HANS HELLMUT KIRST
Rok 1945 - koniec
Tom l
Chaos upadku
Książka ta jest powieścią. Wszystkie występujące w niej postacie są fikcyjne, ewentualna zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Czas i miejsce akcji natomiast są prawdziwe i odpowiadają rzeczywistości, której próba obiektywnego odtworzenia została tutaj podjęta.
1
N
iedziela w „tamtych" Niemczech. Ale nie było słychać dzwonów kościelnych, nikt nie błogosławił z ambon; nikt też nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeństwie. Blade, zadymione światło otulało niemal sto baraków, których kontury zdawały się rozpływać w tej szarości. Jakby leżały na końcu świata.
W jednym z tych domów, a raczej baraków, oznakowanym 11/12, zjawił się esesman - ongiś mały, nic nie znaczący urzędnik - z jakąś karteczką w ręku. W tej ciszy jego głos zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.
Wienand, Erich - ryczał, nie wymieniając, jak to było w zwyczaju, numeru więźnia.
Tutaj! - dał się słyszeć czyjś przestraszony głos, dobywający się z grobowej ciszy skąpo oświetlonego pomieszczenia. - Jestem tutaj - Wienand, Erich.
Leżał na pryczy z surowego drewna, owinięty szczelnie w straszliwie brudny łachman, pełen ciemnych czerwonobrązo-wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno by było nazwać ludźmi, leżały obok niego. Pięć czy sześć podobnych postaci spoczywało na najwyższym piętrze, tyle samo prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.
Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Werner - Żyd. W tych ponurych dla niego dniach stał się przyjacielem Ericha Wienanda. Złapali się za ręce, trzęsąc się ze strachu, jakby obawiali się śmierci.
Esesman z karteczką w ręku znowu ryknął przeraźliwie głośno.
- Wienand, gdzie jesteś?!
Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za chwilę stanąć przed człowiekiem, który go wzywał. Mały, wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie straciły jeszcze blasku myślącego człowieka.
Jestem, panie SS...?
Żadnych głupich pytań, człowieku! Wychodź przed barak ze wszystkim i czekaj!
Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał wykonać rozkaz, a więc czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy przed barakiem „ze wszystkim", a więc tym, co mu jeszcze pozostało z „dobytku".
Erich Wienand, który przybył tutaj z walizką, „posiadał" obecnie jeszcze mały papierowy karton, przewiązany wielokrotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostatnie już dosłownie manatki - jeden komplet bielizny na zmianę, koszulę lnianą, która kiedyś była zielona, i szczotkę do zębów.
Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed barakiem i czekał. Pod pachą trzymał też swój brudny, zapla-miony zastygłą krwią, cieniutki dziurawy koc. Mijały godziny. Jego przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego okna i patrzył w jego stronę przygaszonym wzrokiem. Jakby zastygł za tym oknem.
Obaj dokładnie wiedzieli, że rozkaz „ze wszystkim" może oznaczać co najmniej trzy rzeczy. Totalne unicestwienie -które tutaj było codziennością. Przeniesienie do innego obozu śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazistom, którzy byli nad tym esesmanem - zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie było rzeczy niemożliwych!
W końcu, po wielogodzinnym czekaniu, pod wejście do baraku podjechał samochód ciężarowy, taki, jaki używany był do zaopatrzenia. W kabinie siedział kierowca z jakąś osobą towarzyszącą. Platforma za nimi była szczelnie zakry-
8
ta plandeką. Nikt nie wysiadł. Erich Wienand został ponownie wyczytany.
Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do góry plandekę i zniknął za nią. Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za Wienandem, nagle zobaczył, jak przez szparę w plandece wysunęła się nieznacznie ręka, dająca mu jakieś sygnały. W dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.
Jacobowi Wernerowi jakby kamień spadł z serca. Przez moment zrobiło mu się lżej, gdyż to, iż jego przyjaciel znalazł tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność! Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.
T
ej nocy księżyc nie świecił ani gwiazd nie było widać na niebie. Żadnego wiatru, żadnych chmur, nic tylko czyhająca wokół przygniatająca ciemność i cisza. W tym małym miasteczku nie paliła się żadna latarnia, nie było też widać nawet najmniejszego światła, któremu by się udało przedostać przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.
Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał na kompletnie pusty o tej porze rynek tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie silnika ucichło.
Z tyłu spod plandeki samochodu ciężarowego wyskoczył na ulicę, potykając się, Erich Wienand. Mały, szary, zgarbiony. Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się także obejrzeć. Prawdopodobnie wciąż jednak jeszcze nie mógł uwierzyć, że udało mu się ujść ostatecznej męczarni w którejś z licznych komór śmierci. Zdążył się przez wiele miesięcy napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się już nawet losowi.
Czy wszystko w porządku, Wienand? - dopytywał się ktoś, nawet dość życzliwym głosem, z kabiny kierowcy.
Dziękuję, tak. Dziękuję stokrotnie. - Erich Wienand podniósł karton, który przy wyskakiwaniu z samochodu
9
upadł na ulicę. Był teraz niemal zupełnie pusty. Wienand miał już na sobie cywilne ubranie - pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. - Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!
Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce. Siedziało tam dwóch mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w ciemnościach, natomiast ich rozkazujące głosy były bardzo podobne do siebie, jak mundury, które mieli na sobie. Wienand wiedział, że to byli ci z SS.
- To, co dla ciebie zrobiliśmy, i to nawet chętnie -
przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wie
nand. - Co miało oznaczać: Nie wolno ci nas nigdy zapo
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie
nie. Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!
Znał je. Poznał aż za dokładnie w czasie pobytu w obozie koncentracyjnym. Niezależnie od tego obaj zapobiegliwie przedstawili mu się z nazwiska i imienia podczas tego błyskawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner Franz - obaj byli członkami załogi SS pilnującej obozu.
- Wasze nazwiska - zapewniał ich Wienand - na pew
no zapamiętam.
Nie było jednak w tym zapewnieniu żadnej ironii, jakby można było się tego spodziewać. Tego rodzaju odruch był Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.
Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną mu przez otwarte okienko kabiny samochodu.
- Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.
Wienand wciąż trząsł się jak galareta. Jego ręce drżały jak liście na wietrze. Widocznie nadal nie mógł opanować się ze szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się głosem, uniżonym tonem zwrócił się do nich:
Czy mogę zapytać, czy wiąże się z tym jakieś zadanie dla mnie?
Żadne - odpowiedziano mu wspaniałomyślnie. - Zostałeś po prostu najnormalniej zwolniony z obozu, Erichu Wienand. Musisz jedynie zgłosić się teraz w przeciągu dwudziestu czterech godzin na policję w swoim miejscu zamie-
10
szkania. Tak pro forma i dla porządku. Po to, abyś tu znów został odnotowany jako porządny obywatel.
Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka podała mu paczuszkę wielkości pudełka cygar.
- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb, masło, kawałek kiełbasy. Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich rzeczy. Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o tym.
Erich Wienand próbował złapać chciwie pudełko, lecz wyślizgnęło mu się ono z rąk i poleciało na ulicę. Ukląkł, by je podnieść. Wtedy z kabiny samochodu dał się słyszeć głuchy śmiech. Któryś z nich zarechotał, widząc, jak pudełko wymknęło mu się z rąk.
W tym momencie silnik samochodu znów przeraźliwie zaskowyczał, rozrywając ciszę. Samochód ruszył i po chwili zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.
U
płynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się z odrętwienia i zaczął rozglądać się podejrzliwie dookoła.
Znajdował się więc znowu w samym środku owego małego miasteczka w południowych Niemczech nazywającego się Schoenau. Leżało ono nad sztucznym ujęciem wodnym, okiełznanym dzięki tamie na dzikim potoku. Erich Wienand stał na ryneczku otoczony zupełną ciemnością, niemniej powoli zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobliżu domy.
W końcu widział je wielokrotnie. Zarówno w błyszczącym słońcu, jak i w uderzającym o szyby deszczu. W jesiennej mgle, która niemal rozmazywała wszystko, jak i zimą, gdy zabudowania przykryte były grubymi warstwami śniegu jak całunem. Wokół średniowiecznego ryneczku wybrukowanego wielkimi kamieniami, stały solidnie prezentującesię domy mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne romantyczne zaułki. Teraz jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.
Podczas tej nocy w Schoenau nie słychać było nawet najmniejszego dźwięku, żadnego szczekającego psa, nie było też widać żadnego światła czy przemykającego gdzieś kota -jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W tych ostatnich już - jak należało przypuszczać - dniach wojny panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.
Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak najprędzej wydostać. Wciąż jeszcze trzęsącymi się rękoma schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu. Potem schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył na bruku. Gdy się wyprostował i chciał odejść, spostrzegł w niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Najpierw dostrzegł wysokie błyszczące buty, potem wyprasowane w kancik bryczesy, wreszcie bluzę munduru policyjnego. Tak, to był policjant!
Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal bezkonturowa, jakby ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na sobie badawcze spojrzenie. Postanowił więc odpowiednio zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.
Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przyjaznym tonem:
Czy mogę panu być w czymkolwiek pomocny? Nazywam się Strassner. Jestem komendantem tutejszego posterunku.
Wienand - przedstawił się wysadzony z samochodu. I zaraz dodał jakby wytresowanym głosem: - Zwolniony z obozu koncentracyjnego Buchenwald. Odpowiednie dokumenty na to posiadam. Czy mogę je panu okazać?
Ach, to pan jest Erich Wienand? - zapytał policjant, który jakby nagle spadł z nieba w tych ciemnościach. To przecież nie mógł być przypadek. Strassner należał do niezwykle czujnych i bacznych na wszystko policjantów. Nie
12
mógł zatem ujść jego uwagi ten nocny najazd samochodu na rynek, gdy siedział medytując, by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. - Erich Wienand z Welpenhof?
- Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.
Na co komendant posterunku w Schoenau, leżącym nad sztucznym zbiornikiem wodnym, zareagował niemal ze spontaniczną radością:
Jak to miło, panie Wienand, że wreszcie jest pan znów między nami. Mam nadzieję, że najgorsze ma pan już za sobą. Oby. W każdym razie witam pana znowu! Bardzo serdecznie.
Dziękuję - pospieszył Wienand w odpowiedzi. Lecz tak jak i wcześniej z pewnym niedowierzaniem. Nauczył się tego w obozie i jeszcze przedtem, zanim go tam zabrano.
Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż irytująco serdeczny:
Pan może mnie nie znać, panie Wienand, gdyż dopiero kilka tygodni temu zostałem tutaj przeniesiony. Ale próbuję sobie ze wszystkim jakoś radzić, oczywiście nie bez problemów. O czym nie muszę chyba pana przekonywać. Ale szczerze mówiąc, staram się być tutaj porządnym urzędnikiem. Tak więc wiem dokładnie, kim pan jest.
Kim ja naprawdę jestem - odpowiedział Erich Wienand cicho, jakby sam do siebie - tego sam nie wiem, już teraz nie wiem.
I mnie się nieraz tak wydaje - potwierdził policjant.
W każdym razie, panie Strassner, nie mam w tej chwili już żadnych aspiracji, a już zwłaszcza politycznych. Może jedynie ogólnohumanistyczne. Będę teraz próbował pisać książki - jeśli to w ogóle będzie możliwe - o ludziach, którzy nie są niestety wolni od wad.
Rozumiem, panie Wienand. - Policjant sprawiał wrażenie, jakby przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedział Wienand. Po czym życzliwie zapytał: - Tylko co zrobić, panie Wienand, żeby pan się mnie nie bał?
To będzie trudne, panie Strassner - szczerze odpowie-
13
dział Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym znów zaufać. Ostatnio, niestety, nie zdarzało mi się to zbyt często. - Wienand westchnął głęboko. Po krótkim milczeniu zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją rodziną?
Dobrze, panie Wienand - uspokajał go policjant. -Można powiedzieć, że ostatnio nawet całkiem nieźle jej się powodzi. Wszyscy są zdrowi, choć niespecjalnie radośni. Ale tym niech się pan nie martwi. Jak pan się pewnie domyśla, mam stale na oku pański Welpenhof. Ale wydaje mi się, że na razie jest wszystko w porządku.
Dziękuję, panie Strassner - odpowiedział Wienand z ulgą.
A jeśli chodzi o moje obowiązki, panie Wienand, to szybko się pan zorientuje, jakie one są. Jestem tego pewien. Ale teraz, myślę, że chciałby pan jak najprędzej udać się do swego Welpenhof.
Tak, jeśli pan pozwoli.
Ja tu nie mam nic do pozwolenia, panie Wienand, i też niczego nie chciałbym panu zabraniać. Mogę panu jedynie zaproponować swoją pomoc. W końcu ma pan prawie trzy kilometry do swego gospodarstwa. I jeśli pan sobie życzy, chętnie pana odprowadzę.
Dziękuję panu za uprzejmość, panie Strassner. Ale zdaje się pamiętam jeszcze dobrze okolicę. Zresztą po tylu spacerach odbywanych tu w dzień i w nocy.
Na pewno. Chciałbym jednak panu zwrócić uwagę, że tu się wiele zmieniło w ostatnim czasie. To nie tak jak przedtem. Niech pan zatem nie pomyli drogi.
Mimo wszystko niech mi pan pozwoli wrócić przez te pół godziny do moich wspomnień. Sądzę, że droga przez znajome okolice pozwoli mi na to.
Oczywiście respektuję pańskie życzenie, panie Wienand. Niech mi pan zatem pozwoli tylko na kilka życzliwych rad. Niech pan omija, radzę panu, główną szosę prowadzącą do pańskiego Welpenhof. Tam może się pan natknąć na
14
resztki naszych oddziałów wciąż bujających w obłokach i snujących jeszcze marzenia o zwycięstwie. Jeszcze pana zaaresztują, i co wtedy? Lepiej więc omijać szosę, tym bardziej że obowiązuje zakaz poruszania się po wojskowym terenie, w dodatku nocą.
Dziękuję za radę, panie Strassner.
Niech pan więc idzie drogą wzdłuż naszego sztucznego jeziora. Tam nie powinno się panu raczej nic przykrego przytrafić. A poza tym jest to malownicza droga. Ale i tam niech pan uważa, zwłaszcza w okolicach pańskiego Welpen-hof. I na tej drodze może pan natrafić na przeszkody.
Jakiego rodzaju przeszkody ma pan na myśli?
Niedawno rozlokowała się tam pewna bateria wiel-koniemieckiego Wehrmachtu i to, zdaje się, bezpośrednio w pańskiej posiadłości. Musi się pan zatem liczyć z tym, że może się pan natknąć na jej posterunki i oczywiście być przez nie zatrzymany. I niech pan pamięta, że każda warta jest czujna, zwłaszcza po północy. Czy w związku z tym nie byłoby lepiej, abym pana jednak odprowadził?
I ta propozycja została ponownie przez Wienanda odrzucona, choć bardzo uprzejmie. Policjant z równą uprzejmością zaakceptował tę decyzję. W każdym razie rozstali się, podając sobie ręce.
E
rich Wienand udał się samotnie w swoją nocną wędrówkę. Z rynku w Schoenau poszedł wprost w kierunku sztucznego zbiornika wodnego, stamtąd romantyczną drogą wzdłuż jeziora do swojego Welpenhof, leżącego w pobliżu wsi o nazwie Martinshausen. Półgodzinną drogę wypełniały mu raczej przyjemne wspomnienia.
Pozdrawiał przy tym drzewa, które znał. Szedł przez łąki, które były jakby przez niego utkanymi dywanami. Głaskał krzewy swoimi szorstkimi dłońmi, podziwiając pierwsze wiosenne pąki.
Gdy zbliżał się - nie bez niepokoju - do swego rodzinne-
15
go Welpenhof, czuł się jak księżyc, który próbuje przecisnąć się przez gęste chmury, aby oświetlić miejsce, do którego go tak ciągnęło - budowlę jego życia!
Została postawiona na łagodnym pagórku, wyłącznie z drewna, w późnobawarskim stylu, choć niezupełnie tak samo jak dom pewnego malarza - Ludwiga Thomy'ego -nad jeziorem Tegen. I choć jego już nie było, siedziba rodzinna pozostała nietknięta. Tkwiła jak pomnik, promieniując na okolicę.
Za tym swoim Welpenhof Erich Wienand bardzo tęsknił. Była to nie tylko rodzinna siedziba pisarza, ale nade wszystko solidnie prowadzone gospodarstwo, znakomicie usytuowane - ze stajniami, stodołami, pomieszczeniami gospodarczymi i domem dla służby. Otoczona zewsząd lipami - ulubionymi drzewami jego młodości.
Taki właśnie Welpenhof był zawsze jego marzeniem, można powiedzieć - celem życia; w 1930 roku wreszcie spełnionym, nabytym, systematycznie rozbudowywanym i powiększanym. Stało się to możliwe dzięki honorariom za przeszło tuzin książek, opowiadających o samotnym życiu.
Zostały one przetłumaczone na dwadzieścia sześć czy nawet na dwadzieścia osiem języków - aż po Japonię i Afrykę Południową. Uzyskały więc międzynarodową sławę, a nade wszystko były chętnie czytane. Niejednokrotnie określane mianem „literatury światowej", lecz nie przez panujących wszechwładnie w Trzeciej Rzeszy nazistów. Oni przemilczali ich znaczenie i ograniczali jak mogli liczbę wydań w języku niemieckim. Tolerowali go jedynie jako pisarza przynoszącego dewizy.
Prawdopodobnie sądzili, że będzie w dalszym ciągu, jak do tej pory, trzymał się z dala od życia publicznego. Co -niestety - nie w pełni się sprawdziło, gdyż Erich Wienand nie tylko pozwalał sobie na humanistyczne myślenie, ale w dodatku robił to, co zresztą wyłącznie potrafił - pisał o tym w swoich książkach.
Opublikował więc między innymi Nie odbyte rozmowy
16
z młodymi Niemcami i jeśli nawet zawierały one tylko oględną krytykę, to było to już wystarczająco dużym grzechem. Zarzucono mu, że bezpodstawnie domaga się od władz, a zwłaszcza wszechwładnej partii, by pozwolono dzieciom pozostać dziećmi, jak długo nimi są.
Ale nie tylko za takie postulaty trafił Erich Wienand do obozu koncentracyjnego. Była to jedynie mała kropla, która przelała od dawna wypełniony zbiornik, i to, jak twierdzono, napełniony „śmierdzącą gnojówką". Całą jego twórczość uznano oficjalnie za „zdegenerowaną"!
Lecz teraz Erich Wienand - być może nareszcie wychowany, a przynajmniej ostrzeżony - dotarł znowu do swego ukochanego Welpenhof. Stanął przed wielką żelazną bramą, która została wykonana w 1932 roku według jego własnego projektu. Zdobiona delikatnym ornamentem kwiatowym -pobudzającym wyobraźnię. W nim umieszczone zostały jego inicjały: E i W. Spojrzał na nie ze wzruszeniem.
Gdy chciał otworzyć bramę, czyjś ostry głos zatrzymał go:
- Stój! Ręce do góry! - szczeknął ktoś brutalnie w jego
kierunku. - Jeden fałszywy ruch, a strzelam!
Erich Wienand schylił się, podnosząc jednocześnie obydwie ręce. To, co w nich trzymał, upadło głucho na ziemię. W ciemnościach spostrzegł przed sobą stojącego za bramą żołnierza. Jego pistolet maszynowy był wymierzony prosto w niego.
Kim jesteś? Czego tu szukasz? I to o takiej porze!
Mieszkam tu - odpowiedział drżącym głosem, do jakiego w ostatnim czasie zdążył przywyknąć. - To mój dom. Nazywam się Erich Wienand.
Każdy, człowieku, może tak powiedzieć! - Ostro zareagował wartownik z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Żołnierzy wielokrotnie ostrzegano, że coś takiego może się zdarzyć. Nagle wyłoni się ktoś przed tobą w ciemnościach, zagadnie cię, a potem załatwi, żeby innym utorować drogę do napadu. Ale nie ze mną takie numery -pomyślał wartownik.
17
- Na ziemię! - rozkazał więc. - Albo strzelam i zostanie
z ciebie kupa gnoju! Ręce i nogi szeroko. I stul pysk, ani
słowa.
Erich Wienand położył się - zrezygnowałby, twarzą do ziemi, przed bramą własnej posiadłości. Oddychał ciężko, by chwilę potem stwierdzić, iż ta „jego ziemia" mimo wszystko pachniała niewiarygodnie miło. Tak że zapomniał przez chwilę o otaczającym go świecie.
Wartownik tymczasem zbliżył się do niego i stojąc nad nim w rozkroku, przyłożył lufę pistoletu maszynowego do jego pleców. Po czym nachylił się i zaczął go przeszukiwać z niezwykłą dokładnością, bez jakiejkolwiek żenady macając dosłownie wszędzie. Nie było to jednak żadną nowością dla przyzwyczajonego do tego od miesięcy więźnia obozu koncentracyjnego.
Broni w każdym razie nie masz - stwierdził po chwili żołnierz.
Mam jednak dokumenty, które potwierdzają moją tożsamość.
To się jeszcze okaże, na razie zostaniesz tu w tej pozycji, jasne? I nie ruszać się!
Erich Wienand leżał więc i nie ruszał się. Długie minuty. Co prawda czuł się bardzo wyczerpany, ale przynajmniej nie zagrożony. W końcu przez te ostatnie lata nauczył się instynktownie rozpoznawać różnicę pomiędzy zwykłym aktem przemocy a brutalnym zamiarem morderstwa. Dlatego też - uśmiechał się, mimo wszystko.
Z tego stanu wyrwał go dopiero głos, który dotarł do jego świadomości. Brzmiał rzeczowo i łagodnie rozkazująco. Prawdopodobnie musiał przybyć oficer, który zwrócił się do niego:
- Czy mogę prosić, aby pan wstał?
Wienand natychmiast podniósł się, ciekawy człowieka, który się w ten sposób do niego zwracał. Lecz gdy spojrzał na niego, stwierdził, że nie jest to żaden oficer, jak przypuszczał. Ten człowiek nie był nawet w mundurze. Zo-
18
baczył przed sobą silnie zbudowanego mężczyznę o zaróżowionych policzkach, ubranego w ciemnoniebieski włochaty płaszcz kąpielowy, który był jednak wyraźnie dla niego za mały, także za krótki, sięgał ledwie kolan. Erich Wienand natychmiast rozpoznał ten płaszcz kąpielowy. Przesiedział w nim niejedną noc przy swoim biurku, pracując nad książką.
Człowiek ten, oceniając go po budowie, był wysportowanym mężczyzną z twarzą Siegfrieda. Nie miał chyba jeszcze trzydziestu lat. Zapalił teraz latarkę, którą przyniósł ze sobą, i oświetlił nią osobę stojącą za bramą.
Znam pana ze zdjęć - powiedział. - Niewiele się pan zmienił.
To zdjęcia z dawnych lat. Nie jestem już tym, kogo pan na nich oglądał.
Sądziliśmy, że pan nie żyje.
Za wcześnie wobec tego spisaliście mnie na straty.
Moje nazwisko Warnhagen - przedstawił się nieznajomy. — Jestem porucznikiem lotnictwa, szefem jednej z funkcjonujących w jego ramach baterii przeciwlotniczej - tu właśnie aktualnie stacjonujemy. Proszę pana o zrozumienie. W każdym razie witam pana serdecznie.
Erich Wienand nie odpowiedział nic. Tymczasem Warnhagen z niezwykłą ostrością przepędził żołnierza z pistoletem maszynowym.
- Zjeżdżaj stąd, ty niedorajdo - wołał. - Jeszcze sobie
jutro porozmawiamy. Nawarzyłeś mi tylko piwa. Dureń! -
Ten zniknął oczywiście natychmiast, jakby się rozpłynął
w powietrzu.
Porucznik Warnhagen znów z uprzejmą zapobiegliwością zwrócił się do cierpliwie czekającego Ericha Wienanda:
Mam nadzieję, że pan nam wybaczy.
W jakim sensie?
Ponieważ, panie Wienand, staram się respektować prawa właścicieli obiektów, w których kwateruję. Sądzę, że pańska rodzina to potwierdzi. Choć muszę szczerze wyznać,
19
zająłem dość dużą powierzchnię pańskiego domu. Przyrzekam jednak panu, że zrewiduję swoje potrzeby.
Na razie, panie poruczniku, nie jest to takie pilne. Mam nadzieję, że gdzieś jeszcze znajdzie się jakiś kąt dla mnie.
To proszę wobec tego za mną. Z pewnością jest pan oczekiwany.
Przez kogo - moją żonę?
Oczywiście, że miałem na myśli pańską szacowną małżonkę, panie Wienand. Z tym że trudno było ją tak nagle obudzić z głębokiego snu, ale sądzę, że zaraz się pokaże. Ja oczywiście wycofam się wtedy taktownie.
E
rich Wienand wszedł teraz przez szeroko otwartą dla niego bramę, kierując się do wejścia domu, którego masywne, drewniane drzwi z dębiny zostały wykonane także według jego projektu i ozdobione kutymi elementami z brązu. Również i te otwarły się przed nim niemal na oścież.
Ukazała się w nich jego żona Elwira, oświetlona przez latarnię, podobną do stajennej. Zobaczył jej czarne rozpuszczone włosy. Stała w cienkiej powiewającej koszuli nocnej koloru ciemnoczerwonego; jej twarz była blada jak księżyc. Wyciągnięte ręce zdawały się dygotać.
- Jesteś! Nareszcie! - zawołała.
Erich Wienand zatrzymał się jak sparaliżowany. Ona rzuciła się na niego i zaczęła go obejmować, co robiła z widoczną gwałtownością w ruchach, a nawet z popędli-wością. Po chwili, jak gdyby się nagle opamiętała, cofnęła się nawet, lecz starała się nie dać poznać po sobie, jaką poczuła odrazę po przytuleniu się do niego.
Na twarzy Ericha Wienanda pojawił się delikatny, ostatnio częsty u niego uśmieszek cierpienia, wyraźnie widoczny nawet w tym mdłym oświetleniu.
- Ach, moja droga - powiedział - doskonale wiem, co
20
poczułaś, to musi odpychać, zwłaszcza ciebie, osobę o delikatnym powonieniu.
Nie mów tak, Erichu!
Mówię to, ponieważ wiem, że moje ubranie okropnie śmierdzi - lepi się od zaschniętej krwi, przesiąkło odchodami. Również bielizny od wielu tygodni nie zmieniałem, nawet nie było możliwości porządnie się umyć.
Jakież to wszystko ma znaczenie! - zawołała Elwira, nie tylko jako żona, ale także jako jego towarzyszka życia. -Najważniejsze, że znowu jesteś! Chodź, wejdź wreszcie do domu.
Erich Wienand ukłonił się przed nią i podążył za nią do kuchni, gdzie paliło się kilka świeczek. W centralnym punkcie stał olbrzymi piec kuchenny z dużym paleniskiem; posadzka wyłożona była flizami, dookoła na ścianach widniały ozdobne kafelki. Pod oknem stał barokowy, prawdziwie chłopski stół - wygodne miejsce do jedzenia. I tam usiedli. Daleko od siebie, na przeciwległych krańcach - by mogli dokładniej przyjrzeć się sobie.
Gdybym wiedziała, Erichu, że przyjdziesz, wszystko byłoby dla ciebie przygotowane - kąpiel, świeża bielizna, ubranie, jakieś dobre jedzenie i godne przyjęcie.
Tymczasem - odpowiedział - niczego więcej nie pragnę, jak tylko wyspać się, obojętnie gdzie, zaraz.
Na co Elwira zaczęła prosić o zrozumienie. W jej sypialni nie będzie to w tej chwili możliwe, gdyż tam w jej łóżku śpi Elfrieda, jej córka, nazywana też „Elfie". Śpią razem, bo ciągle jest napastowana; poza tym dziś wzięła silny środek nasenny. A w pozostałych pokojach rozlokowali się żołnierze.
Dopiero jutro da się coś zrobić.
Nie musi być od razu pokój - przerwał jej Erich Wienand - wystarczy mi jakikolwiek kąt, w którym mógłbym się trochę przespać. Coś się przecież znajdzie. - Po czym chciał jeszcze dowiedzieć się: - A co jest z tym pomieszczeniem w piwnicy - zaraz obok schodów?
21
Ono jest puste, tyle że trochę zastawione i chyba niespecjalnie czyste. Tam stoją teraz skrzynie z twoimi książkami, kazałam tam również znieść twoje materiały, dokumenty, rękopisy.
Wciąż wszystko to jeszcze jest?
Na szczęście jest, Erichu! Tak jak mnie o to zdążyłeś poprosić. Pilnowałam tego.
To wobec tego pozwól mi się tam przespać, Elwiro. Tam będę się na razie czuł bezpieczny - prosił wciąż tym samym upartym głosem, choć już bardzo zmęczonym. -Wystarczy mi materac, mała poduszka, jakiś koc, najlepiej dwa.
Dobrze, Erichu, zaraz to zorganizuję. Tymczasem odpocznij trochę. Czy zrobić ci coś do jedzenia?
Chętnie - odpowiedział bardzo już senny - małą kromkę chleba. Ale jeśli masz, to czerstwego. I daj mi trochę wody z naszej studni. Więcej nic.
W czasie gdy siedział w kuchni, drobiąc na kawałeczki podaną mu kromkę chleba, by ją łatwiej przełknąć, Elwira, pełna wewnętrznego niepokoju, znosiła do piwnicy to, o co ją prosił. Poza materacem i kocami, także miskę z wodą, kawałek mydła, dwa ręczniki, koszulę nocną i świeżą bieliznę. Przyniosła też nocnik, gdyż najbliższa toaleta znajdowała się obok głównego wejścia.
Jedną ze skrzyń stojących w pomieszczeniu, którą wcześniej starannie odkurzyła, nakryła obrusem, który w ciemnościach lśnił bielą. Na tym „stole" postawiła dwuramienny świecznik z niebieskiego szkła. Miał on, o czym wiedziała, szczególne znaczenie dla Ericha. Był to bowiem prezent od niejakiego Knuta Hamsuna - „Przyjacielowi po fachu" -zostało na nim wygrawerowane.
Świeczki migotały łagodnie. Oświetlały położony przez nią obok świecznika notatnik. Na nim leżały trzy ostro zatemperowane ołówki. A więc niejako zaproszenie do pracy literackiej. Gdy to zobaczył, ponownie zaczęły mu drżeć ręce.
22
Dziękuję ci za wszystko - powiedział wzruszony.
A więc do jutra! Rano pomyślimy, co będziemy robić dalej - odpowiedziała.
E
lwira Wienand wycofała się szybko. Powłócząc nogami, jakby niosła jakiś duży ciężar na plecach, szła powoli schodami do góry, chcąc udać się do sypialni. W jej oczach pojawiły się łzy.
W sieni natknęła się na porucznika Warnhagena. Wciąż jeszcze był w szlafroku pisarza i sprawiał wrażenie, jakby czekał na nią.
Ciężko było? - zapytał.
To wszystko jest straszne. Po prostu straszne! - odpowiedziała natychmiast.
Doskonale to rozumiem, to znaczy mogę się wczuć w tę sytuację, szanowna pani - stwierdził Warnhagen przyjemnie brzmiącym, choć niemal rozkazującym tonem.
Muszę powiedzieć, że pan Wienand wydał mi się jakimś duchem, który się tu nagle pojawił. Niepodobny jest zupełnie do zdjęć ani do tego, co szanowna pani mi o nim opowiadała. Po tym jak mi go szanowna panienka, to znaczy pani córka, przedstawiła, też go sobie inaczej wyobrażałem.
Musiał przejść straszne rzeczy - powiedziała Elwira, jakby w zamyśleniu.
Może byłoby dobrze - zaproponował uprzejmie zapraszającym gestem porucznik - gdybyśmy na ten temat chwilę porozmawiali. Może to pani sprawi ulgę. Czy mogę zaproponować portwajnu albo szampana w swoim pokoju?
Propozycja - po małym wahaniu - została przez Elwirę przyjęta. Udali się do „jego" pokoju, chodziło oczywiście o gabinet Ericha Wienanda. Pozostał niemal nie zmieniony, wypełniony książkami, które znajdowały się w regałach na wszystkich ścianach. Na podłodze leżał przepiękny jasno-czerwony dywan, bogaty w ornamenty, okna przysłaniały białe, długie zasłony. Na samym środku stało biurko, przy
23
którym wcześniej rodziły się liczne dzieła „literatury światowej" - jak je określano. Wśród nich była też Pani pułkownikowa, książka o kobiecej rezolutności i niezłomności, jak też hymny sławiące wieczne istnienie natury, zatytułowane Rybacy Boga.
Lecz teraz na tym biurku leżała czapka porucznika, jego pas i pistolet Walther 7,65, a także schemat organizacyjny baterii, plan szkoleniowy, mapa z nakreślonymi kierunkami udziału w działaniach wojennych. Na widocznym miejscu leżał też jadłospis baterii na bieżący i następny tydzień.
W gabinecie stał pod ścianą tapczan, zapraszająco szeroki, wyściełany skórą. Służył kiedyś Erichowi Wienandowi jako miejsce odpoczynku - w czasie przerw podczas pisania.
W tym celu nie był jednak nigdy użyty. Gdy bowiem pisarz potrzebował odprężenia, wtedy szedł na spacer przez pola i łąki, do lasu albo do swoich zwierząt, wśród których znajdował szczególne ukojenie.
Teraz na tym tapczanie obitym skórą znajdowało się leże Warnhagena - było tylko lekko przykryte. I wprost do niego prowadził panią Elwirę. Usiadł obok niej i podał jej pełną szklankę szampana.
Szampan był słodkawomdły i za ciepły, piana dziko przelewała się za obrzeże szklanki. Napili się trochę.
Co - zapytała po chwili Elwira - będzie teraz z nami?
Z pewnością nic, czego należałoby się obawiać, szanowna pani.
On - odpowiedziała, mając na myśli Ericha Wienan-da - zupełnie się zmienił. Wygląda jak szkielet, w każdym razie jest potwornie wychudzony. Musiał chyba bardzo cierpieć, przede wszystkim duchowo - to jakby nie ten sam człowiek. Jest jakiś taki nieobecny. Zdaje mi się, że jego koniec jest bliski.
Porucznik Warnhagen troskliwie objął Elwirę - przysunął się i nachylił nad nią.
- Nie powinnaś tracić nadziei - powiedział, co za-
24
brzmiało szczerze, jakby z wewnętrznego przekonania. -Wiesz przecież, co do ciebie czuję. Razem na pewno sobie z tym poradzimy. Tym bardziej że jak mi powiedziałaś, dawno już nie był wobec ciebie mężczyzną.
- Co z tego! Ale znów jest tutaj.
Pieszczoty porucznika stawały się coraz gwałtowniejsze. Zaczął ją przechylać, aż znalazła się pod nim.
Nie ma sprawy, której nie dałoby się rozwiązać - sze- pnął jej do ucha.
Co ty znów ze mną wyprawiasz, Horst-Heinz! - Oddychała ciężko, ale nie broniła się.
Robię tylko to, czego ty chcesz, Elwiro, a ja wciąż pragnę.
G
dy Erich Wienand pozostał wreszcie sam w piwnicy, w pomieszczeniu pod schodami, wydało mu się, że zmęczenie nagle mu przeszło. Ustąpiła senność, jakby dopiero co się obudził. Zaczął więc spoglądać na wszystko, co było widoczne w świetle świec osadzonych w świeczniku otrzymanym od przyjaciela - Knuta Hamsuna.
Regały, skrzynie, ubita glina z ziemią zamiast podłogi. Wysoko nad nim na jednej ze ścian dwa małe okienka, które wprost magicznie przyciągały jego wzrok. Podszedł do nich i zaczął je zasłaniać workami, które leżały pod ręką. Dopiero teraz poczuł się w pełni bezpieczny, nie obserwowany przez nikogo.
Zaczął rozglądać się ostrożnie po pomieszczeniu. Potem stopa za stopą przesuwać się po nim, jakby chciał je zmierzyć. Najpierw zrobił to od drzwi, wzdłuż ścian do prawego okna. Gdy tam doszedł, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i poszedł w kierunku lewej ściany. Tam zatrzymał się przed skrzynią, wciśniętą między regał a ścianę, na której znajdowały się okna.
Ukląkł i zaczął obmacywać dłońmi, jakby chciał ją pogłaskać. Potem zaczął delikatnie obstukiwać najpierw wierzch,
25
a następnie boki. Zbadał też dokładnie gliniastą podłogę pod skrzynią. Wreszcie skinął z zadowoleniem głową, sam do siebie, jakby nieco uspokojony. Skrzynia nie była pusta.
Wyglądała na nie naruszoną. Od miesięcy nikt do niej nie zaglądał ani też, jak stwierdził, nie przesuwał z miejsca na miejsce. W niej znajdowały się jego liczne dzieła, rękopisy i maszynopisy, jak również szkice i założenia do dalszych utworów. W niej także przechowywał ważną dla siebie korespondencję. Lecz teraz wszystko mogło być w niej zakurzone, zawilgocone, bliskie zbutwienia. Przestraszył się.
Wstał i oparł się wyczerpany o ścianę, jakby nagle uszło z niego powietrze. Nie miał odwagi od razu jej otworzyć. Dopiero po chwili znów nachylił się nad nią, próbując wysunąć ją nieco do przodu, co mu się jednak nie udało. Nie miał na tyle siły, żeby ją ruszyć. Oddychał ciężko, na jego uduchowioną twarz wystąpił gęsty pot. Wienand znalazł kawałek drąga, który podłożył pod skrzynię, i ponownie próbował wysunąć ją do przodu. Gdy mu się to wreszcie udało, usiadł wyczerpany na gliniastej podłodze, opierając się plecami o dłuższy bok skrzyni.
Minęło niemal pół godziny, nim drżącymi rękoma zaczął szukać po kieszeniach łyżki - to jedyny przyrząd, który wolno było mieć w obozie, by za jego pomocą móc „żreć". Żadnego noża, widelca, pilnika do paznokci, nożyczek, śrubokręta. Nie, tego nie wolno było mieć, aby nie zadać sobie czasami śmiertelnych ran albo też tym narzędziem nie zabić broń Boże, innych.
Teraz w każdym razie tu, w swojej piwnicy, Wienand sięgnął po łyżkę, znowu ukląkł i zaczął, trzymając ją w obydwu rękach, energicznie rozkopywać lepką glinę stanowiącą podłogę. Przy tym uświadomił sobie, do czego potrzebne mu były jeszcze ręce.
To, co zaczął nimi odsłaniać milimetr po milimetrze, było twarzą z ciemnego brązu. Oblicze pełne udręki. Nad nim korona cierniowa, naciśnięta głęboko na czoło. Krople potu, łez i krwi zdawały się spływać po tej twarzy boleści.
26
Ten Zbawiciel z brązu, teraz cały wysmarowany brudną gliniastą ziemią, został przez niego i jeszcze innego mężczyznę z narażeniem życia uratowany kilka miesięcy temu przed zniszczeniem.
Miał zostać przetopiony. Wienand pochylił się teraz głęboko nad wykopaną figurą Chrystusa. Szczęśliwy zaczął całować jej twarz, nim znów wróciła do jego świadomości otaczająca go ponura rzeczywistość.
Wtedy zakopał ponownie starannie figurę, zamaskował miejsce, po czym dopiero położył się i zasnął długim, głębokim snem, być może mając nadzieję, że się z niego już nigdy nie obudzi. Lecz to nie było mu jeszcze dane.
Życiorys Ericha Wienanda Część pierwsza
Należy zaraz na początku zaznaczyć, iż być może najistotniejszych szczegółów tego niemieckiego życiorysu nie da się całkowicie odtworzyć. Tym bardziej iż tak zwane dokumenty źródłowe, jak na przykład listy, zostały tylko w pojedynczych przypadkach odnalezione. Erich Wienand dbał, żeby tak było, prawdopodobnie czynił to z pełną świadomością, świadczą o tym liczne wywiady z dziennikarzami, jak też z krytykami literackimi. Zresztą jak żył - a raczej jak musiał żyć - nie jest tutaj istotne. Rozstrzygające jest to, co pozostawił jako „swoje dzieło". Tylko to!
Pewne jest, że Erich Wienand urodził się 18 stycznia 1886 roku w Priesnitz na Pomorzu. Ojciec: Hagen Wienand - radca sądowy. Matka: Elizabeth Wienand, nazwisko panieńskie Gol-dach.
Bardzo szczegółowo - jak się wydaje - udało się opisać ten okres niejakiej Konstanzy Reibert. Ona, zaraz po śmierci Ericha Wienanda, wystąpiła jako pierwsza najpełniejsza jego biogrąf-ka, poświęcając mu aż trzy książki. W jednej z nich znalazły się następujące informacje:
Jego miejsce urodzenia, Priesnitz na Pomorzu, położone jest na północ od Szczecina i znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stolicą regionu a wybrzeżem morskim. Wówczas, w 1886 roku, było to solidne, dobrze zorganizowane, choć stosunkowo niewielkie miasto. Dwanaście tysięcy mieszkańców,
28
dwie szkoły podstawowe, jedno gimnazjum, trzy kościoły - wyłącznie ewengelickie; do tego dwa hotele, osiemnaście restauracji, jeden lekarz, dwóch weterynarzy - i właśnie ów sąd rejonowy, w którym pracował ojciec Ericha Wienanda, w Priesnitz oczywiście znajdował się także garnizon wojskowy.
Panował tam z pewnością ów znany na całym świecie porządek tak zwany prusko-niemiecki, czyli cesarski. Jego najbardziej wpływowymi siłami, według zgodnej opinii świadków, były niewątpliwie urzędy, to znaczy ich przedstawiciele: policja spełniała w tym rolę wiodącą, jako urząd najbardziej czujny, ale i też zdecydowanie obywatelski. Porządnie zachowujący się obywatele znajdowali w niej w każdej chwili ochronę i stosowną pomoc. Przy kształceniu tamtejszych uczniów dbano przede wszystkim o wychowanie gorliwych i posłusznych obywateli. Różne „ojczyźniane" stowarzyszenia i kluby działały w myśl tej zasady. A poza tym dużo czasu poświęcano na gimnastykę i śpiew -także dla pomyślności obywateli. Priesnitz miało co najmniej dwanaście takich „patriotycznych" organizacji, z których, jak należy sądzić, było dumne.
W podjętych przez Konstanzę Reibert próbach opisania pisarza, stworzenia w każdym razie jego solidnej biografii - można znaleźć to, co nazywa się charakterystyką epoki, w której twór-cy.przyszło żyć.
- W roku 1886, w którym urodził się Erich Wienand, król bawarski Ludwik - wyśmiewany i wyszydzany - został uznany za umysłowo chorego, ubezwłasnowolniony i zmuszony do samobójstwa. Jednocześnie Strindberg, Tołstoj i Leopold Rankę pisali swoje najważniejsze dzieła. Pewien aptekarz, z odległej wówczas i znajdującej się jakby na końcu świata Ameryki, opracował przepis na napój, który potem nazwano coca-colą. Wtedy też w porcie nowojorskim stawiano Statuę Wolności.
Lecz najważniejszym dokumentem, który Konstanza Reibert zamieściła, jest wspomnienie akuszerki, nazwiskiem Hausbit-ner, wówczas jeszcze bardziej młodej, która odbierała poród małego Ericha.
29
- Mimo podeszłego wieku doskonale przypominam sobie
narodziny Ericha Wienanda, ponieważ nie były zwykłym
przyjściem na świat. Należy podkreślić, iż radca sądowy Ha-
gen Wienand był wielce znaczącą osobistością w naszym Pries-
nitz. Człowiekiem powszechnie szanowanym cieszącym się du
żym uznaniem, także moim. Można powiedzieć, że na rów
ni z burmistrzem, dyrektorem szkoły i komendantem garni
zonu.
Przy jego narodzinach, które oczywiście nastąpiły z moją pomocą, pani Elisabeth Wienand omal nie umarła, taka była słaba. Zdaje się, że nie była dostatecznie przyzwyczajona do twardego życia na prowincji jako osoba pochodząca z Berlina. Choć specjalnych komplikacji przy tym nie było, o czym mogłam poinformować czekającego przy butelce czerwonego wina na rezultat rozwiązania pana radcą sądowego.
Ten zaś zareagował jak typowy mężczyzna. Nie pytał, czy wszystko przebiegło dobrze, czy też jak się czuje żona. On chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej: czy to jest chłopak?
Co mogłam mu potwierdzić, a wtedy wydał mi się szczęśliwy. Pamiętam, że popędził schodami na górę. Wienandowie zamieszkiwali dwupiętrowy dom, pod najlepszym z możliwych wówczas adresów przy Merktplatz 5. Gdy wbiegł do sypialni swej bladej, leżącej w łóżku żony, objął ją i zawołał na cały głos:
- Dziękuję ci za syna! Nazwiemy go, jak zaplanowaliśmy,
Erich - na cześć brata mojej matki, tego leśnika.
Potem dopiero obejrzał syna, swojego drugiego już, którego właśnie po raz pierwszy kąpałam: różowiutkie napęczniałe ciałko z kaprawymi oczkami i malinowymi ustami, które dopiero co oswobodziło się z ciała matki. Wtedy jego żona, mimo że była bardzo osłabiona, radosnym głosem zapytała:
Czyż nie jest on uroczy i do tego taki delikatny?
Nawet trochę za delikatny - stwierdził na to pan radca. -Może przez to taki malutki. - Był wyraźnie tym zatroskany. -Powinniśmy go zważyć.
Co też potem nastąpiło. Po czym pan radca sądowy z dezaprobatą stwierdził:
- Ma blisko czterysta gram niedowagi! To mi się nie podoba.
Dalej pan radca nie mógł się jednak zajmować synem, gdyż ten dzień, właśnie 18 stycznia, był jak by to powiedzieć - dniem historycznym. Tego dnia bowiem, 18 stycznia, urodził się również cesarz niemecki, a to oznaczało nturalnie urzędowe obowiązki dla pana radcy!
2
astępny dzień w połowie kwietnia 1945 roku - był naprawdę wiosenny, miał przyjemną temperaturę, pola wokół rozciągających się łąk lśniły świeżą zielenią. Było tak, jakby rozwijającej się natury nic nie obchodziło, nic, co się działo wokół.
A wokół trwała gorączka wojenna, wojna wszystkich wojen, której fronty po krótkiej mobilizacji kolejno rozsypywały się jak domki z kart. Ongiś błyszczący i dumny ze swej potęgi wielkoniemiecki Wehrmacht teraz żałośnie rozpadał się - uciekał, chowając się po różnych dziurach, z których czasami próbował się jeszcze przeciwstawić napastnikom.
Jedna z jego części znajdowała się właśnie tutaj, w południowych Niemczech, w górnej Bawarii, proponując swoje usługi. Nazywano ją też wówczas „ostoją Niemiec" albo „twierdzą", której wróg nie zdobędzie, tak przynajmniej oficjalnie głoszono. Tu w każdym razie wokół Bertesgaden, czyli bunkra Hitlera - kanclerza i naczelnego wodza Wehrmachtu, w okolicach Obersalzberga, zgromadzono resztki wspaniałej niegdyś armii.
W tym kotle, a raczej piekle, możliwe były wszelkie odmiany ostatnich zagrywek w tak zwanej obronie Rzeszy. O przeżycie walczyli nie tylko ludzie rozsądnie myślący, ale również i niczego nie widzący głupcy, wciąż jeszcze wierzący w końcowe zwycięstwo. Wszyscy oni - te resztki - podzieleni byli na w miarę dające się jeszcze określić jednostki
32
i oddziały, jak ta bateria obrony przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Była częścią pewnego rozmieszczonego po okolicy pułku, ale na dobrą sprawę zdana wyłącznie już tylko na własne siły i inwencję, jeśli chodzi o ochronę przeciwlotniczą twierdzy Führera.
Tu także zgromadziły się różne wycofujące się sztaby, prawdopodobnie z wieloma tajnymi materiałami i aktami. Znalazły się pospiesznie przerzucane zapasy, w tym również żywnościowe. Tutaj na nowo usiłowano jeszcze kompletować rozbite oddziały, ściągano pospiesznie szpitale polowe, likwidowane gdzie indziej szkoły wojskowe i różnego typu jednostki specjalne. Wszystko, co jeszcze mogło się przydać. I w tym rozgardiaszu znaleźli się również pozostawieni własnemu losowi różnego typu więźniowie, robotnicy przymusowi, jeńcy wojenni - w tym także więźniowie obozów koncentracyjnych.
W tych jakby wyplutych resztkach wielkich Niemiec pojawiły się również powracające wiosną do swych gniazd ptaki wędrowne. Bezbłędnie odnajdywały swoje stare miejsca, usadawiając się na drzewach, pod dachami domów, na polach i łąkach. Wraz z nimi, jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, widoczne stały się także ptaki zimujące w okolicy - wszystko radośnie odżywało - śpiewało, wiwatowało, kwiliło, wykrzykiwało, ćwierkało.
I to cudowne manifestowanie życia, mimo okropności przeżyć zimy i nocy, śniegu i lodu, deszczu i mgieł - chłonął teraz Erich Wienand.
Stał przy jednym z dwu małych okienek w swojej piwnicy. Zdjął najpierw worki, którymi w nocy przysłonił okna, a następnie szeroko je otworzył. W końcu znał się na śpiewie ptaków, potrafił rozróżniać ich głosy - wiele jego opisów przyrody bazowało na tym doświadczeniu.
Radośnie i pełen nadziei spoglądał więc na wschodzące słońce tego wiosennego poranka. Po czym zwrócił uwagę na małego, szarego, zwykłego wróbelka, który nagle pojawił się przed nim i wesoło wymachiwał skrzydełkami w porannym
33
słońcu. Dla niego Wienand kruszył teraz resztki z kromki chleba, którą miał w kieszeni, delikatnie wysuwając je na dłoni w jego kierunku. Ptaszek, o dziwo, przyfrunął i zaczął je wydziobywać, ale nagle zerwał się spłoszony.
Widocznie usłyszał, podobnie jak Erich Wienand, mocne pukanie do drzwi piwnicy. Erich Wienand, jakby zbudzony ze snu, cofnął się nieco od okna, odwrócił i z powrotem znalazł się w półmroku.
Proszę - zawołał delikatnym głosem. Usłyszał za drzwiami głos swojej żony Elwiry.
Czy nie przeszkadzam, Erichu?
Ty nigdy mi nie przeszkadzasz - zapewnił.
