszystkim burmistrz Breisgauer - nieco kulfoniastymi,
lecz zdecydowanymi i czytelnymi literami.

191

A teraz młoda para mogła się po raz pierwszy, zgodnie z tradycją, oficjalnie pocałować. I oboje uczynili to, choć bez specjalnej czułości i serdecznaści. Następnie matka przytuliła do piersi swą córkę, a Wienand wyciągnął rękę, teraz już - do swojego zięcia.

Podano szampana.

I obecni zdawali się nim delektować.

Życiorys Ericha Wienanda Część siódma

Również lata od 1908 do 1914 nie zostały dostatecznie udokumentowane, lecz to z pewnością z powodu nietypowości tego bez wątpienia niezwykłego człowieka. Nie mniej pewne fakty udało się Konstanzy Reibert dość jednoznacznie ustalić. Co ważne, z aprobatą Wienanda i niejednokrotnie też z jego pomocą.

W każdym razie nadal istniało mieszkanie Goldachów w Berlinie - Charlottenburg przy Steinstrasse. Głównie dzięki dożywotniej rencie, jaką zarząd Fabryki Lokomotyw w Span-dau postanowił przyznać wdowie po swoim znakomitym, twór­czym pracowniku-wynalazcy. Do tego dochodziła wcale nie taka mała suma, jaką otrzymywała po swoim mężu, radcy sądowym pani radczyni - Elisabeth Wienand.

Ona wspólnie z matką zamieszkiwała teraz duży pokój, który kiedyś był sypialnią państwa Goldachów, i prowadziły -jak to się mówi - wspólne gospodarstwo. A gdy tylko Erich bywał w Berlinie, zatrzymywał się u nich. Młodszy brat Elisa­beth, który był dozorcą więziennym, określił to nawet dość dosadnie, stwierdzając:

— Ten facecik był uwielbiany przez te kobiety/

Tak więc wkrótce bardzo szanowane przez tak zwane środo­wisko kobiety - a więc Emma i jej ulubiona córka Elisabeth zaczęły nawet rozbudowywać mieszkanie. Założyły w nim dru­gą toaletę z dużą łazienką, co akurat było wówczas najnow-

193

szym krzykiem mody, ale tu miało jednocześnie swój bardzo praktyczny wymiar. Większość córek i synów tej licznej rodziny zdążyło już założyć własne rodziny, i można było jeszcze jedno pomieszczenie wygospodarować dla studentów. Wkrótce zamie­szkiwało ich tam już ośmiu, znajdując bardzo dobre warunki do życia i nauki.

Jednocześnie zaczęły sią pojawiać niespodziewane kłopoty — jak zwykle przez tego Ericha. Gdyż ten, skądinąd czuły i ko­chany chłopak, nie chciał spełnić życzenia testamentowego swego ojca. Nie chciał po prostu pójść w jego ślady i zająć się prawem. Bardziej skłaniał się ku temu, aby zostać nauczycielem, najchęt­niej w szkole podstawowej. I to nie w Berlinie lub jego pobliżu -ale gdzieś w dalekich Prusach Wschodnich. To nawet stało się możliwe dzięki jego dobrym stopniom, otrzymywanym teraz na kolejnych świadectwach.

Trudno w zasadzie powiedzieć, dlaczego Erich dokonał ta­kiego wyboru. Dopiero później, na podstawie pewnych odnale­zionych dokumentów, dało się to jakoś wytłumaczyć. Okazało się bowiem, iż w tamtych okolicach, w których Erich chciał być nauczycielem, mieszkał brat jego ukochanego dziadka. I mimo że nosił znamienne imiona - Friedrich-Wilhelm, po prostu nie pozwalał zwracać się tak do siebie. Kazał nazywał się Ferdi-nandem albo Fritzem lub Augustem.

Ten człowiek - po bliższym zbadaniu jego losów - okazał się klasycznym miłośnikiem natury. Już we wczesnych latach młodości, gdy zorientował się, iż nie wytrzyma długo ze swoim nadwrażliwym bratem, którego określił jako mola książko­wego, opuścił Berlin. Wyemigrował do Prus Wschodnich, zo­stał tam rolnikiem, biorąc sobie za żonę jakąś Polkę. Wkrótce stał się nie tylko znanym plantatorem zboża i hodowcą zwie­rząt, ale zasłynął również jako rozrabiaka, pijak i babiarz. I akurat z nim czuł się Erich Wienand po śmierci dziadka najbardziej związany. Potwierdził to, wyprowadzając się na­wet do niego. Widocznie przyciągał go jakąś tajemniczą, ma­giczną siłą.

