Tam gdzie szaleją burany - Wspomnienia z Kazachstanu 1940-1946, Wspomnienia z Kazachstanu


Wspomnienia z Kazachstanu -
Tam, gdzie szaleją burany
1940-1946

Gieni i Leonowi
moim przyjaciołom z Połonki
na pamiątkę przepisałam (w skrócie)
Halina Szołtyskowa
Przepisane sierpień 1990r. Gliwice


Część I - MAJ-BAŁYK

13 kwietnia 1940 roku zostałam z matką wywieziona na Sybir. Przed wojną mieszkałam w uroczym miasteczku Połonka w baranowickim powiecie. Ojciec mój, Roman Kramarz był tam kierownikiem podstawowej szkoły. Został aresztowany przez NKWD w marcu. Po nas przyszli nocą. Zastukali głośno kolbami karabinów do drzwi naszego mieszkania. Dwóch młodych żołnierzy i oficer NKWD. Przeprowadzono w mieszkaniu rewizję, a potem oficer oznajmił, że moja matka i ja zostałyśmy wyznaczone na wywózkę. I tak to wszystko się zaczęło. Mój sybirski los.

Podwodą przewieziono nas do stacji w Baranowiczach, gdzie czekał na Polaków długi szołon bydlęcych wagonów. Cały szołon otoczony był żołnierzami sowieckimi, którzy uzbrojeni w karabiny pilnowali, żeby nikt z rodziny zsyłanych do naszego pociągu nie zbliżył się. W pewnym oddaleniu od torów stał długi łańcuch ludzi. Byli to krewni, znajomi, sąsiedzi zsyłanych. Płacz ich i krzyk docierał do nas.

Jechałam z matką w jednym wagonie razem z panią Kwiatkowską i jej córkami 16-letnią Wiesią, i 10-letnią Marysią, panią Siewrukową i jej córką Kazimierą, z panią Reginą Suchorską i jej dziećmi 5-letnią Rylcią i 8-miesięczny Jureczkiem, z panem Walerym Suchorskim, jego żoną i dziećmi 5-letnią dziewczynką i kilkumiesięcznym synkiem i innymi rodzinami, których nazwisk nie pamiętam.

Kiedy wszyscy byliśmy już w wagonie zasunięto ze zgrzytem drzwi, zakneblowano, a pod wieczór pociąg nasz ruszył w nieznane.

W wagonie przez moment panowała grobowa cisza, a po chwili rozległ się płacz zgromadzonych tam ludzi. Ktoś powiedział: „Matko Święta miej nas w swojej opiece”, a potem rozległa się pieśń śpiewana łzawymi głosami: „pod Twoją obronę Ojcze na niebie grono Twych dzieci swój powierza los”.

Kiedy zapanowała znowu cisza, słychać było tylko stukot kół wagonu i płacz małego synka pani Reginy Suchorskiej. Było cicho i ciemno. Leżałam z otwartymi oczami, koło mnie na pryczy leżała moja matka. Zasnęła zmęczona. Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Poprzez cienkie ściany wagonu słychać było żołnierzy, którzy chodzili przed wagonem. Nagle usłyszałam pieśń śpiewaną gdzieś w dali przez liczne, zgrane głosy. Pieśń była rzewna, piękna, śpiewana po rosyjsku, czy białorusku, nieznana i obca. Widziałam już, że jestem na obcej ziemi.

Przede mną nieznany, zły los. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Był to okropny strach i rozpacz. Było mi duszno, wydawało mi się, że serce moje przestaje bić. Wiedziałam, że drzwi wagonu są zamknięte od wewnątrz na zasuwę, a na każdej stacji, na której zatrzymywał się pociąg schodzą z pomostków żołnierze z karabinami i krążą wokół naszych wagonów. Pomyślałam, że mogą tu zaraz wejść i pozabijać nas. Pociąg znowu ruszył, zastukały koła wagonów. Jechaliśmy dalej. Do Uralu nie wypuszczano nas z wagonu, tylko raz dziennie na jakiejś większej stacji konwojent wyprowadzał jedną osobę z wagonu po wodę i gotowaną kaszę dla wszystkich.

Prycze były zawszone, po trzech dniach oblazły nas wszy. Udręką było załatwianie fizjologicznych potrzeb. W podłodze tuż przy ścianie wagonu wyrąbany był nieduży otwór dla wiadomych celów. Ten otwór był tuż przy jednej z prycz i to było szczególnie przykre i dla potrzebujących ludzi i dla tych, którzy spali na tej pryczy.

Wypuszczono nas po raz pierwszy z wagonów już za Uralem, ale żołnierze pilnowali, żeby nikt się nie oddalał od szołonu. Stojąc przy torach oddychałam nareszcie czystym powietrzem. I znowu jechaliśmy dalej. Pociąg nasz minął Ufę, Magnitogorsk, góry Ural, Baszkirię, a potem jechał przez pusty, szary jeszcze o tej porze roku step Kazachstanu.

Szołon nasz dojechał do stacji Pietuchowo w pietropawłowskiej obłaści. W tym Pietuchowie zakończy się nasza 10-dniowa podróż koleją.

Wszyscy dorośli w wagonie myśleli, że powiozą nas bliżej Omska, czy Tomska, czy nawet pod Bajkał. Tymczasem tu w Pietuchowie czekali na nas enkawudziści. Kazali wyładowywać się z wagonu.

- Wygrucziatsa - padła ostra komenda.