Elwira weszła do środka po wąskich drewnianych schodach, które prowadziły do tego piwnicznego pomieszczenia. Jej krok był zdecydowany - w jednej ręce miała dzban z wodą, a na drugiej stosik świeżej odzieży: ubranie, koszule, sweter, skarpetki, buty. Położyła to wszystko przed nim.
- Czy miałeś dobrą noc? - chciała wiedzieć.
- Nawet bardzo dobrą! - odpowiedział natychmiast.
Może dlatego, że nareszcie znowu w domu.
Powiedział tak, choć w rzeczywistości ta noc była wyjątkowo okropna dla niego, jak zresztą wiele innych przez ostatnie kilka miesięcy. Śniły mu się jakieś niesamowite, straszne rzeczy, we śnie drżał cały ze strachu, oblewał się wielokrotnie zimnym potem. Przebudził się w momencie, kiedy próbował uciec z obozu, gdziekolwiek zniknąć, schować się.
Odetchnął, dopiero gdy uświadomił sobie, że znajduje się przecież we własnym domu. W swojej piwnicy, tuż obok skrzyni ze swoimi dziełami, pod którymi spoczywał jego Chrystus.
Elwira podeszła do niego. Położyła ręce na jego ramionach, jakby go chciała objąć, na co z wdzięcznością jej pozwolił.
- Przygotowałam ci kąpiel, Erichu - powiedziała po chwi
li. - W kuchni stoi też przygotowane dla ciebie jedzenie.
34
Podczas tego pierwszego posiłku przez jakiś czas będą tylko we dwoje; później dopiero, jeśli pozwoli, dołączy do nich jej córka.
Elfie bardzo chce cię zobaczyć. Jest bardzo podenerwowana, odkąd dowiedziała się, że wróciłeś. Czy nie będzie ci przeszkadzać?
Ależ nie - w żadnym wypadku! Jak się czuje nasze kochane, dobre dziecko?
W zasadzie bez zmian, Erichu. - Co oznaczało: Elfie jest ciągle, jak przedtem, chorowita, na ogół apatyczna i nieco pobudliwa. Cierpiała na zaburzenia trawienia, miała również kłopoty z sercem. Także jej krótkowzroczność pogłębiła się. - Trzeba jej po prostu okazywać dużo miłości.
Co za cudowne słowo, Elwiro - miłość! - powtórzył. -Słucham go z wyjątkowym wzruszeniem. Czuję się w tym momencie zupełnie jak nowo narodzony... Jakby wszystko wokół mnie na nowo odżyło.
G
dy Erich Wienand porządnie się wykąpał, zaczął się ubierać. Stwierdził z satysfakcją, iż Elwira przygotowała mu te rzeczy, w których lubił chodzić na swoje długie spacery. Było to myśliwskie lodenowe ubranie, szarozielone, nieco już podniszczone, chętnie noszone w Bawarii - zatem nie rzucające się w oczy.
Ubrany w ten strój, Erich Wienand, wchodził schodami z piwnicy do sieni, a stamtąd do kuchni. Nie usiadł jednak od razu do zastawionego dla niego stołu, tylko najpierw podszedł do dużego okna.
Wyjrzał przez nie - na świat, swój świat, z którego wyłączono go na długie miesiące w obozie koncentracyjnym. Ale teraz ten świat znów egzystował dla niego. „Żeby móc przeżyć w domu, choć tylko jedną wiosnę, mój Boże!" -prosił Boga wielokrotnie w swoich rozpaczliwych obozowych modlitwach. I prośba ta została wysłuchana.
35
- Popatrz tylko na to! - zawołał uszczęśliwiony do swojej
żony. - Jak duże są już liście na tych drzewach owocowych.
Jakie duże pąki mają już te drzewa. Lada dzień zaczną
kwitnąć! Wczesną mamy w tym roku wiosnę. Zapowiada się
dobry urodzaj.
Wtedy spostrzegł w ogrodzie między drzewami owocowymi jakiegoś mężczyznę w mundurze. Stał tak, jak gdyby i on również podziwiał piękno wiosny. Dopiero po chwili Wienand zobaczył, że rozpiął spodnie, odsłonił tyłek i przykucnął. Erich Wienand odwrócił się od okna.
Jego wzrok padł teraz na zastawiony stół. Leżał tam świeżo upieczony biały chleb, złotożółte masło, miseczka z miodem, druga z marmoladą, zrobioną z owoców z jego drzew. Obok stały jeszcze trzy dzbany: z kawą zbożową, herbatą owocową i mlekiem. Mleko pochodziło, jak zapewniała go Elwira, od jego ulubionej krowy, Eddy.
- To dobrze - powiedział, uśmiechając się do siebie -
że jest jeszcze moja Edda. - Lecz nie odważył się pytać
alej, co jeszcze pozostało z jego świata. Elwira również nie
zachęcała go do tego. Może dlatego, że ten świat już
nie istniał. Nie było także już Lottchen, jego ulubionej
jamniczki.
Zawsze dbał o to, aby po każdym powrocie do domu otaczać się swoimi zwierzętami. Z nimi chciał przebywać, jak długo im dane było żyć. Nigdy nie chciał być hodowcą, a już w żadnym razie dostarczycielem zwierząt do rzeźni. To była zawsze demonstrowana przez niego cecha, ona też szybko została zauważona przez sąsiadów, którzy określali go jako „sentymentalnego wariata" albo „sanitariusza zwierząt" i tym podobne.
Elwira ani nie namawiała go do jedzenia, ale też nie odciągała od stołu. W trosce o jego zdrowie wcześniej zadzwoniła do doktora Gansa, lekarza w Schoenau, który w razie potrzeby opiekował się Wienandem. Teraz zresztą bardzo się ucieszył, gdy się dowiedział, że jego czcigodny pacjent znów wrócił do domu. Kazał go bardzo
36
serdecznie pozdrowić i powiedział, że jak najszybciej go odwiedzi.
Doktor Gans radził:
- Szklanka świeżego mleka, możliwie nie za tłustego, nie
powinna zaszkodzić. Również łyżeczka miodu do tego po
winna dobrze zrobić, zwłaszcza że to miód lipowy, którego
tak wiele macie w Welpenhof.
Właśnie to pił teraz Erich Wienand, małymi łykami -z wyraźnym zadowoleniem, lecz nie wziął do ust świeżo upieczonego białego chleba, co prawda sięgnął po dwie kromki, ale tylko powąchał je, by po chwili schować w swoich kieszeniach w marynarce. Elwira z uwagą śledziła każdy nawet najmniejszy jego ruch.
Potem pokazała się Elfie, jej córka. Otworzyła drzwi i zatrzymała się w nich -- ubrana w prostą sukienkę z grubo tkanego lnu. Jej łagodna twarz, przypominająca księżyc w pełni, była mocno zaczerwieniona. Oddychała szybko otwartymi ustami, sprawiając wrażenie, że inaczej nie potrafi.
- Wejdź, dziecko, nie denerwuj ojca - powiedziała tro
skliwie Elwira.
Lecz było to zbyteczne. Erich Wienand wstał, rozwarł szeroko ramiona i przytulił do siebie opiekuńczo Elfie. Tkwili tak przez jakiś czas w ucisku, uśmiechając się do siebie. Potem, nie wypuszczając Elfie z objęć, poprosił ją, aby usiadła koło niego.
Nie był jej ojcem. Elwira, jego druga żona, wniosła ze sobą do ich małżeństwa Elfie. Było to dwanaście lat temu. Lecz Erich Wienand kochał Elfie dosłownie od pierwszego spojrzenia. Ta delikatna dziewczynka, niezwykle wrażliwa i chorowita, była stworzeniem, które kazało mu myśleć o kruchości ludzkiego ciała, wręcz nakazywała mu to. Była dziewczynką nieszczęśliwą - z nieskoordynowanymi ruchami, jakimiś ciągłymi wysypkami na skórze. Głos jej brzmiał jak echo tłuczonej blachy. Cała jej postać była bez wyrazu. Płaskie piersi, ledwie zarysowane biodra.
37
Lecz właśnie dlatego, ale nie tylko dlatego, była dla Ericha Wienanda stworzeniem Boga, które potrzebowało jego pomocy, zrozumienia, ciągle potwierdzanej miłości. Przy tym miała coś szczególnego w oczach; one przemawiały jakąś niezwykłą siłą, były zwierciadłem jej duszy - czystym, klarownym, pełnym naiwnej szczerości. Miały w każdym razie swój niezwykły wyraz i siłę.
I ta niezwykle ujmująca dla niego istota, potrzebująca życzliwej opieki, teraz oczekiwała jego odpowiedzi na pytanie:
Co się tu dzieje, tato?
Moje dziecko - odpowiedział. - Tego nie wiem.
Skoro ty nie wiesz, to kto może wiedzieć? - spytała zdziwiona. - W końcu żyją na świecie ludzie, którzy wierzą w ciebie - także tutaj. I dla nich ty jesteś, jak i dla mnie, absolutnie jedynym autorytetem, który może rozwiewać dręczące ich wątpliwości. Tylko ty posiadasz mądrość, aby odpowiedzieć na każde pytanie.
Może tak było, moje dziecko. Teraz już nie.
Ależ, proszę cię, Elfie, nie obciążaj ojca takimi dodatkowymi problemami - zwróciła się Elwira do córki tyle troskliwie, co żądające
Elfie nie była jednak skłonna usłuchać matki. Przytuliła się mocno do swego „ojca" - był jedynym mężczyzną, któremu okazywała tego rodzaju uczucia i zaufanie.
- Czy naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje, czy też po prostu nie chcesz wiedzieć?
Erich Wienand sięgnął po szklankę z mlekiem i miodem i wypił kilka łyków; chyba po to, aby oszukać swój domagający się jedzenia żołądek. Po czym zaczął ciężko oddychać, wreszcie ledwo wykrztusił z siebie:
- To, co mnie teraz gnębi, to okropne uczucie, że Bóg
się od nas odwrócił! A za jego plecami bezkarnie harcują
diabły.
Chwilę potem Erich Wienand gwałtownie się podniósł.
- Jest mi niedobrze - wyznał. - Czuję się, jakbym za
38
chwilę miał się udusić, lecz proszę, moi kochani, nie róbcie sobie żadnych zmartwień; coś takiego zdarzało mi się niemal codziennie. Poradzę sobie z tym.
Nie chciał, by mu towarzyszono, sam poszedł do toalety w dolnej sieni i tam zwymiotował.
G
dy Erich Wienand wrócił do kuchni, był bardzo blady; niemniej sprawiał wrażenie uspokojonego, niemal opanowanego. Już się nie zataczał. W kuchni zobaczył jeszcze jedną osobę.
Był to porucznik Horst-Heinz Warnhagen. Mężczyzna, którego poznał już ubiegłej nocy. Tym razem był w mundurze lotnika z czerwonymi wyłogami na kołnierzu. Warnhagen, wyraźnie ugrzeczniony, siedział na krześle w pobliżu drzwi.
- Pan porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu Elwira, gdy
tylko wszedł do kuchni - był zawsze dla nas bardzo życzliwy
i troskliwy. Powinieneś o tym wiedzieć, Erichu.
Ten spojrzał na swoją żonę trochę uważniej i od razu stwierdził, że jej sympatia do porucznika była wyraźna. Po czym spojrzał na swoją córkę, ale i ta, nie wyrażająca spontanicznie swoich uczuć młoda kobieta, również rozpromienionym wzrokiem spoglądała na Warnhagena.
Teraz z kolei zaczął się dokładnie przypatrywać porucznikowi. Uznał to nawet w tym momencie za niezbędne. Warnhagen w świetle dnia prezentował się jeszcze korzystniej niż w nocy. Miał sportową sylwetkę, był prawdopodobnie przy tym bardzo wytrzymałym i zdecydowanym człowiekiem. Twarz bohatera: typowo niemiecka pod krótko przystrzyżonymi blond włosami.
Horst-Heinz Warnhagen próbował być teraz niezwykle uprzejmy.
- Szanowny panie Wienand - zaczął. - Proszę pozwolić
wyrazić mi swoją radość z powodu pańskiego powrotu do
domu, do pańskiego Wolpenhof. Proszę mi powiedzieć, co
39
mogę zrobić, aby pański pobyt uczynić jak najbardziej przyjemnym?
Czy pan może, panie poruczniku, już się nad tym zastanawiał i ma jakieś propozycje?
Ja, panie Wienand, razem ze swoją baterią musiałem tutaj zakwaterować, zresztą zgodnie z rozkazem, przy czym pański dom ze wszystkich w okolicy najbardziej się do tego nadawał. Ale jestem oczywiście gotów, zwłaszcza po bliższym poznaniu pańskiej czcigodnej rodziny, przestrzegać wszystkich obowiązujących tutaj zwyczajów. Nawet je pielęgnować.
Co mogę absolutnie potwierdzić! - wyrwało się Elwirze spontanicznie.
I ja też! - zapewniła Elfie. Spoglądała przy tym na porucznika jak na niezwykłe zjawisko.
Warnhagen zaczął więc przedstawiać, jego zdaniem wychodzące naprzeciw, z pewnością też wcześniej dokładnie przemyślane, propozycje. On osobiście mógłby natychmiast wynieść się z zajętego przez siebie gabinetu pana Wienanda, o który dbał i starał się, by nic tam nie zmieniać. Również duża jadalnia, w której obecnie znajduje się kancelaria baterii, mogłaby zostać niewątpliwie szybko oddana. I dalej: kuchnia polowa, magazyn żywnościowy i warsztat naprawczy - całe tak zwane kwatermistrzostwo baterii mogłoby również być przeniesione do pomieszczeń przy stajni.
Czy mam być panu wdzięczny za to? - dało się usłyszeć pytanie Wienanda.
Nie mnie - zapewnił natychmiast Warnhagen. - Raczej pańskiej szanownej małżonce i wyjątkowo cenionej także przeze mnie czcigodnej pana córce.
Erich Wienand zadał sobie trud, aby na te obiecujące propozycje odpowiednio zareagować:
Nie wiem, czy tego rodzaju propozycje mają w ogóle jakiś sens, zważywszy na moją osobę i obecne położenie.
Czego się pan obawia? - chciał dowiedzieć się Warnhagen. - Co pan wobec tego proponuje?
40
Nie wydaje mi się właściwe, w każdym razie nie sądzę, aby było wskazane, żeby od razu coś tu teraz zmieniać. To mogłoby być w obecnych czasach poczytane za błąd.
Sądzę, że masz całkowitą rację - przyznała żona Elwira po krótkiej wymianie spojrzeń z Wamhagenem. - Będziesz niewątpliwie, Erichu, pilnie tutaj obserwowany, po tym wszystkim, co masz za sobą.
Pan Warnhagen z pewnością będzie to robił, ale to daje ci jednocześnie gwarancję - wtrąciła się żarliwie Elfie.
Porucznik poczuł się doceniony. Był za to wdzięczny.
- To na pewno nie jest przyjemna sytuacja, ale musimy
ją uczynić możliwie najbardziej znośną. Tym bardziej że
należy przypuszczać, iż panujące obecnie stosunki w każdej
chwili mogą się zmienić. I kto wie, czy nawet nie z dnia na
dzień. Ale w takiej sytuacji jestem gotów się wstawić za
panem, za wami wszystkimi. Jeśli oczywiście państwo sobie
tego życzą.
Wienand udał, że nie dosłyszał tej propozycji. Zauważył jedynie:
Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że najlepiej jest siedzieć cicho i nie wychylać się, wtedy unika się wszelkieh komplikacji. Dlatego też sądzę, iż najwłaściwiej będzie, jeśli tymczasem pozostanę w piwnicy.
Jeśli to uważasz za słuszne, Erichu...
Sądzę, że tak będzie mi na razie najlepiej, Elwiro. Tym bardziej że nie jest wykluczone, że będę musiał się troszeczkę rozejrzeć po najbliższej okolicy.
Pańska rodzina, panie Wienand, będzie się panem opiekować - stwierdził porucznik. - Ja natomiast będę się czuł w obowiązku pana ochraniać.
Ochraniać? To piękne! Lecz przed kim to, panie poruczniku?
Po prostu przed wszystkim; przed wszystkim, co może się panu przytrafić.
Zagrożeniem - powiedział Erich Wienand, jednocześnie przyglądał się badawczo obecnym - mogą być dwojakie-
41
go rodzaju ludzie. Z jednej strony policja, a z drugiej gestapo - ci z SS. Ale jeśli się pojawią, to z całą pewnością uzbrojeni - i co wtedy?
Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Cała trójka spoglądała na niego z troską. Co on wydawał się przyjmować z zadowoleniem.
P
o tej rozmowie Erich Wienand wybrał się na pierwszy spacer po swoim gospodarstwie. Sam. Każdą propozycję towarzyszenia mu grzecznie, ale i stanowczo odrzucił. Z bijącym sercem, stawiając ostrożnie krok za krokiem, wiedziony niemal dziecięcą ciekawością - ruszył więc w ten swój pierwszy „gospodarski" obchód.
Najpierw wszedł do obory, która znajdowała się niemal tuż za domem. Tam zobaczył swoją ulubioną krowę Eddę. Niemal uroczystym krokiem poszedł w jej kierunku. Ona zdawała się go poznawać; w jej spojrzeniu pojawiło się coś w rodzaju sygnalizowanej radości. Poczuł ciepło, gdy położył ręce na jej głowie, jej pysk był jedwabisty, delikatny i gładki.
Obok Eddy miejsca były jednak puste. Jego pozostałych dwóch krów, Olgi i Emmy, już nie było. A z jego pięciu świń były jeszcze tylko dwie. Świnie to stworzenia o zupełnie zaskakującej mądrości, co dawno już stwierdził. Nadawał więc im imiona, na które, o dziwo, reagowały. Gdy zatem na te dwie pozostałe zawołał: Willibald, Kunegun-de! - podreptały radośnie, węsząc w jego kierunku. Chciały, żeby je podrapał po nosie i za uszami. Co też zrobił. Chrzą-kały zadowolone...
Zwierzęta, i to niemal wszystkie, stanowiły dla niego zawsze prawdziwie chłopską egzystencję. Bez nich trudno byłoby sobie wyobrazić życie na wsi. Psy były strażnikami, koty sprawdzały się jako policja domowa i w gospodarstwie, krowy dawały mleko, owce wełnę, kozy kosiły trawę. A świnie? Te wielkie żarłoki zjadały wszystko, aby nic się nie
42
zmarnowało i nie trzeba było niczego wyrzucać. Żywność była święta. A do tego te zwierzęta dawały jeszcze nawóz, na którym rosły warzywa, wschodziły zboża, kwitły kwiaty!
Lecz tutaj nie było teraz żadnego kota, żadnej owcy, żadnej gęsi. Pozostały tylko nieliczne kury, które uciekały przestraszone na widok człowieka. Lottchen, jego jamniczka, również już nie szczekała i nie podskakiwała radośnie na jego widok. Nie pytał o nią, nikt nie musiał mu też o tym opowiadać. Jego najważniejszy przyjaciel, ten mały piesek, nie żył.
Gdy Erich Wienand opuścił oborę, wydawał się jeszcze bardziej przygnębiony, jakby dźwigał na plecach jakiś duży ciężar. To była jednak tylko oznaka wewnętrznego zamyślenia; zamknął się cały w sobie, oddając się własnym myślom. I w tym stanie ducha zaczął ostrożnie obchodzić swój dom. Aż doszedł do miejsca, które znajdowało się dokładnie pod oknami jego gabinetu, gdzie do tej pory nie odważył się jeszcze wejść.
Lecz z tego miejsca mógł zobaczyć znów to, na co tak często spoglądał, robiąc sobie krótkie przerwy w czasie pracy przy biurku i na co z takim wewnętrznym zadowoleniem, dającym odprężenie, lubił patrzeć. Widział rozrzucony łańcuch pagórków o łagodnych kształtach; teraz znów usłanych zielenią mieniącą się różnymi odcieniami łąk, krzewów, drzew. A pomiędzy nimi ten wijący się dziki potok, radośnie pieniący się i połyskujący w słońcu. A dalej za nimi już prawdziwe góry! Błyszczące w wiosennym słońcu resztkami śniegu. I one świeciły i jeśli nawet tylko bladym światłem, to jednak na tyle, aby przyciągać wzrok, jak gdyby stanowiły linię horyzontu wszystkich krańców.
Widok, od którego Erich Wienand przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać oczu, przesłonił mu rzeczywistość. Wreszcie zmusił się, aby bez zatrzymywania iść dalej! Zobaczyć to, co niegdyś, a więc jeszcze przed wieloma miesiącami, było przez długie lata jego własnym światem. Ruszył zatem znowu wolno, teraz w kierunku południowym, gdzie znajdowała się posiadłość jego najbliższego sąsiada, Lehmanna.
43
I wyglądało na to, jakby tamten czekał już na jego przybycie, jak przed laty, niezmiennie. Był to korpulentny, przysadzisty mężczyzna z ogorzałą twarzą poganiacza bydła i grubym, ochrypłym od piwa głosem. Jego rubaszne usposobienie nakazywało Wienanowi zachowanie pewnej ostrożności.
A więc jest pan znowu! - zawołał wyraźnie uradowany Leitmann. - Chylę czoło, panie sąsiedzie! Jak pan się z tego wydostał? Przecież zawsze się mówiło: Im nikt się nie wyślizgnie; nawet mysz! A panu jednak się udało! Jak to było możliwe?
Tego nie wiem, panie Leitmann - odpowiedział Wienand nie bez pewnego zadowolenia. - Po prostu mnie wypuścili.
Jak to, tak po prostu wypuścili, panie sąsiedzie? -Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, spoglądając z niedowierzaniem na Ericha Wienanda. - Z tego, co ja słyszałem, to ci faceci nie wypuszczają nikogo, kto się już raz dostał w ich szpony. To znaczy, może jeśli im ktoś wlezie w dupę, idzie na współpracę, sypie nazwiskami i tak dalej, i tak dalej. Ale tego pan chyba nie zrobił, co?
Nie wiem, panie Leitmann, o czym pan mówi - bronił się Erich Wienand. Jego uprzejmość zabrzmiała teraz sztucznie.
No tak - stwierdził Leitmann, kręcąc głową i przyglądając mu się uważniej. - Na szczególnie odżywionego pan nie wygląda. Ale chorować, to pan zawsze chorował, przynajmniej w ostatnim okresie naszej znajomości. Widzę, że gęby panu ci faceci nie zniekształcili, chyba że jakieś inne części ciała, ale tego nie da się od razu zobaczyć. To podobno, jak mówią, jest ich specjalnością. .
O tego rodzaju szczegóły proszę mnie jednak nie pytać, panie Leitmann - ostrzegał Wienand niemal z troską w głosie. - W pańskim własnym interesie, lepiej nie.
Leitmann jednak uparcie i z niedowierzaniem pytał dalej, co jednak nie było u niego niczym dziwnym.
44
A więc, niech mi pan powie, jak jest w zasadzie z panem: Jest pan przeciwko czy za? - Miał oczywiście na myśli nazistów. - Prawdopodobnie za, co? Bo inaczej dlaczego mieliby pana wypuścić?
Niech pan bezpośrednio ich o to zapyta, jeśli pan już koniecznie chce wiedzieć.
Szeroki jak szafa Leitmann przytaknął głową, prawie z uznaniem. Wiedział, że tego Wienanda nie można było traktować jak głupca. Jeśli nawet nie był człowiekiem potrafiącym gospodarować na roli, to jednak z całą pewnością nie był idiotą. Prędzej udawał wariata, niźli nim był.
No dobrze, tak więc może pan sobie znowu chodzić na spacery, szlajać się po okolicy, ot tak, żeby po prostu posłuchać, jak ptaki śpiewają, zobaczyć, jak trawa rośnie, tak? Czy też rozgląda się pan przy okazji za kimś, kto pana wpakował w to obozowe gówno? Czy już się pan domyśla, komu to zawdzięczać?
Możliwe, że i panu, panie Leitmann. Choć nie chcę tak od razu twierdzić. Trudno byłoby mi to nawet sobie wyobrazić, ale może jednak powinienem?
Leitmann dość szybko opanował swój widoczny lęk, że Wienandowi mogło to przyjść do głowy. W końcu wiadomo było, że Wienand nie był podejrzliwy. Raczej uchodził tutaj w okolicy za marzyciela i nieszkodliwego spacerowicza. Człowiekiem czynu to on nie był. Mimo iż twierdził, że ma chłopską duszę, to pługa nie potrafił prowadzić ani wiadra mleka udoić, a cóż dopiero wymłócić metr zboża.
- Mimo wszystko - zauważył Leitmann odprężony - nie
stracił pan humoru. W końcu może pan mieć do mnie
zaufanie. Jestem, bądź co bądź, katolikiem.
To się rzeczywiście zgadzało, tyle że nie miało żadnego znaczenia. Leitmann, hodowca zwierząt i dostawca warzyw, zawsze przykładał wagę do tego, aby być osobą zdecydowanie apolityczną. Czasami deklarował to, mrugał porozumiewawczo, gdy mówił: „Do tak zwanych wyższych celów jestem po prostu za głupi!".
45
Ja w każdym razie - zapewniał teraz przymilnie - chętnie tu pana znów widzę i sądzę, że pan mnie też. Rozmowa z panem daje jakąś nadzieję, choćby w sprawie tej łąki po południowej stronie koło bagna. Mógłby pan, panie sąsiedzie, wreszcie mi ją przekazać. Byłbym za to panu niezmiernie wdzięczny.
Co pan rozumie pod tym, że „byłby mi pan za to niezmiernie wdzięczny"?
No, wtedy chwaliłbym pana, powiedzmy, we wszystkich możliwych publicznych miejscach; także w radzie kościelnej, do której znowu należę. Chwaliłbym jako dobrego sąsiada wychodzącego ludziom naprzeciw. I mimo że jest pan spacerowiczem, głosiłbym, że ma pan pełne zrozumienie dla miejscowych interesów. I co pan na to?
Bardzo panu dziękuję za tyle pięknych słów, panie Leitmann. Ale niestety nie będę panu mógł przekazać tej łąki południowej. Potrzebuję jej do swoich krów.
Mój Boże, przecież została panu już tylko jedna. I jeśli nawet dojdą inne, to wystarczy panu przecież w zupełności ogród.
Ach, szanowny panie Leitmann, kto to może wiedzieć, co nas teraz jeszcze czeka?
W każdym razie łąkę koło bagna mógłby mi pan wreszcie odpalić. Tym bardziej że usadowiła się tam pańska bateria przeciwlotnicza. Tak, tak, także tam, nie tylko w pańskim domu, ale i w pańskiej rodzinie. Ci faceci udający obrońców zupełnie ją poryli, mówię panu. Coś okropnego. Porobili jakieś okopy, szykują dziury na te swoje działa. Nic tylko jedno wielkie kretowisko! Tak że
» może pan spokojnie przekazać mi ten zniszczony kawałek ziemi - no, powiedzmy, po jakiejś przyjacielskiej cenie sąsiedzkiej.
Leitmann od lat chciał mieć tę łąkę dla siebie. Nigdy nie było okazji, aby o tym porozmawiać. Może też wcześniej nie miał odwagi podjąć tego tematu. Teraz jednak to zrobił.
46
Nie mogę niczego panu w tej chwili obiecać - powiedział Wienand, próbując delikatnie odnieść się do sprawy. -Może jedynie to, że zastanowię się nad pańską propozycją.
Niech się pan zastanowi, niech się pan zastanowi, panie sąsiedzie! Bo w końcu jest pan, jak to się mówi, myślicielem. Lecz niech pan tym razem zbytnio nie przesadza z tym myśleniem. W naszych czasach potrzebuje się przyjaciół. A ja jestem jednym z nich.
No, dobrze, sąsiedzie Leitmann. Twierdzi pan więc, że jest moim przyjacielem. Lecz co by było, gdybym pańskie zapewnienie nie tylko zachował dla siebie, ale także upublicznił. A więc rozgłosił, że pan i ja jesteśmy przyjaciółmi!
Niech pan od razu mi tym nie grozi - odpowiedział sąsiad, ponownie przestraszony. - Mój Boże, Wienand, co z pana za podstępny typ!
E
rich Wienand pożegnał się, rozmyślając po drodze o tym przypadkowym spotkaniu. Poszedł w kierunku leżącej w pobliżu wsi Martinshausen, do której po niecałym kilometrze dotarł. Miejscowość ta charakteryzowała się dużą prostotą: podniszczone domy, przed nimi „miejskie" śmieci, za nimi zardzewiałe maszyny rolnicze.
Była tam tylko jedna ulica, teraz gęsto podziurawiona od kul i pocisków. Każdy przejeżdżający tamtędy pojazd wzbijał za sobą tumany kurzu, kładące się całunem na całą wieś, która ginęła w tym obłoku.
W tej nędznie teraz wyglądającej wsi znajdowała się jedna jedyna gospoda - „Pod Czerwonym Bykiem". Była to długa wyblakła już, obszerna stodoła o spróchniałych ścianach. Otoczona teraz była stojącymi ciasno obok siebie pojazdami wehrmachtowców, wyglądającymi jak stado brudnych blaszanych krów. Nie było przy nich widać żadnego człowieka, lecz za to liczne głosy wydobywały się z wnętrza tej obskurnej szopy. Ale nie był to, jak Wienand wiedział, żaden centralny punkt w Martinshausen. Za taki uchodził tutaj
47
niewątpliwie kościół. Dom modlitwy, dom Boga. Na zewnątrz gładko tynkowane wysokie mury, zwieńczone niby koroną dzwonnicą. Od wewnątrz typowo kościelne barwy: wapienna biel, ciemnobrązowe ławy, w niszach figury świętych pokryte złotą farbą.
A w centrum główny ołtarz - mieniący się w świetle, jak gdyby wszystkie okna tego budynku były przeznaczone wyłącznie dla niego - by był oświetlony od pierwszego do ostatniego promienia słonecznego, dzień w dzień. Oczywiście w słoneczne dni. Tam znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem z drewna bukowego, niemal koloru ziemi, wyrzeźbiona w sposób niezwykle prosty. A pod nią stały ciągle świeże kwiaty, ustawione w wazonach na białym, jedwabnym obrusie.
Do tego kościoła udał się Erich Wienand. Główne drzwi wejściowe były szeroko otwarte, wewnątrz nie było ani jednego człowieka. Ukląkł w ostatniej ławce i złożył ręce jak do modlitwy; nie umiejąc się modlić. Spoglądał na Madonnę z Dzieciątkiem, jakby oczekiwał od niej jakiegoś cudu, który mógłby go zbawić.
Te cudowne figury zostały wyrzeźbione przez Rienensch-neidera albo któregoś z jego uczniów. To, co zawsze na nowo urzekało w nich Ericha Wienanda, to piękno i wewnętrzny spokój, którymi wprost emanowały; była w tym matczyna miłość i wybaczenie.
Nie pozostał jednak zbyt długo sam ze swoimi rozważaniami. Po chwili ukląkł obok niego gruby mężczyzna w sutannie. Był to ksiądz Geisberger, proboszcz tej małej parani. Duszpasterz tego wyjątkowego kościoła.
Miał woskowobladą okrągłą twarz, włosy już zupełnie siwe, przy tym lekko drżący głos starszego człowieka. Bił od niego łagodny, ale wyraźny zapach mieszaniny kadzidła, wina i potu. Taki pot strachu - jak stwierdził Wienand. Znał to z własnego doświadczenia z obozu.
- Bóg cię pozdrawia, mój drogi panie Wienand. -Ksiądz pochylił się z ufnością do niego. - Było ciężko?
48
Szczęśliwie to jakoś przeżyłem - odpowiedział Wie-nand ulegle. - Lecz zupełnie nie wiem, co mnie teraz jeszcze może czekać. Muszę przyznać, że się boję.
Obawa jest nieodłącznym losem człowieka. A w naszych czasach szczególnie się to uwidacznia. Ale nie należy się poddawać, trzeba ufać Panu naszemu. - Geisberger był wspaniałym kaznodzieją i to nie tylko wtedy, gdy przemawiał z ambony. Po chwili, jakby chciał uzyskać odpowiedź na dręczące go pytanie, zapytał: - Czy on jeszcze istnieje? • ' Mając na myśli swojego, ich Chrystusa.
Tak. Ciągle jeszcze istnieje.
Ten „ich" Chrystus, o którego zapytał, był figurą wielkości człowieka, odlaną z brązu we Włoszech pod koniec XVIII wieku, w jakiejś znanej pracowni we Florencji. Był to tak zwany Chrystus cierpiący z Florencji, stojący od wielu dziesiątków lat pod kościołem w Martinshausen na postumencie z dużych polnych kamieni. I nikt, kto wchodził do tego kościoła z Madonną, nie mógł go ominąć. Dlatego że przed tym postumentem z cierpiącym Chrystusem rozwidlała się droga do kościoła, by za nim znów się połączyć. Tak więc spotkanie z „Nim" było dla wszystkich udających się do kościoła nieuniknione.
Potem jednak nastąpiły ciężkie czasy. Już w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku zapowiadano, a od tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku bezwzględnie realizowano zbiórkę szlachetnych metali dla przemysłu zbrojeniowego, a więc dla dobra ojczyzny i jej świętej obrony. Nadawano temu, oczywiście, za każdym razem uroczystą oprawę. Należało bezwzględnie oddać do przetopienia dzwony kościelne, miedziane dachy, wszelkie przedmioty z brązu, srebra, ołowiu i cyny. Co miało się naturalnie przyczynić do ostatecznego zwycięstwa - i ten Chrystus też miał się do tego przyczynić.
Podobno Geisberger wystosował wówczas błagalny list do swoich władz - pełniącego nadal funkcję kardynała, czcigodnego Faulchabera w Monachium. A ten nie zawahał
49
się zwrócić do okręgowego szefa partii z uniżoną prośbą zrewidowania decyzji oddania tej wartościowej statuetki Jezusa Chrystusa. Zbadanie tej sprawy z wysłaniem odpowiedniej komisji na miejsce zostało mu z urzędowym chłodem przyrzeczone.
W rezultacie do Martinshausen zjechał tak zwany znawca kultury i sztuki, naturalnie z odpowiednimi pełnomocnictwami okręgowego kierownictwa partii. Był to niejaki doktor Gernot-Grosser, rzekomy ekspert muzealny i miłośnik sztuki. Ponadto uważał się, jak się okazało, również za kompetentnego znawcę literatury.
Gdy przybył przed kościół, popatrzył i oświadczył:
- Tej figury nie można w żadnym wypadku uznać za dzieło
sztuki, nawet nie jest to przedmiot nadający się do sakralnego
kultu. - Tak więc na podstawie jego udokumentowanych
wysokich kwalifikacji Chrystus cierpiący został oceniony jako
kicz i to kicz wręcz obrażający uczucia wierzących. - Takich
odlewów istnieją dziesiątki. Ten był tylko odpowiednio pod
retuszowany - stwierdził. Oznaczało to oczywiście jednozna
cznie, że figura jest absolutnie bezwartościowa, nic nie znaczą
ca, nadająca się jedynie do przetopienia.
Wkrótce Chrystus zniknął. Którejś nocy po prostu zniknął; był nie do odnalezienia.
Poszukiwania jednak trwały bez przerwy. W Martinshausen pojawiła się w tym celu specjalna grupa gestapo. Rozpoczęto przykre dla wielu przesłuchania, pociczas których próbowano wydobyć prawdę o zniknięciu figury; nawet wielce czcigodny Geisberger nie został oszczędzony. On nie, lecz Wienand - tak.
Nie stało się to przypadkowo. Gdyż ci „chwytacze" prawdopodobnie myśleli tak: Ten Wienand, mimo że to literat bałamucący umysły, jest jednak ewangelikiem. A więc nie może mieć nic wspólnego z tymi katolickimi machinacjami.
Lecz Chrystus ciągle pozostawał nie odnaleziony.
- To było straszne - wyznał Geisberger, klęczący obok
50
Wienanda - co tu się wówczas działo. - Na samo wspomnienie glos jeszcze teraz mu się załamywał.
Przy czym miał na myśli nie tylko swoje krwawe przesłuchanie czy brutalne bicie kościelnego, ale także znęcanie się nad całą radą kościelną i to w samej zakrystii. Działo się to przy otwartych drzwiach wychodzących na ołtarz, tak że niemal w obecności Madonny i Dzieciątka, co oczywiście było nietaktem.
Nawet teraz nie dają nam jeszcze spokoju w tej sprawie.
Czy czuje się pan prześladowany albo obserwowany, panie Geisberger?
Niemal śledzony! I to w podły sposób. I kto wie, za czyją sprawą? Z pewnością nie przez moją gosposię, ale na pewno przez policję, burmistrza. Nawet dzieci przychodzące do kościoła sprawiają nieraz wrażenie, jak gdyby śledziły każdy mój ruch, uważały na każde moje słowo - nawet to, którego nie wypowiadam. I w końcu pozostaje jeszcze pan -ewangelik, który spotyka się tu z katolickim księdzem. Czy coś takiego nie wygląda podejrzanie?
Tak, to może oczywiście wyglądać podejrzanie - przyznał Erich Wienand rozważnie - gdy spotyka się dwóch ludzi różnych wyznań. W tym wypadku jednak wierny, czyli ja, poszukuje tutaj swojego kapłana.
Panie Wienand, pan zawsze imponował mi swoją fantazją, ale czym teraz chce mnie pan zaskoczyć?
Na co Erich Wienand, bardzo wolno i rzeczowo, odpowiedział:
- Wiem, że pan wie, iż jestem od urodzenia ewangeli
kiem. Lecz moje straszne przeżycia w ostatnich miesiącach
kazały mi zrobić korektę wartości mojego wyznania. W mo
ich cierpieniach nie towarzyszył mi żaden duchowny moje
go kościoła. Za to wywodzący się z pańskiego, którzy wraz
ze mną cierpieli, stali mi się bardzo bliscy. Przyczynił się do
tego także pewien Żyd, do którego nabrałem pełnego zaufa
nia. Czy to nic panu nie mówi, nie tłumaczy mojej decyzji?
51
Nie, drogi panie Wienand. W końcu trzeba pamiętać o tym, że nasz Chrystus też był Żydem.
I właśnie bezgraniczna wiara pańskich braci, których nie odstraszała nawet śmierć, bardzo mnie poruszyła. Żeby być Żydem, na to czułem się za słaby, ale żeby przyznawać się do waszego Kościoła - tego się nie bałem. Tak więc i nadal pragnę do niego należeć.
Jeśli tak jest, panie Wienand, to przyjmuję pana do naszego Kościoła - w imię Boga. Choć przyznaję, że zaskoczył mnie pan. Pan ze swoim niezależnym światopoglądem.
Geisberger kręcił z niedowierzaniem głową. Jakby nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co się przed chwilą dokonało.
W
tym czasie Elwira Wienand odszukała Horsta-Heinza Warnhagena. Weszła do jego pokoju, zamknęła za sobą drzwi - zatrzymała się przy nich, jakby sprawdzała, czy nikt nie podsłuchuje, po czym popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
Porucznik siedział za biurkiem Ericha Wienanda, ubrany w dobrze leżący na nim mundur, w starannie oczyszczonych oficerkach. Natychmiast wstał i uśmiechając się, podszedł do niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.
- Jak dobrze, że przyszłaś - powiedział.
Ona natomiast próbowała się oswobodzić z jego ramion, demonstrując przy tym pewną obojętność, można powiedzieć - nawet chłód.
- Przyszłam tutaj, Horscie-Heinzu - oświadczyła zdecy
dowanym głosem - aby ci powiedzieć, że to, co zaszło
między nami wczorajszej nocy, nie może się już nigdy
powtórzyć. Musimy o tym jak najprędzej zapomnieć!
Uśmiechał się do niej dalej przyjaźnie, nie wypuszczając z ramion, które odpowiednio mocno, ale zarazem delikatnie obejmowały jej postać.
- Ach, moja droga, o czym ty mówisz, to przecież było
52
nieuchronne. Ty tego chciałaś i ja też tego pragnąłem, nic więcej.
Szukał jej ust, których mu nie odmówiła. Ich ciała przylgnęły do siebie. Z najwyższym trudem udało się Elwirze oswobodzić z tego uścisku.
Ty znaczysz bardzo wiele dla mnie, lecz mało o mnie wiesz.
A jednak, moja kochana Elwiro, wiem to, co najważniejsze. Przede wszystkim jesteś cudowną kobietą i robisz to jak żadna inna. Czułem to zresztą od pierwszego wejrzenia. Żadna kobieta nie może się z tobą w tym równać!
- Proszę cię, Horscie-Heinzu, nie mów tak, jeszcze nie. Musisz najpierw trochę więcej o mnie wiedzieć. Usiądźmy na chwilę. - Wskazała mu skórzaną kanapę. - Ale nie dotykaj mnie, proszę cię, nim wszystkiego ci nie powiem, właśnie tobie, przed tobą nie powinnam niczego przemilczeć.
Czuję się - zaczęła mu potem opowiadać - bardzo zobowiązana wobec Ericha Wienanda. On ożenił się ze mną bez jakichkolwiek zastrzeżeń i przyjął także bez zastrzeżeń moje dziecko, Elfie. Różnica wieku między nami, wynosząca prawie siedemnaście lat, z początku nie przeszkadzała. Sądzę, że nawet dała mu wiele przyjemnych chwil, choć jak widać, bez potomstwa. Ale mimo to byłam mu wierna. A coś takiego jak teraz zdarzyło mi się po raz pierwszy.
I nie po raz ostatni, jeżeli tylko chcesz.
Lecz z czasem - dalej opowiadała Elwira - pojawiły się między nami, powiedzmy, pewne przeszkody.
W dodatku, po roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, Erich Wienand był psychicznie kompletnie zdruzgotany, brutalnie odepchnięty na bok i w obrzydliwy sposób prześladowany i dręczony. I wtedy zaczął się ze wszystkiego wycofywać, zamykać w sobie, ograniczając się wyłącznie do własnego hermetycznego świata: domu, najbliższego otoczenia, rodziny. Wpadł niemal w jakąś obsesję, koncentrując się wyłącznie na swojej pracy, na tak zwanym „dziele
53
życia". Pisanie stało się dla niego ucieczką od otaczającej go rzeczywistości.
A pobyt w obozie - dodała jeszcze z przekonaniem -zdaje się dobił go do reszty. Zachowuje się - mówiła dalej -jak ciężko ranne zwierzę. A te czasami potrafią być bardzo niebezpieczne.
W gruncie rzeczy, moja droga Elwiro, taki układ może być dla nas bardzo korzystny. Możemy więc spokojnie być ze sobą - nie wchodząc mu w paradę. Niczego mu zatem nie zabieramy, skoro i tak już tego nie miał. I ty możesz tylko na tym skorzystać. - Miał na myśli oczywiście siebie, ale przecież i ona tego chciała.
Elwira była gotowa przytoczyć jeszcze dalsze argumenty w odpowiedzi na to pytanie, nie próbując się już wyswobodzić z jego uścisku. Lecz na jego propozycję bardziej intymnego zbliżenia nie zgodziła się jeszcze, nie od razu.
Jeśli nawet będziemy żyli ze sobą, Horscie-Heinzu, to i tak nie zmieni to faktu - powiedziała - że będę musiała się nim opiekować i to również tak, jak żona mężem. Przecież nadal jesteśmy małżeństwem, a ponadto winna mu jestem wdzięczność.
Na pewno wszystko będzie dobrze. Sądzę, że nie będzie wymagał od ciebie spełniania małżeńskich obowiązków. A poza tym wydaje się, że jest dostatecznie mądrym i wspaniałomyślnym człowiekiem - to wynika z jego książek.
Kochasz mnie, Horscie-Heinzu?
Czy nie udowodniłem ci tego jeszcze, Elwiro?
I jak długo będzie to trwało?
Tak długo, jak długo będziemy mieli okazje! Będziemy musieli umieć je sobie organizować. We dwójkę na pewno coś wymyślimy.
Podniosła się z tapczana, oswabadzając się delikatnie z jego uścisku i pełna niepokoju podeszła do okna, wygładzając po drodze nieco pogniecioną sukienkę. Oparła się o parapet i zaczęła spoglądać przez szybę.
- Gdzie on teraz może być? - zapytała.
54
W kościele w Martinshausen, jeśli zostałem dobrze poinformowany - odpowiedział Warnhagen. Podszedł do niej i nachylił się. - Wysłałem za nim podoficera, niejakiego Tiimmlera - żeby go w razie czego chronił, a ten widział go mniej więcej godzinę temu wchodzącego do tamtejszego kościoła. Poinformował mnie o tym telefonicznie. Jeśli twój mąż będzie wracał stamtąd do domu, to będzie go można przez to okno zobaczyć. Musi bowiem przyjść tą drogą, którą stąd widzisz.
To dobrze - odpowiedziała, od razu dodając: - Więc jeśli tu będziemy, to go wcześniej zobaczymy, i nie zaskoczy nas! Nawet jeśli jest wyrozumiały i tolerancyjny, jak mówisz, to jednak lepiej go nie drażnić. Powinniśmy na to uważać.
Zgadzam się, moja droga, ale nie rób sobie żadnych wyrzutów. On będzie miał swoje życie, a my swoje! Ale nie musisz wciąż myśleć tylko o nim, czasem pomyśl i o nas!
Elwira oparta o parapet, a Horst z tyłu, przytulony do niej, patrzyli przez okno, widząc drogę na kilka kilometrów od domu. Po chwili zobaczyli idącego wolno w kierunku domu Ericha Wienanda. Szedł pochylony mocno do przodu, powłócząc nogami, oświetlony późnowiosennym słońcem. Znała dobrze jego krok - stąpał niepewnie po ziemi, jak marynarz, który po długim rejsie opuszcza statek.
Horst-Heinz delikatnie całował od tyłu włosy Elwiry upięte w kok. Potem zaczął je wolno rozpuszczać na jej okrągłe ramiona i gładki kark. Sięgały niemal końca pleców, może nawet jeszcze niżej, gdy stała nachylona przed nim, opierając się o parapet.
Wtedy sięgnął ręką pod suknię, zsunął delikatnie jej majtki i przyciągnął do siebie jej okrągłe, jędrne pośladki, które pod jego rękoma zaczęły drżeć. Nawet Rubens nie mógłby namalować czegoś bardziej przekonywającego.
Co ty ze mną robisz? - jęknęła, gdy już go poczuła w sobie.
Tylko to, czego sama chcesz. I ja też! - zapewnił ją.
55
Życiorys Ericha Wienanda Część druga
W 1896 roku obchodził dziesiąte urodziny, nie opuszczając dotąd jeszcze nigdy Pńesnitz, miasta, w którym się urodził. Jego ojciec był niezwykłym patriotą miejscowości, w której mieszkali. Każdego powszedniego dnia przebywał w swoim ukochanym sądzie od ósmej rano do szóstej wieczorem. Niedziele i świata poświęcał rodzinie i kościołowi.
Chodził tam ze swoją żoną Elisabeth, odświętnie ubrany, a obydwaj synowie - Hermann i Erich - musieli kroczyć tuż ża nimi, ubrani przeważnie w ubranka marynarskie: lniane, w białym kolorze — zawsze od pierwszego maja; a w wełniane niebieskie - od pierwszego października.
Wakacje spędzali wspólnie za miastem, w letnim domku, zbudowanym tuż nad jeziorem Pńesnitz. Mieli tam łódkę, która zdaniem ojca i pod jego nadzorem spełniała ważną funkcję w rozwoju fizycznym chłopców. Codziennie musieli więc obydwaj wiosłować, z początku sto metrów, potem trzysta, aż wreszcie pięćset.
Przy czym osiągany czas był przez ojca dokładnie mierzony za pomocą jego złotego zegarka kieszonkowego z automatycznie otwieraną pokrywką i zapisywany w specjalnej tabeli, która wisiała na drzwiach domku letniskowego. Za szczególnie dobry wynik otrzymywali nawet rozsądnie wymyślane nagrody, na przykład udział w ognisku z pieczeniem kiełbasek i kartofli w mundurkach i ze wspólnym śpiewaniem.
56
Wkrótce jednak okazało się, że Erich jest bardzo trudnym, a nawet wręcz stwarzającym problemy dzieckiem - na nieszczęście! W gruncie rzeczy chodziło o to, że zawsze przeciwstawiał się próbie narzucenia mu czyjejś woli, nie chciał się nigdy nikomu tak do końca podporządkować. Z czego oczywiście wynikały ustawiczne konflikty, jakie ojciec miał przez niego i tylko z nim. O dwa lata starszy brat Hermann był zupełnie inny i zapowiadał się na wspaniałego człowieka. Ten - tak.
Do tego zagadnienia Konstanza Reibert, późniejsza biograf-ka Wienanda, odnalazła stosowną korespondencję prowadzoną przez panią Elisabeth Wienand, z domu Goldach, z jej matką Emmą w Berlinie.
„Mój Erich, musisz wiedzieć - pisała pani Elisabeth Wienand — jest przecudownym i niezwykle miłym i kochanym dzieckiem. Tylko nieco zbyt delikatnym. Za to bardzo mądrym i wrażliwym. Lecz w związku z tym ma kłopoty i nie potrafi sobie poradzić z samym sobą. Próbuję mu w tym pomóc, lecz z przykrością muszę ci donieść, Mamo, iż z miernym efektem. Mój Boże, jak ten chłopiec nieraz na mnie patrzy! A ja wtedy czuję się jeszcze bardziej bezradna".
Na ten list pani Elisabeth otrzymała wkrótce życzliwą, lecz pełną troski odpowiedź - skierowaną wprost do radcy sądowego w Priesnitz przez jego teściową z Berlina. Ten zaś odpowiedział jej niemal natychmiast.
„Pragnę Panią bardzo prosić, moja kochana, najdroższa teściowo, aby Pani nie wątpiła w moją dobrą wolę jak najlepszego wychowania w dyscyplinie i posłuszeństwie mojego syna -przy czym miał na myśli Ericha. - Ten jednak sprawia mi wiele kłopotów, a nawet wyłamuje się spod mojej kontroli. Proszę mi pozwolić tylko na jeden drobny przykład, choć mógłbym ich przytoczyć znacznie więcej. Gdy mu doradziłem, aby zapisał się do naszego chóru mieszanego i udzielał się w nim - pozwolił sobie na wielce nietaktowną uwagę: - Ja nie będę Maklerem! — tak mi odpowiedział. A ja chciałem tylko, aby przez przebywanie w tak zwanym środowisku kształtowała się jego świadomość narodowa. Chciałem mu przez to dać jednoznacznie do zrozu-
57
mienia: «Taki chór, mój synu, pragnie być dyrygowanym. Czy nie czujesz również tego rodzaju potrzeby?» ".
A co mu na to odpowiedziała jego czcigodna teściowa?