Gdy potem zapytano Ericha Wienanda podczas jakiegoś

194

wywiadu, co go tam naprawdę do tego wujka ciągnęło, odpowie­dział: „Każdy może mnie postrzegać tak, jak chce, i na ogół postrzega tak, jak chce. Na każdą rzecz, a na człowieka w szczególności, można jednak popatrzeć z różnych stron. To, co ktoś przypuszcza o innym, niekoniecznie musi być zawsze prawda. A czy ktoś w ogóle ma prawo oceniać innego człowie­ka? Określać, co w nim dobre, a co złe?".

W tamtych latach w każdym razie Erich Wienand został, tak jak to sobie wymarzył, nauczycielem, i to w miejscowości Tannenwald, w powiecie Osterode. Miejscowość ta liczyła wów­czas około pięciuset mieszkańców, którzy zamieszkiwali w do­mach położonych dość daleko jeden od drugiego. W szkole uczy­ło się około sześćdziesięciu-siedemdziesięciu uczniów, podzielo­nych na trzy klasy, tyle, ile było pomieszczeń do nauczania. Pracował w niej jeden nauczyciel główny i dwóch pomocniczych. We wsi była też oczywiście gospoda, kościół, niezliczona ilość krów, a po głównej ulicy, ciągnącej się przez całą wieś, wałęsało się zawsze sporo kur, kaczek i naturalnie psów, które obszczeki­wały każdego.

Ale tylko dwadzieścia kilometrów stamtąd, a więc odległość, którą można było pokonać na rowerze w niecałą godzinę, leżało Geierswalde. Tam żył ten sławny z różnych sukcesów wscho-dniopruski gospodarz, określany też czasami przez miejscowych jako zakała regionu, czyli jego wuj.

Niezmordowana Konstanza Reibert szukała uparcie każde­go śladu, mogącego jej dopomóc w określeniu Ericha Wienanda. Tak dotarła do nauczyciela pomocniczego, który tam wówczas z Erichem pracował i był jego przyjacielem. Mówił on:

- W tym samym mniej więcej czasie przybyliśmy do Tannenwaldu i zameldowaliśmy się u głównego nauczyciela, czyli dyre­ktora szkoły, Mischkoreita. Ten przyjął nas słowami: „Przysłali was tu, żebyście wykonywali wzorowo wasze obowiązki - co oznacza, że będziecie te durne dzieci wychowywać tutaj na wiernych poddanych naszego cesarza i dobrych obywateli nasze­go kraju. Zamieszkacie obaj w budynku obok u mojej siostry, która dla każdego z was przygotowała już oddzielny pokój.

Spodziewam się, że zachowacie się u niej godnie! Nie życzę sobie też, abyście mojej córce Erice robili czasami jakieś nieprzy­zwoite propozycje. Ona jest na to za porządna i chcę, żebyście to respektowali".

Niemniej dawał nam często do zrozumienia, że mógłby ją ewentualnie za jednego z nas wydać. Przy tym nie preferował wyraźnie żadnego z nas. Natomast wziął nas solidnie w obroty, bez przerwy nas hospitował, robił złośliwe uwagi; słowem -stawiał pod znakiem zapytania naszą samodzielność. Ale tylko po to, jak nas zapewnił, że pragnie w nas widzieć swoich następców. Oczywiście mając na uwadze również przyszłość swojej córki — tak przynajmniej to ocenialiśmy.

Była to w sumie bardzo męcząca sytuacja, która trwała długie miesiące. Któregoś dnia Erich wyznał mi, iż związany jest jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, które musi wypełnić. Jeśli dobrze zapamiętałem, to chodziło o jakąś Irenę. Jedno­cześnie przyznał mi się, że ta córka Mischkoreita robi na nim niezwykłe wrażenie i stała mu się jakoś wyjątkowo bliska.

Próbował też, oczywiście w tajemnicy przede mną, ożenić się z nią. Ale w końcu ja musiałem to zrobić, czując się winnym wobec niej. On tymczasem uwodził w okolicy wszystkie dziew­czyny, które mu się nawinęły pod rękę. Jeżeli oczywiście pozo­stawał we wsi i nie jeździł na sobotę i niedzielę do swego wuja Goldacha, z którym zwykle się upijał. Ale podobno prowadzili wtedy rozmowy o życiu i śmierci, które bardzo lubił.

B

urmistrz Breisgauer razem ze swym szefem policji zaraz po ceremonii opuścił miejsce zaślubin. Mniej więcej przez piętnaście minut szli obok siebie bez słowa w kierun­ku Schoenau. Noc była jasna, ale może dlatego bardzo zimna.

Rozglądali się, gdyż w każdej chwili groził im napad, w tej niebezpiecznej ostatnio okolicy. I rzeczywiście kilka­dziesiąt metrów dalej z ciemności wyłoniły się dwie posta­cie, szybko zbliżając się do nich. Byli to dwaj żołnierze

z jakiegoś prawdopodobnie rozbitego pododdziału, widocz­nie będący na nocnych łowach.