„ Tego rodzaju muzyka nie interesuje mnie specjalnie - w takim przypadku gotowa jestem nawet udawać osobę absolutnie niemuzykalną ".
Później doszły do tego jeszcze informacje o bracie Ericha, Hermannie. Konstanza Reibert uznała za stosowne umieścić je również w swojej książce. Otóż ten brat był otwarty na wszystkie tego rodzaju inspiracje. Był to człowiek oddany tak zwanej niemieckiej tradycji, przekonany o jej wyższej wartości, udekorowany wieloma odznaczeniami. Oficer pierwszej wojny światowej, potem major Reichswehry, następnie generał w Trzeciej Rzeszy. Najpierw gorący zwolennik Hitlera, potem prawdopodobnie jego przeciwnik. Zdecydowany strateg, nawet w rodzinnych układach, w typowo nacjonalistycznym pojęciu. To on uważał za stosowne wygłaszanie tego rodzaju opinii, mając na myśli swego o dwa lata młodszego brata Ericha:
„ Ten mały znów wrzeszczał na naszych wspaniałych chłopców. On sądzi, że ma do czynienia wyłącznie z gówniarzami i cwaniakami!" - Hermann śmiał się przy tym głośno. - „No tak, on zawsze był nieco zwariowanym marzycielem - niemniej jest moim bratem. Oczywiście, że go kocham, to przecież jest normalne — tak jest! Jeśli nawet nie zasługiwał na to. Już zawsze był taki jakiś niezrównoważony; dziwny w pewnym sensie".
Wtedy jednak, panie Wienand, działo się w tym kraju coś bardzo szczególnego - próbowała przerwać mu Konstanza Reibert. - Jak pan sądzi, co to było takiego?
Co nieco sobie przypominam. No, przede wszystkim to, że mój kochany brat przeciwstawiał się wioślarskim żądaniom naszego ojca. Ze szkoły przynosił również nie najlepsze świadectwa. Pamiętam, z religii miał bardzo dobry, za to z rachunków kompletną pałę; z niemieckiego zwykle bywała trójka; z historii i geografii również. Nie był w każdym razie specjalnie chętny do nauki, raczej zajmował się stawianiem pytań. Robił to chyba po
58
to, żeby tuszować swój niedostatek zainteresowania prawdziwą nauką. Lecz to się nie mogło przecież udać. Jego o dwa lata starszy brat wspominał dalej:
Niezależnie od tego, podczas pewnego wielce nieprzyjemnego przeszukania znaleziono na jego regale iw jego biurku różne problematyczne, jak twierdził, literackie książki. Do tego jeszcze napisane przez niego - dziesięcioletniego chłopca! - pani wybaczy! - różne dwuznaczne wiersze. Oczywiście wielce niemoralne. I ma się rozumieć, katastrofa była gotowa.
Jaka to była wówczas katastrofa? - chciała wiedzieć Kon-stanza Reibert.
Sprawa wyglądała następująco: Nasz czujący się absolutnie biegły w prawie ojciec zawołał do siebie Ericha. I tam, w gabinecie, wygarnął mu, wrzeszcząc na niego: Do czego ty mnie zmuszasz!
Wtedy ojciec wpadł w szał i odpowiednio „pouczył" Ericha tak, że ten był zielony i siny od razów. Tak dostał. A ojciec cały czas krzyczał przy tym:
- Mój Boże, mój Boże - do czego mnie zmuszasz, mój synu!
Zaraz po tym Erich Wienand zniknął z Priesnitz. Tak jak
stał, niczego ze sobą nie zabrał. Nie pozostawił też żadnej kartki, żadnego słowa - gdzie, co, jak. I długo go nie było. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa.
G
dy Erich Wienand wiosną 1945 roku, po swoim pierwszym spacerze, znów wrócił do domu, było mu wyraźnie lżej na duszy. Czuł się również zadowolony, że nikt w domu nie interesował się specjalnie jego nieobecnością. W kuchni stała przygotowana dla niego kolacja.
Sięgnął po parę kromek chleba, dzbanek z kawą z mlekiem Eddy, wziął kilka kostek cukru i poszedł z tym do swej piwnicy. Gdy otworzył drzwi do pomieszczenia, zatrzymał się w progu, przed dłuższą chwilę nie mogąc wyjść z podziwu.
To, co zobaczył w swojej norze, było więcej niż porząd-
59
kiem. To wszystko zostało zrobione podczas jego nieobecności. Dokonały tego z pewnością zręczne dłonie jego żony. Wełniane koce na jego łóżku polowym, czyste ręczniki przy misce z wodą, a obok świecznika od Knuta Hamsuna, na jego pulpicie do pisania leżały dwie dodatkowe świeczki i pudełko zapałek. Do tego jeszcze papier i cała masa starannie zatemperowanych ołówków.
Przed pulpitem stało krzesło, i to nie byle jakie, ale jego własny fotel, stojący dotąd za biurkiem w jego gabinecie. Był to angielski mebel, wyjątkowo okazały, masywny, a nade wszystko bardzo wygodny. W tej małej norze prezentował się jak tron w wielkim pałacu. Erich Wienand usiadł w nim, wyciągając daleko przed siebie nogi, przyjemnie zmęczony.
Z tego miejsca zaczął po chwili spoglądać pożądliwie na skrzynię, pod którą znajdował się jego Chrystus. Nikt jej nie ruszał. Przykryta była zielonym lnianym obrusem, na którym leżało teraz kilka jego ulubionych książek: Kanta Krytyka czystego rozumu, Kraussa Zmierzch świata mieszczańskiego, jak też Henryka Manna Henryk IV i jeszcze prace Seneki, Homera, Owidiusza, Stendhala, Heinego i Fontanego. Na samym wierzchu położono Błogosławieństwo ziemi Knuta Hamsuna; co było oczywiste. Ku tym książkom, jakby je chciał pobłogosławić, wyciągnął chciwie obydwie ręce.
Chwilę później zobaczył jeszcze na stole, stojącym między wąskimi oknami piwnicznymi, butelkę czerwonego wina; była odkorkowana. Obok stał jego ulubiony kieliszek, ozdobny, zabytkowy, kryształowy kielich z XVIII wieku -którego zwykle używał. Nabył go kiedyś osobiście u Behei-mera w Monachium.
Wziął go do ręki, przyglądał mu się, a po krótkim wahaniu nalał do niego troszeczkę wina - przy czym butelkę trzymał troskliwie oburącz, aby nie wymknęła mu się z drżącej ręki. Było to włoskie wino dobrego gatunku, którego większą ilość w szczęśliwych czasach lubił przechowywać w piwnicy. I mimo iż wiedział, że nawet niewielka ilość tego wina może zakręcić mu w głowie, wypił to, co miał
60
W pucharze. Momentalnie poczuł, jak charakterystyczne ciepło rozeszło się po jego ciele.
Po chwili jakby automatycznie zaczął sobie ustawiać fotel do pracy na odpowiedniej wysokości, sięgnął po papier i ołówek. Prawdopodobnie chciał teraz pisać - widocznie gnany pokusą utrwalenia dręczących go licznych przeżyć - o doznanych cierpieniach, marzeniach, zdobytych doświadczeniach.
Co w nich było jednak najważniejsze? Od czego powinien zacząć? Jak zakończyć? Gdy tylko osadzono go w obozie koncentracyjnym, próbował robić sobie notatki, szkic do „dziennika więźnia obozowego". Notował dosłownie wszędzie, na papierze listowym, kopertach, między linijkami pewnej książki, którą mu pozostawiono. I sprytnie, jak sądził, wybrał sobie do tego celu Pieśni pogańskie niejakiego Lönsa, których mu nie skonfiskowano.
0 jego zamiarach, to jest próbach utrwalenia przeżyć
obozowych, wiedział jedynie jego przyjaciel - Żyd Jacob
Werner, który jednak odwodził go od tego zamiaru.
- Takie potworne piekło, Erichu - przekonywał go - nie
wymaga żadnej dokumentacji. W nim nawet papier jest tylko
popiołem, przekleństwem, ogniem nie do ugaszenia. Uwolnij
lepiej swój umysł od tego! Zresztą nie pozwolę ci na to.
Jacob Werner miał rację, gdyż notatki Wienanda szybko odkryto, odebrano mu i na jego oczach spalono.
- Co to za siki, ty kretynie? - wrzeszczano na Wienan
da. - Te twoje literackie szczochy sam teraz wychlasz!
Potem Erich Wienand po dłuższym rozpamiętywaniu zaczął spisywać swoje spostrzeżenia na papierze toaletowym i pakowym. Te notatki chował do butów jako wkładki. Ale i tę kryjówkę doświadczeni dozorcy szybko wykryli. Tym razem jednak już nie tylko dziwiono się, jak poprzednio, ale jeszcze przykładnie go skatowano.
- Możesz teraz tym wycierać sobie krew na własnym ciele,
a potem jeszcze gówno z dupy. Ty przeklęty sukinsynu!
1 teraz, w tym migoczącym świetle świec, Erich Wienand
ogarnięty tymi wspomnieniami na nowo stwierdził, iż opi-
61
sanie tego, co przeżył, byłoby nie tylko trudne, ale i być może także bezcelowe. Musiałoby dotyczyć wyłącznie upokorzeń, jakich doznał, a to oznaczałoby, że człowiek zostałby odarty absolutnie ze wszystkiego, i w końcu nie znalazłoby się w tym nic, co zachęcałoby do życia. Nie, opisywanie ruiny człowieka nie miałoby sensu. „Nie, zeżryj to Wienand - albo umieraj "- Znów przemknęły mu przez myśl wrzaski obozowych nadzorców.
A jego ukochany Jacob z pewnością dodałby do tego: „Ciało da się zniszczyć, ale myśli nie zawsze. Trzeba zatem umieć je zachowywać, aby całkowicie nie zdechnąć". To było mądre stwierdzenie, które także teraz sobie przypomniał Erich Wienand, opierając się pokusie natychmiastowego pisania.
Odłożył więc papier, potem ołówek, dolał wina do kieliszka i po chwili poczuł się przyjemnie odurzony. Nalał sobie jeszcze trochę wina, znów wypił - potem jeszcze jeden kieliszek. W końcu rzucił się na swoje łóżko polowe i nim stracił kontakt z otoczeniem, powiedział jeszcze do siebie: Gdyby było tak jak kiedyś - to teraz przyszłaby do niego jego Lottchen, by go obwąchać i zorientować się, jak się czuje.
Lottchen - ukochana suczka, była nie tylko wierną towarzyszką jego długich spacerów, ale również wytrwałym stworzeniem, które siedziało z nim po nocach, towarzysząc w pisaniu. Nigdy nie leżała pod jego nogami - raczej w pewnej odległości od niego, 2, które) mogła go obserwować. Chciała patrzeć na niego, ale i też być widzianą.
Dlaczego Lottchen już nie było, dowiedział się Erich Wienand dopiero później. Jego jamniczka została przejechana przez ciągnik należący do baterii przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Temu wyzywającemu monstrum wojennemu Lottchen najprawdopodobniej próbowała zagrodzić drogę.
Jego przyjaciel Jacob z pewnością powiedziałby na to: Gdyby nawet istniała tylko jedna istota w życiu, która kochała albo była kochana - to już spełniłoby się dużo.
62
3
N
astępnego ranka Erich Wienand z trudem próbował się podnieść ze swego posłania. Przez dłuższą chwilę siedział skulony na skraju łóżka polowego, ciężko dysząc, patrząc bez celu przed siebie. Potem zaczął wycierać twarz z potu, który zrosił jego czoło, zerkając przy tym od czasu do czasu w kierunku okien, w których pojawiło się słońce.
Wyciągnął ręce w jego kierunku, jakby je chciał ująć. Spostrzegł przy tym, co go ucieszyło, że przed oknem siedzi znów ten mały, szary wróbelek, którego wczoraj czy przedwczoraj karmił okruchami chleba. Niedaleko za nim podskakiwał drugi, którego widocznie przyprowadził ze sobą.
Erich Wienand uśmiechnął się. Ogarnęła go radość. Nie trwała jednak długo. Popatrzył w lustro, niechętnie przyglądając się sobie. Zaczął się myć, ubrał się skromnie, po chłopsku i poszedł do kuchni, gdzie już czekały na niego żona i córka.
Czy miałeś dobrą noc? - zapytała Elwira.
Bardzo dobrą - zapewnił ją. - Spałem spokojnie i bez męczących snów, widocznie pod wpływem tego cudownego wina, które prawie do połowy wypiłem.
Czy aby trochę nie za dużo? - chciała wiedzieć Elfie.
Na pewno było za dużo tego dobrego, ale jak widać, nie zaszkodziło mi.
Dzwonił już dzisiaj nasz lekarz domowy, doktor Gans - powiedziała Elwira - radził, abyś próbował możliwie
63
regularnie jeść. Nawet kilka razy dziennie w małych ilościach i coś lekkiego. To, jego zdaniem, jest w tej chwili najważniejsze.
- Ale nie wyraził życzenia, aby mnie zbadać, co? - pu-
wiedział łagodnie Erich Wienand.
Co to miało oznaczać, Elwira natychmiast zrozumiała.
Gdybyśmy teraz chcieli, aby wydał orzeczenie lekarskie o stanie zdrowia Ericha, to mogłoby to być kłopotliwe dla niego - pomyślała. Głośno zaś dodała:
Musi się przed tym w jakiś sposób na razie ustrzec -pewnie w obawie przed nazistami. Czy możesz to zrozumieć?
Oczywiście - odpowiedział Erich Wienand, kończąc talerz zupy mlecznej. - Chciałem po śniadaniu udać się do Schoenau.
Czy mogę ci towarzyszyć, tato? - zaproponowała Elfie.
Nie, moje dziecko. Nie powinniśmy w tej chwili niczego specjalnie demonstrować. Twoja mama wie, co mam na myśli. Istnieje między nami pewne ciche porozumienie. To znaczy, że to, co kiedykolwiek zrobiłem lub robię, napisałem lub powiedziałem, jest wyłącznie moją sprawą i wyłącznie sam za to odpowiadam.
Zawsze czułam, że tak uważasz, Erichu - potwierdziła Elwira. - I zastosowałem się do tego, choć nie zawsze przychodziło mi to łatwo. Ale chyba tylko dzięki mojemu milczeniu tak długo pozostajemy ze sobą.
Tak to chyba należy traktować - przyznał Erich Wienand. - Trudno jest przejść bezpośrednio z piekła do nieba. Potrzebne są do tego stacje pośrednie, pytanie tylko - jakie? Możemy spróbować zastanowić się nad tym.
E
rich Wienand szedł do Schoenau wzdłuż sztucznego jeziora. Ta mała miejscowość o pięknie brzmiącej nazwie po raz pierwszy została wymieniona w 1246 roku. Teraz zbliżała się do siedemsetnej rocznicy istnienia.
W tym mieście znajdowała się rejonowa i miejska organi-
64
zacja NSDAP, działał burmistrz, który teraz stał się odpowiedzialny również za pobliskie wioski. Była tam też zawsze i wszędzie obecna policja! A od niedawna także rejonowa komendantura Wehrmachtu. Wszystkie te instytucje znajdowały się obecnie w ograniczonych pomieszczeniach, lecz ciągle zabiegała o to, aby rozszerzyć swoje locum.
Gdy Erich Wienand dotarł do centrum miasteczka, udał się do tak zwanej paki, a więc budynku, w którym mieściła się policja i jednocześnie niewielki areszt śledczy. Na korytarzu było tłoczno od oczekujących, przestraszonych, niespokojnych ludzi. Siedzieli na ławkach, walizkach, a nawet na podłodze. I kto to mógł wiedzieć, po co oni tutaj wszyscy przybyli. Czy w sprawie zameldowania, czy wymeldowania, przydziału kwatery czy też by odwiedzić kogoś z aresztowanych. A może musieli po prostu tutaj się meldować?
Erich Wienand z wysiłkiem stąpał przez koszyki, różnego rodzaju kartony, ponad głowami dzieci. Jednocześnie starał się nikogo nie dotknąć, nikogo nie zepchnąć na bok. Aż dotarł do stolika, który dzielił oczekujących od tak zwanej władzy.
Siedział za nim dobrze wypasiony policjant, akurat ziewając, jakby był zmęczony napierającym tłumem.
Każdy tu czegoś chce, a pan czego? - zapytał szorstko Ericha Wienanda.
Chciałbym zobaczyć się z panem Strassnerem.
Człowieku, każdy chce się z nim zobaczyć!
Mam jednak prawo sądzić, że pan Strassner mnie oczekuje. Nazywam się Wienand. Czy mogę pana prosić o poinformowanie pana Strassnera o moim przybyciu?
Zwrócenie się w takiej uprzejmej formie do policjanta było tu raczej wyjątkiem. Toteż siedzący przy stoliku policjant przez chwilę nie mógł opanować swego zdziwienia, po czym jednak podniósł się i poszedł powiadomić komendanta. Ten wyszedł natychmiast ze swego pokoju i już z daleka pozdrawiał Ericha Wienanda.
- Serdecznie witam - wołał do niego nieco przytłumio-
65
nym głosem. To z pewnością ze względu na wielu innych czekających w budynku - i natychmiast zapraszającym gestem poprosił go do swego gabinetu.
Przyszedłem tutaj, panie Strassner - wyjaśnił Wienand - aby oficjalnie się u pana zameldować.
Ależ, panie Wienand, proszę pana! - odpowiedział łagodnie komendant posterunku policji w Schoenau. - Nie musi pan tego tak podkreślać od razu na początku! Niemniej jestem panu wdzięczny, że pan mnie odwiedza, przyjmuję to jako dowód zaufania do mnie. Gdyby pan nie przyszedł - odszukałbym pana w ciągu dnia, ale tylko po to, aby się dowiedzieć, jak się panu wiedzie. Przypuszczam, że dobrze - czy się nie mylę?
Tak, mniej więcej, panie Strassner - zapewnił Erich Wienand bardzo ostrożnie.
Tej ostrożności nauczył się w obozie koncentracyjnym. Instynkt podpowiadał mu, że nie wiadomo, czy komendant miejscowej policji nie odgrywał czasami roli myśliwego wobec niego albo przynajmniej gajowego opiekującego się zwierzyną.
Stwierdzam wobec tego - uśmiechnął się Strassner z demonstracyjną uprzejmością - że w zasadzie czuje się pan dobrze, co mnie cieszy. Bo musi pan wiedzieć, panie Wienand, że jestem gotów wziąć pana pod moją szczególną opiekę, to znaczy zapewnić panu osobistą ochronę.
Za co jestem oczywiście panu bardzo wdzięczny, panie Strassner.
Zrobię dla pana wszystko, co będę mógł, panie Wienand. Tym bardziej iż mam wobec pana czyste sumienie. Gdy bowiem zabierali pana stąd, pełniłem służbę we wschodnich Niemczech. Tak więc nie musi się pan niczego obawiać z mojej strony.
Tak to też oceniam, panie Strassner.
Ja dopiero kilka tygodni temu wylądowałem w Schoenau, zostałem tu po prostu zwyczajnie odkomenderowany. Dlatego też nie bardzo znam pański przypadek, co ewentu-
66
alnie teraz się planuje, jakie są zamiary wobec pańskiej osoby; chcę jednak o wszystko dokładnie się wywiedzieć. Uważam to nie tylko za swój obowiązek, ale nawet za konieczność - dla pańskiego bezpieczeństwa. Muszę wiedzieć, panie Wienand, przed kim powinienem pana chronić.
- Ależ, panie Strassner, czasami jest lepiej, gdy się za
dużo nie wie.
~ To nie odpowiada mojemu policyjnemu sposobowi myślenia. Nie należę do tych, którzy udają, że nic nie widzą - przymykają oko na pewne sprawy albo od razu obydwa. Ja chcę widzieć, by wiedzieć, na co muszę mieć szczególne baczenie. Chcę też wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za to, że pan znalazł się w tym obozie koncentracyjnym? A może - nie jest pan wciąż jeszcze przekonany, że można mi zaufać?
Dlaczego miałbym nie mieć do pana zaufania? - odpowiedział Erich Wienand znów bardzo ostrożnie, mimo że wcześniej odpowiadał już niemal normalnie na postawione pytania. Tej nieufności nauczył się od swego przyjaciela -Żyda, Jacoba Wernera - współtowarzysza niedoli wszystkich nieskończenie dręczących godzin obozowych. I wydało mu się, jakby ten wciąż jeszcze stał obok niego. Tak, Jacob Werner żył dla niego i zawsze będzie mu bezgranicznie oddany; nawet wtedy, gdyby go już nie było.
Wiem tylko tyle, panie Strassner, że zostałem któregoś dnia zabrany z domu i odtransportowany do obozu. Nie było przy tym żadnego uzasadnienia; nie postawiono mi żadnych zarzutów i nie wręczono mi żadnych dokumentów - nawet ani razu nie wymieniono przy tym mojego nazwiska. I nic więcej nie mam na ten temat do powiedzenia.
Czy byłby pan gotów, panie Wienand, porozmawiać o tym z naszym burmistrzem? W mojej obecności? - Co prawda Strassner zapytał o to niezwykle uprzejmie, lecz zabrzmiało to jednocześnie jak polecenie, któremu nie wolno się sprzeciwić. - Zdaje się, że on czeka na taką rozmowę,
67
a nawet przykłada do niej pewną wagę, co osobiście przyjąłem z zadowoleniem. Czy jest pan może innego zdania?
- Jeśli pan sobie tego życzy, panie Strassner - odpowie
dział Wienand prawie z zainteresowaniem, jakby sam cie
kaw był tej rozmowy - dlaczego nie miałbym tego zrobić?
B
urmistrzem Schoenau, którego obaj po tej rozmowie odwiedzili, był niejaki Alfred Breisgrauer. I chociaż był mniej więcej w wieku Ericha Wienanda, to jednak sprawiał wrażenie człowieka bardziej ruchliwego, dobrze odżywionego, o gościnności oberżysty. Również jego gabinet wyglądał jak zadbany salonik jakiejś lepszej klasy gospody - „tylko dla gości z tak zwanej elity".
Dowiedziałem się, Erichu Wienand, że pan życzył sobie ze mną rozmawiać.
Jak pan to ładnie sformułował, panie burmistrzu.
Oczywiście jestem do pana dyspozycji, szczególnie pańskiej, panie Wienand. Nawet gdybym miał nie wiadomo ile roboty w tych coraz gorszych czasach.
Po serdecznym uścisku rąk wskazał swoim gościom krzesła przy małym stoliku, za którym sam usiadł pierwszy. Spoglądał na Wienanda z wyraźnym zadowoleniem i wyczekująco. Jego zaróżowiona twarz sygnalizowała „ojco-wsko-burmistrzowskie" zainteresowanie.
- A więc, mój drogi, o czym chciał pan ze mną poroz
mawiać?
Zamiast niego - ponieważ Erich Wienand przez chwilę wydawał się jakby przestraszony i nie odzywał się - odpowiedział burmistrzowi Strassner:
Erich Wienand chciałby się najprawdopodobniej dowiedzieć, jak doszło do jego aresztowania i umieszczenia go w obozie koncentracyjnym? Kto się do tego bezpośrednio przyczynił?
Ta cała historia to w ogóle okropne zdarzenie! Byłem naprawdę zaszokowany, gdy się o tym dowiedziałem!
68
W każdym razie nie miałem osobiście z tym nic wspólnego. A może jest pan innego zdania, wielce szanowny panie Wienand?
Ja miałbym być innego zdania? I ta forma: wielce szanowny panie Wienand. Co się też za tym może kryć? -przemknęło przez myśl Wienandowi.
- Nie sądzę, abym był innego zdania, panie burmistrzu,
nie mógłbym przecież być, nie chciałbym nawet być.
Breisgrauer, co dało się zauważyć, jakby odetchnął. Spojrzał teraz porozumiewawczo na swego komendanta policji, a ten delikatnie skinął głową, co burmistrza zachęciło do przedstawiania swoich prawd; te zaś wyglądały następująco:
On, Breisgrauer, już od 1930 roku jest tutaj w Schoenau członkiem rady gminy, wtedy wybrany do pełnienia tej funkcji z ramienia niemiecko-chrześcijańsko-katolickiej partii „Centrum". Gdy w roku 1933 został wybrany na burmistrza, bardzo bronił się przed przyjęciem tego urzędu. Jeśli zgodził się w końcu przyjąć tę funkcję, to dlatego, aby nie przekazać „steru okrętu gminnego" w ręce zabiegającego o to nachalnie nazisty.
- Świadomość tego i naciski moich przyjaciół z „Cen
trum", czyli miejscowych katolików, spowodowała, że ustą
piłem i zgodziłem się objąć ten urząd.
Po czym próbował, jak dalej wyjaśniał, uczynić wszystko, dosłownie wszystko, aby wprowadzić tutaj rozsądne rządy, tak by zapanowały w tej okolicy dobre bawarskie obyczaje i porządek. A więc zabiegał ciągle o to, aby nie znikły nagle wpływy Kościoła i religii na miejscowe zwyczaje; troszczył się o zachowanie regionalnych tradycji i obyczajów ludowych. Wszystko po to, aby tylko nie rozpanoszył się nowy duch czasów. Co oczywiście już wówczas nie było łatwe.
Erich Wienand z najwyższym trudem przysłuchiwał się temu potokowi słów, czuł, jak pot oblewa jego ciało. Marzył już tylko o powrocie do swojej piwnicy.
Tymczasem Breisgrauer ciągnął dalej swój wywód, jakby przemawiał z mównicy. W każdym razie twierdził, że starał
69
się przez cały czas czynić wiele, aby zachować tutaj określoną równowagę sił. Dbał zarówno o ludzi na świeczniku, jak też starał się chronić prześladowanych.
Nieraz stawałem w obronie nie domyślającego się nawet tego naszego proboszcza, tego biedaka z Martinshau-sen. Ale także w pańskiej, panie Wienand! No, co pan powie na to?
Jeśli pan tak twierdzi, panie burmistrzu, to z pewnością tak było.
Cieszę się, panie Wienand, że pan to potwierdza. -Tupet Breisgrauera zdawał się nie mieć granic, wkrótce miał sięgnąć jeszcze dalej.
Moglibyśmy na chwilę zostawić tę relację z historii urzędu i ustalić kilka szczegółów - wmieszał się Strassner rzeczowo. - Zatem pan, panie Wienand - kontynuował -został wtedy, to znaczy na początku albo w połowie czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego...
Dwudziestego piątego maja - skorygował uprzejmie burmistrz.
...a więc dwudziestego piątego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku został pan aresztowany. I to, jak mi pan w zaufaniu powiedział, bez sprecyzowania konkretnego zarzutu. W każdym razie nie otrzymał pan żadnego uzasadnienia tej decyzji. Został pan jednak później jeszcze raz przesłuchany. O co chodziło w tym przesłuchaniu?
Wyłącznie o moje prace literackie, jeśli dobrze się zorientowałem.
Przy tym nie padły wówczas żadne nazwiska osób czy też organizacji bądź grup, które pana zadenuncjowały?
Nie, nic takiego - zapewnił Erich Wienand szczerze. Może nawet trochę za szczerze. Nawet lisom zdarza się popełniać błędy - przemknęło mu przez myśl, gdyż teraz Strassner zaczął uważnie mu się przypatrywać.
Burmistrz zareagował na to z widocznym niezadowoleniem.
- No więc! - zawołał. - Został pan aresztowany bez
70
udziału w tym kogokolwiek z Schoenau, a już na pewno bez mojej wiedzy.
Na co jeszcze po chwili dodał:
Ja w każdym razie, panie Wienand, ciągle starałem się panu pomagać, żeby mógł pan żyć w tej swojej posiadłości swoim życiem. Ileż to donosów, pochodzących od tego czy innego sąsiada - a od jednego w szczególności - oddalałem. Ciągle musiałem wyjaśniać, że pan, nawet jeśli nie urodzony tutaj, jednak należy do nas. Jest nawet jednym z naszych najlepszych obywateli!
Co za miła wiadomość, muszę szczerze przyznać, panie Breisgrauer.
Zatem widzę, że się rozumiemy, panie Wienand. Może uda nam się wspólnie, tu i teraz, zmienić to i owo dotąd niemożliwe. Przykładam do tego dużą wagę. Sądzę, że pan chyba też.
Erich Wienand ani chwili nie wahał się, żeby odpowiedzieć pozytywnie. Wkrótce potem pożegnał się, jakby chciał jak najprędzej uciec z tego miejsca. Dostał silnych boleści żołądka.
B
urmistrz i komendant policji patrzyli najpierw za odchodzącym Erichem Wienandem, potem na siebie, wyraźnie coś rozważając. Mieli czas.
Co - zapytał potem burmistrz z lekką drwiną w głosie - należy sądzić o tym człowieku?
Co za pytanie - odpowiedział komendant policji po namyśle. - W końcu znasz go już od dość dawna, niemal piętnaście lat. Lecz co wiesz o nim naprawdę?
Gdy obaj byli sami, ale tylko wówczas, mówili sobie po imieniu. Szybko znaleźli wspólny język, jak dwaj bracia tego samego wyznania. Planowali więc, wspólnie działając, wiele tu jeszcze zrobić.
- Ten Wienand - próbował wolno wyjaśniać Breisgrauer pasuje tutaj do nas, do naszej okolicy, jak pięść do nosa.
. 71
W każdym razie myśmy go sobie nie wybierali, on się tu do nas sprowadził. To było, zdaje się, w 1930 roku. To facet piszący książki, na których chyba wcale nie najgorzej zarabiał. A poza tym wędrował często po okolicy, od czasu do czasu usiłując coś tam zrobić także w swoim gospodarstwie. Ale to mu nigdy nie wychodziło. Zupełnie nierentowne gospodarstwo. Za to przystroił je różnymi ozdóbkami - ale widać było go na to stać. Mawiano o nim, że to biedny, nieuciążliwy, nieco pomylony człowiek, ale nieszkodliwy. Czyż nie mam racji?
Nieco pomylony, ale nieszkodliwy człowiek - powtórzył jak echo Strassner, nie bez wyraźnego podtekstu. -W końcu ten Wienand to bardzo inteligentny człowiek. I jeżeli nawet teraz wydaje się być kompletnie załamany, to jednak swoje wie. Nie zdradza się teraz z tym, bo niewątpliwie zorientował się, że byłoby to zbyt ryzykowne. Ale to człowiek, który może przejrzeć nasze myśli.
Jest wobec tego nadal niebezpieczny, czy to chciałeś przez to powiedzieć?
W tym momencie komendant policji Strassner uznał za stosowne wyłożyć swoje przemyślenia.
Jestem pewien tego, że niedługo tu wszystko szlag trafi, chyba zgadzasz się ze mną. I to niebawem, może nawet już za tydzień, no, najpóźniej za miesiąc. Chyba że zdarzy się jakiś cud - ale trudno już wierzyć, że istnieją jeszcze jakiekolwiek szanse. W tym okresie, jak uzgodniliśmy, musimy zdążyć wiele tutaj oczyścić i jeszcze uporządkować. Jeśli obaj, oczywiście, nie chcemy przegrać. Tu chodzi, człowieku, o naszą przyszłość.
I ten Wienand, sądzisz, ma nam w tym pomóc?
Tak, tym bardziej że ty nie miałeś nic wspólnego, przynajmniej oficjalnie, z jego zesłaniem do obozu.
Toż nie miałem, daję ci swoje słowo honoru na to! Przynajmniej nic na piśmie w tej sprawie nie dałoby się udowodnić. Tego jestem pewien. Prawie.
To może jednak nie wystarczyć! Musimy się w stu
72
procentach zabezpieczyć i dokładnie znać wszystkie szczegóły, które doprowadziły do jego aresztowania, kto to zainspirował i dlaczego. Nie wolno nam w tej sprawie niczego przeoczyć - ani w gestapo, ani w kierownictwie obozowym. Musimy jak najdokładniej wszystkiego się dowiedzieć, co nie powinno być wielkim kłopotem dla twego przyjaciela, szefa rejonowego komitetu partyjnego.
Przez niego nie da się tego niestety zrobić - musiał z widocznym niepokojem na twarzy poinformować burmistrz. - Ten mój znajomy nagle zachorował, odnajdując w sobie jakieś od lat ciągnące się podobno uszkodzenie wątroby; tak przynajmniej oficjalnie stwierdził. Lecz gdzie się w tej chwili naprawdę znajduje, tego nie wiem. Wcześniej tylko mianował mnie swoim zastępcą.
Ach, ty stary byku! - Strassner poderwał się i stanął na środku pokoju, jakby go kto zdzielił obuchem w głowę. -Jeszcze nam czegoś takiego tu brakowało!
A co ja miałem zrobić, człowieku! Nie mogłem mu przecież powiedzieć: pocałuj mnie w dupę, albo po prostu: nie.
Po pierwsze - Strassner zareagował jak doświadczony policjant i tak, jakby chciał teraz podyktować dodatkowe punkty do zawartej przez nich wcześniej umowy. - Musisz teraz koniecznie wywołać wrażenie - coś, co później ludzie mogliby potwierdzić - że tej nominacji praktycznie nigdy nie przyjąłeś i że nigdy też nie przystąpiłeś do pełnienia tej funkcji. Tak więc - i to jest drugie - nie możesz się teraz pokazywać w żadnym wyższym towarzystwie. A po trzecie: Nie podpisuj niczego, co wynikałoby z tej nominacji. Niech robi to ktoś za ciebie, na przykład twój dyrektor organizacyjny, ale też nie z twojego upoważnienia. Po czwarte: Gdybyś musiał wydać teraz jakiekolwiek zarządzenie, to rób to wyłącznie w cztery oczy, najlepiej telefonicznie - w każdym razie nie na papierze. Po piąte: Spowoduj, aby informacji na temat Wienanda zażądał rejon, ale też bez powoływania się na twoje nazwisko.
73
Nie rozmawiali o tym, że rejonowy szef partii, udając cho^ rego, po prostu zdezerterował ze swego stołka. Uznali, że podjęcie tego tematu byłoby zwykłą stratą czasu. Ważne, co Strassner uznał za rozstrzygające, że dominująca pozycja Breisgrauera w Schoenau nie została sztucznie stworzona. On tutaj się urodził, wychował, zdążył się dorobić dwóch restauracji, firmy transportowej, magazynu przedsiębiorstwa budowlanego. Posiadał też udziały w miejscowym browarze, zresztą bardzo dobrym i znakomicie prosperującym. Teraz chodziło jedynie o to, aby tę całą sytuację przeżyć z możliwie najmniejszymi stratami - razem ze Strassnerem, ma się rozumieć. Ich wspólne perspektywy zapowiadałyby się wtedy dość znośnie.
To okropne, co nas tu jeszcze może spotkać, co? -Burmistrz mimo to nie upadał na duchu. - Być może, będziemy musieli wyłączyć jeszcze z obiegu tego Wienanda.
Jeśli miałoby się to okazać konieczne, to tak. Ale tylko wtedy. Liczyć jednak musimy się ze wszystkim.
Kulisy tego wszystkiego stały się teraz bardzo wyraźne. W okolicy pojawiły się liczne bandy, najprawdopodobniej byłych żołnierzy, które plądrowały domy, gwałciły kobiety, podpalały gospodarstwa. Oprócz tego działały jeszcze oddziały, które pilnowały sowieckich jeńców wojennych, obozów koncentracyjnych, jakichś domniemanych kryminalistów. Wciąż podejmowano próby pozbycia się tego balastu; także przez odsprzedaż miejscowym władzom więźniów i jeńców jako taniej siły roboczej. Zacierano ślady.
Rezultatem tego było też coraz więcej trupów, które po prostu pozostawiono w rowach, lasach, opuszczonych bunkrach.
Zakopywano je też w zbiorowych grobach, wrzucano do jeziora, topiono w bagnach. Trupów w każdym razie było wkrótce więcej niż kamieni na polach.
W tej sytuacji da się niemal wszystko zrobić - zauważył burmistrz.
Ciekawe tylko - powiedział Strassner, jakby wczuwa-jąc się w sytuację - dlaczego zwolniono tego Wienanda
74
z obozu i to niemal w ostatniej chwili? Może dlatego, że znaleźli się tam nagle jacyś „dobrzy" dla więźniów. W każdym razie nie mógł to być przypadek, tak sądzę. Komuś musiał do głowy przyjść taki pomysł.
Dlaczego nie, mój drogi! To w końcu są dążenia, do których możemy się podłączyć.
Być może albo i nie! - Strassner sprawiał wrażenie głęboko zastanawiającego się nad tym wszystkim. -Ja mogę tylko tyle powiedzieć, że w swojej dotychczasowej praktyce policyjnej nie natrafiłem jeszcze na taki przypadek. Jest to dla mnie jakaś zupełnie niezrozumiała sprawa z tym Wie-nandem. Jakaś, przyznaję, cholernie skomplikowana sprawa. Może jest w tym dla nas jakaś nadzieja, a może i nie.
R
ównież i tego dnia Elwira odwiedziła porucznika w zajmowanym przez niego gabinecie jej męża. Ten podniósł się ucieszony na jej widok, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli się mocno, po chwili leżeli już na skórzanym tapczanie - podążając ku swojej szczęśliwej chwili.
Oboje oddali się więc najpierw swojej namiętności. I jeżeli tym razem nie trwało to dłużej niż piętnaście minut, to jednak odczuli cudowną ulgę. Ich gorące ciała zdawały się stanowić jedno.
Gdy potem Elwira znów otworzyła oczy, zobaczyła swego Horsta-Heinza leżącego obok niej; uniosła się nieco i nachyliła nad nim, szepcząc w uniesieniu:
Kochanie, to było cudowne!
Cieszę się, jeśli tak to odbierasz - odpowiedział jej. - Mnie też było cudownie.
Tylko jak nasze sprawy mają potoczyć się dalej?
Tego w tej chwili jeszcze nie można przewidzieć -odparł z troskliwą ostrożnością. - Wiem tylko, że cię kocham, Elwiro, i to z pożądaniem, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie odczuwałem. Ażeby tego cudownego uczucia nie stracić, jestem gotów na wszystko. Absolutnie na wszystko.
75
Elwira wydawała się niezwykle szczęśliwa. Nie wahała się więc oddać mu się ponownie. Gdy potem leżeli jeszcze spleceni ze sobą rozkosznie wyczerpani, szepnął jej:
- Ach, moja cudowna, na niczym mi bardziej nie zależy,
jak na tym, żeby stale przebywać z tobą. Chciałbym z tobą
zostać. Ty, tylko ty, stałaś się teraz moim światem. I bardzo
chciałbym go zatrzymać.
Teraz Elwira położyła się wygodnie, tak by móc spojrzeć w jego męską, wspaniale prezentującą się twarz, której bohaterskie oblicze tak ją urzekło.
Mój kochany Horscie-Heinzu, i ja nie życzyłabym sobie niczego innego, jak spokojnego życia z tobą. To byłoby wprost cudowne! Tylko jak to zrealizować?
Tego jeszcze nie wiem, moja Elwiro, ale mam pewne pomysły. Na razie, sądzę, powinniśmy zrobić wszystko, abyśmy mogli dalej, w sposób możliwie niezakłócony, kontynuować to, co robimy i co oboje chcemy robić! Obecnie stwarza nam taką możliwość mój oficjalny tutaj pobyt - tu, w tym domu, a nawet w kręgu twojej rodziny.
Ach, mój kochany Horscie-Heinzu, wszystko dałabym za to, żeby to było możliwe, żeby tak pozostało. Wiesz przecież o tym, czujesz to na pewno. No powiedz, że czujesz. - Elwira po raz trzeci zapragnęła go tego dnia - choć były wczesne godziny przedpołudniowe.
Lecz nim do tego doszło, on dalej przedstawiał jej swoje pomysły.
Jako dowódca baterii przeciwlotniczej nie będę tu mógł oczywiście wiecznie przebywać; a już na pewno nie jako przyjaciel domu. Ale, powiedzmy, jako opiekun, w pewnym sensie obrońca waszej rodziny, może byłoby to możliwe. Niestety i tak mogłyby - być może - powstać wtedy poważne kłopoty, które trzeba by usunąć. - Jego dłonie przesuwały się wzdłuż jej łona i niżej, i na nowo zaczęły pieszczoty.
O czym myślisz? - zapytała, poddając się im.
O twojej córce, Elfie, którą twój mąż uznaje za swoją córkę. Co by było - pytam sam siebie, ale i też ciebie -
76
gdybym tak, że tak powiem, niby oficjalnie jej się poświęcił? Ale to jedynie przez wzgląd na ciebie, kochanie, na nas. Czy nie sądzisz, że z tego mogłyby wyniknąć rodzinne układy, dzięki którym mógłbym wtedy bezpośrednio należeć, powiedzmy, do rodziny Wienand. Gotów jestem zająć się tym, jeśli ty tego też chcesz.
I to też - jęknęła ciężko z zadowoleniem, gdy znów znalazła się pod nim - chcesz dla mnie zrobić?
Dlaczego by nie! Jeśli to byłoby jakimś rozwiązaniem i to takim, które dałoby się w zasadzie zrealizować bez większego wysiłku. Odnoszę bowiem wrażenie, że twoja córka mnie lubi, nawet bardzo. Tak więc mógłbym, że tak powiem, oficjalnie zacząć zalecać się do niej. Oczywiście tylko pro forma, ale też tak, żeby doprowadzić do zaręczyn; trzeba nadać temu jakąś bardziej oficjalną formę - ale to wyłącznie w naszym interesie. Co ty na to?
Elwira znowu w pełni zaspokojona, jeszcze ciężko oddychając, zawołała:
- Ależ tak! Tak! Tak! Zrób to i wszystko, co tylko
chcesz!
G
dy Erich Wienand udał się w drogę powrotną z Schoenau do swego Welpenhof - zdecydował się na drogę okrężną. A mianowicie przez Martinshausen. Chciał po drodze jeszcze raz wstąpić do kościoła i odszukać proboszcza. Dla kamuflażu - gdyby ktoś miał go sprawdzać - miał w kieszeni kartkę z licznymi pytaniami, dotyczącymi wiary, a przede wszystkim wyznania katolickiego.
Lecz nim dotarł do przewielebnego Geisbergera, musiał po drodze otrzeć się o dalsze oznaki zbliżającego się końca. To było jednak niczym w porównaniu z jego dotychczasowymi doświadczeniami. W końcu przez ostatnie miesiące przyzwyczaił się do widoku całych stosów trupów - splecionych ze sobą, ułożonych warstwami, jak cegły w murze i ostatecznie palonych. Pozostawał po nich jedynie popiół.
77
To, co tutaj zobaczył, idąc z Schoenau do Martinshausen, było tylko nikłym obliczem piekła, którego doświadczył. Nie spotkał po drodze żadnego psa, żadnego kota jakby były zupełnie wytrzebione, wymarłe. Nawet one nie posiadały już prawa do istnienia. Zobaczył jedynie konia przywiązanego do słupa przy czyjejś bramie, ale tak wychudzonego, o zmętniałych oczach, jakby za chwilę miał zdechnąć.
Wiele wraków samochodów leżało jak blaszane szkielety w rowach - plądrowanych, bez kół, wypalonych. Jakieś resztki skrzyń i kartonów walały się obok - rozerwane, zgniecione, podeptane. A pomiędzy nimi całe stosy: błota, kału, gruzów, rozkładającego się pożywienia. Przy jakimś kawałku spleśniałego chleba Erich Wienand zatrzymał się, ukląkł i zaczął go przysypywać piaskiem, jakby chciał pogrzebać. W końcu był więźniem, dla którego kawałek chleba był świętością.
Gdy szedł dalej w kierunku kościoła, poczuł nagle gwałtowne pragnienie - w związku z czym zdecydował się najpierw wejść do gospody w Martinshausen. W jej pobliżu stało wiele różnego rodzaju pojazdów wojskowych, które parkowały na ciasnych podwórkach okolicznych domostw. W pomieszczeniu, do którego wszedł, znajdowało się bardzo wielu umundurowanych mężczyzn, spoconych, zakurzonych, niezwykle ożywionych.
Przepychał się przez ten tłum, podchodząc do szynku. Za kontuarem, jak oficer w punkcie dowodzenia, stał przysadzisty szynkarz. Poznał oczywiście od razu Wienanda, mimo iż ten nigdy nie był bywalcem gospody; wręcz unikał chodzenia do jakiegokolwiek lokalu. Mimo to otrzymał natychmiast, nie zdążywszy nawet poprosić, kufel dobrego, średnio mocnego miejscowego piwa. Szynkarz postawił go przed nim bez słowa.
Wywołało to oczywiście natychmiast głośne protesty znajdujących się w sali żołnierzy.
- Jak to, jak to! - wołano jednocześnie z wielu miejsc. -Wchodzi tu jakiś cywil i od razu otrzymuje porządne piwo? A my nie! Nam każe się pić farbowaną wodę!
78
- Nie wodę, ale tak zwane lekkie piwo - wyjaśnił szyn-
karz, na którym te krzyki nie robiły większego wrażenia. -
Pijecie piwo warzone według najnowszych oficjalnych zale
ceń. Porządne piwo, sporządzane według starej receptury,
należy dziś do rzadkości, ma też odpowiednio wyższą cenę.
A ponieważ posiadam niewielki jego zapas, nie sprzedaję
go na żadne karty kredytowe ani wasze bony wehrmach-
towskie, tylko za gotówkę. W końcu tu nie jest poidło -
szczególnie dla wędrownych ptaków.
Kilku żołnierzy zareagowało na to, grożąc:
Czy chcesz, abyśmy ci w budzie trochę poprzestawiali?
Lepiej tego nie próbujcie, ludzie. - Szynkarz sprawiał dalej wrażenie, jakby się tym nie przejął. - Mam tu pod ręką na wszelki wypadek załadowaną flintę z obciętą lufą - a to rozwali nawet byka. A ponadto dwa domy dalej mieści się filia waszej żandarmerii, z którą mam całkiem niezłe układy. Nie chcielibyście chyba mieć z nimi nic wspólnego, co?
Tego oczywiście nie chcieli. Ale również i Erich Wienand nie. W każdym razie niekoniecznie. Po chwili dał się usłyszeć jego głos:
- A co byście panowie powiedzieli na jedną kolejkę - na
mój koszt?
, Szynkarz spojrzał z niedowierzaniem na Ericha Wienan-da. Po czym skinął z zadowoleniem głową i zaczął napełniać kufle piwem, o którym wszyscy obecni marzyli - mocno pieniące się, o odpowiedniej mocy; produkowane w miejscowym browarze. W chwilę potem w sali zapanował radosny nastrój. Fundator został szczelnie otoczony przez żołnierzy. Różni sanitariusze, kierowcy, artylerzyści podnosili kufle na jego zdrowie.
Kim ty jesteś? - zapytano.
Mieszkam tutaj - tu, niedaleko stąd; na nowo od jakiegoś czasu. A co wy robicie tu u nas?
Na to nie było żadnej konkretnej odpowiedzi. Otaczali go coraz ciaśniej, napierali na niego, chuchali mu prosto w twarz - nie miał żadnych szans obrony przed ich życzliwą
79
natarczywością. Szynkarz tymczasem zerkał wyczekująco, zastanawiając się, co z tego wyniknie.
Żołnierze chcieli się dowiedzieć od Wienanda, czy może dostarczyć do ich oddziałów trochę żywności:
Może masz na sprzedaż jajka? A kurczaki?
Niestety, nie mam.
A masło albo smalec? Kiełbasę, mięso, kartofle, mąkę albo słoninę?
Też niestety, nie mam.
Nie masz! - Poklepywali go poufale po ramionach i plecach. - Człowieku, to każdy nam mówi! A my przecież nie chcemy niczego za darmo, w zamian za to możemy zaproponować znakomity towar. Na przykład: benzynę, ogumienie, lekarstwa, bieliznę, buty - nawet dywany. No co? Chcesz czy nie chcesz z nami handlować? Chyba nie masz nic przeciwko nam?
Od tego rodzaju narastającej napastliwości Erich Wie-nand próbował się teraz jak najszybciej wyzwolić. Skinął więc na szynkarza, który nadal był wszystkim wyraźnie znudzony i dla którego nie było to zresztą nic nowego. Zauważywszy znak Wienanda, powiedział głośno:
- Dokładnie zapisałem, co pan komu tu postawił. Niech
pan teraz lepiej jak najszybciej stąd znika.
Niemal jak posłuszny uczeń Erich Wienand czym prędzej opuścił gospodę. Lecz niektórzy z tych typów, niby sfora spuszczonych z łańcucha psów, podążyli za nim. Prawdopodobnie ci niezadowoleni z jego odmowy handlu z nimi. Dopadli go na podwórzu przed gospodą.
Rzucili się na niego, popychając i szturchając, aż wreszcie przewrócili go na ziemię. Zaczęli opróżniać jego kieszenie, w których była tylko kartka papieru, ołówek, grzebień, dwie chusteczki. Nie znaleziono żadnych pieniędzy, żadnych wartościowych przedmiotów. Nie miał przy sobie nawet zegarka.
Stwierdziwszy, że nie ma niczego, co by im się przydało, rozczarowani odstąpili od niego, pogardliwie machając rękoma w jego kierunku.
80
Szkoda było czasu na niego! - wołali niektórzy.
Był goły jak święty turecki - dopowiadali inni.
Gdy Erich Wienand się ocknął, zobaczył stojącego nad sobą szynkarza, właściciela gospody.
Tak to teraz wygląda - powiedział do niego, jakby mówił o pogodzie. - Cała masa tu takich kręcących się nie wiadomo skąd podejrzanych typów. - Po chwili stwierdził: - Ale mam nadzieję, panie Wienand, że nie jest pan szczególnie zdenerwowany tym, co te psubraty panu zrobiły.
A dlaczego miałbym być zdenerwowany? - Erich Wienand z trudem podnosił się i zaczął otrzepywać z kurzu. Trząsł się przy tym jak pies, który dopiero co wyszedł z wody. - Ci ludzie - powiedział po chwili - i tak zachowali się stosunkowo porządnie. Nie zbili mnie ani nie skopali. Nie skaleczyli mnie nawet. Jedynie przewrócili i przeszukali.
Jeśli pan chce, mogę wezwać żandarmerię - zaproponował właściciel gospody. - Oni na pewno zrobią z nimi porządek.
Wienand uśmiechnął się.
A zaświadczy pan, że mnie napadnięto?
Tego oczywiście nie mogę zrobić, panie Wienand -oświadczył natychmiast. - Jeszcze mi życie nie zbrzydło.
Także i mnie - odpowiedział cicho Wienand. - Jesteśmy więc zgodni.
N
a podwórzu za gospodą Erich Wienand obmył sobie twarz i ręce. Próbował też doczyścić swoje ubranie, lecz woda ta miała jakiś dziwny nieprzyjemny zapach, była również nieco brązowawa. Pośpieszenie więc oddalił się od gospody. Najpierw w kierunku plaży nad sztucznym jeziorem - na wypadek, gdyby go ktoś śledził - a stamtąd dopiero, już najkrótszą drogą do swego Welpenhof.
Tam, przed domem, czekano już na niego. Tym razem była to Elfie - córka jego żony. Jej widok - jako że nigdy nie ukrywała swego przywiązania, a nawet miłości do niego,
81
a ponadto była szczerą zwolenniczką jego książek - zawsze go uszczęśliwiał. I tym razem, gdy tylko ją zobaczył, spostrzegł uśmiech radości na jej twarzy.
Rzuciła się na niego, obejmując go tak mocno, że aż w pewnym momencie zabrakło mu tchu.
Cieszę się, że jesteś, że w ogóle istnieją tacy jak ty, mój kochany, najdroższy tatusiu! - Gdy po chwili stwierdziła, że jego ubranie w wielu miejscach jest mokre, zapytała troskliwie: - Czy coś się stało, tatusiu? - Puściła go i przyglądała mu się teraz uważnie.
Nie, moje dziecko, nie - zapewniał ją. Przy czym udało mu się to zrobić dość przekonywająco. - Chciałem się wykąpać w jeziorze, ale woda jest jeszcze trochę za zimna. Więc zanurzyłem tylko twarz w wodzie i chyba przy tym zmoczyłem nieco ubranie. Ale w każdym razie odświeżyłem się trochę. Nawet poczułem się w tej chwili nieco głodny.
Położył rękę na jej szczupłym, kościstym ramieniu. Nie wiadomo, czy chciał ją po prostu uspokoić, czy nagle musiał się na jej ramieniu oprzeć, żeby nie upaść.
- Na razie, kochany tatusiu, jeśli masz ochotę, chodźmy
trochę do ogrodu. Tam na trawniku pasie się twoja krowa
Edda. Od czasu gdy wróciłeś, znów ma apetyt i żre jak
dawniej. Dała wczoraj nawet o dwa litry mleka więcej niż
normalnie ostatnio. Do kuchni pójdziemy później. W tej
chwili jedzą tam jeszcze stacjonujący u nas żołnierze.
Elfie była wyraźnie czymś podniecona. Radośnie dalej informowała:
- To w zasadzie są mili ludzie, choć niektórzy z nich
bardzo prymitywni. Ale poza tym nie można nic złego na
nich powiedzieć; są uczynni i grzeczni. Zadbał o to porucznik Warnhagen - to jest wspaniały człowiek! Niezwykle
taktowny i skromny w towarzystwie. W każdym razie nie
przeciętny mężczyzna.
Erich Wienand przysłuchiwał się temu z uwagą. Nawet bardzo uważnie, w momencie gdy zaczęła mówić o Warn-hagenie. Usiadł na pierwszej ławce, koło której akurat prze-
82
chodzili, i zaczął spoglądać w kierunku pasącej się jego w czarno-białe plamy Eddy. Ta, zobaczywszy go, odezwała się swoim krowim „muu" i zaczęła zbliżać się do niego. Zatrzymała się przed nim, wyciągając swój miękki jedwabisty pysk. A on pogłaskał go delikatnie.
Elfie, przypatrując się tej idyllicznej scenie, zauważyła:
Jeszcze nie wszystko stracone z tego, co kiedyś było naszym światem, to jest twoim, kochany tatusiu.
Jeszcze nie wszystko - powtórzył.
Niejedno więc jeszcze przed nami, prawda, kochany tatusiu?
Czy można z tego wnioskować, moja droga córeczko -powiedział - że masz jakieś konkretne plany, które chciałabyś, żeby się spełniły?
Tak, ale tylko takie, które tobie - nam razem mają przynieść radość i szczęście.
N
im Erich Wienand zasiadł do przygotowanego dla niego troskliwie obiadu, pozostał jeszcze przez kilkanaście minut w ogrodzie. Przez ten czas obok niego, Elfie i krowy Eddy przeszło kilku mężczyzn w mundurach. Byli to stacjonujący w jego domostwie żołnierze.
Wszystko to odbyło się bardzo elegancko, z uniżonym, uprzejmym, tradycyjnym niemieckim żołnierskim pozdrowieniem, a przy czym niektórzy wykonywali przy tym głęboki cywilny ukłon. Wszyscy przechodzący z ciekawością przypatrywali mu się, jakby mieli przed sobą egzotyczny okaz, który należało podziwiać. Być może wiedzieli, i to kazało im przechodzić właśnie tędy, że mają przed sobą wielkiego pisarza! Kogoś, kogo niecodziennie można oglądać. A może patrzyli na niego jak na człowieka z obozu.
To, że mu się przyglądają, Wienand spostrzegł oczywiście natychmiast. Także i to, że okazywano mu przy tym szacunek. Być może - pomyślał - wynika to z tego, że widzą przed sobą starszego, steranego ciężkimi przeżyciami, czło-
83
wieka? A może dziwi ich stojąca obok krowa? Albo Elfie? Młoda, choć niezbyt atrakcyjna przecież dziewczyna?
Owszem, była sympatyczna, ale nie na tyle, by mogła pobudzić fantazje, jakie żołnierze zwykle miewają nocą. Jeśli już rozbudził ktoś w nich pożądanie, to nie Elfie, lecz raczej Elwira - jego żona! Mimo że nie była już przecież pierwszej młodości. Nadal miała jednak kształtne piersi i jakby wyrzeźbiony tyłeczek, którym potrafiła skutecznie kręcić, i to tak, że oglądał się za nią niejeden przebywający tu mężczyzna.
Ale i tak dla tych przyzwyczajonych do miłosnych sukcesów wojaków była tylko nędznym ochłapem w porównaniu z pięknymi, chętnymi i doświadczonymi Francuzkami, dającymi tyle radości w czasie kampanii przeciwko ich ojczyźnie. Albo - wzdychali - gdzie się podziały te czekające wiecznie z utęsknieniem przecudowne polskie i rosyjskie dziewczyny z okresu ich zwycięstw na tych ziemiach? Co gorsza, znikły też nagle te wielkoniemieckie kobiety, które gotowe były na każde żądanie uszczęśliwiać niemieckich bohaterów? Jeszcze kilka miesięcy temu było ich pełno po knajpach, w bramach domów, schronach, na bocznych ulicach, w ubikacjach kolejowych.
Lecz teraz - wszystko minęło! Teraz sami znajdowali się w „dupie świata". Pies z kulawą nogą nawet na wsi się nimi nie interesował - żadnej czekającej na zaczepki wdowy wojennej, nawet płatne kurwy gdzieś znikły. Wszystko, co tak wspaniale prosperowało w wielkich niemieckich czasach, wydawało się być teraz całkowicie wymarłe. Elfie była więc dla żołnierzy jedynie małym wróbelkiem i to siedzącym gdzieś wysoko na dachu. Lecz Elwira obiektem, owszem, niezłym - ale obsługującym wyłącznie oficerów.
P
orucznik Warnhagen szedł w kierunku Wienanda i jego „córki", wciąż przebywających w ogrodzie. Był w pełnym umundurowaniu, z fantazyjnie nasadzoną na głowę połówką, trzymając w lewej ręce ciężki hełm. Gdy zbliżył się
84
do nich, zatrzymał się w przepisowej odległości - wprosto-wał jak struna i zasalutował hitlerowskim pozdrowieniem, jak gdyby miał przed sobą generała.
Czy wolno mi zapytać, panie Wienand, czy nie ma pan jakichś życzeń, które mógłbym spełnić? Niech pan pamięta, że jestem w pełni również do pana dyspozycji.
Dziękuję, ale nie mam żadnego życzenia.
To proszę mi pozwolić, że panu na moment uprowadzę córkę. - Mimo wszystko - pomyślał Wienand - styl kasynowy ciągle jest jeszcze pielęgnowany. - Szanowna panienka życzyła sobie zobaczyć urządzone przez moich żołnierzy boisko do piłki nożnej. Urządzili je tuż obok stanowisk ogniowych. Pozwoli pan?
Jeśli masz ochotę, Elfie - zwrócił się Wienand do córki. - Masz na to ochotę?
- Chętnie, tatusiu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zostało to powiedziane tak, jakby Elfie nie oczekiwała
żadnej innej, jak tylko potwierdzającej odpowiedzi. Ta „jego" córka spoglądała teraz na porucznika z wielkim, zauważalnym uwielbieniem, by nie rzec - z bezgranicznym oddaniem. Jej czyste źródlane oczy zabłysły na widok tego mężczyzny, jej ciało zaczęło drżeć. Wienand zauważył to oczywiście i przez chwilę nawet odebrało mu mowę.
Skinął więc tylko głową, dając znak oczekiwanego przyzwolenia. Elfie i porucznik zaczęli się oddalać, lecz Erich Wienand nie patrzył za nimi.
Ciężkim krokiem, powłócząc nogami, poszedł w kierunku własnego domu.
Życiorys Ericha Wienanda Część trzecia
Gdy w roku 1896 zniknął z Priesnitz dziesięcioletni wówczas chłopiec, ojciec jego najpierw był bardzo oburzony na swego niesfornego syna. Ale gdy po dwóch dniach Erich wciąż jeszcze nie wracał do domu, przejęty tym radca sądowy poważnie się zaniepokoił, prawdopodobnie obawiając się utraty w miasteczku opinii dobrego ojca. Taki wielce zacny obywatel jak on ma syna, który uciekł? Coś takiego właśnie jemu nie powinno było się zdarzyć! Tak więc trzeciego dnia zamierzał udać się ze swoją sprawą, by przekazać je - w wielkim zaufaniu oczywiście -miejscowej policji.
Lecz to zostało mu na szczęście oszczędzone. Jego żona bowiem, Elisabeth - tak przynajmniej później opisała to Kon-stanza Reibert - również tym faktem bardzo przejęta, oświadczyła, iż domyśla się, dokąd mógł się udać ich niezdyscyplinowany syn. Najprawdopodobniej do jej matki Emmy do Berlina. Nie obyło się to oczywiście bez oskarżającego spojrzenia w stronę męża, choć nie odważyła się niczego powiedzieć głośno.
Ponieważ teściowie nie posiadali telefonu, pan radca wysłał do nich telegram z zapytaniem: „Czy Erich jest u was? Pozdrowienia, Wienand, radca sądowy". Odpowiedź mająca zawierać dziesięć słów została przez niego opłacona. Nadeszła następnego dnia. „Erich jest tutaj, stop". Dalej już bez podpisu; żadnego dodatkowego słowa. Na to ojciec Wienand wysłał jeszcze jeden telegram: „Wracaj natychmiast!".
Jak się później okazało, Erich Wienand faktycznie udał się do swej babci do Berlina, mimo że nie znał jej dotąd osobiście, przynajmniej do tego dnia. Mama jednak dużo mu o niej opowiadała. Daleka podróż do Berlina musiała być dla młodego chłopca nie lada przygodą, gdyż większość drogi odbył pieszo, śpiąc po stodołach, odżywiając się owocami, podróżując wprawdzie pociągami, ale stojąc na stopniu i trzymając się drzwi lub zderzaka ostatniego wagonu. Porządnie wygłodzony i z pewnością brudny, dotarł wreszcie po trzech dniach do celu.
W Berlinie został serdecznie przyjęty przez babcię. Była to doświadczona kobieta, której nic co ludzkie nie mogło już w życiu zaskoczyć. Nauczyły ją tego długie lata pożycia z mężem. Nie zawsze układało się między nimi najlepiej, choć mieli ze sobą aż siedmioro dzieci.
Wszystkie już były dorosłe. Jedna córka była pielęgniarką, jeden syn — dozorcą więziennym, drugi - zawodowym żołnierzem, druga córka - sprzedawczynią w sklepie, najpierw odzieżowym, potem spożywczym, wreszcie znów odzieżowym; trzeci syn został dziennikarzem o dość lewicowo-demokratycznych poglądach; trzecia córka była nauczycielką niemieckiego o zdecydowanie nacjonalistycznych zapatrywaniach. Natomiast najstarsza córka, Elisabeth, wyszła za mąż za radcę sądowego, który studiował w Berlinie i u rodziny Goldachów wynajmował pokój w okresie nauki.
To berlińskie mieszkanie, przechodzące z pokolenia na pokolenie, a więc już zamieszkane przez prapradziadków, znajdowało się na Steinstrasse, niedaleko Kurfurstendamm. Miało pięć wysokich, dużych pomieszczeń. Trzy z nich należały do rodziny. Czwarte było regularnie wynajmowane - zawsze trzem, czterem studentom, przy czym każdy z nich miał do dyspozycji biurko, regał z szafą i łóżko.
Lecz najważniejszym pomieszczeniem, tym piątym, a w zasadzie pierwszym, była duża rodzinna kuchnia, bardzo praktycznie i przytulnie urządzona. W samym jej środku stał duży piec kuchenny, a dookoła niego stoły i ławki. I to było miejsce codziennych wieczornych spotkań całej rodziny i wszystkich,
87
którzy do tej tak już dużej rodziny jeszcze chcieli należeć. Tu spożywano posiłki, pito piwo i rozmawiano. Było wiele wspaniałych wieczorów, ale i takich, podczas których prowadzono ostre spory. Tutaj każdy mógł być sobą, ujawniać swoją osobowość, ba, był nawet do tego niemal zmuszany.
Ta swobodna atmosfera wymiany poglądów, przeradzająca się często w kłótnie, a następnie pojednania, była możliwa dzięki Alfredowi, dziadkowi Ericha. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, zazwyczaj uśmiechający się pod nosem, niezwykle skromny jak na swoją wyuczoną specjalność - inżyniera budowy parowozów.
Za jego przyczyną firma, w której pracował, zrobiła -jak to się mówi — duży interes. W ciągu trzydziestu przeszło lat opatentował dla niej wiele własnych wynalazków, które cieszyły się międzynarodowym uznaniem. Były to wentyle bezpieczeństwa, ciągłe udoskonalenia hamulców, jakieś systemy przeciwpożarowe, rozwiązania sprzętu wagonowego i wiele innych, które przyniosły mu swego rodzaju sławę, a przede wszystkim pieniądze.
U teściów pojawił się radca sądowy Wienand, aby odebrać swego syna. Nieważne, jak się potoczyła rozmowa, jakich wzajemnie użyto argumentów, co przemawiało za, a co przeciw — ważny jest jej rezultat, w wyniku którego Erich mógł pozostać u swoich dziadków Goldachów w Berlinie.
Powstał przy tej okazji jedyny - można by rzec — w swoim rodzaju dokument, podpisany nawet przez samego Jego Wysokość Cesarza Wilhelma II. Obaj mieli bowiem określone zasługi dla narodu niemieckiego i cesarstwa. Otrzymali nawet z tej okazji wysokie odznaczenia na pięćdziesięciolecie swej pracy zawodowej.
Tak więc Erich Wienand otrzymał nawet coś w rodzaju błogosławieństwa samego cesarza na pozostanie w Berlinie. Rodzice i dziadkowie ustalili w zawartym porozumieniu, że mały Erich ukończy w Berlinie najpierw gimnazjum, następnie studia - możliwie prawnicze, pozostając oczywiście przez cały ten czas w ścisłym kontakcie ze swoimi kochanymi rodzicami i ze swoim dobrym starszym bratem. Wszystkie wakacje - co rów-
nież zostało ujęte w zawartej umowie - spędzać będzie w Pries-nitz na Pomorzu, to znaczy na łonie swojej najbliższej rodziny. To zostało zagwarantowane. Pisemnie potwierdzone. Radca sądowy domagał się tego.
W
równie dużej kuchni w Welpenhof na Ericha Wienan-da czekała jego żona Elwira.
- Musisz jak najszybciej nam wyzdrowieć - potrzebuje
my cię wszyscy! I nie tylko my! - Możliwe, że miała na
myśli jego świat literatury.
Próbował coś zjeść. Z początku bardzo ostrożnie, po chwili z coraz większym apetytem. Zapytał ją, gdyż chciał się dowiedzieć:
Jak myślisz, komu prócz ciebie zawdzięczam jeszcze te pyszności? - Instynktownie wyczuł, że było to akurat pytanie, które ona z wyraźnym zadowoleniem przyjęła.
Nam w tych miesiącach, w których cię zabrano, nie wiodło się początkowo najlepiej. Musieliśmy prawie wszystko oddać i nic nie mogliśmy na to poradzić. Szczególnie dotkliwie przeżyliśmy zabranie nam inwentarza i oficjalną konfiskatę niemal całych ubiegłorocznych zbiorów. Nie mieliśmy, jak się okazało, Erichu, dobrych sąsiadów.
Mój Boże, kto dziś takich ma?
Raz po raz do nas zaglądali jako członkowie partii i powoływali się na jej polecenie. Zwykle w towarzystwie tych umundurowanych nazistów albo policjantów. Pewne osoby spośród nich znałam, udało mi się też ustalić, kim byli pozostali i jak się nazywali. Zapamiętałam ich niemal wszystkich - i jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, kto to był.
Czy niejaki Strassner także był wśród nich?
Nie, niemniej pojawił się tu u nas, bodajże dwa razy. Ale za każdym razem tylko po to, aby zapytać, czy nie mam jakichś skarg albo czy nie chciałabym złożyć jakiegoś meldunku. Przy tym był zawsze bardzo grzeczny i uprzejmy.
Ale nie składałaś chyba żadnych skarg?
89
Ależ, Erichu, skądże! Przecież dobrze znamy tych ludzi. Ale oni - mam nadzieję - nas też jeszcze poznają, prawda? Nie zapomnimy ich przecież tak łatwo. Nie można darować im tego wszystkiego, czego się wobec nas dopuścili, szczególnie wobec ciebie.
Czy wciąż jeszcze tu się zjawiają, by kontrolować, jak oni to nazywają? A w rzeczywistości rekwirować?
W ostatnim czasie jakoś nie! - oznajmiła mu nie bez zadowolenia. - Gdyż od około trzech tygodni, od kiedy tutaj zakwaterował porucznik Warnhagen ze swoją baterią, wszystko zmieniło się nie do poznania. Co prawda musiał on zająć większą część naszego domu i gospodarstwa dla swoich ludzi i sprzętu; i te południowe łąki dla swoich dział. A jednocześnie osłonił nas swoją osobą, zaczął nas ochraniać, określił gospodarstwo jako zarekwirowane przez Wehrmacht. Co nas niewątpliwie uchroniło przed dalszymi nieprzyjemnościami ze strony naszych sąsiadów. Jakoś nie pojawili się od tego czasu.
Erich Wienand jadł spokojnie dalej.
Czy powinienem, jak sądzisz - zapytał Elwirę, patrząc na nią - traktować go jako naszego dobroczyńcę? - Powiedział to bez cienia ironii, raczej ze zrozumieniem wychodzącym naprzeciw jej zwierzeniom.
Porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu natychmiast -jest bardzo uczynnym i niezwykle wyrozumiałym człowiekiem. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak od razu stanął w naszej obronie - niemal tak, jakby należał do naszej rodziny.
Teraz Erich Wienand przestał jeść - czuł się najedzony, ale nie przejedzony. Nie dał jednak poznać po sobie, z ja-kiego powodu poczuł się zaniepokojony. Zapytał ją:
- Jak to przed chwilą określiłaś? Jakby należał do naszej
rodziny?
Spostrzegł, że przytaknęła, jakby chciała potwierdzić.
- A do jakiej części naszej rodziny czuje się najbardziej
przywiązany?
90
- Oczywiście nie do mnie - stwierdziła bez najmniejszej
żenady Elwira. - W końcu mogłabym być prawie jego matką.
Erich Wienand słuchał pilnie, tak by nic nie uszło teraz jego uwagi, a więc także i to, że „prawie" mogłaby być jego matką. Wciąż jeszcze, gdy tylko chciał, potrafił z każdej wypowiedzi wychwycić ukryte w niej podteksty, nie dopowiedziane myśli. Tym razem chciał je dokładnie rozpoznać. Sam więc milczał, pozwalając jej mówić dalej.
Porucznik Warnhagen pochodzi, o ile wiem, z dość przeciętnej rodziny, ale mimo to można go określić jako bardzo wykształconego. W jego bagażu znalazłam dzieła Kanta, Holderlina i Goethego. On też dość dokładnie wie, kim ty jesteś.
Ja w każdym razie nie jestem ani Kantem, ani Hólderlinem, a już na pewno nie Goethem. - Stwierdzenie to Wienand wypowiedział z pełnym przekonaniem. Zawsze dbał o to, aby nie przeceniano jego zasług ani talentu. Czasami nawet zaprzeczał, że takie posiada, był z natury skromnym człowiekiem i nie lubił rozgłosu. Tym razem jednak interesowało go zupełnie coś innego.
Trudno przypuszczać, aby porucznik Warnhagen poświęcał się tutaj wyłącznie współczesnej literaturze, zwłaszcza że ty mogłabyś być jego matką, ale w naszej rodzinie istnieje jeszcze trzecia możliwość. Choć trudno mi o niej wprost myśleć - ale kto wie? Czy nie sądzisz, że Horst--Heinz Warnhagen zbytnio interesuje się twoją - naszą córką Elfie?
To, Erichu, zupełnie możliwe. Czy jest w tym coś złego?
Jak dalece mogą sięgać jego zainteresowania, jak to oceniasz, Elwiro?
No, po prostu, interesuje się nią! A nasza Elfie wydaje się odwzajemniać to zainteresowanie!
W jakim sensie?
Ależ proszę cię, Erichu, tego przecież nigdy nie da się dokładnie określić. Po prostu spotkali się tutaj, przypadli
91
sobie do gustu - całkiem normalnie albo zwyczajnie czują do siebie słabość. Czy tobie się coś w tym nie podoba? - Co miało znaczyć: Czy ciebie coś w tym niepokoi albo wygląda podejrzanie?
Zaraz potem dodała:
Gdyby się okazało, że się kochają, to czy nie powinniśmy im na to pozwolić, zważywszy na twoje głęboko tolerancyjne poglądy - humanistyczną wspaniałomyślność.
Czuję się bardzo zmęczony w tej chwili - oświadczył jej w odpowiedzi.
To prześpij się teraz parę godzin - zachęcała go. - Na pewno ci to dobrze zrobi i wzmocni przed tym, co cię dziś po południu jeszcze czeka.
Zaraz wyjaśniła, o co jej chodziło, nie czekając na jego pytanie:
Był telefon z szefostwa partyjnego okręgu. Kierownik wydziału kultury, niejaki doktor Grosser, dzwonił osobiście do ciebie i chce cię odwiedzić dziś po południu. Był niezwykle uprzejmy przez telefon.
Są widać i uprzejmi kaci - stwierdził Erich Wienand, nim udał się do swej piwnicy, by tam w niej się zakopać, obok swego Chrystusa, oświetlonego światłem świec ze świecznika otrzymanego od przyjaciela Knuta Hamsuna.
4
T
o, że Erich Wienand po tej rozmowie w czasie obiadu zaśnie, było wątpliwe. Z zamkniętymi oczyma leżał na swym łóżku polowym w piwnicy - wyciągnięty na plecach, z nogami przylegającymi jedna do drugiej i rękoma złożonymi na piersiach. Sprawiało to wrażenie, że się modli, ale nie wymyślał sobie żadnej modlitwy.
Myśli jego, przekraczając granicę czasu, uleciały z piwnicy ku obozowi i zdawało mu się, że leży znów na swej drewnianej pryczy. Otoczony smrodem potu, moczu i wymiotów - prześladowany dławiąco-słodkawym zapachem palonych i spalonych zwłok. Nad nim nachylała się trupio blada twarz Jacoba Wernera.
- Próbuj nie myśleć już o tym - powiedział do niego. -Uciekaj, jeżeli możesz, jak najdalej od tych obrazów pamięci. Staraj się raczej w takich momentach przypomnieć sobie jakiś wiersz albo zanuć jakąś piosenkę. Albo też zacznij najzwyczajniej w świecie po prostu liczyć, na przykład jakieś stado gęsi czy pszczoły w ulu albo mrówki w mrowisku.
Teraz Erich Wienand, który nadal leżał jak trup, sztywno i cicho na swoim łóżku polowym, pomyślał o Elfie. Miała pięć lat, gdy Elwira wniosła ją do ich małżeństwa. Nadzwyczaj miłe, czułe i wrażliwe, ciągle samo bawiące się grzecznie dziecko. O delikatnej, promieniującej wówczas urodzie. Potem jednak, mając siedem lat, zachorowała na jakąś
93
dziwną, długo trwającą i rzadko spotykaną chorobę. Gorączkowała długi czas.
Nie można było stwierdzić, na co choruje. Doktor Gans z Schoenau, który już wówczas ją leczył, bezskutecznie łamał sobie głowę. Wtedy, na żądanie Wienanda, sprowadzono innego lekarza.
- Prawdopodobnie - stwierdził - jest to infekcja spowo
dowana bliskim kontaktem ze zwierzętami.
Ze zwierzętami - jego zwierzętami! Cóż mogło być dla niego wówczas bardziej bolesne?
Z tej choroby Elfie w zasadzie nigdy się nie wyleczyła w stu procentach. Jej ciało zaczęło tracić dawny wdzięk i grację, bóle w kościach nie ustawały, przy tym od czasu do czasu pojawiała się wysoka gorączka. Do tego dochodziły jeszcze częste sensacje żołądkowe. Wyglądało na to, że została skazana na całe życie na te dolegliwości i cierpienia.
Właśnie wtedy Elfie stała się dla Ericha Wienanda jedną z najbliższych na świecie istot, za które czuł się głęboko odpowiedzialny.
Do niej dołączyła w tym czasie jeszcze jedna osoba. Jedyny przyjaciel, którego miał poznać w swoich najbardziej gorzkich godzinach. Człowiek z ciałem wątłego dziecka, twarzą starca, drżącym, cichym głosem. To był Jacob Werner, Żyd.
On właśnie w obozie koncentracyjnym zaopiekował się nim, „mieszkał" obok niego na pryczy, przekazywał mu wiedzę medyczną, jaką zdobył przez lata doświadczeń. Do tego też potrafił tchnąć w niego ducha przetrwania. Tylko jemu, swemu Jacobowi, zawdzięcza, że udało mu się przeżyć. Ich nocne rozmowy, gdy leżeli ciasno obok siebie, były tym, co nie pozwoliło mu się poddać przeciwnościom losu.
- Mój Boże, mój biedny, drogi Jacob - westchnął Erich
Wienand. - Jak on się teraz czuje? Czy aby jeszcze żyje?
Erich Wienand nie usłyszał jednak swego własnego głosu, lecz głos żony, która stała na schodach prowadzących do piwnicy, wołając stamtąd do niego:
- Erichu, wstań, jesteś proszony!
94
rich Wienand podniósł się natychmiast bezwiednie ze swego łóżka polowego, niemal jak na rozkaz, tak jak tego wymagano w obozie koncentracyjnym. Wołano go, więc musiał się natychmiast pojawić. Rozkaz to rozkaz.
Na chwiejnych nogach udał się zatem na górę. W ten sposób pozbył się przynajmniej dręczących go wspomnień. Elwira bacznie popatrzyła na niego przez chwilę, by z pewną ulgą stwierdzić, że choć na jego twarzy malował się strach, to jednak oczy wyrażały koncentrację i siłę.
Doktor Gross, który się zapowiedział, właśnie przyjechał - wyjaśniła mu. - Czeka w ogrodzie.
Z jakąś konkretną sprawą - jak zwykle?
Chyba tym razem nie - odpowiedziała Elwira. - Sprawia wrażenie bardzo uprzejmego i czymś zatroskanego. -Wymienili znaczące spojrzenia; przynajmniej w tej mierze nadal rozumieli się dobrze, nawet bardzo dobrze. Nie trzeba było wielu słów.
Następnie Erich Wienand skierował się do ogrodu do swego gościa. Czekał tam już na niego doktor Gernot Grosser, lat około pięćdziesięciu - szef wydziału kultury okręgowego kierownictwa partii w Monachium. Tak zwany znawca sztuk pięknych, sprawiający wrażenie człowieka otwartego, lecz całkowicie podporządkowany hasłu nazistów: „Kim byśmy byli bez naszej kultury!".
Ten oto doktor Gernot Grosser, ubrany w brązowy aksa-mitno-jedwabny połyskujący mundur partyjny był człowiekiem niskiego wzrostu, a przy tym energicznym, co nie przeszkadzało mu przemawiać łagodnym, niemal księżow-skim głosem, jeżeli to było konieczne. Jego twarz, przez niego samego nazywana obliczem, sprawiała wrażenie uduchowionej i myślącej; miała klasyczne wymiary i kształt. Tak przynajmniej uważał.
Najchętniej, co często podkreślał, zostałby poetą zawieszonym gdzieś między niebem a ziemią, ciągle bujającym w obłokach. Lecz potem miał okazję wreszcie zająć się kulturą i sztuką w szerszej skali, poświęcić pisarzom, arty-
95
stom i tym podobnym. Tak więc musiał niestety odłożyć swoje osobiste ambicje poetyckie, oddając się - jak twierdził - sprawom o szerszym znaczeniu dla ludzkości.
Oczywiście nie przeszkadzało mu to należeć do elity władzy, wręcz odwrotnie. Wskazywał na to jego duży, czarny mercedes 300, który stał przed domem. Wewnątrz siedział kierowca ze znudzoną miną, a obok samochodu stali dwaj - jak to się mówi - goryle.
Mój drogi, wielce szanowny panie Wienand - zawołał doktor Grosser, gdy tylko go spostrzegł. - Jak dobrze pana znów spotkać. - Ponieważ Erich Wienand zatrzymał się, Grosser ruszył w jego kierunku. - Mam nadzieję, że czuje się pan już dobrze, choć specjalnie kwitnąco, mój drogi, nie wygląda pan, jak widzę.
Spodziewał się pan zobaczyć mnie kwitnącego, panie kierowniku wydziału kultury?
Czy możemy obaj troszeczkę pospacerować - sami? -zaproponował.
Przeszli koło krowy, cofającej się teraz w przestrachu Eddy, udając się w kierunku jeziora. Wyglądali, jakby byli turystami, którzy przypadkowo spotkali się na szlaku, a teraz podążają w tym samym kierunku.
Mniej więcej po piętnastu minutach wspólnej drogi przebytej w milczeniu doktor Grosser wskazał na ławkę, która znajdowała się w pobliżu. Kilkanaście takich ławek kazał swego czasu Erich Wienand ustawić na swój koszt na drodze wokół jeziora nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy pragnęli zaznać trochę spokoju w tym pięknym podgórskim krajobrazie. Na jednej z nich usiedli.
Po małej chwili doktor Gernot Grosser zaczął Erichowi Wienandowi - pisarzowi (!) wyjaśniać:
Sądzę, że pan do tej pory przekonał się, mój wielce szanowny, kto naprawdę - naprawdę - jest pańskim przyjacielem i obrońcą.
Czy pan może nim jest, panie Grosser?
Oczywiście, że ja - zawsze nim byłem wobec pana,
96
mój drogi, czcigodny, panie Wienand. Nawet wtedy, gdy tego szczególnie nie demonstrowałem. Lecz któregoś dnia dowie się pan, komu udało się wydostać pana z tego przykrego obozu koncentracyjnego.
Erich Wienand szczerze się zdziwił. Wiedział bowiem dokładnie, że tym, który wpędził go tam, był nie kto inny, jak właśnie Grosser.
- A więc tak to jest naprawdę, mój drogi! Od dawna
znajduje się pan pod moją opieką - ja jestem naprawdę
szczerze panu oddanym przyjacielem. Może pan jak zawsze żądać ode mnie, czego pan tylko zechce. Ja niczego sobie bardziej nie życzę, jak tego, aby pan znów mógł pracować i wzbogacać literaturę światową!
Erich Wienand z wyraźnym sceptycyzmem odniósł się do tego oświadczenia.
Widzi pan, panie Grosser - odpowiedział - nie jesteśmy niestety sami na tym świecie. Obok nas istnieją wciąż jeszcze dyspozycyjni policjanci, urzędnicy gestapo i tak zwani uczynni sąsiedzi lubiący wszystko wiedzieć.
No tak - przyznał Grosser po krótkim namyśle. -Wszechwładny, niestety, nie jestem - nawet ja; jeszcze nie w tej chwili. Ale zostawię panu swój adres i telefon, do biura i prywatny. W każdej chwili, w razie potrzeby, może pan do mnie zadzwonić; podejmę każdą interwencję w pańskiej sprawie.
To może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne dla pana.
- Oczywiście, jeśli nie będziemy działać rozważnie, to może to być niebezpieczne dla nas obu. Pan jednak, panie Wienand, może się czuć w tej chwili zupełnie bezpieczny. Na razie posiadam tu jeszcze jakie takie wpływy - a pan należy do moich najbliższych, a nawet faworyzowanych przeze mnie podopiecznych. Uczynię wszystko, żeby pana uchronić, ale oczywiście muszę to robić w rękawiczkach, z pewną ostrożnością, co pan chyba rozumie. Nie, lekkomyślny to ja nie jestem, ale i zbyt bojaźliwy też nie. Mam nadzieję, że pan mnie właściwie rozumie?
97
I dlatego tu jestem - kontynuował doktor Grosser -zupełnie oficjalnie. Nie specjalnie w pana sprawie, żeby pan to wiedział. Ja tu po prostu, przypadkowo przejeżdżając, wstąpiłem. Mój cel bytności tutaj jest dziś zupełnie inny.
Jaki mianowicie? - chciał dowiedzieć się Wienand, jakby czegoś się domyślając.
Chodzi mi o Geisbergera, tego księdza z Martinshau-sen. Z jego powodu tutaj przyjechałem. Nie odpowiedział mi on bowiem na pytanie, jakie już wielokrotnie mu zadałem. A mianowicie - co się stało z tym zaginionym Chrystusem. Figura znikła i już, tak? I ja mam w to uwierzyć!
Nie! - wyrwało się Erichowi Wienandowi spontanicznie, jakby zapomniał o nakazanej sobie ostrożności. - Nie, proszę tylko nie tak! Proszę, aby pan nie okazywał zainteresowania moją osobą kosztem proboszcza!
A dlaczego by nie? - podchwytliwie, zamieniając się cały w słuch, zapytał Grosser.
Dlatego, iż Geisberger jest dobrym, niczego nie przeczuwającym człowiekiem, można by nawet powiedzieć -bardzo naiwnym pod pewnym względem! Jemu - proszę o to - nie może pan wyrządzić nic złego - a już w żadnym razie nie moim kosztem. Tego jednego proszę mi oszczędzić.
Rozumiem - odpowiedział po chwili Grosser z uśmieszkiem wyrażającym zadowolenie. - Obiecuję panu, mój drogi, że będę się obchodził z tym, przez pana tak cenionym, duchownym w aksamitnych rękawiczkach, ale tak zupełnie zostawić go w spokoju nie mogę. Nie tylko z pana powodu.
Jeżeli pan może, panie Grosser, uchronić tego biednego księdza od najgorszego, to byłbym panu wdzięczny, bardzo wdzięczny. - Wienand zasygnalizował tym samym daleko idące zaangażowanie w obronie księdza. - Mógłby pan wtedy liczyć na moją pomoc, jeśli pan czegoś ode mnie oczekuje!
Bardzo cieszy mnie ta propozycja, panie Wienand. -
.98
Grosser wydał mu się teraz nieomal szczęśliwy. - Bardzo proszę, mój drogi - powiedział - niech pan mi to potwierdzi na piśmie. Ułoży pan stosowny tekst sam czy mam go panu podyktować?
Ułożę sam, panie Grosser! Tylko proszę, bardzo proszę tego duchownego oszczędzić - niech pan to zrobi dla mnie.
Postaram się o to, skoro pan sobie tego życzy, ale także dlatego, że obaj doszliśmy do porozumienia. To powinno przynieść owoce, panie Wienand. A jeśli chodzi o tego pańskiego duchownego, to mogę mieć tylko nadzieję, że jest nie tylko dobrym, ale i uczciwym, prawdomównym człowiekiem.
Bardzo proszę tak go traktować.
Mam nadzieję, że się takim okaże i że wszystko obejdzie się bez specjalnych komplikacji, jeśli chodzi o jego osobę. Ale niech pan pamięta, panie Wienand - mówię to panu w zaufaniu - proszę przede wszystkim myśleć o sobie! To znaczy pomyśleć o tym, że żyjemy w czasach, w których każdy musi być przede wszystkim sobie najbliższy. A oprócz tego niech pan pamięta, że najbliższą osobą dla pana jestem ja. Niech pan o tym nigdy nie zapomina - radzę to panu. Szczerze radzę.
E
rich Wienand przez kilka godzin po tej rozmowie szukał uspokojenia wśród zwierząt, które mu jeszcze pozostały.
Dopiero potem odważył się udać do kościoła Matki Boskiej w Martinshausen. Dźwigał ze sobą dość grubą, jakąś bardzo starą i mocno już zaczytaną książkę. Tkwiły w niej liczne zakładki, by łatwo mógł znaleźć miejsca, które chciał pokazać znajomemu duchownemu. Był niespokojny o niego.
Najpierw jednak, nim udał się na plebanię, wstąpił do kościoła, jakby miał zamiar pomodlić się; tym razem nawet mogło mu się to udać - nawet czuł, że było to konieczne.
99,
Odważył się teraz podejść kilka ławek bliżej ołtarza. Tam ukląkł na przyniesionej ze sobą książce.
Potem dopiero poszukał plebanii, gdzie w drzwiach natknął się na gosposię Geisbergera, niejaką panią Renatę Busch. Była to typowa, żeby ją właściwie określić, przedstawicielka bawarskiego ludu. Mądra i rubaszna jednocześnie, krzepka i zdrowa, energiczna i kłótliwa.
W każdym razie ten solidnie wyglądający „archanioł" zareagował dość nieprzyjaźnie na widok Wienanda przed drzwiami:
Tylko pana nam tutaj brakowało! Czy i pan musi akurat tu do nas przychodzić? Czy nie mógł pan pozostać tam, gdzie pan był?
To znaczy w obozie koncentracyjnym? - zapytał Erich Wienand z przerażeniem. - Chyba nie to miała pani na myśli?
Dokładnie właśnie to! - odpowiedziała mu Renata Busch stanowczo; z jej okrągłej, zaróżowionej twarzy biło oburzenie. - W końcu przyzwyczaił się pan chyba do swojej sytuacji? Dlaczego więc wciąga pan w to śmiercionośne bagno jeszcze innych? Akurat jego, który muchy by nie skrzywdził.
Czy pani ma na myśli naszego księdza Geisbergera? -Wienand poczuł się szczerze zakłopotany. - Jak pani może mnie tak źle sądzić! On i ja jesteśmy przecież przyjaciółmi!
Ach, człowieku, co to znaczy dziś - przyjaciółmi! Każdy teraz tak mówi, by ukryć swoją prawdziwą twarz. Dzisiaj już nie ma prawdziwych przyjaźni jak kiedyś, na śmierć i życie. Te czasy minęły.
Ależ pani Busch - zareagował Wienand coraz bardziej zdenerwowany - o czym pani mówi?
I tak tu już wszystko było ostatnio okropne i nie do zniesienia. A teraz, gdy pan się tu pojawił, dopiero zaczęło się piekło.
Co też za brednie pani wygaduje! To przecież nie może być prawdą! - zawołał niemal na cały głos Erich Wienand,
100
z rzadko u niego spotykaną gwałtownością. - Chyba pani sama nie wierzy w to, co pani mówi! A już chyba w ogóle nie ma to nic wspólnego z pani przewielebnym Geisberge-rem. On to pani na pewno potwierdzi. Chodźmy do niego, a on już pani wyjaśni, kim dla niego jestem, tak żeby pani nie miała w przyszłości takich wątpliwości.
Q,iy pan naprawdę jest taki, jak pan twierdzi? Albo należy pan do tych, którzy po trupach innych ratują swoją nędzną skórę?
Proszę mi wreszcie powiedzieć, gdzie znajdę księdza Geisbergera!
Czy ja to wiem gdzie? Został zabrany. Po prostu zabrany!
Przez kogo? Kto to zrobił?
Jakieś wyższe bydlę partyjne z Monachium. Przyjechał z dwoma policjantami po cywilnemu. I nic się nie dało zrobić.
I te świnie - Erich Wienand zaraz się poprawił, nie chcąc obrazić tych zwierząt - i ci podludzie odważyli się zabrać duchownego, mego przyjaciela? Na jakiej podstawie, jakim prawem to zrobili, pani Busch? Czy pani może to wie?
Wiedziała. Widocznie szczere zdenerwowanie Wienanda spowodowało, że mówiła już teraz łagodniejszym tonem.
Ci faceci najpierw go solidnie o wszystko wypytali. Słyszałam to, gdyż drzwi nie były dokładnie zamknięte; chciałam też podsłuchać, o co chodzi, rozumie mnie pan. Bez przerwy krzyczeli na niego, chcąc się dowiedzieć, gdzie się podziała ta figura Chrystusa spod kościoła. Tylko to chcieli wiedzieć.
Coś powiedział?
Nic. A co pan sobie myśli, panie Wienand? Czego mój ksiądz nie chce powiedzieć, tego nikomu nie powie. Nawet gdyby go stłukli albo nie wiem co zrobili.
A bili go?
Tu nie. Ale grozili, że to zrobią, i wciąż mówili przy tym, że zrobią to, mimo że ma tu przyjaciół, którzy się
101
0 niego martwią. Ale że to się na gówno zda! przepraszam,
ale dosłownie tak mówili.
Ale nie bili go tutaj!
Chyba dlatego, żeby nie krwawił im w samochodzie.
1 po co im jacyś świadkowie? Pan chyba te ich metody
zdążył osobiście poznać, co? A może nie chce pan już nic
o tych metodach wiedzieć? Jak to w zasadzie jest, gdy czło
wieka się bije i bije? Mówi się wtedy? Czy rzyga się wreszcie
tym, czego się od bitego żąda? I czy to jest to, czego się pan
boi? Albo nawet najbardziej obawia?
Erich Wienand czuł się w tym momencie kompletnie wycieńczony, bliski omdlenia. Usiadł na schodach przed wejściem do plebanii i trwał tak ze spuszczoną głową, skurczony i zgięty niemal wpół. Jego zlana potem twarz zdawała się dotykać ziemi.
Niech pan wejdzie! - zaproponowała kobieta wyraźnie przestraszona jego stanem. Chwyciła go pod pachy i dźwignęła do góry. Zaprowadziła go do pustego pokoju księdza, usadawiając na jego krześle.
Dam panu trochę wina z wodą - stwierdziła. - To dobrze panu zrobi. Pił to też często ostatnio ksiądz proboszcz, gdy się źle czuł. Ostatnimi czasy nawet bardzo często. Na szczęście zostało nam trochę wina w zapasie. Dobrze, że zawczasu o to zadbałam.
Przygotowała pospiesznie Erichowi Wienandowi rozcieńczone wodą wino. A ten chwycił szklankę i wypił niemal jednym haustem, jakby miał ogromne pragnienie. Ona tymczasem, mimo iż była znacznie młodsza, przypatrywała mu się z matczyną troskliwością.
Po chwili odezwała się:
Nie, oni nie zabrali go siłą, nawet go nie dotknęli. Poprosili go tylko, żeby z nimi pojechał - przynajmniej takie to sprawiało wrażenie - że poszedł z nimi dobrowolnie. Przy czym, jak zapewniali go, miało to być tylko na kilka godzin.
I poszedł z nimi bez żadnego nawet słowa?
102
Wziął tylko jedną z dwu stale przygotowanych toreb podróżnych. W jednej miał zawsze wszystko, co niezbędne do udzielenia ostatnich sakramentów umierającemu. W drugiej zaś zapakowaną bieliznę na zmianę, przybory do golenia i mycia, szczoteczkę do zębów - jakby przewidywał, że może to być mu potrzebne. Przekazał mi po drodze tylko jedną uwagę.
Jaką?
Powiedział, gdy przez moment byliśmy sami: „Proszę w razie czego powiedzieć każdemu, że poszedłem z nimi całkowicie dobrowolnie. I proszę zanotować i położyć mi na biurku motto do mojego najbliższego kazania - «Śmierć jest nieunikniona. A grób jest grobem - nakazuje wieczne mil-czenie»".
Co za niezwykły człowiek! - zawołał Wienand, nie mogąc ukryć swego szczerego podziwu. Na chwilę zapomniał o strachu, który przez cały czas go gnębił. Ale tylko na chwilę. Bardzo krótką chwilę.
Powiedziałam to panu, bo pomyślałam sobie, że może panu się to na coś przyda. - Renata Busch uważnie przy tym przyglądała się Wienandowi. - Ale niech pan tym się zbytnio nie przejmuje.
Zdaje się, że ta myśl jest wszystkim na ogół znana. Ludzie nie pamiętają tylko o tym. Albo też nie chcą pamiętać.
N
a północ od Schoenau, mniej więcej trzy kilometry od miasta, znajdowała się elitarna podoficerska szkoła artylerii przeciwlotniczej, której aktualnym i przypuszczalnie ostatnim komendantem był pułkownik Wonnegut. Oficer z tak zwanej dobrej, bo starej jeszcze niemieckiej, a ściślej rzecz biorąc, pruskiej szkoły. Dostojny, wykształcony, dbający o suwerenność, wychowany w dyscyplinie i dbający o dyscyplinę żołnierz. Ale gdyby mógł, najchętniej byłby jednocześnie ojcem dla swych żołnierzy.
103
Lecz teraz, w tych z dnia na dzień coraz gorszych czasach i w obliczu zbliżającego się niewątpliwie końca wojny, pułkownik Wonnegut czuł się niezwykle zgaszony, a także przemęczony. Jeszcze kilka tygodni temu panowały tutaj zupełnie inne zwyczaje. Lecz tym, co go mocno załamało, było coraz więcej pojawiających się wokół rozbitych pododdziałów, uciekinierów, żołnierzy mających dość wszystkiego, nie chcących już walczyć ani słuchać nikogo. Trudnych do ponownego zmobilizowania. Choć instrukcje w tej sprawie nadchodziły jednoznaczne. Rozbite pododdziały, bez wyraźnego dowództwa, należy zatrzymać, przeformować i pod nowym dowództwem jak najpilniej ponownie skierować do walki z wrogiem.
Lecz te wycofujące się w popłochu gromady żołnierzy były już nie do skontrolowania. Zachwiało to jego wiarą w kunszt wojenny, a nawet groziło całkowitą jej utratą. Teraz bowiem murowane budynki i drewniane baraki, z takim trudem przez niego wypielęgnowana szkoła, musiały zmieścić co najmniej trzykrotnie więcej żołnierzy niż uprzednio zaplanowano. Na wyasfaltowanych drogach koszarowych stało mnóstwo różnego rodzaju pojazdów. Wszędzie kręciło się dużo narzekających na wszystko żołnierzy. Możliwości wyżywienia tej masy ludzi kurczyły się z dnia na dzień. Nawet w znajdującym się zwykle pod jego osobistą opieką kasynie nie można już było niczego dostać. No, może nie dotyczyło to tylko oficerów jego sztabu.
Ale to, co w tym wszystkim było najgorsze i co natychmiast spostrzegł doświadczony pułkownik - teraz mocno przemęczony - to fakt, że wśród oficerów, którzy znaleźli się w jakimś momencie na terenie szkoły, doliczył się aż trzech oficerów politycznych, czyli tak zwanych nazistowskich po-litruków. Od razu trzech tej maści w obrębie jego działania! A więc trudne, i to w trójnasób, do skontrolowania zagrożenie, które należało jak najszybciej zminimalizować.
Pułkownik Wonnegut, jak też inni wehrmachtowscy dowódcy przebywający w tym trudnym czasie na jego terenie,
104
szybko doszli do porozumienia, że taki oficer jak on --dowódca ważnej szkoły, ma prawo sam dobrać sobie odpowiedniego oficera politycznego - odpowiadającego jego zamiarom, skłonnościom i poglądom.
Lecz tym razem musiał się przyznać, że przy ostatnim wyborze politruka do szkoły mocno się pomylił. Gdyż ten wybrany podporucznik, nazwiskiem Himmlinger, wcześniej funkcyjny działacz Hitlerjugend, zagroził mu tu wkrótce świętą wojną - głoszoną przez Hitlera. A on - żadnej takiej wojny już nie akceptował. Tak więc obojętnie kim był ten Himmlinger - pułkownik sam postarał się o to, aby wysłano go na front. Zasługiwał na awans!
Po naradach z oficerami swego sztabu, przy czym przede wszystkim za radą swego najbardziej zaufanego oficera, porucznika Rabę, zastąpił „awansowanego" politruka innym - podporucznikiem Karstenem. Ten miał za sobą długą karierę działacza partyjnego, przy czym interesował się szczególnie kulturą - dziedziną, która w zasadzie nie powinna być szkodliwa, nawet w obecnym, bardzo już zredukowanym działaniu szkoły.
Ale problem wynikł wkrótce z innym oficerem politycznym, który w tym czasie wylądował przypadkowo na terenie jego działania. Był w stopniu kapitana i nazywał się Abend-rot. Jak się okazało, chciał być nieporównywalnie ważniejszy od jakiegoś tam podporucznika, którego wybrał sobie pułkownik Wonnegut.
Stawiam się do całkowitej dyspozycji pana, panie pułkowniku, i proszę o powierzenie mi politycznego kierownictwa, a więc dbanie o odpowiednie poglądy i morale zgromadzonych tu pododdziałów.
Dziękuję panu za propozycję, panie kapitanie. Ale mam już oficera, który się tutaj tymi sprawami zajmuje, mianowicie podporucznika Karstena.
Chciałbym jednak zwrócić panu uwagę, panie pułkowniku, że posiadam wyższy od pana Karstena stopień i w związku z tym także większe doświadczenie.
105
- Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? - zapytał
pułkownik, prawdopodobnie by zyskać na czasie.
I otrzymał te dokumenty. Wynikało z nich, że kapitan Abendrot był wieloletnim już członkiem partii i to należącym do tak zwanych wyższych sfer partyjnych. Był swego czasu zastępcą szefa komitetu rejonowego w Tilsit, następnie szefem jednego z komitetów okręgowych na Śląsku, po czym awansował bezpośrednio do ekipy kierowniczej Ro-senberga, a więc działał także już na szczeblu centralnym. Jak się tu znalazł, tego nie zdążył jeszcze ustalić. W każdym razie był supernazistą.