Na to Strassner niemal ze spokojem wyciągnął pistolet i powiedział:

-Znikajcie stąd czym prędzej albo rozwalę wam tym łby!

Zniknęli dosłownie w sekundzie. Zwłaszcza że spostrze­gli, iż grożący im pistoletem był w mundurze policjanta. Jeszcze może byłby gotów przeprowadzić jakieś docho­dzenie.

Burmistrzowi Breisgauerowi drżały nogi. Zimny pot zro­sił mu czoło. Ciężko przestraszony oddychał z trudem. Po jakiejś chwili dopiero zapytał:

W

tym samym mniej więcej czasie w Welpenhof młoda, dopiero co zaślubiona para szła schodami na górę, do swej sypialni - mając na to oficjalne błogosławieństwo ro­dziców młodej żony. Elfie i Horst-Heinz, przytuleni do siebie - podążali zatem do przygotowanej dla nich już wcześniej byłej sypialni Wienandów; w ostatnim czasie zaj­mowanej tylko przez matkę i córkę.

- To zatem, kochana żono, spróbujmy zrobić z tego
teraz jak najlepszy użytek.

- Wiesz, że jestem na to gotowa.
Wiedział o tym.

W

tym samym niemal czasie krowa Edda niespokojnie zaczęła się kręcić w oborze. Do środka weszli bowiem sierżant z baterii przeciwlotniczej i podoficer zaopatrzenio­wy z butelką wódki. Postanowili tutaj na swój sposób uczcić ślub swego dowódcy, przy czym złapali najpierw dwie kury, przeznaczając je na tak zwaną zagrychę po wódce.

Przez cały czas podoficer zaopatrzeniowy uśmiechał się jednak pod nosem na widok dobrze wypasionej krowy.

- Co za wspaniała wołowina! — zauważył okiem fachow­
ca. - Bateria miałaby co jeść przez cały tydzień.

Również i sierżant miał już wielokrotnie oko na tę okaza­łą sztukę, ale wzruszył tylko ramionami.

W

kuchni Wienanda wciąż jeszcze paliły się świeczki, rzucając uroczyste światło na stojące w ozdobnych wazonach wiosenne kwiaty, odbijając się w pustych kielisz­kach po szampanie i oświetlając lekko zaróżowione twarze Elwiry i Ericha.

On siedział spokojnie, nieco tylko przygarbiony na krześle, uśmiechając się delikatnie pod nosem. W swojej mocno wychu­dzonej dłoni trzymał teraz kieliszek czerwonego wina, popijając z niego od czasu do czasu małymi łykami. Ona patrzyła na niego wyraźnie zdenerwowana i mocno podniecona.

198

- Co naprawdę myślałeś podczas tego przedstawienia? -
zapytała, mając oczywiście na myśli ceremonię ślubną. -
Dlaczego to zrobiłeś? Na pewno sobie wszystko dokładnie
przemyślałeś, jeśli nawet nie byłeś zupełnie do tego przeko­
nany? Dlaczego więc postawiłeś na swoim? Dlaczego zupeł­
nie wyłączyłeś mnie ze współdecydowania o tej sprawie?
Wiesz przecież, że tego nie chciałam?

- Bo z mego punktu widzenia wydało mi się to konieczne.
Przy czym nie wyjaśnił jej tego, co rzeczywiście rozumiał

albo myślał, wyrażając się w ten sposób. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Najwyżej milczał, gdy go coś drę­czyło, i na ogół nie zdradzał się ze swoimi myślami.

199

głębszym zastanowieniu - zwłaszcza w odniesieniu do tego dziecka, które kocham jak swoje własne. Rozczula mnie jej czystość duchowa, wrażliwość i miłość, jaką mnie darzy. Kogo jak kogo, ale tę cudowną dziewczynę chciałbym wi­dzieć szczęśliwą- jak długo będzie to tylko możliwe. Nawet gdyby ona to swoje szczęście przeżywała sama.

G

dy Leitmanna, tego „dobrego" sąsiada Ericha Wienan-da, ponownie odwiedził podoficer Tummler, ten za­prowadził swego gościa niezwłocznie do stodoły. Tam po­kazał mu, oświetlając lampą naftową przywiezione tu przed godziną skrzynie i kartony z amunicją, bronią i materiałami wybuchowymi.

Lehmann nie zrozumiał od razu, co miał na myśli pod­oficer, tylko skarżył się dalej.

200

- A więc także i wobec mnie - stwierdził stanowczo
Tiimmler - skoro ja tutaj pragnę skorzystać z twojej gościny
i zostać.