Moje uznanie - oświadczył pułkownik. Ale właśnie dlatego nie będę mógł pana zaangażować tu u siebie w szkole. Gdyż na ten skromny zakres obowiązków jest pan po prostu o parę numerów za duży.
To znaczy, że nie chce pan? - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
Ależ oczywiście, że chcę, tylko już nie mogę. Musiałbym na to uzyskać odpowiednie dodatkowe zezwolenie moich przełożonych, a to, jak pan wie, wymaga czasu. Tymczasem mógłby się pan tu zająć czymś, co bardziej odpowiadałoby pańskiemu dużemu doświadczeniu i z pewnością byłoby też bardziej odpowiednie dla pana.
Kapitan Abendrot natychmiast uczepił się tego.
A gdzie, sądzi pan, to znaczy co to takiego miałoby być?
No, jeśli mogę coś panu podpowiedzieć, to sądzę, że w komitecie rejonowym w Schoenau byłby pan bardziej potrzebny. Co prawda mieliśmy z tym komitetem dość przyjemne kontakty, co owocowało oczywiście z korzyścią w wielu dziedzinach, lecz w ostatnim czasie wyraźnie się ta współpraca pogorszyła.
A co się takiego stało - czyżby oni nie chcieli?
Tak nie chciałbym od razu tego określić, drogi panie kapitanie Abendrot. Ale czuję się w obowiązku stwierdzić, że nasze dotąd tak dobrze funkcjonujące kontakty partyjne jak gdyby uległy ostatnio ochłodzeniu. Sądzę więc, że taki
106
człowiek jak pan, z takimi kwalifikacjami i doświadczeniem, mógłby je z powrotem wprowadzić na właściwe tory.
Zobowiązuję się do tego przyczynić, panie pułkowniku, jeśli tylko będzie mi to dane.
Niech pan wobec tego to zrobi - potwierdził pułkownik Wonnegut, nie przypuszczając nawet, jakie będą skutki tej rozmowy. Na razie jednak miał kapitana z głowy, a to było w tej chwili dla niego najważniejsze. Odsunąć jeszcze jednego z tych ludzi od siebie. Za wszelką cenę pozbyć się ich!
Lecz to, co miało z tego wyniknąć dla małego miasta Schoenau i jego okolic, które i Erich Wienand zamieszkiwał, wkrótce miało się dopiero okazać. Rozpoczęło się nowe przedstawienie w tym i tak już brudnym i zasmrodzonym „teatrze" miejskim. Niejeden miał sobie w nim jeszcze przytrzasnąć swoje wyciągnięte do tej gry łapy.
Wraz z pojawieniem się Abendrota rozpoczęła się tutaj bowiem bezpardonowa walka.
E
rich Wienand zmęczonym krokiem powracał do swego domu. Chciał jak najprędzej znów znaleźć się w swojej bezpiecznej, jak mu się wydawało, piwnicy. Najszybciej można było do niej dojść przez ogród i wchodząc tylnymi drzwiami. Spostrzegł przy tym swoją żonę Elwirę; do tego jeszcze z porucznikiem Warnhagenem. Siedzieli na ławce, na której sam zwykle odpoczywał. Wyglądało tak, jakby czekali na niego. Uśmiechnęli się nieśmiało, przyjaźnie, gdy go zobaczyli; on również odpowiedział im takim uprzejmym uśmiechem i zatrzymał się w odpowiedniej odległości od nich - przypuszczalnie celowo.
Jak się czujesz? - chciała się dowiedzieć Elwira. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Dziękuję - zapewnił ją, zbliżając się nieco do nich, ale dalej zachowując wyraźny dystans. - Czuję się nawet nieźle, tak to nazwijmy.
107
- To dobrze! - zawołała z zadowoleniem Elwira. - Chy
ba więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby przez
chwilę porozmawiać z panem Warnhagenem.
Porucznik podniósł się i stanął przed nim w poprawnej postawie. Nie był przy tym ani szczególnie radosny, ani zbyt chłodny.
Na dwa słowa, panie Wienand, jeśli pan pozwoli.
Czy ja mam tu coś panu do pozwalania? - odpowiedział mu Wienand, mrugając przy tym do niego żartobliwie.
Ma pan, panie Wienand, ma pan i to zawsze.
A o co chodzi, to pan Warnhagen zaraz ci wyjaśni -wtrąciła się Elwira, mrugając do niego z ufnością.
Elwira wycofała się po chwili, tak że Erich Wienand nie miał w zasadzie innej możliwości, jak przyjąć zaproszenie na rozmowę. Szedł więc za Warnhagenem, który ciągnął go do domu na pierwsze piętro, do pokoju, który był wcześniej jego własnym gabinetem.
Znalazł się w tym pomieszczeniu po raz pierwszy po wielu miesiącach. Zobaczył znów swój lśniący czerwony ornamentowy dywan na podłodze, a także wypełnione po brzegi półki z książkami; w oknach tiulowe firanki, któze dało się opuszczać przy nadmiernym słońcu. Wszystko wyglądało tak, jakby nic się tu nie zmieniło przez te kilka miesięcy. Ale cóż, kiedy nic z tego nie należało teraz do niego.
Erich Wienand usiadł na jednym z dwóch wygodnych skórzanych foteli stojących tuż przed oknami mansardowymi. Nie czuł się tu teraz dobrze i najchętniej opuściłby jak najszybciej ten tak bliski mu do niedawna gabinet. Zwrócił się zatem bez specjalnego ociągania się do porucznika:
- A więc co takiego pragnie mi pan przekazać?
Nie zrobił tym razem wstępu typu - jeśli pan pozwoli, panie Warnhagen.
Za to Warnhagen zaczął niezwykle uprzejmie:
- Jeśli pan pozwoli, panie Wienand, to pragnę pana
poinformować o pewnej ważnej sprawie. - Jego głos stawał
108
się z każdą sekundą pewniejszy, jakby to, co miał przekazać, nie podlegało dyskusji. - Jest to bowiem pewna sprawa, co do której nie chciałbym pana zbyt długo trzymać w nieświadomości. Zwłaszcza pana.
Co to za sprawa i kogo dotyczy, panie Warnhagen?
W jakimś sensie nas wszystkich, to jest pańskiej szanownej małżonki, także pana; ale i mnie. Natomiast szczególnie albo mówiąc inaczej to jest przede wszystkim -dotyczy to pańskiej córki.
Wienand nie okazał, że go ta wiadomość zaskoczyła. Nadal zachowywał ostrożną obojętność.
Co pan ma na myśli, panie Warnhagen? - zapytał.
Tylko tyle - kontynuował Warnhagen - że mogę oświadczyć, iż łączy nas wzajemna duża sympatia. Że pańska córka i ja - co chyba widać - mamy się ku sobie.
Mój Boże - pomyślał Wienand - czyżby uważali mnie za ślepca! Żeby urządzić takie przedstawienie! Tego nie zakładał nawet w najśmielszej wyobraźni. I on miałby w to uwierzyć? Z jednej strony wielkoniemiecki bohater, a z drugiej -przytulona do niego jakaś słabowita, spłoszona, zalękniona - do tego chorowita dziewczyna? To tak jakby wpuścić do jednej klatki przestraszonego królika i dobrze wykarmio-nego i wytresowanego owczarka.
Pan twierdzi, że kocha pan Elfie?
Może nie zaraz to, panie Wienand! Pan przecież w którejś ze swoich książek napisał: „Miłość bez echa jest martwa". Czy coś takiego. I napisał pan też: „Tylko ten kocha prawdziwie, kto czuje, że też jest kochanym!". Ja w każdym razie wyznałem pańskiej córce swój zachwyt i zainteresowanie. Co się z tego wyłoni, to się pewnie dopiero okaże.
A co sądzi o tym moja żona? Czy rozmawialiście może na ten temat?
W pewnym sensie tak. Pańska wielce szanowna małżonka nie jest w zasadzie przeciwna naszemu wzajemnemu zainteresowaniu. I zdaje mi się, że można liczyć na jej
109
poparcie, ale oczywiście tylko wtedy, jeśli pan, szanowny panie Wienand, nie potępi tego rodzaju związku.
Ja nie - oznajmił Erich Wienand z zamkniętymi oczyma. - Nie ma niczego, czego bym swojej córce nie życzył, jeśli to tylko uczyni ją szczęśliwą! Ona jest niezwykle kochanym i nadzwyczaj wartościowym stworzeniem. Nie zasługuje jednak na to, aby kiedykolwiek miała się czuć zawiedziona. - Chciał powiedzieć „oszukana" albo „wykorzystana", lecz zrezygnował z tego; nie był w żadnym razie człowiekiem złośliwym ani też niegrzecznym.
Może pan całkowicie polegać na mnie, panie Wienand. Na moim honorze - moim poczuciu taktu, szacunku wobec pana i pańskiej rodziny. Czy mogę wobec tego przyjąć, że pan moich starań nie odrzuci! Nie będzie im przynajmniej przeszkadzał?
Nie mogę ich ani aprobować, ani odrzucić. Decyzja w tej sprawie należy wyłącznie do Elfie. Jeśli ona ją potwierdzi, uszanuję jej wybór i przyjmę do wiadomości.
Co do tego Warnhagen był zdaje się przekonany. Wienand wypowiadał te słowa z niezwykłą uprzejmością - tak rzeczywiście myślał. Warnhagenowi wydawało się nawet, że Wienand przytakiwał przy tym głową. Jeśli nawet nie jemu, to z pewnością samemu sobie.
G
dy tylko Erich Wienand wyszedł ze swego byłego gabinetu, natychmiast pojawiła się w nim jego żona Elwira. Rzuciła się na Horsta-Heinza całym swoim ciałem, czuła, jak ją obejmował, przywarł do niej i zaczął gorąco całować jej włosy, czoło, policzki. Ona jednak najpierw chciała się dowiedzieć:
No i jak poszło?
Dobrze, sądzę, że dobrze. - Zaczął głaskać jej plecy, zachłannie przesuwać obydwie ręce coraz niżej.
Poczuł, jak jej ciało pod wpływem jego dotyku zaczęło drżeć, ale nie broniła się.
110
Dobrze, mówisz? Cieszę się, że się udało. Czy próbował robić jakieś trudności? Jak go znam, to tak?
Specjalnie nie, w każdym razie żadne konkretne.
A więc jednak! Na pewno czegoś żądał, stawiał jakieś warunki. To musiała być dla niego duża niespodzianka; ale on taki jest. Czego tym razem zażądał?
Najważniejsze z tego, co powiedział, było to, aby Elfie o wszystkim sama decydowała, a on uszanuje jej decyzję. Co sądzisz, czy można mu zaufać, że tak będzie? Czy też może zmienić zdanie z dnia na dzień?
Nie, to, co powie, zawsze potem realizuje. To trzeba mu już przyznać, ale ważny jest dobór słów. Trzeba na to dokładnie zwracać uwagę. Czy to faktycznie było jego jedyną uwagą?
Tak, niczego innego nie wysuwał.
To wobec tego - zapewniła go - nie powinno być z tym żadnego problemu. - Teraz dopiero pozwoliła, by ją położył. Jego silne ramiona delikatnie układały ją, tym razem, na czerwonym dywanie. - Zróbmy to tu - szepnęła.
Mieli wypełnione rozkoszą blisko piętnaście minut, które potem się jeszcze przedłużyły o dalsze prawie dziesięć minut. Gdy wreszcie oderwali się od siebie - musieli oderwać - obowiązki ją wzywały, byli pełni nadziei. Wszystko układało się dobrze, jak zaplanowali - tak przynajmniej im się wydawało.
Gdy tylko Elwira oddaliła się, w byłym gabinecie Wie-nanda natychmiast pojawił się podoficer Thomas Tummler. Tak jakby czekał pod drzwiami na jej wyjście. Okrągły, dobrze odżywiony jegomość w mundurze, o różowej cerze i fałszywym spojrzeniu. Tummler trzykrotnie co prawda zapukał do drzwi, ale nie czekając na zaproszenie, otworzył je i po prostu wszedł do środka.
- No, widzę - stwierdził poufale - że znów ją wyrucha-
łeś, co? I jak, dobrze było? Musi być niezła, co? Zresztą głód
jest najlepszym kucharzem.
Widocznie ten podoficer mógł sobie pozwolić przy swo-
111
im poruczniku, oczywiście tylko w cztery oczy, na te dość ordynarne uwagi. Tummler był od trzech lat najbardziej zaufanym podoficerem Warnhagena, więcej - niemal jego opiekunem, a przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Niektórzy określali go jako cień porucznika i to nawet w najtrudniejszych godzinach. Odpowiedzialny za żarcie, alkohol i baby, a także związane z tym lekarstwa na trawienie, od bólu głowy i środki antykoncepcyjne.
- Mógłbyś mi oszczędzić swoich obleśnych uwag, Tho
masie - odpowiedział mu Horst-Heinz, będąc w dobrym
nastroju. - Chociażby dlatego, że to, co tutaj podejmuję,
nie odbywa się tak zupełnie bez twojej inspiracji. Chodzi
tylko o to, abyśmy obaj, możliwie zdrowo i cało i w odpo
wiednim momencie wyszli z tego szczęścia.
Był to temat, na który dosyć często rozmawiali, czasami nawet przez długie godziny, przy wielu butelkach. Ale teraz te dobrodziejstwa wojny zdawały się nieuchronnie zbliżać do końca. Obaj chcieli wyjść z niej, jak to się mówi, z tarczą - zwycięsko. Przegranymi i to głupio przegranymi w żadnym wypadku nie chcieli być. Przynajmniej w tym punkcie absolutnie zgadzali się ze sobą.
Tummler usiadł w skórzanym fotelu, w którym jeszcze przed niecałą godziną siedział Erich Wienand. Z tego miejsca musztrował teraz swego porucznika, by przynajmniej doprowadził do porządku rozporek. Tummler mrugał przy tym do niego poufale i uśmiechał się ze zrozumieniem.
Wszystko wskazuje na to, że na koniec uda ci się tu wreszcie założyć gniazdo.
A jak idą twoje specjalne starania? - zapytał Warnhagen.
Również zgodnie z planem - odpowiedział Tummler. - Wygląda na to, że dogadałem się już z tym sąsiadem Wienanda, no, jak mu tam - Leitmannem. Może nie tak zupełnie, ale mniej więcej. To jednak jest niezły drań, ale może właśnie dlatego łatwiej nam się porozumiewać.
- Cieszę się, Thomasie. Bo w ten sposób koniec wojny
nie rozdzieli nas - będziemy dalej blisko siebie.
112
Też się z tego cieszę, Horscie-Heinzu, zwłaszcza jeśli ty jesteś zadowolony. Ale takie zupełnie pewne to jeszcze nie jest. - Tummler zrobił ruch, dając do zrozumienia, że spodziewa się sporych komplikacji. - Co prawda ten Leitmann ma żonę, ale żeby ją dosiąść, trudno nawet sobie wyobrazić. Chyba jednak nie da rady. A tę Magdę, która tam pracuje u niego, zarezerwował dla siebie! Nawet ostrzegł mnie, żebym mu czasami nie właził w drogę.
Ale słyszałem, że on ma też i córkę?
Ma! I to jaką. Ładna krowa i z dobrym mięsem i do tego jeszcze odpowiednio wyposażona w wielkie cycki. Tylko że wobec niej ten Leitmann z góry zrobił mi na wszelki wypadek odpowiedni wykład. - Ona nie jest - jak mi powiedział - do „wyjadania" i ma zostać jego spadkobierczynią, więc szuka dla niej odpowiedniej partii. Ale nie takiej jak ja!
Przyjdzie czas, że zmięknie - rzekł Warnhagen pełen współczucia. - Zacznij z nim najpierw rozmawiać o tak zwanych wyższych wartościach. Przecież posiadamy jeszcze dostatecznie dużo różnych zapasów, żeby skutecznie pohandlować.
Owszem i zdaje się, że na to pójdzie. Jest gotów mnie zatrudnić u siebie i to nawet oficjalnie jako stajennego. Oczywiście jeśli będę miał odpowiednie papiery, zwalniające mnie z wojska, które mi zresztą obiecałeś. Na razie uzgodniliśmy, że będę mógł u niego zostać na sześć tygodni, do tej pory całe to gówno powinno się przewalić. Chce za to: dziesięć kilogramów masła, trzydzieści półkilogramowych konserw ze smalcem, wieprzowiną i wołowiną, dwanaście koniaków albo winiaków - i jeszcze do tego dwieście litrów benzyny.
To dla ciebie małe piwo - zauważył Warnhagen.
Zgadza się, tym bardziej że mam na oku pewien magazyn, tu niedaleko, z którego będzie można wszystko dostać za papiery zwalniające do cywila albo za stempel i podpis w odpowiednim miejscu w książeczce wojskowej lub żołdu.
113
Przy czym ty - zareagował Warnhagen - powinieneś się raczej nastawić na odpowiednie orzeczenie lekarskie.
Na wszelki wypadek dogadałem się z pewnym lekarzem sztabowym w tej zapchanej teraz po uszy podoficerskiej szkole artylerii w Schoenau. I ten jest gotów zrobić to niemal za półdarmo, za każde orzeczenie po jednej butelce, najlepiej francuskiego koniaku albo starego aschbacha lub coś podobnego.
Zrób to - zachęcał go Warnhagen. - Niczego nie wolno nam pominąć. Ale trzeba przy tym być maksymalnie ostrożnym, żeby tylko coś nie pokrzyżowało nam planów. Chuchać i dmuchać na zimne. Chodzi o to, abyśmy zdążyli ze wszystkim przed przyjściem Amerykanów.
Jesteś mądrzejszy od lisa, Horscie-Heinzu! A jednocześnie jesteś moim najlepszym przyjacielem, tak przynajmniej uważam.
Niewątpliwie jesteśmy przyjaciółmi - potwierdził porucznik. - Ale co nam to faktycznie przynisie, to dopiero się okaże.
Życiorys Ericha Wienanda Część czwarta
W roku 1899 miał trzynaście lat. Ostatnie trzy lata - z wyjątkiem ferii i świąt - spędzał u swoich dziadków w Berlinie. I to nie w pokoju wynajmowanym dla studentów, ale w tym, który babcia Emma zajmowała wraz z dziadkiem Alfredem. Tam właśnie kazała wstawić łóżko dla swego kochanego „ma-tego".
Istniała fotografia tego pokoju, na którą niemal pół wieku później natrafiła Konstanza Reibert w gabinecie Ericha Wienanda. Ta fotografia leżała w jakimś rogu na półce, w wąskim pudełku pełnym starych dokumentów. Na zdjęciu widoczny był duży pokój z ogromnym stołem pośrodku. Ściany były zastawione regałami, na których stały „legiony" książek. Łóżka wciśnięte między te regały w trzech narożnikach sprawiały wrażenie zagubionych w tym olbrzymim pokoju.
Jeszcze inna fotografia przedstawiała pomieszczenie piwniczne zastawione różnymi przedmiotami, aparatami, przyrządami, tablicami matematycznymi. To była pracownia dziadka -naukowca, w której mimo pozornego chaosu istniał w pełni przemyślany porządek. W każdym razie oznaczało to, że niezwykły dziadek Ericha Wienanda dysponował aż dwoma pomieszczeniami. Gabinetem do pracy, w którym się także spało, oraz pracownią, w której przeprowadzał swoje badania i przygotowywał nowe rozwiązania patentowe.
Pilna i niewątpliwie pracowita Konstanza Reibert, wiedzio-
115
na swoim twórczym instynktem, dokonała również odkrycia pewnej niewielkiej książeczki, która nosiła tytuł Czary wielkich przeobrażeń. Wspomnienia pewnego niemieckiego inżyniera.
Jej autorem był niejaki Emanuel Merker, profesor doktor, który zyskał sławą jako budowniczy okazałych mostów kolejowych. Był to jeden z tych studentów, którzy w czasie nauki w Berlinie znaleźli kwaterą i opiekę u rodziny Goldachów.
„Goldach, Steinstrasse koło Kurfurstendamm, uchodził za jeden z najlepszych domów dla studentów, dla takich jak ja, którzy musieli się liczyć z groszem" - napisał w swych wspomnieniach Emanuel Merker.
„ U Goldachów można było znaleźć szczerą, rodzinną atmosferę, pełne utrzymanie i to za zaledwie sześćdziesiąt marek miesięcznie. Nie było łatwo dostać jedno z czterech do sześciu miejsc, które wynajmowali studentom. Lecz ten, kto miał szczęście tam wylądować, chciał już do końca studiów tam pozostać. I to prawdopodobnie nie tylko z powodu stosunkowo niskiej ceny.
«Mama Emma», jak z wymaganym respektem zwracano się do niej, wszystkich traktowała jak własne dzieci; z równą miłością, jak i surowością. Zwracała uwagę na czystość, dbała też o spokój, opiekując się każdym z wyważoną serdecznością. Była tolerancyjna, a równocześnie sroga, z matczyną energią. Bez przerwy otoczona co najmniej tuzinem osób, którymi musiała się zajmować.
Jej mąż, Alfred Goldach, wynalazca i pracujący niemalże naukowo, w porównaniu z jej rubasznym usposobieniem był raczej delikatnym człowiekiem. Niezwykle oszczędny w słowach, który jeśli pozostawał po wspólnej kolacji w dużej kuchni — wypijał co najmniej ćwierć litra francuskiego wina. Natomiast odzywał się wówczas, jeśli ktokolwiek ze studentów potrzebował jego rady; a w szczególności gdy dotyczyła ona spraw rozwoju techniki. Posiadał w tym zakresie nie tylko wiedzą praktyczną, ale głęboką znajomość praw fizyki, matematyki, geometrii. Od niego więcej można się było nauczyć niż od niejednego profesora uniwersytetu. Jego wykłady nacechowane były prostotą, sprowadzeniem wszystkiego do jasnych reguł. Był człowiekiem absolutie wyjątkowym.
Przebywał tam również w tym czasie, o ile dobrze sobie przypominam, pewien chłopiec imieniem Erich. Prawdopodobnie jeden z wnuków wielce czcigodnych państwa Goldachów, który kilka lat później ujawnił się jako pisarz. Nie wypowiadając się na temat jego twórczości, mogę tylko powiedzieć, iż wówczas był małym, skromnym, powściągliwym chłopcem. Często siedział z nami w kuchni, przeważnie milcząc, albo przebywał w pracowni dziadka. Nic z technicznego geniuszu dziadka nie znalazło jednak, o ile wiem, odbicia w jego książkach".
Erich Wienand uczęszczał wówczas do gimnazjum Cesarza Wilhelma w Berlinie - Charlottenburg. Ale i tam okazał się raczej samotnikiem, a jego oceny były dość przeciętne. Świadectwa, jakie otrzymywał, z pewnością nie zadowalały ambicji jego ojca. W jednej z opinii na jego temat można było przeczytać:
„ Uczeń E. W. jest bardzo uzdolniony, choć brakuje mu umiejętności dłuższej koncentracji. Również jego umiejętność współżycia ze społecznością szkolną pozostawia wiele do życzenia. Szczególnie odstaje od kolegów pod względem rozwoju fizycznego. Nie można mu jednak odmówić wielkiej pracowitości i samozaparcia ".
Opinia ta w sumie jest nie najgorsza, tak więc i radca sądowy Wienand uznał w końcu tego rodzaju wyniki za zadowalające. Wiedzę syna starał się jednak uzupełniać przy każdej nadarzającej się okazji, szczególnie podczas ferii wielkanocnych, Zielonych Świąt, letnich wakacji, Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Gdyż te Erich, zgodnie z umową, spędzał na łonie rodziny, a więc w Priesnitz na Pomorzu.
Na ten temat, kilkadziesiąt lat później, wypowiedział się jego o dwa lata starszy brat Hermann, wówczas już emerytowany generał.
„Nie chcę od razu twierdzić, że nasz ładny i miły, wówczas maminsynek, od początku wydał mi się jakiś inny. Nie, nawet bardzo starał się, żeby tak nie było. Był bardzo rodzinny, gdy byliśmy razem — robił wszystko, aby się przypodobać. Miał nawet wiele ciekawych pomysłów. Dużo, zawsze dużo czytał, w zasadzie wszystko, co wpadało w rękę - nawet książki prawnicze ojca i zbierane przez niego czasopisma specjalistyczne.
To było wręcz nieprawdopodobne, jak on wówczas próbował się podlizywać ojcu. Chodził z nim do sądu. Potrafił godzinami cierpliwie przesiadywać na różnego rodzaju rozprawach, a wieczorem jeszcze prosić o wyjaśnienie i jakieś dodatkowe komentarze. Co oczywiście przez ojca przyjmowane było z wielkim zadowoleniem - on starał się w każdym razie być jego kochanym, ulubionym synem. Jakby mu było tego jeszcze mało, przy każdej okazji zabiegał również o względy matki — nosił jej wodę, rąbał drzewo, uważnie przyglądał jej się przy gotowaniu. Bardzo starał się wejść również nawet w mój świat zainteresowań i brać w nim jakiś udział.
Ujawniło się to szczególnie wtedy, gdy otrzymałem zaszczytne zadanie urządzenia w naszym mieście wzorowego klubu młodzieżowego. Na jego ścianach, obok flagi, godła i proporczyków, umieściliśmy różne, rdzennie niemieckie powiedzenia. Nie musiałem nawet specjalnie prosić Ericha, aby pomógł mi w ich ułożeniu. Miał od ręki bardzo wiele pomysłów, niektóre z nich, muszę przyznać, były naprawdę bardzo efektowne.
Na przykład takie powiedzenie: ^Niemiecka młodzież — niemiecką cnotą; nigdy skłóconą - zawsze zjednoczoną!» Albo takie: «Niemiec nie pyta, wie, że serce ma niemieckie!». Albo jeszcze inne, jakie pamiętam: «Ten świat jest zdrowy dzięki młodym niemieckim istotom».
I tak w tym duchu, jeśli nawet przeze mnie inspirowanych, to jednak przez niego sformułowanych. Bardzo na czasie wówczas. Ich wymowa w każdym razie przyniosła mi znaczny rozgłos. A on nic tylko uśmiechał się na widok mojego zadowolenia. Coś już wtedy kryło się za tym - tak sądzę dzisiaj".
G
dy Erich Wienand znów znalazł się w swojej piwnicy, pojawił się u niego Strassner, komendant policji w Schoenau. Niezapowiedziany.
Zszedł do niego na dół. Już ze schodów wołał głośno:
- Niech się pan niczego nie obawia, panie Wienand! Chciałbym panu złożyć tylko małą, przyjacielską wizytę!
118
To, co przede wszystkim zainteresowało Strassnera, to było samo pomieszczenie piwniczne, w którym zamieszkiwał Wienand. Zaczął się po nim dokładnie rozglądać z przymrużonymi, ale uważnie rejestrującymi wszystko, oczyma. Po chwili stwierdził:
Dobrze, panie Wienand! W tym pomieszczeniu może się pan czuć przynajmniej bezpiecznie. Po pierwsze ma pan tu także niezależne wyjście w razie czego, a po wtóre -jeszcze okno, przez które też dałoby się wyjść - gdyby zachodziła taka potrzeba. Czy zgadza się pan ze mną?
A czy to konieczne, panie Strassner?
Może niekonieczne, ale ważne! - przyznał doświadczony bądź co bądź fachowiec. - W pana sytuacji szczególnie. Może pan w każdej chwili niepostrzeżenie dla domowników - tutaj wejść albo wyjść, pojawić się i zniknąć. A to trzeba by nawet ćwiczyć.
Jeżeli pan tak uważa...
Komendant miejscowej policji przytaknął. Znów zaczął się dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, jakby badał wzrokiem przedmiot po przedmiocie. Po chwili ponownie stwierdził:
Zupełnie niezła kwatera, panie Wienand. Pozwala panu na dużą niezależność. I niech pan tu pozostanie.
Takie samo jest i moje zdanie, panie Strassner.
No, widzi pan - powiedział Strassner, ale już jakby nieco ostrzejszym tonem. - Lecz ledwie pan się tu znalazł, a zaraz gdzieś niesie pana po okolicy.
Rozglądam się tylko tak troszeczkę, nic więcej. Czasami rozmawiam przez chwilę z sąsiadami...
Przy tym zdążył pan już podjąć jeden konkretny kontakt, a mianowicie z księdzem Geisbergerem. Już parę razy odwiedził go pan przez ten czas, a nawet odbył dłuższą rozmowę. Może mi pan powiedzieć, w jakim celu?
Chodziło mi jedynie o problemy wiary. Jako ewangelik chciałem nieco więcej dowiedzieć się o Kościele katolickim. Rozważam ewentualność przejścia do tego Kościoła.
119
To argument - stwierdził policjant - który jednak nie najlepiej brzmi w dzisiejszych czasach. Czy nie wiedział pan, nie przeczuwał, że ten ksiądz znajduje się pod stałą obserwacją? Także i pan? Że odnotowano też wasze kontakty?
Czy coś w tym złego? - zapytał Wienand naiwnie.
Ale może się stać okropne - odpowiedział Strassner. -Tym bardziej że już aresztowano tego księdza. A wie pan dlaczego?
Nie - rzekł szczerze Erich Wienand, nawet z pewną odwagą w głosie, choć nie przyszło mu to łatwo.
Oczy komendanta policji jeszcze bardziej się zmniejszyły; może po to, by nie można było z nich nic wyczytać.
- Ale chyba panu wiadomo, kto tego osobiście dokonał?
Na to już musiał Wienand odpowiedzieć pozytywnie:
O ile się prawidłowo domyślam, to mógł to być kierownik wydziału kultury partii z Monachium, doktor Gros-ser, ponieważ składał mi też wizytę.
Czego chciał od pana?
Chciał, jak twierdził, osobiście przekonać się, jak się czuję. Okazał mi przy tym gotowość służenia pomocą, ale -szczerze mówiąc - nie czuję się na siłach, aby skorzystać z jego pomocy.
Nie chciał, żeby pan mu coś za to podpisywał? Nie było przy tym żadnych ostrzeżeń czy gróźb? - w związku z kontaktami z Geisbergerem? Nie? To prawie niemożliwe, nie do uwierzenia! A może jest pan dla niego teraz złotą żyłą albo czymś w tym rodzaju, na czym się da zrobić po prostu dobry interes?
Ostatnie promienie słoneczne oświetlały piwnicę, także ich, by wkrótce ześliznąć się do ich stóp. Szybko zapadająca ciemność obejmowała ich twarze, jak welon, który coraz bardziej otulał ich postacie.
Strassner zapytał:
Czy ten duchowny wie cokolwiek, co by dla pana mogło się okazać niebezpieczne?
Raczej nie. Nic, czego musiałbym się obawiać - odpowiedział Wienand głosem zdradzającym nadzieję, jak i pew-
120
ność. Ale tym razem bał się powiedzieć tego, co naprawdę wiedział.
Do diabła, człowieku! - zawołał Strassner ze szczerym rozczarowaniem. - Odnoszę wrażenie, jakby mnie pan próbował w tej chwili oszukać. Czuję to niemal instynktownie. Coś próbuje pan ukryć przede mną. Ale jak mogę pana ochraniać, ubezpieczać, skoro pan nie jest ze mną szczery!
Może, panie Strassner, ale tylko dlatego, żeby panu zaoszczędzić kłopotów.
Pan - mnie? Absurd! Czy pan nie czuje niebezpieczeństwa, które panu znów w tej chwili zagraża? Tego Geisber-gera na pewno podduszą, aż coś powie. Boję się, że nie wytrzyma tego długo i wypluje wszystko razem z krwią -wszystko, czego będą chcieli dowiedzieć się od niego. W tym również sprawy, które pana mogą obciążać. Co będzie oznaczało ponowne aresztowanie pana i odtransportowanie do obozu. Chce pan tego?
Nie.
To istnieje jeszcze jedna możliwość. Ten duchowny da się zakatować na śmierć. Tego pan chce?
Wienand zaniemówił. Ponownie. Na bardzo długo. Komendant Strassner ruszył powoli w kierunku schodów, ale nim zaczął na nie wchodzić, zatrzymał się i powiedział niemal rozkazująco:
- Gdyby ktoś próbował się tu do pana dostać, to niech
pan ucieka - po prostu znika. Niech pan podczas następ
nego spaceru rozejrzy się za jakąś kryjówką. Niech pan
poprosi żonę o mój numer telefonu. A teraz, panie Wie
nand - dużo szczęścia.
Nim Erich Wienand zdążył zareagować, komendant policji zniknął. Erich podszedł pospiesznie do okna i spuścił grube, nie przepuszczające światła zasłony. W piwnicy zrobiło się nagle ciemno. Jakby zapadła wokół niego noc.
5
W
godzinach wieczornych tego dnia, w połowie kwietnia 1945 roku, do Schoenau przybyła swego rodzaju grupa specjalna transportująca więźniów. Na jej czele stał pewien podporucznik nazwiskiem Schwarzdorf; w jej skład ponadto wchodził: jeden sierżant, jeden podoficer i dwóch starszych szeregowych. Przewozili w starym, niemal rozwalającym się już samochodzie ciężarowym dwunastu więźniów. „Ładunek specjalny", jak to się nazywało.
Ten tak zwany ładunek pochodził z Noch-Lebenwesen i ubrany był w obozowe pasiaki. Siedzieli na gołych deskach na podłodze w przykrytym szczelnie plandeką samochodzie. Mieli zabronione wyglądanie spod plandeki, nawet przez szczeliny znajdujące się w niej. Byli to - jak ich określano -szczególnie niebezpieczni więźniowie obozu koncentracyjnego - w tym i Żydzi. Prawdopodobnie grupa specjalistów od urządzeń elektronicznych pracujących na potrzeby przemysłu lotniczego. Mieli zostać przerzuceni do bezpieczniejszego rejonu, jak zakładano, w okolice Norymbergi.
Lecz ten cel podróży - południowe rejony Norymbergi -został w tym czasie zajęty przez Amerykanów, a więc tym samym odcięty od Rzeszy. Zatem ich cel podróży przestał po prostu istnieć! Tak więc „ładunek" w zasadzie przewożono nie wiadomo dokąd. Tymczasem transportujący byli wielce zainteresowani, niemal obsesyjnie, pozbyciem się gdziekolwiek kłopotliwego, a nawet niebezpiecznego w tym
122
momencie dla nich „frachtu". By potem także móc samemu po prostu dać drapaka, gdzieś rozpłynąć się, zniknąć.
Tymczasem jednak dotarli do Schoenau, gdzie odpowiedzialny za „ładunek" podporucznik Schwarzdorf ponownie próbował się go pozbyć. Udał się więc przede wszystkim do najwłaściwszego, jak sądził, miejsca - na posterunek policji. Tam zamierzał przekazać więźniów na przechowanie. Lecz pech chciał, że podporucznik Schwarzdorf trafił akurat na takiego, a nie innego Strassnera, który zbywającym tonem oświadczył:
Ależ panie podporuczniku, u nas nie da się tego zrobić! Po pierwsze, jesteśmy kompletnie przepełnieni, a poza tym policja nie jest właściwym adresem dla transportu wojskowego.
Zatem kto?
Strassner zawsze chemie lubił udzielać rad, zwłaszcza takich, które go nic nie kosztują.
- Ponieważ należycie do Wehrmachtu, panie podporu
czniku, proszę się zameldować u komendanta wojskowego
miasta. Od jakiegoś czasu mamy takiego, może będzie się
czuł kompetentny w waszej sprawie. A jeżeli nie, to mogli
byście spróbować szczęścia w szkole artylerii, jaką tutaj też
mamy. Już ktoś z nich panu chyba pomoże, my w każdym
razie nie.
Gdy dojechali kilka kilometrów dalej do koszar szkoły artylerii, nie chciano ich tam wpuścić. Przy bramie pojawił się oficer dyżurny, obejrzał transport i dokumenty, które mu przedstawił podporucznik. I - uprzejmie rozkładając ręce -oświadczył:
- Bardzo mi przykro, panie kolego, ale u nas nie ma już
gdzie szpilki wetknąć i to już od kilkunastu dni. Raz po raz
lądują tu jakieś rozbite pododdziały, i wszystko, nawet hala
sportowa, piwnice, pomieszczenie kantyny, jest dokładnie
zajęte. Może znalazłoby się jakieś miejsce dla pana, pań
skich żołnierzy i pojazdu, ale absolutnie nie możemy przyjąć
waszego towaru. Nie, w żadnym razie tych ludzi.
123
Gdy kilkanaście minut później transport zatrzymał się przed wojskową komendanturą miasta - podporucznik przeczytał na tablicy, iż poszukiwany przez niego urząd jest już oficjalnie zamknięty. Godziny pracy komendantury były od 9.00 do 12.00, a po południu od 15.00 do 18.00. Mimo to podporucznik Schwarzdorf udał się do środka - już tym wszystkim zmęczony, rozdrażniony, nie mogąc od kilku dni pozbyć się swego ładunku. W budynku natrafił na zastępcę komendanta, także podporucznika, który z pewnym wyraźnym zdziwieniem, rozłożywszy ręce, wyjaśniał:
Widzę, panie kolego, że pan w ogóle nie ma pojęcia, co się tu dzieje! Jesteśmy absolutnie przepracowani, mimo to staramy się, tam gdzie można, pomóc. Ale, proszę wybaczyć, pańskiego bagażu przyjąć tu nie możemy. W naszych pomieszczeniach często nocują oficerowie, czasami nawet po trzech w jednym pokoju. Ale, jeśli pan chce, to trochę żywności dla pana znajdziemy.
No, przynajmniej to już jest coś! Na ile dni możecie nas zaopatrzyć?
Ależ panie kolego, nasze zapasy się kończą! Nie na dni, ale powiedzmy, na jeden dzień możemy wam pomóc, krótko mówiąc - jedną racją żywnościową. To znaczy, żeby nie być nadto skąpym - po dwieście gramów chleba na osobę, do tego dwadzieścia gramów masła, pół puszki, czyli sto dwadzieścia pięć gramów wieprzowiny. No, powiedzmy, do tego jeszcze butelkę rumu - ale tę, ma się rozumieć, wyłącznie dla pańskich żołnierzy. W żadnym wypadku dla transportowanych przez pana ludzi. To wszystko, co mogę dla pana zrobić, ma się rozumieć za pokwitowaniem - za darmo nic tu u nas nie ma.
Żadnych możliwości przenocowania?
Żadnych! Niech pan gdzieś zakwateruje na świeżym powietrzu, w jakiejś stodole czy czymś takim. To w końcu o tej porze roku jest już możliwe. Noce już nie są takie zimne. Tylko proszę nie nocować na jakichś podmokłych łąkach. Tam nad ranem są okropne mgły; ostrzegam, przy-
124
jacielu, to się lubi rzucać na płuca. To wszystko, drogi kompanie - Sieg Heil! Albo - dużo szczęścia, żeby wreszcie gdzieś pozbyć się swojego balastu.
Podporucznik Schwarzdorf pożegnał się i odjechał ze swymi ludźmi, którzy przez cały czas bacznie strzegli dwunastu transportowanych więźniów. Zainspirowany przez podporucznika z wojskowej komendy miasta, Schwarzdorf skierował transport w kierunku południowych zabudowań Schoenau. Tam zatrzymali się przy jednej ze stodół, stojącej na skraju łąki. Dowódca konwoju zarządził rozpalenie ogniska, tak żeby można było odgrzać otrzymane konserwy i zagotować wodę na herbatę. Gdy już rozpalono ognisko, ni stąd, ni zowąd pojawił się jakiś patrol wojskowy.
Było to dwóch żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Stanęli na szeroko rozstawionych nogach, przybierając groźne miny. Jeden z nich poinformował:
Tutaj nie ma miejsca dla intruzów. Rozkaz szefa! -Jakiegoś tam szefa, takich teraz było tu wielu.
Przekażcie waszemu szefowi - zareagował podporucznik Schwarzdorf, solidnie zirytowany - że może mnie w dupę pocałować.
Przekażemy mu to, panie podporuczniku, dokładnie co do słowa!
Niech się czasami nie odważy wtykać tu swego nosa, to też mu przekażcie! Inaczej może tu mieć trochę trupów, a nie sądzę, by chciał.
Gdy patrol się oddalił, nie bez wyrażenia wcześniej swego niezadowolenia, podporucznik Schwarzdorf odszedł kawałeczek od ogniska, siadając na niewielkim pieńku. Z tej odległości obserwował swoich żołnierzy, a w szczególności sierżanta. Potem rzucił okiem na dwunastu więźniów, których transportował - ubranych w workowate pasiaste ubrania, drżących, przerażonych, a mimo to wykonujących wszystkie polecenia. Musieli być głodni, ale żaden z nich nie odważył się sięgnąć po cokolwiek z ogniska. Niewątpliwie też marzli, jak zresztą podporucznik i jego żołnierze,
125
którzy co chwilę chuchali w dłonie. Kwietniowe noce były wciąż jeszcze bardzo zimne.
Schwarzdorf podniósł się, by również ogrzać sobie zmarznięte nogi. Jego sierżant - nazwiskiem Krüger, Adolf -natychmiast, mimo iż nie wołany, pojawił się przy nim.
W milczeniu przeszli przez łąkę w kierunku pobliskiego lasu brzozowego. Niedaleko przed nim natrafili na ciemno połyskujące bagnisko. Zatrzymali się i oddali najpierw mocz, stojąc obok siebie.
Musimy się ich pozbyć - stwierdził sierżant zdecydowanie, mając na myśli transportowany „fracht". - Inaczej daleko z nimi nie zajedziemy.
Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Schwarzdorf zrezygnowanym tonem. - Tylko jak?
Wystarczy, że pan nam rozkaże, panie podporuczniku - jak zwykle zresztą. A my już to wykonamy; to znaczy ja ze swoimi ludźmi.
Niech więc tak będzie - powiedział podporucznik, machnąwszy ręką, jakby się poddał.
Co też zaraz potem zostało faktycznie wykonane. Gdzieś w końcu trzeba było upłynnić tych, dla których nigdzie nie można było znaleźć żadnej kwatery.
Te biedne kreatury wylądowały więc w głębokim bagnie - w środku romantycznie rozciągającego się wokół krajobrazu: świeżo zazielenionych brzózek, rosnących tuż za bagnem, przed którym rozciągała się wiosenna zielona łąka jak miękki gruby dywan. A nad nią, na przejrzystym wiosennym niebie migotały gwiazdy zgrupowane wokół wielkiego wozu, widocznego w całej okazałości jak na dłoni.
Nie musieli zatem nawet kopać grobu, jak to zresztą często było praktykowane. W tym bagnie cała załatwiona dwunastka znikła szybko pod powierzchnią. Została, jak to się mówi, wchłonięta przez ziemię. Bez słowa zapadali się w tym głębokim grzęzawisku.
Między nimi znajdowali się, jak się potem okazało - znani naukowcy, również były asystent Alberta Einsteina, któremu
126
nawet dane było przez długi czas prowadzić zajęcia nad praktycznym wdrażaniem jego teorii pola. Było także dwóch innych jego uczniów, jeden chemik - prawdopodobnie nawet laureat Nagrody Nobla, jak też jeden światowej sławy balista. Cała ta elita znalazła swój koniec w tym bagnie.
Sierżant zastosował w tym celu karabin maszynowy, który osobiście obsłużył. Pozostali musieli jedynie przenieść zwłoki i wrzucić je do bagna. Przy tym trzech, którzy okazywali jeszcze oznaki życia, zostało dobitych strzałem w potylicę. Zobowiązany do tego poczuł się osobiście podporucznik Schwarzdorf.
- To - jak to potem określił z pełnym przekonaniem -
było aktem tak zwanej wyższej konieczności. Zrobił to, by
ci ludzie nie musieli cierpieć - a więc było to swego rodzaju
humanitarnym aktem łaski i tak należałoby na to popatrzeć.
Zresztą gdyby nie wyraźna sugestia miejscowej wojskowej
komendantury, może by w ogóle tego nie zrobił.
Miejsce tego zabójstwa i utopienia zwłok znajdowało się w bezpośredniej bliskości Welpenhof; dokładnie na granicy między posiadłością Ericha Wienanda a jego najbliższego sąsiada - Leitmanna.
Następny poranek, który wkrótce nastąpił, zapowiadał wspaniały dzień. Wschodzące słońce pokrywało to miejsce, jak wszystkie inne wokół, niezwykle przyjaznymi promieniami. Nie było jednak na nim ludzi.
W
czesnym przedpołudniem tego dnia porucznik Horst--Heinz Warnhagen, obudzony rano przez Elwirę i przez nią - ku swojemu zadowoleniu - uszczęśliwiony, udał się na śniadanie do przestronnej kuchni Welpenhof. Jedzenie przygotowane dla niego stało już na stole. I do tego oczekiwała tutaj, z pewnością na niego, Elfie.
- Jak miło pana zobaczyć z samego rana - zawołała ra
dośnie. - Dobrze się więc zaczyna dla mnie dzień. Nawet
bardzo dobrze.
127
- Milszego powitania, szanowna panienko, kochana,
najdroższa Elfie, nie mógłbym sobie nawet życzyć.
Spoglądała na niego rozpromienionym, ale nie uległym wzrokiem. Może tylko nieco przestraszonym.
- Przygotowałam panu, za namową mamy, dobre śnia
danie. Mam nadzieję, że mi się to udało i będzie panu
smakowało.
Zapewnił ją, że jest o tym przekonany. Usiedli obok siebie na ławce przy stole, który stał pod samym oknem. Przy czym porucznik uznał za właściwe wziąć jej ręce w swoje dłonie. Elfie gwałtownie jednak wyrwała je, jakby dotknęła gorącego żelazka.
Ależ panie poruczniku! - powiedziała, rozkosznie uśmiechając się i spoglądając na niego. - kim ja jestem dla pana?
Ja właśnie, moja kochana Elfie, zamierzałem postawić pani też to pytanie, kim ja dla pani jestem? Pani jest dla mnie absolutnie niezwykłą kobietą!
Niestety nie jestem! - próbowała z pewną żarliwością bronić się Elfie. - Nie mam, niestety, ładnej twarzy, także moje ciało niczym specjalnie się nie wyróżnia. Wydaje mi się, że jestem absolutnie przeciętna.
Spoglądała na niego jak na kogoś z niebios. Dla niej on był bowiem Zygfrydem i Lohengrinem jednocześnie - postacią symbolizującą najbardziej znanych jej bohaterów legend. Był wszystkim, co znała dotąd najlepszego; tak też patrzyła na niego w tej chwili.
Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, moja kochana. Na to też zwraca przecież wielokrotnie uwagę twój szanowny ojciec w swoich książkach. Nie jest ważne, jak człowiek wygląda, ważne, kim jest.
Mój ojciec z pewnością zna się lepiej na ludzkiej naturze niż ja.
I dlatego właśnie podkreśla tak często w swoich książkach, że w efekcie o wartości człowieka rozstrzyga jego wnętrze, a nie wygląd. Tylko ono jest ponadczasowe.
128
I to wnętrze, Horscie-Heinzu, dostrzega pan u mnie? -chciała się dowiedzieć, widać, że ogarnięta wypełniającym ją uczuciem szczęścia.
Najważniejsze jest to - zapewniał ją - że się rozumiemy. - Mówiąc to, przyciągnął ją do siebie, nie od razu tak, jakby miał zamiar ją zacząć całować, a raczej przyjacielsko, serdecznie. - I to, Elfie, uważam za najważniejsze, za coś, co daje szczęście; to jest w ogóle najistotniejsze. Czy nie uważasz?
Ależ tak - przyznała. - W jakimś sensie - dodała po chwili jakby w zamyśleniu.
Czuł wyraźnie, co miała na myśli. Pewną bo jaźń i strach przed tym, co może w wyniku tego nastąpić. Ufać jego słowom czy też uciec w tej chwili jak najdalej od niego. Uznał jednak za przedwczesne, aby objąć ją w tej chwili tak prawdziwie, po męsku, i przytulić; nie, na to było jeszcze za wcześnie - przemknęło mu przez myśl. Może będzie można to zrobić podczas wieczornego spaceru, jak sobie w tej chwili zaplanował.
- Musimy zrobić jak najlepszy użytek z naszego uczu
cia - powiedział cicho do niej. - Że się na to zgadzasz, moja
kochana Elfie, o tym jestem mocno przekonany.
T
ymczasem jednak szef stacjonującej w Welpenhof baterii przeciwlotniczej, czyli porucznik Heinz-Horst Warnhagen, postanowił udać się na stanowisko ogniowe do swych żołnierzy, by ich podtrzymać na duchu. Był w dobrym humorze, po wielce obiecującym porannym spotkaniu z małą Elfie.
Idąc przez ogród, natknął się niespodziewanie na podoficera Tummlera. Ten wydawał się mieć jakieś zmartwienie, gdyż gdy tylko spostrzegł swego szefa, od razu zagrodził mu drogę.
- Tylko nie mów, że masz jakieś kłopoty! - zawołał do
niego już z daleka Warnhagen. - Wyglądasz, jakby nie wiem
129
jakie nieszczęście cię spotkało. Tymczasem wszystko układa się przecież pomyślnie, zgodnie z planem. Czyżby było inaczej?
A czy nie może być inaczej? - niemal jako echo zagrzmiał ponurym głosem Tummler. - Czy nie słyszałeś, że w nocy ktoś tu w okolicy strzelał? Wyraźnie było słychać kilka serii z karabinu maszynowego; to trwało nawet dłużej niż minutę. Bezpośrednio potem ktoś jeszcze opróżnił cały magazynek z pistoletu.
No i co z tego? - stwierdził Warnhagen, widać nie przejmując się tym, co usłyszał. - Prawdopodobnie któryś ze stacjonujących w pobliżu pododdziałów chciał w ten sposób zwrócić uwagę na siebie. Albo jakiś pijany po prostu wygłupiał się; to się przecież zdarza. A ostatnio nawet dość często. Najważniejsze, że nikt z naszych nie brał w tym udziału.
Ale może też być, że w tej nocnej strzelaninie - kto to wie - chodziło o jakiegoś grubego zwierza. Może nawet o coś, co może do góry nogami przewrócić nasze plany.
No, bądźże wreszcie konkretny, człowieku!
Na co Tummler, gdy już szli obok siebie przez ogród, zaczął informować:
- Krótko przed północą zauważono z naszych stanowisk
ogniowych niewielkie ognisko. Rozpalili je jacyś ludzie.
Nawet dość niedaleko od naszych pozycji, o czym natych
miast poinformowano „małego Karlemanna". Ten wysłał
dwóch ludzi na zwiad. Ot, żeby sprawdzić, kto, co - tak na
wszelki wypadek. Tyle to on się już nauczył.
Karlemann był świeżo upieczonym podporucznikiem; zupełnie niedawno ukończył szkołę oficerską i od razu wylądował jako oficer w baterii Warnhagena, a ten przydzielił mu plutony ogniowe. Wraz z żołnierzami mieszkał pod namiotem, podczas gdy Warnhagen z Welpenhof dyrygował całością.
No i czego dowiedział się Karlemann?
Nic, po prostu nic. To jeszcze żółtodziób!
130
Za to ty z pewnością wiesz albo przynajmniej przypuszczasz, co tam się wydarzyło czy też mogło się wydarzyć, co?
Prawdopodobnie zlikwidowano kilku ludzi - na krótko przed północą. I to w naszym sąsiedztwie. Czy z tego nie wyniknie jakieś gówno, które będzie śmierdziało pod naszym nosem?
Tylko powoli, powoli, przyjacielu Tummler! My nic oficjalnie o tym nie wiemy, nic takiego nikt nam nie meldował. Nic takiego - przy czym porucznik miał na myśli ewentualne trupy - nie mogło się na naszym terenie zdarzyć. Jasne?! - niemal rozkazującym tonem stwierdził twardo porucznik. - Z kłopotem musimy się jednak liczyć. Takie czy inne kłopoty zawsze będą istniały. Ale nie należy nigdy niczego wyolbrzymiać ani też nie wpadać od razu w panikę czy zbytnio przejmować się każdą duperelą. Jeśli pod tym względem, mój przyjacielu, będziemy zgodni - to z pewnością zrealizujemy nasze plany.
T
ym, który teraz wkroczył do akcji w Schoenau, był uważający się za superważnego kapitan Abendrot -oddany bez reszty partii i działający w Schoenau w jej imieniu. Udał się do kierownictwa partyjnego rejonu, z którym utrzymywanie łączności, bez względu na to gdzie się znajdował, uważał za swój święty obowiązek.
Doskonale wiedział, iż nie zastanie tam szefa - chciał jednak z nim rozmawiać. Spotkany w sekretariacie urzędnik partyjny, zapytany o szefa, rozłożył przed nim w znaczącym geście obydwie ręce i pokręcił przecząco głową.
To prawie niemożliwe, żeby go w takich chwilach nie było! - sapał z pogardą Maximilian Abendrot.
W każdym środowisku znajdzie się zawsze taki nieodpowiedzialny osobnik, a więc zdarza się, że i w naszym -odpowiedział urzędnik.
Takich sukinsynów powinno się po prostu likwidować;
131
w każdym razie nie przechodzić nad tym do porządku dziennego - grzmiał oburzony Abendrot.
A kto go zastępuje?
Tutaj ja, panie kapitanie. Ale oficjalnym swoim zastępcą mój szef mianował przed wyjazdem pana burmistrza Breisgauera. Pełni teraz dwie funkcje partyjne - zastępcy szefa rejonu oraz sekretarza partii miasta, gdyż tamten został ostatnio powołany do wojska.
Jak to - udawał zdziwienie Abendrot - miasto, leżące teraz niemal na linii frontu, zostaje bez prawdziwego kierownictwa partyjnego? To może przecież doprowadzić do absolutnego bałaganu, który trudno będzie potem posprzątać, o ile to w ogóle jeszcze da się zrobić - jednoznacznie sugerował Abendrot. - I zdaje się, na to wygląda.
Po tych słowach kapitan Abendrot bezzwłocznie odszukał burmistrza. Nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do jego gabinetu, rzucając mu na biurko swoje dokumenty.
- Niech pan na to popatrzy! Tylko dokładnie, radzę
panu!
Burmistrz wziął je do ręki i po zapoznaniu się z nimi stwierdził, że oto stał przed nim jeden z tych dotąd „wielkich" Niemców. Na to jednoznacznie wskazywały jego dokumenty. Tym bardziej więc postanowił je teraz - w obawie przed utratą stanowiska - respektować. Zapytał zatem z niezwykłą uprzejmością:
A zatem co mogę dla pana zrobić?
Dla mnie nic. Dla naszej sprawy natomiast - wiele! W każdym razie o wiele więcej niż dotąd, jak mogłem to do tej pory zaobserwować.
Breisgauer poczuł się osaczony, jak ciężko ranne zwierzę, które wpadło w sidła i czuje, że koniec jest bliski.
Chętnie zrobię wszystko dla naszej sprawy, co będzie możliwe.
A ja chętnie będę panu w tym pomagał, jak kolega partyjny koledze partyjnemu. - Abendrot kontynuował zapalczywie dalej: - Sądzę, że bez większych kłopotów dałoby
132
się uzyskać specjalne upoważnienie dla mnie w kierownictwie okręgu w Monachium - żebym ja objął tutaj czasowo komisarycznie kierownictwo partyjne rejonu.
Tak, chyba tak. Ja w każdym razie powitałbym taką decyzję z uznaniem. Tylko czego, panie kapitanie, kolego partyjny Abendrot, należałoby się wtedy tutaj spodziewać?
Przede wszystkim postawimy wszystko na jedną kartę i skupimy się na obronie okolicy! Zbudowalibyśmy zapory i barykady, a także wyeliminowali wszystkie, że tak powiem, wrogie elementy. Zmobilizowalibyśmy również ludność cywilną do obrony miasta. Jednocześnie nawiązalibyśmy ścisłą współpracę ze wszystkimi jednostkami i oddziałami wojskowymi znajdującymi się na tym terenie. Zażądalibyśmy również od nich bezwzględnego kontaktowania się z nami. To małe, zagubione i śpiące miasteczko uczynilibyśmy twierdzą dla ostatecznego zwycięstwa naszego Fiihrera. Jasne?
Tak jest - potwierdził Breisgauer z największym trudem.
Dobrze, wobec tego jesteśmy zgodni. Niech pan zatem zarządzi teraz, i to pilnie, aby mi przede wszystkim przydzielono odpowiednią kwaterę i do tego kierowcę z samochodem oraz dwóch pomocników. Sądzę, że najodpowiedniejszym lokalem byłoby mieszkanie dotychczasowego rejonowego szefa partii. Jeśli się nie mylę, to jest to dość reprezentacyjny i wygodny dom, będący chyba własnością miasta, co?
To dałoby się załatwić.
Jeżeli to jest załatwione, to moglibyśmy teraz zjeść obiad - tylko we dwóch. Przy czym pozwalam panu zaprosić mnie na ten obiad - dla lepszego poznania się. Zaraz potem odbędziemy pierwszą naradę roboczą z udziałem wszystkich będących jeszcze do dyspozycji sił z miasta i okolicznych wsi i oczywiście także policji. Jasne?
Burmistrz skinął głową. Poczuł w tym momencie nawet taką ulgę, że aż z zadowoleniem potajemnie zacierał ręce. W ten sposób bowiem pozbył się kłopotliwego urzędu ofi-
133
cjalnego zastępcy szefa rejonowego komitetu partyjnego. A przy okazji także nadzoru nad Strassnerem. A może nie? Tymczasem Abendrot kontynuował niewzruszenie swoją wizję zatrzymania wroga i ostatecznego zwycięstwa.
Dwa cele będą teraz nas jednoczyły: myślenie o naszej niemieckiej przyszłości i czystka, bezwzględne pozbycie się wszystkich możliwych wrogich elementów! A z Schoenau zrobimy twierdzę! Wolną od wszelkiej maści wrogów.
Wrogów? Wolną od wrogich elementów? - pozwolił sobie Breisgauer prawie bezwiednie zapytać.
Tak! Musimy się pozbyć wszystkich podejrzanych. -Wszystkich niepewnych, zaliczymy do nich także tchórzy partyjnych, notorycznych dekowników też. Do tego oczywiście również tych niby-intelektualistów, na których nigdy nie można było liczyć, a teraz chyba tym bardziej - a więc lekarzy, nauczycieli, duchownych. Kto się za nami jednoznacznie nie opowie albo będzie nam przeszkadzał, tego nauczymy rozumu; mówiąc krócej - załatwimy. Sądzę, że kilka przykładów na początek przywróci innym rozum.
Breisgauer miał już w tym momencie fatalne przeczucie. Czyżby Abendrot miał na myśli tego na przykład Ericha Wienanda? W końcu nie byłoby to aż takie znowu przesadzone. Ale jak powinien na o zareagować? Jak zareaguje Strassner?
Życiorys Ericha Wienanda Część piąta
Przez następne lata - mniej więcej do 1902 roku, gdy ukończył szesnaście lat - niewiele wydarzyło się godnego uwagi w życiu Ericha Wienanda. Dowodem tego mogą być przede wszystkim rozmowy, jakie Konstanza Reibert przeprowadziła na jego temat z najmłodszymi dziećmi Goldachów, a zwłaszcza z Ireną, tą wielostronnie uzdolnioną sprzedawczynią. Wyszła ona potem za mąż za oficera z pierwszej wojny światowej, który po wojnie wstąpił do SA i został w tej organizacji gruppenführerem.
Irena - z domu Goldach, po mężu Ouandt-Burgenlander -jej mąż zmarł w ostatnim roku wojny po „ciężkiej chorobie". Przy czym szeptano tu i ówdzie, że po prostu zapił się na śmierć. Ale niektórzy mówili, iż ten tajemniczy zgon nastąpił w wyniku jakiegoś oszczerstwa. Natomiast w oficjalnym powiadomieniu o śmierci znalazły się sformułowania: „Oddał życie... za naród i ojczyznę... Filhrera i Rzeszę... ".
No dobrze, tyle o jej mężu. Nie mniej interesujące są jej wyznania na temat Ericha.
- Mały, lecz bardzo miły i niezwykle skromny, dobrze ułożony chłopiec. Zwykle przesiadywał gdzieś w kącie. Widywałam go niemal zawsze z jakąś książką w ręku, wziętą z biblioteki ojca. Miał specjalne pozwolenie ojca na korzystanie ze wszystkich znajd-ijących się tam książek, podczas gdy my pozostali -jeśli chcieliśmy stamtąd coś wziąć - musieliśmy mieć za każdym
135
razem osobne zezwolenie ojca. To samo dotyczyło mieszkających u nas studentów.
Wkrótce okazało się, że ten mały, ale bystry chłopak nie tylko uważnie przysłuchiwał się wszystkim rozmowom w kuchni, ale jeszcze zabierał w nich głos. Nic zdawało się nie uchodzić jego uwagi. Nawet nasze spory prywatne, jak też naszych przyjaciół, które jako dzieci i dorastająca potem młodzież, nieraz mieliśmy. Nasza mama Emma pozwalała nam, a nawet zachęcała nas, aby przyprowadzać do domu każdego, kto w danej chwili bywał dla nas w jakiś sposób bliski - a więc koleżanki i kolegów, przyjaciół i narzeczonych.
Przy czym Erich - szczególnie w moim wypadku — zaczął się mieszać w moje prywatne sprawy. No tak, byłam w końcu tylko o parę lat starsza od niego i - tak mi się wydawało - podobałam mu się. W każdym razie zalecał się do mnie — traktował mnie jak kobietę — nie wiem, czy to jest dostatecznie jasne, co przez to pragnę powiedzieć. Ten chłopiec w każdym razie, w jakimś sensie, zdaje się, przedwcześnie dojrzał.
W dodatku Erich zaczął zazdrośnie traktować przyprowadzanych przeze mnie kolegów. I nawet z czasem ich oceniać. Wydawać na ich temat opinie, czasami nawet dość uszczypliwe - mimo iż działo się to zawsze w zaufaniu, że tak się wyrażę - w cztery oczy.
Na przykład przypominam sobie — i to dość dokładnie — że jednego z moich przyjaciół, pewnego nauczyciela pracującego w szkole podstawowej, nazwał typem - „dyrygenta, który chce wszystkimi dyrygować". Przezwał go nawet złośliwie „chórmi-strzem". A innego mojego znajomego, pewnego urzędnika bankowego, który zabiegał o moje względy, scharakteryzował mniej więcej w ten sposób: „Co prawda nosi ciągle białe koszule, nawet czarne muszki i usztywnione kołnierzyki - ale mimo to czuć od niego. Czy wąchałaś już kiedyś, Ireno - zapytał mnie wówczas bezczelnie - jego kalesony? Zrób to jak najprędzej".
Przy tym wszystkim - zdaje się - chodziło mu jedynie
136
o mnie. Być może wiele sobie obiecywał. Czasami nawet mi to pochlebiało, ale bywało, i to nierzadko, że przeszkadzało. Lecz potem, gdy wprowadziłam do rodziny mojego męża - wówczas jeszcze zwykłego żołnierza, jednak wyglądającego już wtedy na człowieka o wyższych aspiracjach, zapytałam Ericha, jak ocenia Konstantina Quandta-Burgenldndera. Odpowiedział mi wtedy: „Na jego temat nie znajdują właściwych słów".
Obojętne, co sobie myślała Konstanza Reibert podczas tych rozmów, jednego, niewątpliwie ważnego wydarzenia w życiu Ericha Wienanda nie dostrzegła — jego pierwszej wielkiej miłości i pożądania, najprawdopodobniej nie spełnionego, ale jednak przeżytego.
To, co natomiast pracowita biografka doskonale wychwyciła, to jego stosunek - niemal uwielbienie - do dziadka. Był on niewątpliwie dużym dziwakiem — co naprawdę myślał, nikt chyba nie wiedział poza babcią Emmą. Ale ten chłopiec Erich, zdaje się, doskonale go rozumiał. Obaj potrafili znaleźć wspólny język.
Wskazują na to co najmniej trzy pozostałe jeszcze fotografie. Na jednej z nich Erich stoi obok swego dziadka na rynku -w czasie pewnej niedzielnej wycieczki do Brandenburga. Obaj wybrali się do muzeum Theodora Fontanego, które tam się znajduje. Na drugim - obaj, lekko oparci o siebie, siedzą na łódce podczas wycieczki po Szprewie. Jeszcze teraz połyskuje na zdjęciu przezroczysta woda, oświetlona przez igrające z nią słońce. Na trzecim z kolei - dziadek opiera się dłonią o ramię swego wnuka, który tuli się do niego, obaj stoją w obłokach mgły, w połyskującej wokół wilgoci, pod jakimś drogowskazem w górach Harzu, na którym daje się odczytać napis: Szlak Goethego.
W nocy z 1 na 2 maja 1902 roku zmarł nagle - ten niewąt
pliwie umiłowany przez Ericha, a skądinąd bardzo szanowany
również przez innych — dziadek. Cicho i skromnie, tak jak
skromnie i cicho żył. Wieczorem około dziesiątej położył się do łóżka - z butelką czerwonego wina i książką. I więcej już się nie obudził.
137
ego przedpołudnia w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku Erich Wienand stosunkowo późno wyszedł ze swej piwnicy. Wyglądał na wyspanego - jak po grzecznie spędzonej nocy. Był też starannie ogolony; jego łagodne, mądre oczy spoglądały na świat czystym, jasnym wzrokiem. Udał się jak zwykle najpierw do kuchni, gdzie oczekiwała go już jego córka Elfie. Skinął do niej zachęcająco po ojcowsku głową i usiadł do przygotowanego dla niego śniadania. Zaczął je nawet jeść z wyraźnym smakiem i zadowoleniem. Po chwili, jakby sobie coś przypominając, zapytał:
A jak się czuje twoja kochana matka? Co porabia teraz?
Na pewno jest czymś pilnym zajęta - zapewniła go Elfie. - Ma przecież tak wiele na głowie: dom, inwentarz, ogród. Musi nakarmić wszystkie zwierzęta. Staramy się, jak możemy, pomagać jej przy tym - nawet nasz pan Warnha-gen nie stroni od tego.
To dobrze o nim świadczy - stwierdził Erich Wienand. Sięgnął po kromkę żytniego chleba, którą posmarował dość grubo masłem, nakładając jeszcze na to łyżeczką trochę miodu. - Ten porucznik musi być porządnym człowiekiem, prawda, Elfie?
Tak, kochany tatusiu, nawet bardzo porządnym! -potwierdziła niezwłocznie. - Bardzo, jest zawsze uprzejmy i uczynny - rycerski przy tym, ma się rozumieć.
Sądzisz zatem, że panu Warnhagenowi powinienem okazać jakąś wdzięczność za to?
Tak, tato, to wcale nie byłoby takie złe, gdybyś to zrobił. Czy masz może coś przeciwko temu?
Ten świat - powiedział po małym zastanowieniu się Erich Wienand - jest jednym wielkim lustrem. Ale nie wszyscy lubią do niego zaglądać, bo czasami mogliby zobaczyć to, czego nie chcą - rzeczywistość inną od tej, o której marzą. Czy ty, kochana Elfie, przeglądasz się czasami w takim lustrze? I widzisz tam koło siebie jeszcze i Warnhagena? Bardzo blisko siebie?
Próbuję, próbuję w to uwierzyć, kochany tato. Choć
138
czasami mam wątpliwości, ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko było prawdą.
No, dobrze już, kochana córeczko, zostawmy to -powiedział, widać było, że z ciężkim sercem. - Na miłość nie ma lekarstwa. Człowiek staje się bezradny wobec jej potęgi. A ja nigdy nie czułem się potężny. Musimy zatem przyjąć fakty takimi, jakimi są.
Dziękuję ci, mój kochany tatusiu. Byłam pewna, że tak, tylko tak to przyjmiesz. Twoja dobroć każe ci tak postępować.
Z
araz potem, a więc niemal już w południe, Erich Wie-nand udał się na spacer, najpierw do ogrodu. Tam spostrzegł pasącą się swoją ulubioną krowę Eddę. Zwierzę, gdy tylko go zobaczyło, zbliżyło się do niego, zatrzymało przed nim, wypuszczając powietrze prosto w jego twarz.
- Moja kochana krowo - powiedział do swojej Eddy. -
W zasadzie jesteś jeszcze bardziej zależna od ludzi niż ja.
I niczego nie da się zmienić. Nie mam innego wyboru, jak
tylko im zaufać. Mogę cię głaskać, co uwielbiam - wiesz
o tym. Inni tylko czekają na twoje mleko. Są i tacy, kochana
Eddo, którzy chętnie by cię sprzedali albo ubili na mięso.
Ty tymczasem jesteś moim ulubionym stworzeniem, więc
na razie nie mogą tego zrobić. Ale, widzisz, czasy są takie,
że to samo, co z wami, dzieje się i z ludźmi, więc wszystko
może się jeszcze zdarzyć.
Poklepawszy ją, Erich Wienand udał się dalej na spacer. Powoli zbliżył się do płotu, za którym rozciągała się łagodna pagórkowata dal, gdzie nie było ludzi. Krowa Edda podążyła za nim i jak olbrzymi pies, łasząc się, zatrzymała obok niego. Poczuł jej ciepło, które zaczęło go rozgrzewać, zrobiło mu się jakoś tak przytulnie, że zapomniał na moment o dręczącym go niepokoju, ściskającym gdzieś w głębi serca.
Gdy znowu spojrzał na pola, zobaczył w pewnej odległo-
139
ści - mogło być to ze dwieście metrów - jakąś postać kobiecą. Z daleka wyglądała na bardzo młodą jeszcze i zgrabną. Żwawym krokiem podążała w jego kierunku. W każdym razie nie widział jej nigdy przedtem.
I teraz ta oto dziewczęco-kobieca postać stanęła przed nim i przypatrywała mu się. Bez słowa i bez ruchu. Niemal wyzywająco.
Ericha Wienanda znów ogarnęło dławiące uczucie niepokoju, coś ściskało w środku jego serce, poczuł się zagrożony - choć nie wiedział dlaczego.
N
iemal o tej samej godzinie komendant szkoły artylerii koło Schoenau pułkownik Wonnegut próbował odwieść swojego nowego oficera politycznego, podporucznika Kerste-na, od jego pomysłów kulturalnych. Ten bowiem zamierzał zaserwować przebywającym na terenie szkoły żołnierzom koncerty muzyki klasycznej, w wykonaniu małych orkiestr kameralnych, kwartetów - także muzyki fortepianowej ze skrzypcami w połączeniu z recytacjami utworów wielkich niemieckich poetów - Weinbergera, Bindinga i Hólderlina.
Niech pan zostawi na razie tych geniuszy w spokoju -radził mu pułkownik. - Jeżeli już koniecznie pragnie pan coś zrobić dla zgromadzonych u nas żołnierzy, drogi Kersten, to niech pan przede wszystkim zadba o zaopatrzenie i dodatkowe kwatery dla nich. Żarcie i spanie jest w wojsku najważniejsze.
Za kilka dni, panie pułkowniku - upierał się przy swoim - przypada dwudziesty kwietnia, a więc urodziny naszego Führera. Trzeba będzie niewątpliwie przygotować jakąś stosowną uroczystość z tej okazji.
Ależ mój drogi, dobry człowieku - odpowiedział mu pułkownik, rozkładając ręce. - Pan myśli już, co będzie za dwa albo trzy dni. A ja boję się myśleć, co będzie się tutaj działo za kilka godzin. Ale jeśli o mnie chodzi, niech pan w tej sprawie robi, co pan uważa za konieczne.
140
ednocześnie w bagnisku koło lasku brzozowego, pomiędzy posiadłościami Wienanda i Leitmanna, zaczęło gnić dwanaście trupów; wkrótce ciała ich stały się nie do rozpoznania. Poranna rosa starannie usuwała resztki śladów krwi, wypłukując ją w ziemię. Ptaki, jak zawsze wiosną, radośnie ćwierkały. Młoda zieleń wypuszczających liście brzózek tworzyła idylliczny nastrój. Słońce przygrzewało coraz mocniej,
P
orucznikowi Warnhagenowi ponownie udało się zadowolić panią Elwirę. Dodatkowo mógł pochwalić się wiadomością, iż mała, kochana Elfie przystała jednoznacznie na jego propozycję. Ale uszczęśliwić jej jeszcze nie zdążył - miał zamiar uczynić to nieco później-
- Jesteś wprost niezwykły! - zapewniła go Elwira. - Ra
zem na pewno nam się to uda.
O czym i on był przekonany.
W
tym samym czasie podoficerowi Tiimmlerowi udało się za pomocą przekonywającego argurfientu przeprowadzić kolejną rozmową z tak zwanym dobrym sąsiadem Ericha Wienanda. Jako argumentu użył tyrń razem dwudziestu pięciu kilogramów tłustego sera żółtego - najlepszego gatunku z Allgau i dodatkowo łóżka na sprężynach z dwoma kołdrami. Do tego gwarantował dostarczenie każdego ranka co najmniej jednego litra świeżego mleka, jak też jednego chleba, kostki masła i trzech jajek.
- Czuję, że się dogadamy - zapewnił go Leitmann - jeśli
oczywiście nie będziesz sknerą.
W
tym czasie doktor Gernot Grosser, szef wydziału kultury okręgowego kierownictwa partii w Monachium, postanowił osobiście porozmawiać z księdzem Geisbergerem, przy udziale gestapowców. Działo się to
141
w pewnej piwnicy więziennej w budynku gestapo w Monachium.
- No, czuję, że wreszcie zmądrzejesz i coś nam powiesz,
ty przeklęty klecho! Przyznaj się, co zrobiłeś, kto ci w tym
pomógł, ich nazwiska - jeśli w ogóle chcesz stąd jeszcze
kiedykolwiek wyjść.
Duchowny ocierał twarz z krwi i próbował wypluć krew ze spuchniętych ust. Mówił przy tym:
Nie wiem, panowie, o co wam chodzi! Czy o tego Chrystusa, który gdzieś zniknął? Czy o moją działalność kościelną? Czy o kogoś innego jeszcze? Naprawdę nie wiem!
Ja tu jestem tym, który stawia pytania, wielebny księże - odpowiedział mu doktor Grosser z wyraźnym zniecierpliwieniem i złością. - Twoim zadaniem jest odpowiadać, i to na wszystko, co chcę od ciebie usłyszeć. Muszę! Nie próbuj tylko nas zwodzić albo kłamać, bo ciężko tego pożałujesz; potem może już być za późno.
Milczący i zmaltretowany ksiądz pozwolił im na nową akcję, którą można by porównać jedynie do cierpień Chrystusa w jego drodze krzyżowej. Nie zachował się jednak jak Chrystus, bo gdy skończyli, plunął krwią pomieszaną ze śliną na znawcę sztuki. Prosto w twarz, nawet gdyby to miało oznaczać jego koniec. Plunął!
W
tym czasie różne pojedyncze grupy żołnierzy włóczyły się i wegetowały po ulicach tego niewątpliwie uroczego skądinąd Schoenau. Całe miasteczko było zapchane tego rodzaju resztkami do niedawna imponującego wszystkim wielkiego Wehrmachtu. Stacjonowali po szopach, piwnicach, stodołach, a nawet chlewach. Tylko nielicznym udało się znaleźć kwatery w domach. Czuli się spisani na straty, rozrzuceni jak piasek na silnym wietrze, zdani na łaskę losu. Nie tak wyobrażali sobie ten koniec. A że może się jeszcze cokolwiek zmienić - nie, o tym nie śmieli już nawet myśleć.
Dla nich najważniejsze było w tym momencie zarejestro-
142
wać się gdziekolwiek, by otrzymać choćby najskromniejsze żarcie i jeśli się uda, to także kilka nowych śmierdzących wojskiem ciuchów. Wzajemne stosunki pomiędzy nimi z dnia na dzień stawały się coraz bardziej pogardliwe i żałosne. To, za czym się teraz najbardziej rozglądali, to znalezienie przystanku do tak zwanej ostatniej odskoczni - mogła być to jakakolwiek nora; nawet ziemianka w środku lasu -byleby daleko od głównej szosy. Gdzieś, gdzie mogliby -jeżeli to w ogóle będzie możliwe - bezpiecznie zniknąć, rozpłynąć się, zaczął żyć od nowa.
Front zbliżał się z każdym dniem coraz bardziej do nich, był już bardzo blisko. Tymczasem przez tych wyniosłych Amerykanów została zajęta Norymberga. Również los Monachium wydawał się już przesądzony. W każdym razie podążyły już w jego kierunku niezliczone ilości czołgów i wozów opancerzonych ze znakiem US-Army. Szli - jak się chwalili - na tak zwaną twierdzę Fiihrera, znajdującą się u bram Alp. O jej uzbrojeniu opowiadano legendy. Lecz nie dało się specjalnie odczuć, żeby to coś zmieniało.
Tak więc zagrożenie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej wyczuwalne. Wielu zaczęło gorączkowo szukać sobie gdzieś miejsca do przeżycia, próbować się jakoś zabezpieczyć. Prowadziło to oczywiście niejednokrotnie do małych wojen tych opuszczonych i rozproszonych - jeden przeciwko drugiemu; każdy z każdym! Prowadzonych dla zdobycia kwatery, niezbędnych dokumentów czy nawet najskromniejszych racji żywnościowych.
Dochodziło przy tym bardzo często do strzelaniny - jak
ostatnio w pewnym domu na skraju miasta, gdzie zabito aż
dwoje ludzi. W pobliżu Martinshausen napadnięto na
transport chleba, masła i mięsa, zabijając konwojentów,
rabując zawartość i podpalając samochód. Stwierdzono tak
że gwałt połączony z zabójstwem, na szczęście tylko na
jakiejś Polce przebywającej tu na przymusowych robotach.
Ale to wszystko powodowało niemałe zamieszanie i strach
przed tym, co może jeszcze nastąpić.
143
ymczasem kapitan Abendrot objął w posiadanie przydzielony mu do urzędowania dom byłego szefa rejonowego komitetu partii. Nieprzypadkowo nazwany willą. Ten okazały budynek znajdował się w pobliżu rynku w Schoe-nau. Przy pewnej małej uliczce, obok pozostałości byłego średniowiecznego muru obronnego, nadal jednak dekoracyjnie się prezentującego. Stamtąd rozciągał się przepiękny widok na naturalnie wyglądające sztuczne jezioro.
Na kilka rzeczy trzeba przy tym jeszcze wskazać. Mianowicie żona tchórzliwego szefa komitetu rejonowego partii bezwzględnie musiała opuścić swój dom po ucieczce męża. A wraz z nią trójka ich dzieci: dwie dziewczynki i chłopczyk, liczące od sześciu do trzynastu lat. I one również zostały potraktowane jako osoby niepożądane i musiały, jak przegonione kury, wynieść się do pomieszczeń na poddaszu.
- Nie mogło być inaczej! - skomentował to krótko oficer
polityczny, nowy komisaryczny rejonowy szef partii, kapitan
Abendrot. - Nareszcie znów zostanie tu zaprowadzony po
rządek, przez co z pewnością rozumiał, że wreszcie mu się
udało - to nic, że niemal na koniec - zrealizować swoje
wielkoniemieckie cele życiowe: Teraz on był tu szefem!
Uczucie zadowolenia, jakie go wypełniało, zostało wkrótce jeszcze spotęgowane, gdy zobaczył tak zwaną sekretarkę byłego szefa komitetu rejonowego, obecnie swoją sekretarkę. Nazywała się Waltraut Degenhard. Lat około dwudziestu paru; dobrze prezentująca się, o typowo bawarskim wyglądzie. W dodatku chętna do wszystkiego.
Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie kapitanie! - zapewniła go z wielce obiecującym uśmiechem.
Bardzo mnie to cieszy, panno Degenhard.
Może pan do mnie mówić po prostu Waltraut - zachęcała go.
Wszystko w swoim czasie, moja droga - odpowiedział jej, puszczając oko. - Ale przede wszystkim jestem tu po to, aby czegoś nowego dokonać. Musimy pozbyć się wrogów,
144
których nigdy nie brakowało, a teraz tym bardziej trzeba będzie ich jak najszybciej wyeliminować. To zaś jako doświadczony strateg partyjny będę chciał przeprowadzić szybko, to znaczy zademonstrować jakąś odstraszającą akcję. Uważam, że każde przekonywające załatwienie rozpoznanego wroga będzie wzmacniało naszą pozycję. Przynajmniej zabezpieczy nam tyły. - Przy tym zupełnie nieświadomie mógł mieć na myśli Wienanda - choć go jeszcze nawet nie znał ani też chyba nie słyszał o nim.
B
urmistrz Breisgauer postanowił całą rzecz skonsultować najpierw z komendantem miejscowej policji. Odszukawszy go, postanowił zaznajomić go z wszystkimi nowymi okolicznościami, które zaistniały. A więc przede wszystkim ze sprawą tego kapitana Abendrota, który, zdaje się, może tutaj, jeśli się go nie powstrzyma, nawarzyć piwa.
Strassner wysłuchał wszystkiego ze stoickim spokojem, nie wydając się tym specjalnie przejęty.
Nic jak tylko kupa gówna. Z czymś takim zawsze trzeba się liczyć.
Naprawdę nie wiesz, co ten narwany partyjniak może nam tu jeszcze wywinąć. Zdaje się, że posiada nieograniczone pełnomocnictwa albo się o nie wystara. Po nim można się wszystkiego spodziewać, nawet tego, że któregoś dnia i nas postawi pod ścianą. Jak sądzisz, może powinniśmy mu wyjść naprzeciw i rzucić coś na pożarcie? I to kogoś, kim się może udławić. W każdym razie miałby przez jakiś czas zajęcie i dał nam spokój.
Chyba nie masz na myśli tego Ericha Wienanda?
Oczywiście, że o nim pomyślałem, drogi przyjacielu Strassner. Przecież sam bym na to nie wpadł, gdybyś mi nie zwrócił uwagi na jego przypadek! Ale skoro mi już zwróciłeś na niego uwagę - to może nie byłby to wcale taki głupi pomysł - podsunąć mu go!
Tę myśl, drogi przyjacielu Breisgauer radził teraz
145
energicznym tonem komendant posterunku miejscowej policji - powinieneś jak najszybciej od siebie odsunąć. To zupełnie poroniony pomysł, funta kłaków niewart, wręcz przeciwnie - jeśli tak zrobimy, to i nas szlag trafi. Czy nie kapujesz, że ten Wienand jest dla nas jedyną gwarancją przeżycia! Czy jest coś ważniejszego?
Już mi nieraz o tym wspominałeś, drogi przyjacielu Strassner, i wierzę ci. Ale z tym facetem, który się tu pojawił, no z tym, jak mu tam - kapitanem Abendrotem, też się musimy liczyć.
Ale liczyć - o czym Strassner był absolutnie przekonany - musi on się również z nami! Bo co on tu zrobi bez nas? I dokładnie w tym upatruję naszych szans. Być może jest to jedna z ostatnich już naszych szans.
Jeżeli więc cię dobrze zrozumiałem, to pod żadnym pozorem nie chcesz, abyśmy tego Ericha Wienanda poświęcili?
Jedynie w ostateczności!
6
P
o krótkiej, poobiedniej, lecz potrzebnej jednak drzemce w swojej piwnicznej norze Erich Wienand poczuł się znów wzmocniony. Zaplanował sobie poświęcić popołudnie na dalsze spotkania i rozmowy z ludźmi zamieszkującymi jego dom. Tylnym wyjściem udał się do ogrodu, by tam od razu natknąć się na swoją ulubioną krowę - Eddę. Ona także sprawiała wrażenie, jakby się ucieszyła na jego widok.
Oparł się o nią i zaczął głaskać jej gładką, czystą, lśniącą sierść. Edda była, jak to się mówi, zdrowa i dobrze wypasiona. Ukląkł i sprawdził jej wymię. Było napięte, nabrzmiałe mlekiem, jeszcze nie zwiotczałe.
O Eddę zatem dbano - stwierdził z zadowoleniem - regularnie dojono i to z widoczną wprawą. Z pewnością ma to do zawdzięczenia swej żonie Elwirze, z pewnością nie tylko to. Odczuwał też - na swój sposób - pewną dla niej za to wdzięczność.
Był to raczej dziwny widok - człowiek i zwierzę oparci o siebie, jakby ze sobą zespoleni. Ta idylla nie trwała jednak długo - szybko została przerwana. Tym razem przez panią Busch, gosposię księdza proboszcza, która nagle się zjawiła.
Ach, kochana pani Busch - zwrócił się do niej pierwszy. - Zwierzęta tak jak i my łakną słońca na wiosnę, świeżej trawy, kontaktu z naturą. Powinniśmy im na to pozwalać.
Ale nie teraz! Czy nie zauważył pan, że im bardziej dorodne, tym szybciej stają się okazją do dużego żarcia dla
147
wielu ludzi? Czy nigdy pan nie zaglądał w oczy takim ludziom, którzy tylko czyhają na to, aby coś zarżnąć?
Nie chciałbym nawet. Ale to nie takie ważne w tym momencie. Co innego interesuje mnie w tej chwili najbardziej. A mianowicie, czy ma pani jakieś wiadomości o naszym czcigodnym panu Geisbergerze?
Niestety nie, panie Wienand. - Usiadła obok niego na ławce. - Naturalnie poinformowałam natychmiast biskupa o jego zabraniu, ale ten jak zwykle, zresztą od dwunastu już lat, odpowiedział mi to samo: Wszystko w rękach naszego miłosiernego Boga. Możemy się tylko modlić za zacnego Geisbergera. - Nie wiem, czy to źle - a może dobrze? Jak pan sądzi, panie Wienand?
Niech pani nie oczekuje ode mnie odpowiedzi na to pytanie. Nie znam jej.
Bo nie chce pan znać, panie Wienand. Musi pan jednak przyjąć do wiadomości, że bądź co bądź ja, jak chyba nikt inny, wiem o swoim duchownym to i owo. A więc także o panu. I to przynajmniej o jednej bardzo konkretnej sprawie, o którą zresztą zdaje się chodzi.
O czym jednak, szanowna pani Busch, powinna pani jak najszybciej zapomnieć. Bardzo panią o to proszę. Bardzo.
O czym jednak nie mogę zapomnieć, panie Wienand. Ja bowiem wiem, i to zupełnie przypadkowo zresztą, coście obaj wspólnie pewnej nocy w ubiegłym roku zrobili. Niestety muszę teraz o tym powiedzieć.
Nie wiem, o czym pani mówi, droga pani Busch -rzekł Wienand niemal błagalnie.
Ja mówię o tym, co widziałam, panie Wienand, a mianowicie o tym zniknięciu Chrystusa. Bo mój ksiądz i pan wspólnie żeście tego Chrystusa spod naszego kościoła gdzieś wywieźli. Nocą, na ręcznym wózku. Ale dokąd?
Akurat tym, szanowna pani Busch, nie powinna pani sobie zaprzątać głowy - prosił ją Wienand, wciąż tym samym błagalnym tonem. - O tym nic pani nie wie. Proszę!
148
Ale co się stanie, jeśli mój biedny, schorowany, dręczony, a może i torturowany duchowny powie, gdzieście zawieźli tego Chrystusa? Co wtedy?
Wtedy - odpowiedział Wienand zrezygnowanym głosem - przyznam się do tego. Ale tylko ja sam. Pani, szanowna pani Busch, nic o tym nie wie i nie słyszała.
Ale czy my musimy oboje wtedy tylko tak na to zareagować? Czy nie moglibyśmy spróbować, my oboje, razem, wspólnie tego Chrystusa gdzieś przenieść? W jakieś bardziej bezpieczne miejsce - gdzie go nikt, żadne gestapo nie znajdzie?
Dziękuję! Dziękuję pani, moja droga, kochana, szanowna pani Busch! - zapewnił ją teraz nie bez widocznej radości. - Lecz na coś takiego nie mogę się zgodzić. Po prostu nie mogę pani teraz wplątywać w tę sprawę. Niech pani to ryzyko, proszę panią o to, zostawi wyłącznie na moich barkach, bardzo pragnę tego Chrystusa u siebie zatrzymać. Lecz pani nic nie wie, gdzie on się znajduje.
Ach, wy starzy, niepoprawni ludzie! Zachowujecie się jak małe dzieci. Wiecie, co teraz sobie o was naprawdę myślę - że jesteście obaj marzycielami! Okropnie naiwni! Ulegacie waszym świętym uczuciom jak dzieci kochające swe lalki.
Bo pragniemy przeżyć. Możliwie przyzwoicie, jeśli to tylko się uda.
A czy w ogóle jeszcze żyjecie? - zapytała Busch swoim rubasznym głosem. - Czy wam się tylko tak zdaje?
T
ego popołudnia w Schoenau została zwołana pierwsza duża narada. Przewodniczył jej, oczywiście, nowy komisaryczny rejonowy szef partii - Abendrot.
Ściągnął na nią całe kierownictwo partyjne rejonu: sekretarza organizacyjnego, słabego, podporządkowującego się wszystkim człowieka, który przybył na naradę w mundurze partyjnym, w jego towarzystwie przybyło dwóch innych
149
urzędników partyjnych, ważnych funkcjonariuszy regionalnych - jeden odpowiedzialny za sprawy rolniczo-leśne, drugi za finanse i zarządzanie; obecna była naturalnie także Waltraut, sekretarka szefa - kobieta o prawdziwie germańskich kształtach, oraz siedzący nieco z boku dowódca miejscowego SA w randze unterstrumführera.
Nowy komisaryczny rejonowy szef partii odnotował także oczywiście obecność burmistrza Breisgauera i siedzącego tuż za nim, po jego prawej stronie, urzędnika pełniącego funkcję dyrektora organizacyjnego zarządu miasta - osobnika o okrągłej, różowej twarzy, z niespokojnie rozbieganymi oczyma. Natomiast na lewo od Breisgauera siedział zachowujący się powściągliwie, blady, lecz niezwykle uważny na wszystko, aktualny szef posterunku policyjnego w Schoe-nau - Strassner. Z nim właśnie - co wyczuł niemal instynktownie Abendrot - trzeba będzie się liczyć. Wszystkich innych, jak mu się wydawało, mógł potraktować ulgowo.
Niemniej z początku starał się zachować wobec wszystkich uprzejmy dystans. Nie przegapił jednak okazji, zgodnie z wypróbowaną metodą, by po zorientowaniu się w słabych stronach swoich partnerów nie dać jednemu z nich pokazowej lekcji.
Dostrzeganie takich mankamentów u podwładnych, i to zwykle ze stuprocentową pewnością, było jego specjalnością. Tak przynajmniej sądził Strassner po tym, co zobaczył. Ten czujący się już teraz całą gębą szefem partii w rejonie zwrócił się do wyraźnie spiętego i przestraszonego sytuacją untersturmführera SA - klocowatego człowieczka o głupkowatej twarzy.
Od niego właśnie Abendrot chciał się dowiedzieć, dlaczego widząc, że chodzi tu o służbową, partyjną naradę, przychodzi sobie w zwykłym cywilnym ubraniu.
- Muszę powiedzieć szczerze, że jestem tym trochę zaskoczony. W końcu jest pan tutaj dowódcą oddziału szturmowego SA - a może nie chce pan już nim być? -zakończył.
150
Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - odpowiedział pytany potulnie, chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że należy tutaj do najbardziej posłusznych istot. - Jestem dowódcą untersturmführerem SA, ale w tej chwili bez przynależnego mi oddziału. - Moi ludzie wszyscy zostali powołani do wojska. A co się tyczy mojego munduru, to jest on chwilowo nie do użytku. Moja żona wypaliła w nim bowiem dziurę, przestraszywszy się nisko lecącego samolotu. Z przerażenia zapomniała zdjąć żelazko.
Co za świństwo, jeszcze jedno! - stwierdził rozczarowany Abendrot. - A to, czy pan jest teraz młodszym, czy starszym dowódcą oddziału, nie ma znaczenia! Inaczej mówiąc, gówno mnie to obchodzi! Pan ma dawać przykład i przewodzić innym. A jeżeli chodzi o pański mundur, to mam nadzieję, że nie jest to wykręt. Niech pan jak najszybciej sprawi sobie nowy! Najpóźniej do jutra po południu, to jest do następnej naszej narady. Zrozumiano?
Tak jest - zapewnił, zaciskając mocno zęby, zmaltretowany dowódca SA, zupełnie załamany.
Tak więc teraz dopiero Abendrot mógł rozpocząć swoją naradę.
- Wasze miasto - oświadczył - znajduje się w bezpo
średniej bliskości twierdzy naszego Führera - Berchtesga-
den, co nakłada na nas szczególne obowiązki. Nie jest
jednak, co muszę z przykrością stwierdzić, odpowiednio
przygotowane do obrony i odparcia ataku. Ani też dobrze
w tej chwili zarządzane, ponieważ wśród nas znajdują się
wewnętrzni wrogowie. Musimy ich jak najszybciej wytropić
i zlikwidować. Zrobić z tego pokazówkę, przestrzec innych!
Po to właśnie są szubienice - skutecznie odstraszające, gdy
parę osób na nich zadynda.
Abendrot poczuł się w transie. Czuł się doskonale w tej roli. Wyciągnął jakieś papiery, rozłożył je przed sobą, by po chwili oznajmić swoje pierwsze decyzje:
- Po pierwsze: Konieczna jest pilna współpraca wszyst
kich znajdujących się w naszym terenie oddziałów wojsko-
151
wych - musimy jak najszybciej zmobilizować je do skutecznej obrony i połączyć z naszymi siłami obronnymi. To zadanie, a także doprowadzenie do współpracy ze szkołą artylerii i oczywiście komendanturą Wehrmachtu, biorę osobiście na swoje barki.
Po drugie: Wszystkie możliwe punkty zdobycia żywności muszą zostać jak najszybciej zewidencjonowane i odpowiednio zabezpieczone. Od zaraz wprowadzam w Schoenau i w całym rejonie obowiązek posiadania zezwolenia na ubój i to każdego rodzaju zwierząt. Nawet kur i królików, które oczywiście muszą wcześniej zostać zgłoszone i zarejestrowane. Czynię za to odpowiedzialnym przed burmistrzem obecnego tu eksperta od gospodarki rolnej i leśnej, którego niniejszym włączam na stałe do naszej grupy kierowniczej i zobowiązuję do uczestnictwa w naszych naradach.
Po trzecie: Należy natychmiast zewidencjonować wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat; możliwe są wyjątki poniżej i powyżej tego wieku. Najważniejsze, aby rozpoznać przy tym, jakimi siłami obronnymi dysponujemy w razie potrzeby. Odpowiedzialnym za to czynię dyrektora organizacyjnego zarządu miasta. Jasne?
Po czwarte: Z tych możliwych do zmobilizowania mężczyzn należy natychmiast stworzyć jeden lub dwa oddziały szturmowe tak zwanego pospolitego ruszenia. Wyznaczonych do tych oddziałów mężczyzn należy bezzwłocznie uzbroić i przeszkolić w jak najkrótszym czasie. Odpowiedzialnym za to będzie untersturmführer SA. Przy czym do szkolenia należy wykorzystać zasłużonych byłych niemieckich żołnierzy wszystkich frontów i nimi obsadzić stanowiska dowódcze.
Po piąte: Wszystkie meldunki o postępie prac, mam nadzieję, że tylko pozytywne, należy od tego momentu kierować bezpośrednio do partyjnego kierownictwa rejonu, czyli do mnie. Będą one analizowane w najdrobniejszych szczegółach przez moich najbliższych współpracowników. Rolę koordynatora w zbieraniu tych meldunków powierzam
152
swojej sekretarce. Przez nią także będę przekazywał swoje decyzje i informacje.
Na tym, moi drodzy koledzy partyjni, kończę naszą
dzisiejszą naradę. Zdaje się, że wszystko już zostało powie
dziane. Życzę wam wobec tego tylko sukcesów w realizacji
zadań. A więc - do dzieła!
N
iespodziewane wizyty w domu Ericha Wienanda przestały być rzadkością, ponadto wzmogły zainteresowanie jego osobą. Bo oto ponownie, gdy chciał spędzić czas w swoim ogrodzie, pojawił się w nim Leitmann, czyli jego tak zwany dobry sąsiad. Spostrzegłszy go Erich Wienand, po krótkim pozdrowieniu z daleka, postanowił wycofać się pospiesznie z ogrodu.
Leitmann podążył jednak uparcie za nim - aż do piwnicy. Gdy tam wszedł, zaczął się ze zdziwieniem rozglądać. Gdyż to, co zobaczył, z pewnością go zaskoczyło. Na glinianej podłodze leżał czerwony, bogaty w ornamenty luksusowy dywan, a na małych piwnicznych oknach wisiały, sięgające aż do ziemi, falujące, kosztowne tiulowe firanki. Prymitywne łóżko polowe nakryte było pikowaną kołdrą, na której leżało jedwabne nakrycie.
Człowieku, ty masz tutaj jak w pałacu! - zauważył z uznaniem Leitmann.
Nie mam specjalnie ochoty na rozmowę, panie Leitmann. Czy przybył pan może w sprawie tej łąki południowej?
Akurat ten śmierdzący kawałek bagna chętnie zostawię na razie panu, panie sąsiedzie. - Leitmann rozsiadł się bez pytania na łóżku Wienanda. - Jak pan to z pewnością może potwierdzić, zawsze byłem panu przychylny; zawsze robiłem dla pana to, co mogłem. Pan wie - ręka rękę myje.
Leitmann zawsze zachowywał się bezceremonialnie, taki
już był, prosty i naturalny. Tym razem jednak w jego głosie
wyczuwało się jakieś zatroskanie.
153
Nadarza się okazja, panie Wienand, aby tym razem pan mógł mi wyświadczyć pewną przysługę. Sąsiedzką, powiedzmy.
Słucham, panie Leitmann, czego pan ode mnie oczekuje? Sądzę jednak, że w mojej obecnej sytuacji trafił pan raczej pod zły adres.
Niech pan tak nie mówi, panie sąsiedzie. Zdaje się, że znów są tacy, którzy usłuchają pana. Co mogę tylko przyjąć z uznaniem. Jak pan wie, jestem kompletnie apolitycznym człowiekiem, staram się być dobrym katolikiem, porządnym ojcem rodziny, dbać o gospodarstwo. To wszystko.
No to czego pan jeszcze więcej chce? O tym wie przecież tutaj każdy.
Mimo to - informował dalej - znaleziono w moim życiorysie coś, co próbuje się teraz wykorzystać.
Naprawdę? - zapytał Erich Wienand, niemal uśmiechając się.
Leitmann wściekły pokiwał głowaj chyba też zdziwiony tym, co się na tym świecie wyprawia.
Byłem rzeczywiście wtedy, w czasie tej pierwszej wojny światowej, podoficerem; później nawet sierżantem i dowódcą plutonu piechoty. Dostałem za to Żelazny Krzyż - na krótko przed tamtym końcem. A teraz coś takiego.
Może pan być wobec tego dumny jako Niemiec ze swej przeszłości. Czyż nie?
Diabli mnie biorą i chyba wezmą, jeśli nie uda mi się z tego wywinąć. Mój Boże, sąsiedzie, co znaczy być dumnym z tamtego? Nie w takiej sytuacji! Nie jestem idiotą.
To na pewno nie - stwierdził z powagą Wienand. -Niemniej nie rozumiem, co pana tak zdenerwowało?
To, że jakiś dupek z rejonu, a mianowicie ten untersturmfiihrer SA, próbuje mnie ubabrać w większym gównie. Żąda ode mnie, akurat ode mnie, żebym - jako stary doświadczony żołnierz - założył tutaj coś w rodzaju pospolitego ruszenia.
A dlaczego nie miałby pan tego zrobić?
154
Dlatego, że nie chcę, sąsiedzie Wienand! Dlatego, że jak już panu powiedziałem, nie jestem idiotą. Jeszcze zupełnie nie zwariowałem. I dlatego, że nie chcę zwariować.
I co, przypuszcza pan, że we mnie znajdzie pan obrońcę?
Oczywiście, człowieku, oczywiście, jeśli pan będzie dalej uprawiał swoją wizjonerską działalność! Czy pan nie czuje, co tu się będzie działo, jeśli będę musiał stanąć na czele takiego oddziału?
A co ja miałbym mieć z tym wspólnego?
Pan - dość dużo. Bo wtedy ja włączę pana pierwszego.
Mnie? - zapytał z niedowierzaniem Wienand. - Ależ proszę pana, już dawno zostałem uznany za niezdolnego do jakiejkolwiek służby. W pierwszej wojnie światowej również. Co ja bym miał w takim zgromadzeniu robić? Jaki byłby ze mnie pożytek?
Jaki? A mianowicie taki, że ja chciałbym się ubezpieczyć. Jasne, człowieku? Jeżeli mnie do tego zmuszą, pan będzie musiał też w tym uczestniczyć. Jako swego rodzaju gwarancja dla mnie, żeby z tego gówna możliwie bez szwanku wyjść. Czy pan jest gotów na to?
Nie bardzo - przyznał szczerze, będący pod wrażeniem tego, co usłyszał, Erich Wienand. Czas, w którym przyszło mu żyć, nie znosił wyjątków. - Co ja, pana zdaniem, mógłbym w tej sprawie zrobić? Akurat ja?