Teraz Leitmann, jakby chwytając się tego, zapytał z na­dzieją:

201

N

oc poślubną mającą miejsce w Welpenhof, w byłej sy­pialni Wienandów, Elfie potraktowała jako największe spełnienie swego dotychczasowego istnienia. I to z pewno­ścią niebezpodstawnie. Horst-Heinz w każdym razie bardzo się starał, żeby tak było.

Elfie czuła się więc szczęśliwa, co wyraźnie promieniowa­ło z jej twarzy. Gdy mocno wyczerpana leżała obok niego, miała anielsko przymknięte oczy. Niczego więcej w tej chwi­li nie pragnęła, tylko przespać się, najlepiej w jego silnych ramionach. Lecz on, z łagodnie brzmiącym żalem, zwrócił się do niej:

Lecz on, oczywiście nie poszedł, jak to jej powiedział „do swojej baterii". Warnhagen pospieszył górnym korytarzem do swej dotychczasowej „kwatery" - byłego gabinetu Ericha Wienanda, do którego wprowadziła się teraz Elwira. A ta czekała tam na niego - z otwartymi ramionami.

Po chwili jeszcze jedna osoba w tym domu czuła się szczęśliwa - niemal z wzajemnością. To wszystko działo się z początku bez słowa, dopiero potem Horst-Heinz szepnął jej do ucha:

202

Gdy następnie Warnhagen schodził możliwie cichutko po schodach w kierunku głównego wyjścia - zadowolony, choć niewątpliwie nieco wyczerpany - pomyślał: Cóż, nie ma sukcesów bez ofiar. Ale w końcu - jako oficer! - był do tego przyzwyczajony.

Gdy już miał wyjść z domu, spostrzegł Ericha Wienanda. Ten siedział najspokojniej w świecie na schodach prowadzą­cych do jego piwnicy. Światło jedynej, stojącej obok niego, świecy oświetlało go delikatnie. W ręce, która o dziwo, już nie drżała, trzymał kieliszek czerwonego wina, jak gdyby chciał nacieszyć się jego połyskującym w blasku świecy ko­lorem.

Teraz jednak spojrzał zaciekawiony na zbliżającego się porucznika.

- Na słóweczko, panie Warnhagen, jeśli pan może?
Warnhagen przez chwilę jakby zawahał się, nie wiedział,

jak na to zareagować. Wyczuł, że ton Wienanda nie zdra­dzał, mimo wszystko, przychylności. Ten człowiek był rze­czywiście - jak Elwira mu to już nieraz próbowała uświado­mić - niezwykle przebiegłym starcem. Lepiej zachowywać się przy nim z dużą ostrożnością!

203

wach do pana dyspozycji. Niech pan ma to zatem na uwadze! Ale tylko wtedy. Czy dobrze się rozumiemy? Rozumieli się.

T

ej samej nocy - w szkole artylerii, leżącej zaledwie kilka kilometrów na północ od Schoenau opozycyjnie nasta­wiony porucznik Franz-Jochen Rabę zebrał wokół siebie pięciu zaprzysiężonych przyjaciół. Wśród tych oficerów znajdował się także adiutant komendanta szkoły - jako oso­biście oddelegowany przez niego.

Dla Rabego było to jednoznacznym sygnałem, że ma wolną rękę w działaniach! Jako pierwszy, ale równy wśród równych, z czego niebawem wyniknąć miały niespodziewa­ne wydarzenia.

Nikt oczywiście nie chciał.

204

- Czy chcą zatem gwarancji i ty chcesz im je dać?

T

ej nocy Erich Wienand, klęcząc w swej piwnicy, odko­pał ponownie głowę swego przechowywanego tam Chrystusa. Dokonał tego niemal resztkami sił, był komplet­nie wyczerpany i z trudem oddychał. Migocące światło świec osadzonych w świeczniku od Knuta Hamsuna oświet­lało jego zaczerwienioną i mocno spoconą twarz.

205

Lecz gdy wreszcie mógł spojrzeć na odkopaną twarz samego ukochanego Chrystusa, oczyścił ją - poczuł wielką ulgę; zwyczajnie, jakby nagłe zmęczenie ustąpiło. Przez dłuższą chwilę klęczał, jakby był z kamienia. Nic tylko patrzył zachłannie w twarz Chrystusa. Nagle uświadomił sobie, że ten Chrystus się do niego uśmiecha. Mimo wszyst­ko - uśmiecha się do niego!

Dopiero po dłuższej chwili Erich Wienand powstał z klę­czek. Usiadł za stołem, za tym niby swoim biurkiem. Sięg­nął po papier, pióro i spróbował znowu zacząć pisać.

Nadaremnie.

Koniec tomu pierwszego.



Wyszukiwarka