Całą masę, człowieku, przy pańskich specjalnych usto-sunkowaniach, o których się znów mówi.
O moich specjalnych ustosunkowaniach? Jakich?
No, panie sąsiedzie, niech pan nie udaje! Nasz burmistrz, słyszałem, je panu z ręki; a jego komendant policji, ten Strassner, podobno gotów jest panu nawet w tyłek wleźć. On w każdym razie głośno wszystkim oznajmił: Łapy precz od Wienanda - on należy wyłącznie do mnie! Lecz sądzę, że tego nie będzie mógł powiedzieć, jeśli mnie, że tak powiem, zmusi się do dowodzenia pospolitym ruszeniem. Pan zaś stanie się - jako tutejszy znawca regionu - członkiem mojego „wojska".
155
W normalnych warunkach - zauważył Wienand po namyśle - mógłbym to nazwać wywieraniem presji na mnie.
Słusznie, panie sąsiedzie - w normalnych warunkach! Lecz teraz zachodzi potrzeba obrony koniecznej.
Niech pan pozwoli mi teraz zastanowić się nad tym -poprosił Erich Wienand.
Niech pan nie zmarnuje jednak przy tym zbyt wiele czasu, szanowny sąsiedzie. Szczerze panu radzę.
Leitmann, ten dobry sąsiad, opuszczał piwnicę na pewno w lepszym nastroju, niźli do niej wchodził. I z pewnością w przeświadczeniu, że Wienand, ten biedny, stary Wienand, był po prostu dupą wołową, skoro nie ma nic lepszego do roboty, jak rozmyślać o kłopotach.
Lecz tym razem Erich Wienand nie mógł nawet zastanowić się nad nowo powstałą sytuacją, gdyż zaraz po wyjściu Leitmanna zeszła do niego Elfie, mocno czymś poruszona.
Horst-Heinz kocha mnie - oświadczyła. - Podczas spaceru dzisiaj po południu poprosił mnie nawet o rękę, kochany tatusiu.
Tak, zrobił to? I jak sądzisz - chce, żebyś się na to zgodziła?
Horst-Heinz - odpowiedziała spokojnie - chce się ze mną ożenić! I to możliwie szybko; jutro lub pojutrze. I powiedział mi przy tym, że chętnie dostosuje się do terminu, który tobie będzie odpowiadał.
Erichowi Wienandowi nie od razu udało się na to znaleźć właściwą odpowiedź. Zaczął głośno obliczać.
- Dzisiaj mamy - stwierdził - osiemnasty dzień kwiet
nia 1945 roku. Jutro będzie dziewiętnasty, pojutrze dwu
dziesty kwietnia. I on chce akurat dwudziestego ożenić się
z tobą. To dzień urodzin tego Fiihrera. - Myślę, córeczko,
że poinformowałaś też o tym fakcie również swoją matkę,
czy tak?
- Ona nie miała nic przeciwko temu, kochany tatusiu.
Lecz powiedziała, że ostatecznie ty powinieneś o tym zade
cydować.
156
Pozwól mi więc trochę się nad tym zastanowić - powiedział, jakby nieco sparaliżowanym głosem.
Ale nad czym trzeba się tutaj zastanawiać, kochany tatusiu?
No, chociażby nad konsekwencjami tego rodzaju decyzji obecnie. Na przykład: W jakim celu doszło tak szybko do tego związku? Jak wyglądają wasze plany na przyszłość? Jaki czas jest na to przeznaczony? W związku z czym proponuję odbyć dzisiaj spokojną, rzeczową rozmowę na ten temat w naszym gronie rodzinnym. Z udziałem oczywiście twojego narzeczonego. Nazwijmy go tak tymczasem. Chodzi o to, aby wszystko jak najsensowniej postanowić i uregulować - po twojej myśli, córeczko.
Jesteś wyjątkowy, kochany tatusiu - zapewniła go uszczęśliwiona i niczego nieświadoma.
Erichowi Wienandowi tym razem wyjątkowo bardzo się spieszyło, aby pożegnać się ze swoją ukochaną Elfie. Postanowił udać się bez zwłoki do Schoenau na rozmowę z komendantem policji. Ten przyjął go natychmiast.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Wienand? Czy ma pan
może jakieś problemy? Jakie? Chętnie pomogę.
Wienand tym razem przedstawił je policjantowi bez owijania w bawełnę, po prostu tak, jak mu je przedstawił Leitmann, ten „dobry sąsiad". A więc że zmusi go do udziału w pospolitym ruszeniu, jeśli sam zostanie zmuszony do objęcia w nim funkcji dowódcy. Wienand nie omieszkał poinformować swego rozmówcy, w którym znalazł cierpliwego słuchacza, o sposobie myślenia Leitmanna.
Wysłuchawszy tego, Strassner, bez specjalnego zastanowienia się, oświadczył:
To wcale nie jest, panie Wienand, taka sobie błaha sprawa. To może stać się nawet niebezpieczne. Dobrze zatem, że o tym wiem. Może da się to jeszcze jakoś przyhamować. W każdym razie dziękuję za zaufanie.
Tak więc ten Leitmann może, pana zdaniem, zrealizować to, co zamierza?
157
Sądzę, że tak, panie Wienand. Bo to jest w rzeczywistości człowiek bez skrupułów. I obojętne, czy wymyślił to sobie sam, czy też ktoś mu ten pomysł podsunął - w każdym razie wyraźnie się określił. To znaczy, jeśli faktycznie zostanie powołany na dowódcę tego pospolitego ruszenia, to wówczas, tak jak zapowiedział, może nam przysporzyć licznych kłopotów, a przede wszystkim oczywiście panu. Ale także nam obu razem. Brońmy się zatem.
A jak długo, jak pan sądzi, panie Strassner, może trwać ta niepewna sytuacja?
Tu wyraźnie zaczyna zbierać się jakiś wrzód, ale nim dojrzeje - i ewentualnie pęknie - sądzę, upłynie ze dwa, trzy dni. Mamy zatem trochę czasu, który powinniśmy wykorzystać. Bo później będzie tu prawdziwe piekło.
Co pan zatem sądzi, panie Strassner?
Przede wszystkim to, żeby pan uważał na siebie, panie Wienand. Jakby była jakaś próba, nazwijmy to, skasowania pana, niech pan natychmiast znika. Ucieka. Dokąd - na pewno zdążył pan już sobie coś wymyślić przez ten czas.
Tak, myślałem o tym podczas wczorajszego spaceru, po zainspirowaniu przez pana. I wybrałem sobie, panie Strassner, na ten cel pewną stodołę, niedaleko mojej południowej łąki, koło tego bagniska przed laskiem brzozowym.
Źle, to wyjątkowo niedobre miejsce - od razu zdecydował Strassner. - Absolutnie odradzam panu tę okolicę. Niech pan jak najszybciej z niej zrezygnuje i wymyśli sobie jakąś inną kryjówkę, możliwie daleko od tego miejsca.
A dlaczego, może mi pan to powiedzieć? - Erich Wienand, nawet trochę wbrew swojej woli, był tym razem niezwykle czujnym słuchaczem. - Wiem tylko tyle, co mój dobry sąsiad powiedział o tej okolicy. Stwierdził, że tam czuć trupy.
Naprawdę tak powiedział? - zapytał policjant z zauważalnym zainteresowaniem. - To jest sprawa, którą powinienem się zainteresować. Pan niech się w to, broń Boże, nie wtrąca, szczerze panu radzę. Niech pan teraz zajmuje się tylko jedną sprawą, to znaczy szuka sobie nowej kryjówki.
158
Zna pan w końcu te okolice jak nikt inny, każdy najmniejszy kamień, łąkę, szopę, lasek. Niech pan poszuka sobie takiego miejsca, gdzie mógłby pan czuć się bezpiecznie.
A jeśli nie znajdę, co wtedy?
Niech pan wtedy przyjdzie do mnie - możliwie tak, żeby pana nikt nie widział - nocą czy w czasie mgły. Ja już wtedy zadbam osobiście o pańskie bezpieczeństwo. ,
N
astępne dwa, trzy dni przebiegały w Schoenau w miarę; normalnie; tak jak to zresztą przewidywał komendant miejscowej policji, Strassner. Co prawda wrzało już porządnie w tym kotle, ale nie groziło jeszcze jego eksplozją.
Przez to wszystko próbował energicznie przebić się nowy komisaryczny rejonowy szef partii; jednak z dość, trzeba powiedzieć, mizernym efektem. Znalazł się on bowiem tutaj wśród nieznanych ludzi o określonej górnobawarskiej mentalności. Jego zdaniem typów nieco ograniczonych.
Mimo to na przykład urzędnik partyjny odpowiedzialny za rolnictwo i leśnictwo wydał mu się zupełnie dobrze zorganizowanym człowiekiem. Udało mu się w krótkim czasie zabezpieczyć odpowiednie zapasy żywności i zmagazynować je jako swego rodzaju depozyt, w pewnym - również zarekwirowanym - magazynie zbożowym. Zrobił to oczywiście z pomocą zaprzyjaźnionego z nim Breisgauera, zdecydowanego od lat partyjniaka. W każdym przypadku tego rodzaju sukcesy kończyły się podsumowującym spotkaniem tak zwanych sił kierowniczych rejonu. Komisaryczny szef partii grał w nich oczywiście pierwsze skrzypce.
Również untersturmführerowi SA, który przede wszystkim znowu pojawiał się w mundurze, udało się dość szybko stworzyć nowy oddział szturmowy, mimo że ten, jak to określał złośliwie Abendrot - stał na mocno już sfatygowanych nogach.
W Schoenau można było teraz spotkać dwuosobowe uzbrojone miejskie patrole, które również zostały ustawione
159
przy bramach wjazdowych do miasta, przed budynkiem kierownictwa partyjnego rejonu, przed centralnym magazynem zaopatrzeniowym i miejscowym aresztem. Ludzie ci -zmobilizowani do tak zwanego pospolitego ruszenia - nosili na rękach białe opaski z umieszczoną na nich okrągłą pieczątką ze swastyką i widocznym numerem.
Odpowiednio wyposażona w karabiny 98 K została też straż miejska, licząca na razie osiemnastu mężczyzn. Były one łatwe w obsłudze, przydatne również do walki wręcz, co już na pierwszym szkoleniu zademonstrował im unter-sturmführer SA.
- Walniesz kolbą w klatkę piersiową - zgruchoczesz mu
żebra; rąbniesz w brzuch - powalisz go na ziemię; trze-
pniesz w głowę - rozwalisz mu ją i facet kituje! - wyjaś
niał im.
Coś zaczęło się nareszcie znowu dziać. Ale przy planowanym sformowaniu pospolitego ruszenia pojawiły się nieprzewidziane trudności. Ostrożnie, ale z rozmysłem formułowane, przekazywane były nowemu komisarycznemu szefowi partii przez burmistrza, za którym stał jak cień komendant miejscowego posterunku policji.
Jeśli pan pozwoli, panie kapitanie - zagaił burmistrz -to pragnę panu zwrócić uwagę na kilka spraw. Niestety, nie wszystko, co pan tak wzorowo wręcz zaplanował, da się u nas w Schoenau zrealizować.
A dlaczego nie, panie burmistrzu? - podniesionym głosem zdradzającym zniecierpliwienie zapytał Abendrot.
Bo u nas ludzie przyzwyczajeni są do naszych - myślał przy tym „moich" - porządków. To nie dotyczy oczywiście - dodał natychmiast - w żadnym wypadku zarządzeń pana kapitana. Ale na przykład na dowódcę naszej straży z pospolitego ruszenia został przewidziany przez untersturmführera SA niejaki Leitmann. Jest on co prawda doświadczonym żołnierzem, ma za sobą pierwszą wojnę światową, ale szczerze mówiąc, nie posiada sprawdzonych zdolności dowódczych. Żaden w każdym razie z niego ofi-
160
cer. Ponadto można by go określić jako niespecjalnie zainteresowanego naszymi ideami; taki sobie gderacz i zrzęda, w dodatku praktykujący katolik.
Jako taki nie powinien zostać wyznaczony do takiej funkcji - jak echo potwierdził Strassner. - Chyba że robi się to w jakimś celu.
Świństwo! - zawołał Abendrot oburzony. - Żeby mnie podsunąć takiego faceta! Akurat mnie. Czy nie da się z niego zrobić osobnika do przykładnego ukarania! Nie można by go postawić po prostu pod ścianą - dla przykładu! To zdaje się byłoby konieczne!
Zdaje się, że nie. Akurat nie jego. To jest w zasadzie obojętny człeczyna. Takie nic. W każdym razie nie nadaje się do dowodzenia oddziałem pospolitego ruszenia.
Czy ja muszę to wszystko robić sam? - zawołał komisaryczny szef rejonowego komitetu partii ze złością. Lecz nie byłby dziś tym, kim jest, gdyby nie miał w takich sytuacjach twórczych pomysłów. - Untersturmführer SA -do mnie! - zawołał nagle energicznie. Ten oczywiście zjawił się natychmiast, jak gdyby czekał w pokoju obok na to przywołanie.
Zeszmaciłeś się! - krzyknął w jego kierunku Abendrot, gdy tylko go zobaczył. - To nie pozostanie bez konsekwencji! Przygotowany już awans na sturmführera został tym samym anulowany, a ponadto Abendrot zarządził: - Odbieram ci wszelkie pełnomocnictwa związane z tworzeniem oddziałów pospolitego ruszenia.
Tak jest, panie szefie!
Powierzam tę funkcję, a zwłaszcza mianowanie dowódców oddziałów, rozbudowę szeregów, szkolenie i wszystko, co z tym związane - miejscowemu komendantowi policji, czyli panu Strassnerowi. On od tej pory jest za to przede mną odpowiedzialny.
Burmistrz zamierzał już zaprotestować, gdy Strassner uprzedził go, zwracając się do Abendrota:
- W porządku, panie kapitanie.
161
- No więc! - zawołał tamten, nie bez zadowolenia. -Tak też powinno być! Jakoś sobie razem z tą sprawą poradzimy, co? Wobec tego do dzieła, koledzy partyjni.
Jak to jego dzieło miało być zrealizowane, wkrótce się okazało. Szybko też stało się publiczną tajemnicą, a to dzięki temu, że kapitan Abendrot - prawdopodobnie dla odprężenia po ciężkich służbowych obowiązkach - poczuł się przyjemnie rozluźniony i swobodny ze swoją sekretarką.
A Waltraut Degenhard zdawało się, że wreszcie trafiła -i tego była absolutnie pewna - na mężczyznę z prawdziwego zdarzenia, odpowiedniego dla niej. To nie był dobroduszny partyjniak jak ten jego poprzednik, który dał drapaka, ani też biurokrata jak ten specjalista od organizacji i zarządzania czy ten malutki od rolnictwa i leśnictwa. To był nareszcie ktoś całą gębą. I nie tylko mocny w gębie! Służyć mu, i to wszystkimi swoimi możliwościami, uważała za obowiązek.
Życiorys Ericha Wienanda Część szósta
Z okresu od 1904 do 1908, w którym ukończył dwadzieścia lat, nie znaleziono prawie żadnych wiarygodnych dokumentów i relacji o nim, mimo że Konstanza Reibert zadała sobie wiele trudu, aby takie odszukać. Niemniej udało jej się ustalić kilka ważnych faktów:
Erich Wienand odbył dwuletnią służbę wojskową w cesar-sko-pruskim pułku piechoty.
Nastąpiła śmierć jego ojca, Hagena, radcy sądowego; w szczególnie tragicznych okolicznościach.
3. Wynikły z tego nowe, zupełnie odmienne stosunki rodzinne.
Konstanza Reibert próbuje niezależnie od tego skomentować
jakoś ten okres w swojej książce.
„Wbrew usilnym staraniom całej rodziny coraz bardziej widoczna stawała się «inność» młodego Ericha Wienanda. Jego życiowe dążenia były trudne do określenia. Dbał szczególnie o to, aby nigdy nie zdradzić się ze swoimi prywatnymi planami. Nie prowadził, jak to zwykle czyniło wielu pisarzy, żadnego zapisu swego życia, przeżyć czy przemyśleń; gdyby nawet prowadził coś w rodzaju dziennika, z pewnością zniszczyłby go potem".
Można próbować zrozumieć, dlaczego tak robił, lecz nie da się tego łatwo wytłumaczyć. W swoich wywiadach, których później udzielał już jako znany pisarz, wciąż powracały na temat tego okresu mniej więcej takie sformułowania: „Co było,
to było w mojej młodości, i nikogo nie powinno to obchodzić. To było moje życie, wyłącznie moje!". Albo też: „Kim jestem lub kim chciałbym być, można się w końcu dowiedzieć z moich książek. Swego rodzaju samotność zawsze była moim życiem. Nic poza tym się nie liczy".
Wtedy w każdym razie, co potwierdzają fakty, Erich Wie-nand musiał odbyć dwuletnią służbę wojskową, obowiązującą wszystkich młodych mężczyzn, jeśli nie mieli odchyleń od normy albo nie byli kryminalistami. Jego jednostka wojskowa stacjonowała w Bernau koło Berlina. Był to pułk piechoty, lecz z tego okresu jego życia nie pozostał żaden, nawet najmniejszy ślad. Nigdy na ten temat nie wypowiadał się ani też nie napisał słowa w żadnej ze swoich książek. Musiały to więc być wspomnienia, do których nie chciał wracać ani utrwalać ich w jakiejkolwiek formie.
O tym okresie trochę, choć też niewiele, dowiadujemy się już po wielu latach od jego o dwa lata starszego brata, Hermanna.
- No tak, wybitnym żołnierzem, muszę powiedzieć, to Erich nie był. Choć jak wiem, starał się jak należy. Został w tym wojsku, jak to się mówi, porządnie przećwiczony i chyba złamany. Dostał się później również w łapy kolegów! Czy cierpiał z tego powodu? Co za głupie pytanie, pardon, chciałem powiedzieć, co za humanitarne współczucie! Że też na tym świecie zawsze jeszcze znajdą się tacy, którzy tak myślą i chcą stanąć w obronie takich niewydarzony eh żołnierzy.
Ja wówczas miałem już konkretny cel w życiu. Zdecydowałem się na drogę zawodowego niemieckiego żołnierza. Wtedy, któregoś razu po dość długim niewidzeniu, spotkaliśmy się. Było to na pogrzebie naszego czcigodnego ojca, na cmentarzu w Pries-nitz na Pomorzu. Obaj byliśmy w mundurach - on szeregowego, ja już wówczas podoficera - przewidziany wkrótce do akademii wojskowej w Poczdamie.
Nasz ojciec zginął na jesieni 1907 roku podczas jakiegoś ekskluzywnego polowania na jelenie. Brał w nim udział jeden z książąt Hohenzollernów, dwóch generałów, jeden premier landu, dwóch starostów i cała masa dostojnych i hoorowych gości.
Nasz ojciec, podobno, podszedł zbyt blisko do jakiegoś zwierza i został „odstrzelony". Okazało się, że jakiś starszy radca sądu krajowego, który był krótkowidzem, wziął naszego ojca za jelenia. Tak więc radca sądowy sądu niższego został zastrzelony przez radcę sądowego sądu wyższego.
Za to pogrzeb miał niezwykle okazały. Uroczyste mowy nad otwartą mogiłą następowały jedna po drugiej. Do tego melodyjnie przygrywał jakiś kwartet trąbek myśliwskich. Śpiewały dwa chóry, męski i wojskowy — oczywiście same patriotyczne, narodowe pieśni. Również pewien ksiądz był w niezłej formie. Na grobie dominował olbrzymi wieniec od jego książęcej wysokości, który na szarfie miał, jak sobie dokładnie przypominam, napis: „Spoczywaj w spokoju. Wejdź do królestwa myśliwych. Bóg cię do niego wprowadzi".
No, to tyle o pogrzebie. Sądzę, że to wszystko było godne jego stanowiska. Zaraz potem nasza matka Elisabeth uznała za właściwe zwołać coś w rodzaju narady rodzinnej. Poinformowała nas przy tym, to znaczy mnie i Ericha, że postanowiła zlikwidować nasz dom w Priesnitz i że zamieszka razem ze swoją matką Emmą w Berlinie.
- Możecie pojechać ze mną, moi kochani synowie, jeśli
chcecie. Tam dalej będę się o was troszczyła.
Tę propozycję mały Erich bez namysłu przyjął, a ja bardzo uprzejmie i grzecznie podziękowałem, oświadczając, pamiętam to dokładnie:
- Moją ojczyzną, moją rodziną jest armia!
Tak więc każdy z nas wybrał i określił wówczas swoją drogę. Oczywiście nie oznaczało to, że zrezygnowaliśmy z dalszych kontaktów rodzinnych. Nie, tak tego nie należy rozumieć. Myśmy w zasadzie odtąd nigdy nie stracili się z oczu. A to również dlatego, iż w końcu na całe życie czułem się zobowiązany do opiekowania się swoim młodszym bratem.
Mimo wszystko!
165
ieczorem dwudziestego kwietnia 1945 roku w Wel-penhof Erich Wienand zebrał swoją najbliższą rodzinę, to jest: żonę Elwirę, córkę Elfie i starającego się o jej rękę Horsta-Heinza Warnhagena. Po czym z niezwykłą serdecznością w głosie zapytał:
- Czy dobrze rozumiem, moi kochani, że możliwy jest
trwały związek w tym gronie?
Na co Elfie, na którą przy tym spoglądał swoim łagodnym i mądrym wzrokiem, natychmiast zapewniła go:
Tak, kochany tatusiu.
Tak jest - powiedział Warnhagen, spoglądając z wdzięcznością na Elfie.
A co ty sądzisz o tym, moja kochana Elwiro? - zapytał swoją żonę.
Ja jestem zawsze tego samego zdania, co nasza córka, Erichu.
Wobec tego - oświadczył Erich Wienand, uśmiechając się przy tym, zwłaszcza do Elfie - najważniejsze zostało powiedziane. Chciałem wobec tego teraz zapytać: Co to jest takiego narzeczeństwo w takich czasach jak obecne? Przepustka do nowego życia? Rozwiązanie z konieczności? Jakaś krótkotrwała umowa? Wiem, że planować cokolwiek dzisiaj nie jest sprawą łatwą - ale może właśnie dlatego, panie poruczniku, chętnie bym usłyszał, jak pan wyobraża sobie przyszłość z naszą córką.
Ja kocham Elfie. I ona mnie kocha także. Czy to nie wystarczy?
Nie mnie! Narzeczeństwo jest tylko swego rodzaju przyrzeczeniem, wzajemną obietnicą. Jednak - jak dalece?
Elwira instynktownie poczuła się zaniepokojona.
- Do czego zmierzasz? - zapytała.
Erich Wienand, lekko uśmiechając się, unikał jej spojrzenia.
- Dlaczego - kontynuował niezwykle przy tym opano
wanym i rzeczowym głosem - nawet w tych trudnych cza-
166
sach, w których liczy się każda godzina, mamy podejmować decyzje tylko połowiczne? Dlaczego mają to być tylko zaręczyny, a nie od razu ślub?
Ale czy ty nie idziesz w tym momencie za daleko?! Czy nie przesadzasz? - zawołała Elwira wyraźnie podniecona i zdenerwowana. - Tak chyba jest lepiej z uwagi na skomplikowaną sytuację - dodała pospiesznie, lecz nieco już spokojniejszym tonem. - Nie powinieneś zatem przesadzać ani żądać za wiele! - ostrzegała Elwira.
Nic podobnego nie miałem na myśli. Zrobiłem tylko propozycję, która wydała mi się uzasadniona. „Wielkie czasy" wymagają zdecydowanych rozstrzygnięć. - Spoglądał teraz na Elfie, jakby oczekiwał jej stanowiska. - A co ty sądzisz na ten temat?
Ona najpierw spojrzała na Horsta-Heinza i dopiero potem powiedziała:
To propozycja, którą chętnie bym zaakceptowała, kochany tatusiu, ale decyzja nie należy wyłącznie do mnie.
Wobec tego sprawa spoczywa teraz w pańskich rękach, panie Warnhagen. A więc - co pan o tym sądzi?
Pańską propozycję, panie Wienand, uważam za zasadną. Mam tylko nadzieję, że jest ona równie ważna dla pańskiej szanownej małżonki. Jeśli tak, to jestem gotów przyjąć pańską ofertę, i to ze szczerą wdzięcznością.
A ja niechętnie przystałabym na takie rozwiązanie i to wyłącznie ze względu na Elfie. Czegoś takiego nie da się przecież zorganizować z dnia na dzień - Elwira z trudem hamowała swoje widoczne zdenerwowanie. Próbowała za wszelką cenę się uspokoić. - Nie w takim tempie, jeśli mogę o to prosić.
- Jeśli pozwolisz, moja kochana Elwiro, to ja to widzę
jednak nieco inaczej - próbował Erich skorygować jej uwa
gi, co czynił teraz z wytworną wprost uprzejmością. - Na-
rzeczeństwo, widzisz, jest jedynie wzajemnym przyrzecze
niem, które nie ma jednak żadnego prawnego skutku; ślub
167
natomiast, jeśli zostaje oficjalnie zawarty, daje określone prawa obydwu małżonkom. Jest więc czymś znacznie ważniejszym. I z tego względu uważam za uzasadnione tak na tę kwestię spojrzeć.
Elwira spogląda wściekle na swego męża - ten znów był sobaj cały on! Przynajmniej w tym przypadku. Ten zwykle bujający gdzieś w obłokach poczciwiec, gdy chciał, potrafił być uparty w przeprowadzaniu swoich zamierzeń.
Tak więc Erich Wienand kontynuował teraz swoje przekonywające wywody.
- Zawarcie urzędowego małżeństwa jest w każdej chwili
możliwe, bez wielkich przygotowań i oczekiwania. Wystar
czy, że zrobią to zaraz jutro, że się zwrócą w tej sprawie do
burmistrza. Kościelny ślub, jeśli będą sobie życzyć, mógłby
się odbyć później. Gdy tylko miejscowy proboszcz, z któ
rym jestem zaprzyjaźniony, szczęśliwie wróci.
Wienand kontynuował swój zdecydowany i sugestywny wywód:
- Trzeba też pomyśleć o jakimś lokum dla młodej pa
ry; na razie przejściowym. Proponuję przeznaczyć na to,
na początek, dość przestronną sypialnię na piętrze, teraz
zajmowaną przez matkę i córkę; kiedyś należącą do mnie
i mojej żony. W związku z tym musielibyśmy dokonać
małego przemieszczenia: Elwira mogłaby zająć mój były
gabinet, a porucznik, dotychczas go zajmujący, przenie-
sie się do Elfie. A ja chętnie pozostanę nadal w swojej
piwnicy.
Czuł, że Elfie patrzy na niego z podziwem. Horst-Heinz widać był zaskoczony obrotem sprawy, Elwira zaś spoglądała smutnie przed siebie. Swoim osiągnięciem Erich Wienand nie mógł się zbyt długo delektować. Doświadczenie nauczyło go, że nie należy zbyt długo kazać zaproszonym gościom czekać na podanie głównego dania.
- Czy pan, panie Warnhagen, akceptuje tego rodzaju
rozwiązanie?
168
Tak jest, panie Wienand - potwierdził. - Jeśli pan i pańska małżonka uważacie to za słuszne.
Zgadzasz się, Elwiro? - zapytał Wienand swoją żonę.
Nie wiem, naprawdę nie wiem - oznajmiła niemal cierpiąc - co o tym wszystkim sądzić.
Chodzi mi przy tym wszystkim, moi kochani - zapewnił teraz niemal uroczyście i wyraźnie zadowolony Erich Wienand - wyłącznie o dobro naszej Elfie. Chciałbym, żeby była szczęśliwa.
7
B
ył dzień dwudziesty kwietnia 1945 roku - niewątpliwie niezwykła data. Szczególnie dla tak zwanych wielkich Niemców, których tutaj, w Schoenau, wciąż jeszcze egzystowała cała masa. Byli zdecydowani nie zapomnieć o znaczeniu tego dnia.
Dzień był dla nich wyjątkowy, gdyż pewnego dwudziestego kwietnia, a mianowicie w roku 1889, w Braunau w Austrii, urodził się ich Adolf Hitler. Jeszcze teraz określany jako: Führer i Kanclerz Rzeszy, dowódca naczelny Wehrmachtu. Jego pięćdziesiąte szóste urodziny należało więc uroczyście świętować - albo obchodzić.
Lecz zaledwie dziesięć dni później, trzeciego maja po południu, popełni samobójstwo zażywając truciznę; by ponadto kazać się oblać benzyną i całkowicie spalić, tak by nic po nim nie zostało. Nie należał, niestety, do ostatnich, którzy za jego „tysiącletnią" Rzeszę musieli zdychać. Tu w każdym razie, w Schoenau, jego wielkonietniecka Rzesza trochę szybciej dokonała swego żywota. Wszystko stało się w przeciągu zaledwie kilku dni.
Lecz na razie jeszcze postanowiono obchodzić uroczyście urodziny Adolfa Hitlera, już ostatnie. Było to jakieś zupełnie niebywałe przedsięwzięcie w tej sytuacji - święto nie mające precedensu.
uż we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego niewątpliwie pamiętnego dnia oficer polityczny szkoły artylerii przeciwlotniczej w Schoenau, porucznik Kersten, postanowił przystąpić do akcji. Był zdecydowany zorganizować uroczystą akademię dla uczczenia rocznicy urodzin swojego Adolfa Hitlera. Na co oczywiście musiał uzyskać zgodę swego przełożonego. Tymczasem pułkownik Wonne-gut nie przykładał już do tego większej wagi, zwłaszcza w tych ostatnich godzinach - mogło mu to tylko przysporzyć dodatkowych kłopotów. Niemniej jego oficer polityczny mógł przystąpić do realizacji swego uroczystego dzieła. W tym celu kazał najpierw opróżnić przepełnioną do ostatniego miejsca salę sportową.
- To tylko na kilka godzin, przyjaciele, by uczcić naszega Führera; macie chyba zrozumienie dla tej uroczystości -komenderował.
Niestety nie mieli go ci, którzy musieli się na ten czas usunąć z hali. Wynosili zatem swoje manele na tak zwane łono natury, co na szczęście umożliwiała, jakby zamówiona na ten dzień, pogoda. Świeciło słońce i było ciepło.
Tymczasem porucznik Kersten kazał w hali zbudować małe podium, na którym ustawiono mównicę. Specjalnie na tę okazję naprędce wykonaną. Na tej mównicy położył swoją nocną pracę w postaci grubego rękopisu, który był uroczystą mową przygotowaną na tę okazję. Po prawej i lewej stronie podium zostały ustawione drzewka laurowe, przyniesione z kasyna. A za podium usadowiono kwartet smyczkowy, który przed jego wystąpieniem miał zagrać którąś z serenad Mozarta, a po niej zwrotkę kwartetu cesarskiego Haydna. Wszystko po to, aby stworzyć odpowiedni nastrój.
To niezwykłe przedsięwzięcie, będące dziełem niepoprawnego idealisty, do tego jeszcze nieco przygłupkowatego, sprawiało wrażenie komedii o makabrycznym wydźwięku. W dodatku impreza odbywała się dwukrotnie, aby każdy, znajdujący się na terenie szkoły mógł, a raczej musiał, wziąć udział w uroczystości.
171
Już przy pierwszej grupie, o godzinie siódmej rano, a więc zaraz po śniadaniu, udział w uroczystości wziął sam komendant szkoły, z większością oficerów swego sztabu. Siedzieli na krzesłach w pierwszym rzędzie. Pozostałe rzędy stanowiły poustawiane, nieco zniszczone drewniane ławki. Przy czym stwierdzono później, że siedzący sztywno w pierwszym rzędzie na swym krześle pułkownik Wonnegut zasnął w czasie przemówienia. Raz po raz bowiem głowa opadała mu na piersi.
I to wtedy, gdy porucznik Kersten wygłaszał swoje najcenniejsze myśli o roli i funkcji, ważności i znaczeniu geniuszu niezwykłego Führera, mając przy tym na myśli swojego ukochanego Hitlera. Nie musiał jednak wymieniać z imienia i nazwiska swego Boga, gdyż wszyscy i tak dokładnie wiedzieli, o kogo chodziło.
- Bo prawdziwy geniusz - kontynuował w swoim zapale
ten kundel kulturalny - nie potrzebuje żadnego uzasadnie
nia. Jest nieogarnięty w swoich wizjach, ślepy w ich reali
zacji.
A i tak trudno by było zrozumieć jego niczym nie ograniczone poświęcenie dla narodu niemieckiego, które sobą ucieleśnia i dla którego żyje - los narodu jest jego losem, czy my tego chcemy, czy nie.
- Kto więc - dopytywał się Kersten głośno obecnych
w sali - chce go opuścić w tych ostatnich chwilach?
To, że ktoś właśnie w tym momencie głośno pierdnął, było widocznie jedynie przypadkowym zakłóceniem wynikającym z nadmiernej ilości nagromadzonych w jego jelitach gazów.
W
czasie odbywającego się w kasynie zaraz po tej uroczystości śniadania dla tak zwanej kadry, pułkownik Wonnegut nie odezwał się ani jednym słowem. Siedział milczący pomiędzy oficerami swego sztabu, w związku z czym i oni nie odważali się wyrazić swych opinii na temat
172
dopiero co zakończonej akademii. Zatem wszyscy skupili się na podanym jedzeniu: kromkach chleba z masłem i marmoladą - ostatnią już zresztą, na co pułkownik zwrócił im uwagę, i tak już zrobioną z zebranych w okolicznych lasach jagód.
Gdy się tym posilili, pułkownik Wonnegut zarządził:
- Proszę panów teraz na odprawę do mojego gabinetu.
Obecni byli na niej, oprócz niego, jego nieodłączny adiutant, kapitan o ponurej twarzy; dalej zaufany major odpowiedzialny za sprawy szkolenia, z niewinną twarzą dorodnej lalki; następnie jakiś porucznik nazywający się Franz-Jochen Rabę. Był to krępy, silny mężczyzna, o ostrym spojrzeniu, sygnalizującym czujność, mający ponadto otwartą głowę, to znaczy człowiek, który zawsze wiedział, o co w danym momencie chodziło.
Ci panowie, których pułkownik zaprosił do siebie, rozsiedli się wokół jego biurka. Gdy już każdy siedział na swoim miejscu, adiutant najpierw podał każdemu kieliszek Schwarzwalder Kirschwasser, dobrego gatunku likieru wiśniowego.
- Na to chyba zasłużyliśmy - stwierdził Wonnegut. Miał
z pewnością na myśli - po tej komedii, w której musieliśmy
przed chwilą uczestniczyć.
Gdy wypili te wzmacniające krople i poczuli się nieco raźniej, pułkownik zapytał:
- A teraz, moi panowie, powiedzcie, co sądzicie, jak
powinniśmy się zachować w tej sytuacji, w której się
znaleźliśmy?
Na co jego oficerowie spojrzeli na niego z pewną widoczną uległością, jakby byli nieprzygotowani do odpowiedzi na to pytanie. I tak nie powiedzieliby nic, dopóki pułkownik nie dałby im na to swego ukierunkowanego zezwolenia. Jedynie porucznik Franz-Jochen Rabę wykorzystał okazję, by odpowiedzieć na pytanie bez owijania w bawełnę.
- Panie pułkowniku - zaczął, akcentując dobitnie sto-
173
pień wojskowy swego szefa. - Nadeszła, jak to się nazywa, godzina prawdy. A więc taka, w której musimy się określić.
W jakim sensie, Rabę? - zapytał Wonnegut ostrożnie. - Opowiedzieć się za kimś, co? Ale i tym samym również przeciwko komuś? To pan ma na myśli?
Nasza obecna sytuacja, panie pułkowniku, jest chyba jasna. W każdym razie dla niektórych moich kolegów.
- Kim są, Rabę, ci pańscy „niektórzy koledzy"?
Na to pytanie porucznik wydawał się przygotowany.
Nazwisk, panie pułkowniku, co pan chyba doskonale rozumie, nie chciałbym w tym momencie jeszcze wymieniać - jeszcze nie teraz. Powiedzmy, że nie chcę, aby pan tym obarczał swoją cenną pamięć.
Rozumiem - odpowiedział Wonnegut, po krótkim zastanowieniu, niemal z wdzięcznością. - A więc, proszę, może pan dalej, poruczniku Rabę, prezentować nam swoje stanowisko.
Musimy, i to jak najszybciej, oczyścić nasze przedpole. To znaczy zdystansować się od wszelkich podejrzanych elementów - jak najszybciej je stąd przepędzić. Chociażby tego naszego oficera politycznego, Kerstena. Jego powinniśmy natychmiast wysłać do diabła. - Mówiąc „do diabła", miał pewnie na myśli „na front".
Major odpowiedzialny za szkolenie pokiwał z uwagą swoją lalkowatą głową.
Ależ panie poruczniku, nie od razu on! Przecież jeśli chodzi o niego, to mamy do czynienia z idealistą, pewnego rodzaju marzycielem, człowiekiem bujającym w obłokach, a tacy, jak wiemy, nie są nigdy specjalnie niebezpieczni. Można ich nawet wykorzystać, jeśli się ich dobrze ustawi.
Jednak takie typy mogą się okazać teraz bardzo niebezpieczne. - Rabę opróżnił kolejny kieliszek likieru wiśniowego, którego mu w tym czasie dolał adiutant.
W końcu musimy się liczyć z tym, że Amerykanie wkrótce tu się zjawią - to już naprawdę tylko kwestia dni. I co wtedy? Czy mamy z nimi jeszcze walczyć o ostateczne
174
zwycięstwo? To przecież byłby nonsens - zważywszy na ich przewagę w uzbrojeniu. Czy nie byłoby zatem sensowniej wyjść im w jakiś sposób naprzeciw?
Im naprzeciw? W jaki sposób, przyjacielu Rabę? - zapytał adiutant, wyraźnie chcąc zastąpić w tym swego komendanta. - Co, mamy wywiesić białą chorągiew? Albo wymachiwać do nich rękoma?
Sądzę, że najważniejsze - kontynuował dalej Rabę -abyśmy oczyścili teren ze wszystkich aktywnych jeszcze nazistów i resztek tych ślepców, którzy wciąż jeszcze nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy. Myślę przy tym nie tylko o terenie naszej szkoły, bo to, jak sądzę, Amerykanów by mało interesowało. Żeby z nimi wejść w jakiś kontakt, trzeba by im od razu zaproponować jakiś większy kąsek -powiedzmy całe Schoenau, a nawet przyległe tereny.
Z taktycznego punktu widzenia słuszna uwaga - przyznał major odpowiedzialny za szkolenie. - Ale zdaje się, że w ostatnich dniach to miasteczko bardzo się usamodzielniło i wymknęło spod naszej opieki. Dzieje się tak od czasu, gdy ten Abendrot zaczął tam urzędować. Coś mi się wydaje, że trochę za szybko pozbyliśmy się go stąd.
Nawet z kimś takim - zapewniał Rabę - damy sobie radę. W końcu nie po to tolerowaliśmy tutaj grupkę opozycjonistów, przeciwników Hitlera - ten cały, jak to się nazywa, Bawarski Front Narodowy. Tych żołnierzyków o demokratycznej orientacji! Nie nazwa jest tutaj ważna, ale rola, jaką może ona dla nas odegrać. Mam nadzieję, że pan pułkownik to zaakceptuje i będzie miał zrozumienie dla tego pomysłu. Jestem o tym przekonany.
Nie - powiedział ten ostrym tonem. - Nie od razu coś takiego. I mimo że się bardzo staram, a nawet przyznaję rację pańskiej argumentacji, poruczniku Rabę, to jednak nie mogę jej zaakceptować i to z zupełnie osobistego powodu.
Nie mógłbym nawet wyobrazić sobie, panie pułkowniku, aby pan miał się zgodzić, żeby nas tu wszystkich tak po prostu załatwili.
175
Pułkownik spojrzał uważnie na wszystkich, potem na swoje ręce, które złożył jak do modlitwy.
Panowie - powiedział - zważcie na to, że złożyłem swego czasu przysięgę i to na wierność Hitlerowi. Może to była głupota, ale stało się i jest faktem. I bez względu na to, co nas - mnie czeka, raz dane słowo zobowiązuje. Muszę go dotrzymać. Po prostu inaczej nie potrafię. Nie nadaję się na żadnego rebelianta - byłem, jestem i pozostanę wierny złożonej przysiędze.
Mimo to, jak zrozumiałem, panie pułkowniku, nie odrzuca pan zaproponowanego przez nas sposobu działania.
Ależ, mój drogi Rabę, niech pan robi możliwie najlepszy użytek ze swej propozycji - ale proszę, beze mnie. W żadnym wypadku - przykro, że to muszę powiedzieć -bez mojej bezpośredniej zgody na to.
T
ego przedpołudnia dowódca baterii przeciwlotniczej, stacjonującej na południe od Schoenau, porucznik Warnhagen, otrzymał rozkaz, którego się spodziewał, a nawet od kilku dni oczekiwał. Rozkaz pochodził od jego dowódcy pułku, który znajdował się gdzieś w rejonie Weil-heim. W każdym razie kawał drogi od Schoenau.
Rozkaz brzmiał: Bateria Warnhagena zostaje rozwiązana; ma podzielić się na cztery samodzielne oddziały - głównie obsługujące działa 88 mm. Te należy rozlokować w kierunku południowym od Schoenau w odległości od ośmiu do dziesięciu kilometrów. Było to prawdopodobnie w tworzonym pasie obrony rejonu przedalpejskiego. Ich zadanie: zwalczanie poruszających się drogami amerykańskich czołgów i pojazdów opancerzonych.
Zaraz po tym dotarł do porucznika Warnhagena drugi rozkaz, który jego przyjaciel i zaufany podoficer Tummler również przewidywał. Zezwalał on na niszczenie po drodze wszystkiego, co wadziło bądź stawało na przeszkodzie.
176
Szczególnie ten rozkaz, gdyby nie został przez Warnhagena i Tummlera zatajony, znalazłby z pewnością wielu gorliwych wykonawców. Byli bowiem w owym czasie i tacy, którzy sprzedaliby własną matkę.
A i tak oficer ogniowy, podporucznik Karleman, ten ciołek nieokrzesany, zabrał się z ochotą do wykonania rozkazu przegrupowania baterii. Widział w tym nawet swoją szansę: strzelania do Amerykanów! Jak gdyby liczył, że jeszcze na koniec zdąży otrzymać Żelazny Krzyż za zasługi. Zdarzali się jeszcze i tacy.
Lecz najważniejsze było w tym wszystkim to, że porucznik Horst-Heinz Warnhagen pozostał z resztką swej baterii w Welpenhof. I tym samym mógł bez specjalnych zakłóceń poświęcić się swojej nowej szansie życiowej, a więc zaręczynom i ewentualnemu ślubowi. WszystJso układało się dobrze.
T
en dzień, dwudziestego kwietnia 1945 roku, również i kapitan Abendrot w Schoenau postanowił obchodzić uroczyście - jako rejonowy szef partii. Został on w końcu zaakceptowany przez resztki istniejącego jeszcze kierownictwa okręgu w Monachium do pełnienia tej funkcji. Tak więc postanowił, nareszcie teraz już z oficjalną nominacją, zorganizować odpowiednią uroczystość, również i dla uczczenia tego faktu.
Początkowo zamierzał zorganizować coś w rodzaju festynu ludowego na rynku w Schoenau. To jednak zdecydowanie mu odradzono. Drugim pomysłem było przeniesienie uroczystości do dużej sali w ratuszu. Również i tej skromniejszej już imprezy nie było mu dane tam urządzić.
A to dlatego, iż jego najbliżsi współpracownicy, to znaczy burmistrz plus jego nieodłączny cień, czyli komendant miejscowego posterunku policji, twierdzili, iż zamiar zorganizowania takiej imprezy należy koniecznie zgłosić wyższym władzom.
177
- Dziś - powiedziano mu - wszystko jest już tak mało
czytelne i trudne do opanowania. W razie czego więc lepiej
nie organizować - jeśli nie ma rozkazu!
Wobec tego nowy, oficjalnie już urzędujący rejonowy szef partii - Abendrot postanowił zaprosić po południu parę osób na przyjęcie do swej prywatnej rezydencji. Miało to być grono najbliższych zaufanych współpracowników, a więc zasłużonych towarzyszy partyjnych z żonami. Sporządzono więc listę ponad osiemdziesięciu nazwisk ludzi najbardziej oddanych, lecz jedynie około trzydziestu-czterdziestu przybyło.
- Wszystkich obecnych zanotować - szepnął Abendrot
do ucha swej sekretarce. - I jak najszybciej wyjaśnić przy
czyny nieobecności pozostałych. Jeszcze ich sobie kupię!
Mimo tej niezadowalającej go frekwencji wszystko zdawało się przebiegać w miłej atmosferze. Kapitan, czyli nowy rejonowy szef partii, osobiście kroił olbrzymi tort. Odpowiednio też duże kawałki nakładał na talerzyki swym partyjnym przyjaciołom. Spotkało się to z odpowiednio uprzejmym uśmiechem wdzięczności z ich strony.
Gospodarz tej imprezy nie przypuszczał chyba, że około tysiąca kilometrów od Schoenau niemal o tej samej porze odbywało się podobne przedstawienie. Miało to miejsce w mocno już naciskanym z zewnątrz bunkrze Führera znajdującym się koło kancelarii Rzeszy w Berlinie. Tam również Hitler zebrał wokół siebie swoich ostatnich najwierniejszych, by im osobiście, choć mocno drżącymi rękoma, nakładać kawałki ciasta na talerze.
Tutaj jednak, na tym przyjęciu u „najwyższego" w Schoenau doszło dodatkowo do pewnego aktu. W pewnym momencie Abendrot - gdy już wszyscy zebrali się wokół stołu - przywołał do siebie untersturmführera SA, by jemu i wszystkim zebranym głośno oznajmić:
- Nam, przyjaciele, jeszcze jest dane doceniać prawdzi
we zasługi, co też chciałbym teraz uczynić. Mam zaszczyt
ogłosić awans naszego przyjaciela na sturmführera SA.
Oczywiście w imieniu Führera.
178
Oklaski jak zawsze towarzyszyły takiej chwili. Tym bardziej więc wyróżniony poczuł się doceniony i uskrzydlony do nowych czynów. Odbierał z wyraźnym zadowoleniem liczne gratulacje i życzenia.
Korzystając z małej wolnej chwili, kapitan Abendrot uśmiechnął się poufale do swojej sekretarki, Waltraut. Przy tym niemal nie zwracał uwagi na damy swoich przyjaciół partyjnych. Były to, co niewątpliwie musiał stwierdzić, przeważnie mocno już zużyte kobiety; kukły ze zwisającymi ramionami i piersiami, tłustymi brzuchami i tyłkami, twarzami pooranymi zmarszczkami, obficie przypudrowanymi. Prezentowały w każdym razie nie to, co można by nazwać wielkogermańskimi cechami. Ale po ostatecznym zwycięstwie, w które święcie wierzył, na pewno znów wszystko się zmieni.
Podszedł do burmistrza Breisgauera, obok którego stał jak przyklejony komendant miejscowej policji, Strassner -tak jakby był przyprowadzoną przez niego jego żoną. Mały żart, pomyślał Abendrot - który może wcale nie byłby taki zły.
Pozdrowił ich obu słowami:
Co za piękny, uroczysty dzień, moi panowie. Lecz jakoś nie widzę, abyście byli szczególnie szczęśliwi. Właściwie dlaczego?
Mam swoje kłopoty, panie kapitanie. Czy panu wiadomo, że niemal w centrum naszego miasta znajduje się olbrzymi magazyn amunicji, wypełniony po brzegi granatami, różnego rodzaju materiałami wybuchowymi i bronią?
O tym rzeczywiście nie wiedziałem. - Abendrot, jakby przez chwilę zastanawiał się, po czym zdecydowanie powiedział: - To dobrze, w razie czego opróżnimy go.
W jakim celu, co pan ma na myśli?
Abendrot przywołał do siebie nowo mianowanego sturmführera SA. Ten podszedł natychmiast, jak dobrze wytresowany piesek, z błyszczącą obrożą na szyi.
- Na rozkaz, mój szefie! - zameldował się.
179
Czy rzeczywiście, panie sturmführer, jest to prawda, że niemal w centrum naszego miasta znajduje się magazyn wypełniony amunicją?
Tak jest, szefie.
Wobec tego ma pan zadanie dla swego oddziału! Proszę jak najszybciej opróżnić to składowisko! Przenieść to wszystko - jeszcze możliwie dzisiaj. I umieścić gdziekolwiek, parę kilometrów stąd. Ale tak, aby w każdej chwili był do niego dostęp. Jasne?!
Załatwione, szefie - zapewnił sturmführer z gotowością natychmiastowego wykonania polecenia; nawet wyraźnie zadowolony z tego zadania. - Już nawet wiem, dokąd przeniesiemy ten magazyn - może pan całkowicie zdać się na moich ludzi.
T
en osobliwy dzień był również w innych miejscowościach, o ile znajdowały się jeszcze w niemieckich rękach, uroczyście obchodzony. Na przykład w Monachium.
Tego, że miasto było już niemal okrążone przez Amerykanów, nikt z pracowników jeszcze tam funkcjonujących urzędów jakoś nie chciał przyjąć do wiadomości. Do nich należał też oddział okręgowego gestapo, który rozlokował się w piwnicach budynku Führera przy byłym Königlichen Platz. Miał on oczywiście, zresztą nie tylko tego dnia, więcej niż pełne ręce roboty.
W tym czasie szefem tego oddziału był niejaki brigadeführer SS, Weidemann, który nie zapomniał swoim wiernym poddanym przypomnieć:
- Dziś, moi panowie, nie jest zwyczajny dzień. Odpowiednio go uczcimy, nie zaniedbując oczywiście naszych obowiązków.
Niczego więc starali się nie przepuścić. Już na śniadanie otrzymali jajka na szynce. Do tego coś na rozgrzanie żołądka - po szklance porządnej, mocnej śliwowicy. Na obiad zaserwowano im grochówkę z kiełbasą, gęstą jak śmietana,
180
i po solidnej golonce. Do tego każdy otrzymał po litrze piwa Hofbrau - najlepszego gatunku.
Ale obowiązki, jak zapowiedziano, tego dnia również ich nie ominęły. Za nie odpowiedzialny był dominujący w podziemiach sturmanführer SS Muller, nazywany też „Plutonem", pilnującym według starogermańskiej legendy wrót piekła.
Podlegało mu dwunastu wartowników; skądinąd zupełnie miłych ludzi, bardzo uczonych. Nie byłoby od rzeczy określić ich jako pomocników kata, wciąż jeszcze wierzących całkowicie w „Niemcy - ponad wszystko", przyzwyczajonych do tego, aby wykonywać wyłącznie rozkazy. Brutalność wobec innych sprawiała im autentyczną przyjemność.
W końcu na tym polegała ich służba, to nie był żaden cukierek na osłodę. W tym czasie pod ich opieką w podziemiach tego budynku - w pojedynczych celach - znajdowało się blisko czterdziestu zatrzymanych. Codziennie kilku dochodziło i ubywało.
Znajdujący się pod ich dozorem więźniowie nazywali się w ich żargonie „kuracjuszami" i stanowili aspołeczne męty, na które składali się niepoprawni komuniści, wykolejeni oficerowie, ogłupiali nauczyciele albo też, jak to akurat teraz miało miejsce, jakiś starszy duchowny, podobno organizator prowokacyjnych modłów czy czegoś innego przeciwko partii.
Po tym sytym jedzeniu i wysłuchaniu przy piwie przemówienia radiowego doktora Goebbelsa z okazji urodzin Fiihrera - a więc posileni również duchowo, przystąpili do partyjki skata. Przy czym jak zwykle Pluto-Müller ogrywał ich z drobnych sum pieniędzy - ku zadowoleniu i radości większości z nich.
- Co by było, moi panowie - powiedział w pewnej chwili Pluto-Müller - gdybyśmy tak urządzili sobie teraz mały przerywnik? - Padła propozycja, na którą zawsze byli przygotowani, o czym wiedział i która niekoniecznie musiała zyskać ich aprobatę.
181
- No, przyjaciele, co by było, gdybyśmy tak z okazji
dzisiejszego święta porozmawiali sobie troszeczkę z na
szym księżulą, tym czcigodnym kaznodzieją i znawcą
dobrego jedzenia i trunków wieczorami. Zobaczmy, czy
nadal wierzy tylko w tego swojego ukochanego Boga,
czy też już zmienił zdanie i wypije z nami za naszego
Führera.
Na to dwaj wartownicy zeszli do piwnicy po Geisbergera i przetransportowali go do kantyny, wpychając niemal siłą do środka. Geisberger stał przed nimi teraz zrezygnowany, nie umyty, nie ogolony, nawet nie uczesany - mimo iż próbował mokrymi rękoma wygładzić nieco swoje rozczochrane siwe włosy. W oczach swoich prześladowców był obrzydliwym, postrzępionym workiem, wypełnionym śmierdzącymi fekaliami.
Pluto-Müller zarządził, by podano mu szklankę piwa. Gdy już ją otrzymał, Obergestapo, ten zły duch, zwrócił się do niego:
Czy wiesz, Geisberger, że dziś, dwudziestego kwietnia, przypadają urodziny naszego i twojego Führera? Czy nie chciałbyś wygłosić z tej okazji na cześć naszego Adolfa Hitlera jakiegoś małego toaściku? Jak to zrobisz, będziesz też mógł wypić jego zdrowie i znów stąd zniknąć, a nawet dostać jeszcze coś do wypicia w celi. No, jak?
Żałuję, nawet bardzo żałuję - odezwał się cichutko Geisberger - ale ja nie piję piwa.
Coś takiego, coś takiego? - Groźny Pluto-Müller roześmiał się i zaczął się rozglądać po swoich ludziach, mrugając do nich porozumiewawczo. - To co, gardzisz wobec tego naszym zaproszeniem? Masz czelność je odrzucić? Głupi jesteś i ja ci to mówię, ty stary bałwanie. Czegoś takiego nie wolno ci było zrobić.
Odczekał tylko kilka sekund na odpowiedź, która jednak nie nastąpiła. Na co ostrym tonem, nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu, rozkazał:
- Dajcie mu coś do picia! ; ,
182
Dwaj esesmani, którzy przyprowadzili Geisbergera, zaczęli go szarpać, potem jeden kopnął go w kolana, drugi w brzuch. Duchowny zgiął się wpół i upadł twarzą na podłogę. Wtedy odwrócili go na plecy i zaczęli siłą poić piwem.
- Na zdrowie! - wołali przy tym.
Geisberger zaczął się krztusić, zrobił się czerwony na twarzy, a oni bez przerwy wlewali w niego piwo. Po chwili chwycili go i postawili na nogach. Ze zwieszoną głową, chwiał się przed nimi.
- Jednak nieładnie się zachowałeś - powiedział do niego
Pluto-Müller drwiącym tonem. - Do czego ty nas zmu-
szasz. A myśmy chcieli, abyś się z nami jedynie troszeczkę
napił. Ale nie chciałeś, co jest wyjątkowo bezczelnym ge
stem z twojej strony, niewdzięczniku. Nie zasłużyliśmy na
takie traktowanie z twojej strony!
Gdy Geisberger nadal nie odpowiadał, Pluto-Müller wrzasnął:
Wychlać to wychlałeś, ale toastu na cześć Fiihrera nie było!
Nie znam żadnego - jęknął z bólem Geisberger.
Nie chcesz, co?
- Nie - wyszeptał jeszcze cicho z trudem.
Jego koniec był już bliski.
T
ego dnia, a więc dwudziestego kwietnia 1945 roku, udało się również Jacobowi Wernerowi, temu Żydowi, wydostać z obozu koncentracyjnego. Umożliwił mu to, zupełnie pijany z okazji urodzin Fiihrera, jeden z wartowników. W kręgu Hitlera, jak to sam często podkreślał, nie było rzeczy niemożliwych.
Jacob Werner schował się w śmierdzącym pojemniku z odpadami, czego ten pijany wartownik nie zauważył, i w nim wyjechał przez główną bramę. Mniej więcej około pięćdziesięciu metrów za nią był ogromny dół, do którego wlewano tak zwane resztki i wszelkiego rodzaju odpady.
183
Pozwolono nawet wspaniałomyślnie okolicznym chłopom brać stąd żarło dla świń. I do tego to dołu wrzucono go.
Udało mu się wydostać stamtąd, gdy tylko nikogo wokół nie było. Wylazł z tego strasznie cuchnącego dołu i pod osłoną nocy podążył - jak zbity pies - w kierunku najbliższego lasu. Biegł i biegł, aż dotarł do następnego i jeszcze dalej. Po kilku godzinach resztkami siły, czołgając się i idąc na czworakach, natknął się na swoich wybawców - żołnierzy amerykańskich.
Podnieśli go i zaczęli mu się przyglądać z nieprawdopodobnym zdziwieniem, jakby mieli przed oczyma jakąś nieziemską zjawę i do tego okropnie cuchnącą, brudną i kompletnie wyczerpaną.
Ale ponieważ to „coś" miało ludzką postać, rozbudziła się w nich litość i zainteresowanie.
Próbowali mu wcisnąć coś do jedzenia i picia - czekoladę z orzeszkami i jakąś brązową ciecz. On patrzył na to jedynie niemal zdziczałym wzrokiem, odsuwał wszystko od siebie, jakby był niespełna zmysłów. Sprawiał wrażenie cierpiącego szczura, którego nagle osaczono. Tak zachowywał się Jacob Werner, ten Żyd, skurczony w kucki na ziemi, pomiędzy otaczającymi go zdziwionymi Amerykanami.
Po jakiejś pół godzinie zjawił się koło niego pewien kapitan, chyba specjalnie przywołany. I ten początkowo patrzył na niego bez słów, jak na jakąś zjawą, z wyraźnym niedowierzaniem, że człowiek może tak wyglądać. Wreszcie ochłonąwszy widocznie nieco - ten umundurowany mężczyzna, dobrze odżywiony, zwrócił się do niego szkolną niemczyzną:
- Kto pan jest, proszę, i skąd jest pan tutaj?
Uważnie przysłuchującemu się kapitanowi Jacob Werner próbował odpowiedzieć - przerywanymi, z trudem wypowiadanymi słowami. Bez specjalnej nadziei, że zostanie zrozumiany.
Amerykanin jednak odpowiedział:
184
Witam u nas pana, panie Werner. Dobrze będzie teraz udać się do naszego najbliższego szpitala, gdzie pana lekarz zbadać i opiekować się.
To nie jest konieczne, kapitanie, nie od razu.
Nie tylko to musi być, panie Werner. Ale też poznać pan naszego oficera dochodzeniowego. Jego bardzo interesować, co być w tym obozie koncentracyjnym; co tam się działo. Czy dać pan jeszcze informacji?
Jeśli tylko sobie tego życzycie, kapitanie. Tylko może nie od razu, na to będzie jeszcze czas. Na razie chciałbym jak najszybciej odszukać swego przyjaciela! On kilka dni temu wyszedł z tego samego co ja obozu. Może mnie potrzebuje, jak w obozie. Ten człowiek zasługuje, jak nikt inny, na pomoc. Czy chciałby pan może wiedzieć, o kogo chodzi?
Tak, proszę o to, panie Werner.
Nazywa się Erich Wienand, kapitanie. A ponieważ czuję, że zajmował się pan troszkę w szkole literaturą niemiecką, z pewnością będzie pan wiedział, o kogo chodzi.
Oczywiście, że znam - odparł Amerykanin - jeśli myślimy o tym samym Erichu Wienandzie. - I zaczął wymieniać znane mu tytuły, które zgadzały się. - A gdzie ten pisarz teraz mieszka? To dobrze, że on jeszcze jest! Niemożliwe, że on jeszcze jest?!
Prawdopodobnie wrócił do swej posiadłości koło Schoenau! I chciałbym, żebyście mnie jak najszybciej tam zawieźli.
Jak pan to sobie wyobraża, panie Werner?
Przypuszczam, że tak jest - że wy, Amerykanie, będziecie zainteresowani, aby z tych gruzów, w jakie rozpadły się te wielkie Niemcy, wyłuskać ludzi, dla których opłaciło się zorganizować ten gigantyczny front przeciwko Hitlerowi. To z pewnością będzie ważne zadanie dla uczciwych zwycięzców. Nie uważa pan?
Dlaczego pan uważać, że ja tego nie chcieć, panie
185
Werner - odpowiedział po chwili zastanowienia kapitan. -Tylko nie bardzo ja sobie wyobrażać, panie Werner, jak to praktycznie przeprowadzić.
Niech pan się zgodzi, panie kapitanie, abyśmy się wspólnie zastanowili, jak to zrobić. Ja w każdym razie byłbym gotów pomóc wam w tym.
A dlaczego, panie Werner, pan uważać, że my tak musimy zrobić?
Dlatego, że Erich Wienand jest kimś znaczącym i niezwyczajnym człowiekiem. Ja spędziłem z nim wiele miesięcy w obozie koncentracyjnym. Jeśli ktoś z nas, Niemców, zasłużył na to, aby się nim zaopiekować i ochronić go, to przede wszystkim on! Bo mam jakieś takie dziwne przeczucie, że znów jest w niebezpieczeństwie, zwłaszcza teraz, jeśli znalazł się w rękach tych wciąż jeszcze wierzących w swoje zwycięstwo wariatów. On musi być uratowany!
No dobrze, panie Werner, czuję się przez pana zainspirowany i ja to sobie przemyśleć.
To będzie wasza wielka zasługa - dodał wychudzony do ostateczności niemiecki Żyd, patrząc w oczy amerykańskiemu kapitanowi. Mówił przy tym sugestywnym głosem dalej: - W ten sposób, proszę to wziąć pod uwagę, stalibyście się - co na pewno przyniesie wam światowe uznanie -obrońcami i wybawicielami uznanego pisarza. Jeśli jeszcze zdążycie.
Kapitan zdawał się rozumieć to wezwanie, a nawet wyglądało na to, że jest pod jego wrażeniem. Nazywał się zresztą Singer; Siegfried Singer, urodzony we Frankfurcie; amerykański Żyd.
- A więc dobrze - powiedział - spróbujemy. Może się uda.
C
zy koniecznie musimy tam pójść? - zapytał burmistrz Breisgauer jak gdyby pod wpływem dręczących go wątpliwości; straciwszy też już ochotę, aby cokolwiek jeszcze w tej sytuacji robić. Wszystko stawało się bowiem coraz
186
bardziej skomplikowane - najchętniej zapadłby się gdzieś pod ziemię i zniknął.
Strassner, jego szef policji, ciągle jednak próbujący się jakoś urządzić w tej sytuacji, zagrywał więc jak pokerzysta, któremu wydawało się, że trzyma w ręku dobre karty.
Nie możemy po prostu nie pójść, skoro pan Wienand osobiście nas zaprosił na ślub swojej córki Elfie z tym porucznikiem Warnhagenem.
To może jednak zostać źle zrozumiane przez Abendro-ta, nie sądzisz?
Niekoniecznie. Przecież znajdziemy się tam niby przypadkowo, robiąc na przykład obchód inspekcyjny... W razie czego powiem, że tak wypadało nam z planu. W dodatku będzie już ciemno; tak więc może tego nawet nikt nie zauważy. A że on ciebie akurat poprosił o udzielenie ślubu -jako burmistrza, a mnie jako świadka, to co mieliśmy wtedy innego zrobić!
Że też ten Wienand ciągle włazi nam w drogę! Dlaczego on nie wsadzi głowy w piasek i nie próbuje przeczekać tego wszystkiego?
Bo jest głupi albo naiwny, takie czasami odnoszę wrażenie. Albo też jest wyrafinowany - ale to na jedno w sumie wychodzi. W każdym razie próbuje tu znów prowadzić swoją grę. Może by tego nie robił, gdyby wiedział, co o nim wiem.
Co znowu, Strassner? Mów!
Dosłownie kilka minut temu dowiedziałem się o pewnej interesującej sprawie, zresztą nie tylko dotyczącej Wie-nanda - oświadczył z powagą komendant policji. - Znasz przecież moje rozliczne kontakty, które zresztą jako policjant muszę mieć. Otóż dowiedziałem się przez jeden z moich kanałów, że tego księdza z Martinshausen, z którym przyjaźni się Wienand, już nie ma. Załatwili go dzisiaj po południu.
Ależ to okropne - stwierdził zaskoczony burmistrz.
Jeśli Wienand dowie się o tym, to chyba dozna szoku
187
i to akurat w takim momencie. Ale czy trzeba mu o tym koniecznie dzisiaj powiedzieć?
- A, widzisz, dobrze to zauważyłeś! - potwierdził Strass-ner, kiwając głową. - Dzisiaj wieczorem nie musimy mu jeszcze o tym powiedzieć.
T
ego osobliwego dnia w Schoenau i okolicach miało jeszcze miejsce wiele zdarzeń, które trudno byłoby zaliczyć kiedy indziej do normalnych, a teraz stały się codziennością. Różne, nie kontrolowane już, cofające się grupy wojska zajmowały domy, rekwirowały inwentarz, odbierały mieszkańcom znajdowaną w ich domach żywność. Jakby tego jeszcze było mało, przekwaterowywano prawowitych właścicieli do stodół i obór, na strychy i do piwnic. Prawo w tym miasteczku jak gdyby przestało istnieć i należało do tych, którzy mieli broń.
Coraz częściej zdarzało się, że schwytane zwierzęta zabijano od ręki — kwiczące świnie po prostu ogłuszano, waląc kolbą w łeb, uciekającym owcom podrzynano gardła, kurom i kaczkom najczęściej bagnetem albo toporkiem obcinano głowy. Czy należało się dziwić, że żołnierze chcieli przeżyć? A jeśli było możliwe, to i zabawić się przy tym - na cześć Fiihrera.
Jeżeli po takiej „uczcie" przychodziły do głowy i inne jeszcze ludzkie zachcianki, to było to zrozumiałe - w końcu byli mężczyznami, a kobiety często same ich prowokowały do tego. Wynikły z tego, niestety, czasami straszne zdarzenia.
Pewnego ranka na przykład znaleziono w bramie jednego z domów zgwałconą i zamordowaną zaledwie czternastoletnią dziewczynkę, która na dodatek była już wcześniej w ciąży.
W domach przy rynku trudno było znaleźć w tym czasie nawet staruszki, mimo iż te często nawet chętnie ofiarowywały się za córki i wnuczki.
188
Pani Garein, żona piekarza, którego torty uświetniały uroczystość z okazji urodzin Fiihrera u nowego rejonowego szefa partii - została brutalnie zgwałcona przez jakąś grupę żołnierzy; nie chciała jednak bliżej podać żadnych szczegółów ani też wskazać napastników. Strassner stwierdził wtedy sucho:
- Widocznie sama tego chciała.
Również sztuczne jezioro w Schoenau wyrzucało codziennie zwłoki kobiet, początkowo były to pojedyncze wypadki i wtedy jeszcze określano je jako samobójstwa, podając różne powody - najczęściej zawody miłosne; ale wkrótce przyzwyczajono się do widoku tych zwłok, których niebawem było wiele, i to nie tylko młodych kobiet.
T
ego wieczoru w jednym z gospodarstw wybuchł gwał
towny pożar, który strawił cały dom aż do piwnicy,
prawdopodobnie z powodu nieprzybycia miejskiej straży
pożarnej, która nadal przecież w mieście istniała, ale tego
dnia, a raczej nocy - na polecenie Strassnera - otrzymała
wolne. „Abyście i wy mogli odpowiednio godnie uczcić
urodziny naszego Fiihrera!" - powiedział. A pospolite ru
szenie, do którego przywiązywano tak wielką wagę, ciągle
jeszcze znajdowało się w stadium ćwiczeń i również nie
zdołało się zabrać do gaszenia pożaru.
W
gospodzie niedaleko kościoła Matki Boskiej w Mar-tinshausen doszło tej nocy do bójki pomiędzy początkowo świętującymi w niej artylerzystami a „zającami", jak w wojsku nazywano żołnierzy piechoty. Rozbito przy okazji większość mebli w tym pomieszczeniu. Także szynkarzo-wi - właścicielowi gospody porządnie się oberwało, dlatego że w którymś momencie odważył się wtrącić w te rozliczenia, ale chyba znajdował się wtedy dość daleko od swojej myśliwskiej flinty.
Wszystko na szczęście się zakończyło - jak to zwykle między żołnierzami bywa - pogodzeniem się. Tak więc będący jeszcze na siłach artylerzyści i przedstawiciele piechoty znowu zasiedli do zgodnego pijaństwa, a nawet zaczęli wspólnie głośno śpiewać - stukając się kuflami z piwem -o tęsknocie za pozostawionymi w domach dziewczynami, o niemieckim pięknym krajobrazie, lasach, górach. Nie zabrakło też oczywiście sprośnych wspomnień, różnych kawałów, przekleństw, a nawet, gdy już mieli porządnie w czubie, usłyszeć też można było gromkie skandowanie... Hitler jest ogromną świnią - świnią nad świniami! A większej świni od Hitlera nie było jeszcze wśród... świń! Trzeba przy tym pamiętać, że w Bawarii świnia jest symbolem powodzenia i szczęścia.
P
óźnym wieczorem tego dnia w domu Wienanda odbywała się zaplanowana ceremonia ślubna. Do tego celu odświętnie udekorowano jedyne wolne pomieszczenie -czyli kuchnię.
Zadbała o to Elwira. Uzbierała mnóstwo pierwszych wiosennych kwiatów i w dekoracyjnych wazonach poustawiała wokół świec. Duży stół był przykryty białym obrusem, na którym stały trójramienne świeczniki. Za nim usiadł burmistrz na przygotowanym krześle, otworzywszy przywieziony ze sobą rejestr zawieranych ślubów.
Przed nim usiadła para zdecydowanych na małżeństwo narzeczonych: ubrany w wyjściowy mundur z wieloma odznaczeniami bojowymi na piersiach, młody, wyprostowany oficer, a obok niego skromna, niepozorna, choć bardzo miła, mimo że niespecjalnej urody młoda dziewczyna, ubrana w niebieski jedwabny kostium. Na prawo od młodej pary świadek narzeczonej, czyli Strassner - jak zwykle poważny i opanowany, z lewej zaś świadek narzeczonego, podoficer Tummler, rozglądający się ciekawie i niespokojnie dookoła.
190
Bezpośrednio za młodą parą ustawili się rodzice narzeczonej. Czyli szczupły, a raczej wychudzony, lekko przygarbiony, lecz niezwykle dostojnie wyglądający Erich Wienand. Jego oczy spoglądały przed siebie czystym, mądrym spojrzeniem, choć na twarzy malowało się zmartwienie. Jego i tak już siwe włosy z dnia na dzień stawały się jak gdyby coraz bardziej srebrzyste. Obok niego oczywiście jego Elwira -ubrana, podobnie jak córka, w jedwabny niebieski kostium i próbująca opanować widoczne na jej twarzy zdenerwowanie.
Całkiem niezła kobieta - pomyślał Breisgauer, po czym głośno oznajmił:
- No to przystąpmy do rzeczy.
Najpierw zebrał od młodej pary, jak i od świadków ich dokumenty; i zaczął je dokładnie sprawdzać, tak jak to jest wymagane przy takiej okazji w urzędach stanu cywilnego. Następnie, starannie kaligrafując nazwiska i daty urodzenia, wpisał do przyniesionej księgi. Użył do tego celu urzędowej obsadki ze stalówką i kałamarza, które to przedmioty również przyniósł ze sobą.
I dopiero teraz przystąpił do właściwej ceremonii. Krótko i konkretnie: „Czy chcesz tę oto..." - zapytał pana młodego. Ten chciał. - „Czy chcesz tego oto..." - zapytał pannę młodą. I ona również natychmiast przytaknęła.
- Wobec tego w imieniu mego urzędu ogłaszam was mę
żem i żoną. Ze względu na Wienanda opuścił zwykle używaną
formułę: - „W imieniu Fiihrera i Rzeszy". Teraz poprosił
małżonków o złożenie w księdze czytelnych podpisów. Naj
pierw Horsta-Heinza Warnhagena, potem Elfiriedę - teraz
już - Warnhagen, urodzoną wtedy i wtedy, adoptowaną Wie
nand, córkę obecnej tutaj Elwiry Wienand. Potem nastąpiły
podpisy świadków. Strassner wpisał swoje nazwisko małymi,
ale wyraźnymi literami, Tummler zaś zrobił to z rozmachem,
niemal jednym pociągnięciem pióra. Na koniec podpisał się
pod wszystkim burmistrz Breisgauer - nieco kulfoniastymi,
lecz zdecydowanymi i czytelnymi literami.
191
A teraz młoda para mogła się po raz pierwszy, zgodnie z tradycją, oficjalnie pocałować. I oboje uczynili to, choć bez specjalnej czułości i serdecznaści. Następnie matka przytuliła do piersi swą córkę, a Wienand wyciągnął rękę, teraz już - do swojego zięcia.
Podano szampana.
I obecni zdawali się nim delektować.
Życiorys Ericha Wienanda Część siódma
Również lata od 1908 do 1914 nie zostały dostatecznie udokumentowane, lecz to z pewnością z powodu nietypowości tego bez wątpienia niezwykłego człowieka. Nie mniej pewne fakty udało się Konstanzy Reibert dość jednoznacznie ustalić. Co ważne, z aprobatą Wienanda i niejednokrotnie też z jego pomocą.
W każdym razie nadal istniało mieszkanie Goldachów w Berlinie - Charlottenburg przy Steinstrasse. Głównie dzięki dożywotniej rencie, jaką zarząd Fabryki Lokomotyw w Span-dau postanowił przyznać wdowie po swoim znakomitym, twórczym pracowniku-wynalazcy. Do tego dochodziła wcale nie taka mała suma, jaką otrzymywała po swoim mężu, radcy sądowym pani radczyni - Elisabeth Wienand.
Ona wspólnie z matką zamieszkiwała teraz duży pokój, który kiedyś był sypialnią państwa Goldachów, i prowadziły -jak to się mówi - wspólne gospodarstwo. A gdy tylko Erich bywał w Berlinie, zatrzymywał się u nich. Młodszy brat Elisabeth, który był dozorcą więziennym, określił to nawet dość dosadnie, stwierdzając:
— Ten facecik był uwielbiany przez te kobiety/
Tak więc wkrótce bardzo szanowane przez tak zwane środowisko kobiety - a więc Emma i jej ulubiona córka Elisabeth zaczęły nawet rozbudowywać mieszkanie. Założyły w nim drugą toaletę z dużą łazienką, co akurat było wówczas najnow-
193
szym krzykiem mody, ale tu miało jednocześnie swój bardzo praktyczny wymiar. Większość córek i synów tej licznej rodziny zdążyło już założyć własne rodziny, i można było jeszcze jedno pomieszczenie wygospodarować dla studentów. Wkrótce zamieszkiwało ich tam już ośmiu, znajdując bardzo dobre warunki do życia i nauki.
Jednocześnie zaczęły sią pojawiać niespodziewane kłopoty — jak zwykle przez tego Ericha. Gdyż ten, skądinąd czuły i kochany chłopak, nie chciał spełnić życzenia testamentowego swego ojca. Nie chciał po prostu pójść w jego ślady i zająć się prawem. Bardziej skłaniał się ku temu, aby zostać nauczycielem, najchętniej w szkole podstawowej. I to nie w Berlinie lub jego pobliżu -ale gdzieś w dalekich Prusach Wschodnich. To nawet stało się możliwe dzięki jego dobrym stopniom, otrzymywanym teraz na kolejnych świadectwach.
Trudno w zasadzie powiedzieć, dlaczego Erich dokonał takiego wyboru. Dopiero później, na podstawie pewnych odnalezionych dokumentów, dało się to jakoś wytłumaczyć. Okazało się bowiem, iż w tamtych okolicach, w których Erich chciał być nauczycielem, mieszkał brat jego ukochanego dziadka. I mimo że nosił znamienne imiona - Friedrich-Wilhelm, po prostu nie pozwalał zwracać się tak do siebie. Kazał nazywał się Ferdi-nandem albo Fritzem lub Augustem.
Ten człowiek - po bliższym zbadaniu jego losów - okazał się klasycznym miłośnikiem natury. Już we wczesnych latach młodości, gdy zorientował się, iż nie wytrzyma długo ze swoim nadwrażliwym bratem, którego określił jako mola książkowego, opuścił Berlin. Wyemigrował do Prus Wschodnich, został tam rolnikiem, biorąc sobie za żonę jakąś Polkę. Wkrótce stał się nie tylko znanym plantatorem zboża i hodowcą zwierząt, ale zasłynął również jako rozrabiaka, pijak i babiarz. I akurat z nim czuł się Erich Wienand po śmierci dziadka najbardziej związany. Potwierdził to, wyprowadzając się nawet do niego. Widocznie przyciągał go jakąś tajemniczą, magiczną siłą.
Gdy potem zapytano Ericha Wienanda podczas jakiegoś
194
wywiadu, co go tam naprawdę do tego wujka ciągnęło, odpowiedział: „Każdy może mnie postrzegać tak, jak chce, i na ogół postrzega tak, jak chce. Na każdą rzecz, a na człowieka w szczególności, można jednak popatrzeć z różnych stron. To, co ktoś przypuszcza o innym, niekoniecznie musi być zawsze prawda. A czy ktoś w ogóle ma prawo oceniać innego człowieka? Określać, co w nim dobre, a co złe?".
W tamtych latach w każdym razie Erich Wienand został, tak jak to sobie wymarzył, nauczycielem, i to w miejscowości Tannenwald, w powiecie Osterode. Miejscowość ta liczyła wówczas około pięciuset mieszkańców, którzy zamieszkiwali w domach położonych dość daleko jeden od drugiego. W szkole uczyło się około sześćdziesięciu-siedemdziesięciu uczniów, podzielonych na trzy klasy, tyle, ile było pomieszczeń do nauczania. Pracował w niej jeden nauczyciel główny i dwóch pomocniczych. We wsi była też oczywiście gospoda, kościół, niezliczona ilość krów, a po głównej ulicy, ciągnącej się przez całą wieś, wałęsało się zawsze sporo kur, kaczek i naturalnie psów, które obszczekiwały każdego.
Ale tylko dwadzieścia kilometrów stamtąd, a więc odległość, którą można było pokonać na rowerze w niecałą godzinę, leżało Geierswalde. Tam żył ten sławny z różnych sukcesów wscho-dniopruski gospodarz, określany też czasami przez miejscowych jako zakała regionu, czyli jego wuj.
Niezmordowana Konstanza Reibert szukała uparcie każdego śladu, mogącego jej dopomóc w określeniu Ericha Wienanda. Tak dotarła do nauczyciela pomocniczego, który tam wówczas z Erichem pracował i był jego przyjacielem. Mówił on:
- W tym samym mniej więcej czasie przybyliśmy do Tannenwaldu i zameldowaliśmy się u głównego nauczyciela, czyli dyrektora szkoły, Mischkoreita. Ten przyjął nas słowami: „Przysłali was tu, żebyście wykonywali wzorowo wasze obowiązki - co oznacza, że będziecie te durne dzieci wychowywać tutaj na wiernych poddanych naszego cesarza i dobrych obywateli naszego kraju. Zamieszkacie obaj w budynku obok u mojej siostry, która dla każdego z was przygotowała już oddzielny pokój.
Spodziewam się, że zachowacie się u niej godnie! Nie życzę sobie też, abyście mojej córce Erice robili czasami jakieś nieprzyzwoite propozycje. Ona jest na to za porządna i chcę, żebyście to respektowali".
Niemniej dawał nam często do zrozumienia, że mógłby ją ewentualnie za jednego z nas wydać. Przy tym nie preferował wyraźnie żadnego z nas. Natomast wziął nas solidnie w obroty, bez przerwy nas hospitował, robił złośliwe uwagi; słowem -stawiał pod znakiem zapytania naszą samodzielność. Ale tylko po to, jak nas zapewnił, że pragnie w nas widzieć swoich następców. Oczywiście mając na uwadze również przyszłość swojej córki — tak przynajmniej to ocenialiśmy.
Była to w sumie bardzo męcząca sytuacja, która trwała długie miesiące. Któregoś dnia Erich wyznał mi, iż związany jest jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, które musi wypełnić. Jeśli dobrze zapamiętałem, to chodziło o jakąś Irenę. Jednocześnie przyznał mi się, że ta córka Mischkoreita robi na nim niezwykłe wrażenie i stała mu się jakoś wyjątkowo bliska.
Próbował też, oczywiście w tajemnicy przede mną, ożenić się z nią. Ale w końcu ja musiałem to zrobić, czując się winnym wobec niej. On tymczasem uwodził w okolicy wszystkie dziewczyny, które mu się nawinęły pod rękę. Jeżeli oczywiście pozostawał we wsi i nie jeździł na sobotę i niedzielę do swego wuja Goldacha, z którym zwykle się upijał. Ale podobno prowadzili wtedy rozmowy o życiu i śmierci, które bardzo lubił.
B
urmistrz Breisgauer razem ze swym szefem policji zaraz po ceremonii opuścił miejsce zaślubin. Mniej więcej przez piętnaście minut szli obok siebie bez słowa w kierunku Schoenau. Noc była jasna, ale może dlatego bardzo zimna.
Rozglądali się, gdyż w każdej chwili groził im napad, w tej niebezpiecznej ostatnio okolicy. I rzeczywiście kilkadziesiąt metrów dalej z ciemności wyłoniły się dwie postacie, szybko zbliżając się do nich. Byli to dwaj żołnierze
z jakiegoś prawdopodobnie rozbitego pododdziału, widocznie będący na nocnych łowach.
Teczkę! - zażądali. Rzeczywiście wyglądała obiecująco, była mocno wypchana. Ale tego, że był w niej rejestr zawieranych w Schoenau małżeństw, oczywiście nie mogli wiedzieć.
Rekwirujemy ją! Chyba ją sobie gdzieś dobrze napcha-liście, co? Ale macie pecha. Porządek musi być!
Na to Strassner niemal ze spokojem wyciągnął pistolet i powiedział:
-Znikajcie stąd czym prędzej albo rozwalę wam tym łby!
Zniknęli dosłownie w sekundzie. Zwłaszcza że spostrzegli, iż grożący im pistoletem był w mundurze policjanta. Jeszcze może byłby gotów przeprowadzić jakieś dochodzenie.
Burmistrzowi Breisgauerowi drżały nogi. Zimny pot zrosił mu czoło. Ciężko przestraszony oddychał z trudem. Po jakiejś chwili dopiero zapytał:
Czy naprawdę, Strassner, byś ich załatwił?
Oczywiście, dlaczego nie - odpowiedział z dużą pewnością siebie. - Czy ty nie możesz pojąć, że teraz parę trupów więcej czy mniej nie ma żadnego znaczenia. Chodzi tylko o to, aby to były te najwłaściwsze trupy - dla dobra naszej przyszłości.
W
tym samym mniej więcej czasie w Welpenhof młoda, dopiero co zaślubiona para szła schodami na górę, do swej sypialni - mając na to oficjalne błogosławieństwo rodziców młodej żony. Elfie i Horst-Heinz, przytuleni do siebie - podążali zatem do przygotowanej dla nich już wcześniej byłej sypialni Wienandów; w ostatnim czasie zajmowanej tylko przez matkę i córkę.
No - powiedział Erich Wienand do swej żony - nareszcie jest wszystko formalnie uregulowane - ostatecznie!
Tak, jak tego chciałam - dopowiedziała cicho.
- To zatem, kochana żono, spróbujmy zrobić z tego
teraz jak najlepszy użytek.
- Wiesz, że jestem na to gotowa.
Wiedział o tym.
W
tym samym niemal czasie krowa Edda niespokojnie zaczęła się kręcić w oborze. Do środka weszli bowiem sierżant z baterii przeciwlotniczej i podoficer zaopatrzeniowy z butelką wódki. Postanowili tutaj na swój sposób uczcić ślub swego dowódcy, przy czym złapali najpierw dwie kury, przeznaczając je na tak zwaną zagrychę po wódce.
Przez cały czas podoficer zaopatrzeniowy uśmiechał się jednak pod nosem na widok dobrze wypasionej krowy.
- Co za wspaniała wołowina! — zauważył okiem fachow
ca. - Bateria miałaby co jeść przez cały tydzień.
Również i sierżant miał już wielokrotnie oko na tę okazałą sztukę, ale wzruszył tylko ramionami.
Jak podwędzimy jeszcze kilka kur, to tego nie zauważą szybko, ale z tą sztuką mięsa będzie gorzej. W tej sprawie musielibyśmy chyba najpierw zapytać szefa.
Ale on jest teraz zajęty zupełnie inną krową, nie sądzisz? -Podoficer roześmiał się głośno. - Dla nas nie będzie miał teraz szybko czasu, powinniśmy to zatem sami rozstrzygnąć.
W
kuchni Wienanda wciąż jeszcze paliły się świeczki, rzucając uroczyste światło na stojące w ozdobnych wazonach wiosenne kwiaty, odbijając się w pustych kieliszkach po szampanie i oświetlając lekko zaróżowione twarze Elwiry i Ericha.
On siedział spokojnie, nieco tylko przygarbiony na krześle, uśmiechając się delikatnie pod nosem. W swojej mocno wychudzonej dłoni trzymał teraz kieliszek czerwonego wina, popijając z niego od czasu do czasu małymi łykami. Ona patrzyła na niego wyraźnie zdenerwowana i mocno podniecona.
198
- Co naprawdę myślałeś podczas tego przedstawienia? -
zapytała, mając oczywiście na myśli ceremonię ślubną. -
Dlaczego to zrobiłeś? Na pewno sobie wszystko dokładnie
przemyślałeś, jeśli nawet nie byłeś zupełnie do tego przeko
nany? Dlaczego więc postawiłeś na swoim? Dlaczego zupeł
nie wyłączyłeś mnie ze współdecydowania o tej sprawie?
Wiesz przecież, że tego nie chciałam?
- Bo z mego punktu widzenia wydało mi się to konieczne.
Przy czym nie wyjaśnił jej tego, co rzeczywiście rozumiał
albo myślał, wyrażając się w ten sposób. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Najwyżej milczał, gdy go coś dręczyło, i na ogół nie zdradzał się ze swoimi myślami.
Czyżbyś tym razem, Erichu, zrobił to naumyślnie? -zaczęła mówić z dużym zdecydowaniem. - Czy chciałeś w ten sposób bezpośrednio uderzyć we mnie - mnie za coś ukarać? Za co?
Niczego takiego nie miałem na myśli, kochana Elwiro - zapewnił ją, przyglądając jej się teraz bardzo uważnie. -Znam przecież dokładnie twoje potrzeby i swoje możliwości - w pewnych sprawach.
Nie mów tak, Erichu! Proszę cię, nie mów tak -zawołała z żalem. - W końcu jestem twoją żoną, byłam i wciąż jeszcze jestem! A jeśli masz jakieś kompleksy albo coś sobie wymyśliłeś w tym obozie na nasz temat, to daj temu wreszcie spokój. Sądzę, że wszystko znowu może się między nami ułożyć, to tylko kwestia chęci i czasu.
W każdym razie chcę ci powiedzieć, kochana Elwiro, że w moim postępowaniu nie ma niczego, co by było skierowane przeciwko tobie. Pamiętaj o tym. Albo wyrażając to inaczej: możesz liczyć w tej sprawie na moją daleko idącą tolerancję.
Wciąż, Erichu, próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi. Twoja jakaś dziwna ostatnio gotowość do wychodzenia mi wciąż naprzeciw doprowadza mnie wprost do szału. Jesteś ostatnio taki jakiś nieobliczalny! A już w zupełności wykazałeś to w stosunku do Elfie.
Tego nie możesz mi zarzucić - powiedział, jakby po
199
głębszym zastanowieniu - zwłaszcza w odniesieniu do tego dziecka, które kocham jak swoje własne. Rozczula mnie jej czystość duchowa, wrażliwość i miłość, jaką mnie darzy. Kogo jak kogo, ale tę cudowną dziewczynę chciałbym widzieć szczęśliwą- jak długo będzie to tylko możliwe. Nawet gdyby ona to swoje szczęście przeżywała sama.
Myślisz przy tym tylko o niej!
Tak - przyznał jakby z ciężkim sercem - to jest jedyne, na co mnie stać w tej chwili.
G
dy Leitmanna, tego „dobrego" sąsiada Ericha Wienan-da, ponownie odwiedził podoficer Tummler, ten zaprowadził swego gościa niezwłocznie do stodoły. Tam pokazał mu, oświetlając lampą naftową przywiezione tu przed godziną skrzynie i kartony z amunicją, bronią i materiałami wybuchowymi.
Popatrz, człowieku - niemal wrzeszczał w zdenerwowaniu - co tu kazał złożyć ten sukinsyn sturmführer!
To ci dopiero gówno! - szczerze zdziwił się podoficer, który sądził, że nic nie jest w stanie go już zaskoczyć. Po chwili, oceniając fachowym okiem ładunek, stwierdził rzeczowo: - Będzie ze dwie-trzy fury.
Lehmann nie zrozumiał od razu, co miał na myśli podoficer, tylko skarżył się dalej.
Jeśli to wyleci w powietrze, człowieku, to z mojej pięknej stodoły chyba nic nie zostanie.
Nie tylko z twojej stodoły, przyjacielu Lehmann - powiedział podoficer, kiwając ze znawstwem głową - ale również ze wszystkiego, co tu stoi wokół - a więc z twojej obory i domu. Możesz to sobie wtedy wszystko skreślić. Także siebie i całą swoją rodzinę. Was wtedy też szlag trafi. - To właśnie było to, dzięki czemu Tummler zamierzał tutaj przeżyć koniec wojny.
O mój Boże! - jęknął przerażony Lehmann. - Żeby coś takiego mi tutaj przywieźć. Czy to nie jest świństwo ze strony tego sturmführera w stosunku do mnie?!
200
- A więc także i wobec mnie - stwierdził stanowczo
Tiimmler - skoro ja tutaj pragnę skorzystać z twojej gościny
i zostać.
Teraz Leitmann, jakby chwytając się tego, zapytał z nadzieją:
A czy wobec tego, jak sądzisz, nie dałoby się tego gówna gdzieś wywieźć?
Musimy coś z tym zrobić, przyjacielu Leitmann, jeśli razem nie chcemy wylecieć w powietrze. Ale nie będzie to takie proste, no i co nieco będzie cię kosztowało. No, powiedzmy, że mi o jedną trzecią obniżysz czynsz, kiedy tu już zamieszkam.
Tummler, ty mnie chyba chcesz zrujnować! Ale niech już będzie. Nie mam zresztą wyboru, jeśli nie chcę w strzępkach wylądować u Pana Boga. A więc zgoda; powiedzmy, że obniżę ci czynsz o jedną czwartą. No dobrze, niech już stracę, ale teraz powiedz, jak sobie to wyobrażasz?
Chodzi o to, abyśmy z tym sprzątaniem trafili na odpowiedni moment - odpowiedział taktycznie poduczony przez Warnhagena jego najbardziej zaufany podoficer. -A więc musimy wynieść się z tym na krótko przed przybyciem tu Amerykanów. Gdy już będą blisko, wtedy obaj wykonamy nocną szychtę i wywieziemy stąd to gówno. Ze dwie-trzy fury, jak powiedziałem.
Ale dokąd? Jak myślisz?
Jak najkrótszą drogą, w bezpieczne miejsce! To jest w te bagna, które znajdują się między posiadłościami twoją a Wienanda. A gdzie byśmy to mieli daleko wieźć?
Akurat tam, gdzie prawdopodobnie...
Co znaczy „prawdopodobnie", człowieku?! Ty o niczym nie wiesz!
Ale jeśli w tym bagnie, jak ludzie mówią...
To załatwimy od razu, że tak powiem, dwie sprawy za jednym zamachem. Jeśli zatopimy tam skrzynie, to przyciśniemy nimi te trupy, ale my o niczym oficjalnie nie wiemy. Zrozumiano?
201
Człowieku, Tiimmler, co ja bym zrobił bez ciebie!
Ale masz mnie, Leitmann. I musisz się z tym już teraz liczyć. Radzę ci.
N
oc poślubną mającą miejsce w Welpenhof, w byłej sypialni Wienandów, Elfie potraktowała jako największe spełnienie swego dotychczasowego istnienia. I to z pewnością niebezpodstawnie. Horst-Heinz w każdym razie bardzo się starał, żeby tak było.
Elfie czuła się więc szczęśliwa, co wyraźnie promieniowało z jej twarzy. Gdy mocno wyczerpana leżała obok niego, miała anielsko przymknięte oczy. Niczego więcej w tej chwili nie pragnęła, tylko przespać się, najlepiej w jego silnych ramionach. Lecz on, z łagodnie brzmiącym żalem, zwrócił się do niej:
Ty, moja najukochańsza żoneczko, odpocznij teraz. Ja na chwilę muszę udać się do swojej baterii i zobaczyć, co tam się dzieje. Jak wiesz, bardzo wcześnie rano stanowiska ogniowe przenosi się w inne miejsce. Mam nadzieję, że się nie gniewasz i że masz zrozumienie dla moich obowiązków.
Czyń zawsze to, co musisz, mój kochany Horscie-He-inzu. Zawsze też będziesz mógł liczyć na moje nieograniczone zrozumienie dla twoich zadań.
Bardzo jesteś kochana, moja najdroższa Elfie - zapewniał ją. - Spróbuj teraz troszeczkę się przespać, ale tylko troszeczkę, gdyż szybko, bardzo szybko do ciebie wrócę.
Lecz on, oczywiście nie poszedł, jak to jej powiedział „do swojej baterii". Warnhagen pospieszył górnym korytarzem do swej dotychczasowej „kwatery" - byłego gabinetu Ericha Wienanda, do którego wprowadziła się teraz Elwira. A ta czekała tam na niego - z otwartymi ramionami.
Po chwili jeszcze jedna osoba w tym domu czuła się szczęśliwa - niemal z wzajemnością. To wszystko działo się z początku bez słowa, dopiero potem Horst-Heinz szepnął jej do ucha:
202
Czego ja nie zrobię dla ciebie. Wyłącznie dla ciebie -zapewniał ją.
I ja też - odpowiedziała mu.
Gdy następnie Warnhagen schodził możliwie cichutko po schodach w kierunku głównego wyjścia - zadowolony, choć niewątpliwie nieco wyczerpany - pomyślał: Cóż, nie ma sukcesów bez ofiar. Ale w końcu - jako oficer! - był do tego przyzwyczajony.
Gdy już miał wyjść z domu, spostrzegł Ericha Wienanda. Ten siedział najspokojniej w świecie na schodach prowadzących do jego piwnicy. Światło jedynej, stojącej obok niego, świecy oświetlało go delikatnie. W ręce, która o dziwo, już nie drżała, trzymał kieliszek czerwonego wina, jak gdyby chciał nacieszyć się jego połyskującym w blasku świecy kolorem.
Teraz jednak spojrzał zaciekawiony na zbliżającego się porucznika.
- Na słóweczko, panie Warnhagen, jeśli pan może?
Warnhagen przez chwilę jakby zawahał się, nie wiedział,
jak na to zareagować. Wyczuł, że ton Wienanda nie zdradzał, mimo wszystko, przychylności. Ten człowiek był rzeczywiście - jak Elwira mu to już nieraz próbowała uświadomić - niezwykle przebiegłym starcem. Lepiej zachowywać się przy nim z dużą ostrożnością!
Zapewniam pana, panie Wienand, że zawsze chętnie spełniam każde pańskie życzenie.
Jedyna rzecz, na której mi zależy, panie Warnhagen, nawet bardzo mi zależy, jest samopoczucie, oczywiście dobre samopoczucie, mojej córki Elfie. Co poza tym pan jeszcze sobie tutaj organizuje, to mnie specjalnie nie interesuje. Ale Elfie - tak! Ją chciałbym widywać szczęśliwą! Niech pan ma to na uwadze. Czy jest pan w stanie jej to zapewnić?
Będę się starał, panie Wienand!
Jedynie tego od pana oczekuję - tego jednego. Jeśli się to panu uda, wtedy będę absolutnie we wszystkich spra-
203
wach do pana dyspozycji. Niech pan ma to zatem na uwadze! Ale tylko wtedy. Czy dobrze się rozumiemy? Rozumieli się.
T
ej samej nocy - w szkole artylerii, leżącej zaledwie kilka kilometrów na północ od Schoenau opozycyjnie nastawiony porucznik Franz-Jochen Rabę zebrał wokół siebie pięciu zaprzysiężonych przyjaciół. Wśród tych oficerów znajdował się także adiutant komendanta szkoły - jako osobiście oddelegowany przez niego.
Dla Rabego było to jednoznacznym sygnałem, że ma wolną rękę w działaniach! Jako pierwszy, ale równy wśród równych, z czego niebawem wyniknąć miały niespodziewane wydarzenia.
Tego, co tu, koledzy, ostatnio zdarzyło się w związku z tymi urodzinami, nie da się inaczej określić jak czyste wariactwo. Że też wciąż jeszcze egzystują wśród nas tacy idealiści. Oni mogą nas wszystkich zaprowadzić na szubienicę. Musimy zatem jak najszybciej wyeliminować tych zdrajców z naszych szeregów. Po prostu załatwić ich!
Dosłownie załatwić? - zapytał naiwnie jeden z obecnych kolegów.
A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Jeśli my, że tak powiem, sami nie wykażemy się w tym zakresie, to ci Amerykanie załatwią nas wszystkich. Rozumiecie: wszystkich! Chcecie tego?
Nikt oczywiście nie chciał.
Musimy zatem sami i to w sposób zdecydowany tym Amerykanom wyjść naprzeciw. Czymś się wykazać. Coś zaproponować. I to nie tylko naszą szkołę; to byłoby dla nich chyba za mało. Trzeba by im oddać co najmniej Schoenau i to z całą okolicą.
Ci Amerykanie podobno są bardzo nieobliczalni.
Ależ człowieku, oni stali się już po prostu realistami. Nie chcą, zwłaszcza teraz, na koniec, niczym ryzykować. Tacy głupi to oni nie są.
204
- Czy chcą zatem gwarancji i ty chcesz im je dać?
Tak, wspólnie z wami, przyjaciele. Jeśli tego nie zrobimy, to i tak nas tu zdławią. Wystarczy jakiś niewłaściwy ruch, a ostrzela nas ich artyleria i zasypią bomby. Ale tego powinniśmy za wszelką cenę uniknąć.
I co, chcesz wobec tego nawiązać z nimi jakiś kontakt?
Ktoś - odpowiedział Rabę, jakby był gotów się poświęcić - musi to zrobić. Tylko gdy ja będę z nimi prowadził rozmowy, wy przez ten czas musicie tutaj przeprowadzić faktyczną czystkę. To znaczy wyłączyć tych szwendających się jeszcze nazistów i innych idiotów i rozbroić to cudaczne pospolite ruszenie.
I ty myślisz, że to się tobie uda? - zapytał ktoś z troską w głosie. - Nie boisz się, że dowiedzą się, że byłeś aktywistą Hitlerjugend? Każdy z nas czymś się tam przecież w przeszłości zajmował. Należał do faszystowskiej organizacji studenckiej, do jakichś paramilitarnych ugrupowań, przekazywał pieniądze na SS. Czy da się to wszystko tak po prostu zwyczajnie zatuszować?
Ależ to, przyjaciele, wszystko było wczoraj!. Minęło, jest za nami. Do Hitlerjugend należeli też i pułkownik Stauffenberg, ten zamachowiec, jak i jego najbliższy sponsor hrabia von Schulenburg, ten był nawet wysokim bonzą partyjnym, i co? To, co teraz jedynie będzie się liczyło, to wykazanie się jakąś działalnością opozycyjną! Mimo że nie jest to coś, co mi odpowiada. I nigdy nie odpowiadało.
Nikomu z nas coś takiego nie leżało! - zapewniali niemal wszyscy jednogłośnie.
T
ej nocy Erich Wienand, klęcząc w swej piwnicy, odkopał ponownie głowę swego przechowywanego tam Chrystusa. Dokonał tego niemal resztkami sił, był kompletnie wyczerpany i z trudem oddychał. Migocące światło świec osadzonych w świeczniku od Knuta Hamsuna oświetlało jego zaczerwienioną i mocno spoconą twarz.
205
Lecz gdy wreszcie mógł spojrzeć na odkopaną twarz samego ukochanego Chrystusa, oczyścił ją - poczuł wielką ulgę; zwyczajnie, jakby nagłe zmęczenie ustąpiło. Przez dłuższą chwilę klęczał, jakby był z kamienia. Nic tylko patrzył zachłannie w twarz Chrystusa. Nagle uświadomił sobie, że ten Chrystus się do niego uśmiecha. Mimo wszystko - uśmiecha się do niego!
Dopiero po dłuższej chwili Erich Wienand powstał z klęczek. Usiadł za stołem, za tym niby swoim biurkiem. Sięgnął po papier, pióro i spróbował znowu zacząć pisać.
Nadaremnie.
Koniec tomu pierwszego.