Ludzie w pośpiechu zaczęli wynosić z wagonów toboły z pościelą, walizy, skrzynki, to, co kto zabrał ze sobą w nieznaną drogę. To, co pozwolono. Było już pod wieczór. Nie pozwolono rozpalać ognisk, aby ugotować wodę na herbatę. Nie było na to czasu. Należało się spieszyć. Trochę dalej za torami stały sznurkiem ciężarówki. Wokół tego transportu, który bezczynnie trwał w jakimś wyczekiwaniu kręcili się kierowcy, przeważnie Azjaci. Te ciężarówki były przeznaczone dla nas Polaków. Kiedy wszystkie wagony były puste, a wszyscy Polacy, przeważnie kobiety z dziećmi, starcy i chłopcy-wyrostki byli już na torach obok swych bagaży, zaczęły podjeżdżać kolejno bliżej toru ciężarówki. Kazano nam ładować się na nie. Myślałam, że wszyscy pojedziemy do jednej jakiejś miejscowości, być może do jakiegoś nawet łagru. Auta były z różnych aułów i wiosek siewierokazachstańskiej obłaści, a właściwie pietropawłowskiej, rozrzuconych szeroko po stepie, odległe od siebie kilkadziesiąt kilometrów. Był to trochę los, przypadek, do jakiej wioski się trafiło, a zależało to po prostu od tego, do jakiej ciężarówki się wsiadło.

Wsiadłyśmy razem z matką do jednego auta z rodziną pani Kwiatkowskiej, państwa Suchorskich, z panią Siewrukową i jej córką. Zapadał zmierzch coraz gęstszy. Głośno zawarczały motory i auta ruszyły po szerokiej, stepowej drodze jedno za drugim. Nieznane miasto Pietuchowo pozostało za nami w tyle. Przez pewien krótki czas wszystkie auta jechały w jednym zwartym łańcuchu, a potem zaczęły rozjeżdżać się w różne strony, aż wreszcie nasza ciężarówka została sama na szerokim, ciemniejącym stepie. Sunęła powoli po rozmokłej wiosennej drodze. Kierowcą naszym był Kazach. Siedział w kabinie, a my na naszych tobołach, które były wszystkim, co obecnie posiadałyśmy. Robiło się coraz chłodniej. Kobiety powyciągały wszystko, czym można było się okryć, siebie i dzieci.

Pokuliłyśmy się z zimna i przerażenia. Któraś z kobiet powiedziała: Boże drogi, przecież to całkowite bezludzie. Dokąd oni nas wiozą?

Nikt się nie odezwał, więc i ona umilkła, a my wciąż jechaliśmy stepem w jakąś bezkresną, niewiadomą dal. Step coraz bardziej ciemniał, stawał się złowrogi, dziki, straszny. Nagle z oddali wyłoniły się z ciemności liczne światełka, które z wolna posuwały się w naszym kierunku. Usłyszałam warkot maszyn. To były traktory, które nocą pracowały na kołchozowych polach. Minęły nas bokiem, a potem znowu zaległa cisza i ciemność.

Zaczęło świtać, kiedy auto nasze wjechało w uliczkę kazachskiego aułu. W szarym świcie ujrzałam lepianki, które wyglądały jak kwadratowe pudełka ulepione z gliny, lub zbudowane z darni. Niektóre chatki ogrodzone były wałem z darni ułożonymi kopczykami płaskich kirpiczy albo wprost stertą nawozu. Było całkiem cicho, nie szczekały nawet psy, nie świeciło się ani jedno światło w oknach chat. Auł wyglądał jak bezludny, uśpiony jeszcze, tylko auto nasze warczało, aż wreszcie ze zgrzytem zatrzymało się przed jedną z lepianek z dużym, przyległym sarajem.

- Wot my na miejscu - powiedział do nas Kazach kierowca wychodząc z szoferki.

Siedziałam nadal tak, jak wszyscy wtulona w ciężarówkę w ciszy całkowitej. Żadna z nas nie miała odwagi ruszyć się z miejsca.

- Wysiadajcie - powiedział do nas Kazach - Przywiozłem was do swojej rodziny, bo nie wiem, co z wami zrobić. W dzień przyjdzie naczalstwo, da rozporządzenia.-

Zaczęłyśmy wydobywać się z wysokiego wozu, znosić uśpione dzieci, zrzucać bagaż. Kierowca zapraszał nas do swego mieszkania. Weszłyśmy za nim. W saraju czuć było świeżym nawozem i zwierzętami. Lepianka była mała, niska, jednoizbowa, natłoczona ludźmi. Na podłodze na rozłożonych wojłokach, poduszkach, pstrokatych materiałach spały dzieci w różnym wieku i starzec z siwą, długą, wąską brodą. Na nasz widok podniosły się z poduszek głowy i ciekawie przypatrywały się skośnymi, ciemnymi oczami. Gospodyni, żona kierowcy, młoda, wysoka Kazaszka w szerokiej, długiej, białej spódnicy, kaftanie z wielbłądziej sierści chwilę rozmawiała ze swoim mężem w kazachskim języku, potem przyniosła z saraju duży, dymiący samowar. Postawiła go na podłodze obok niskiego, okrągłego stolika, na którym ustawiła czarki, pijałki na herbatę i w misce duże, pszenne placki - kazachski chleb. Nie odzywając się do nas odeszła w kąt izby, usiadła na podłodze podciągając pod brodę kolana. Kierowca nalał do pijałek herbatę zachęcając, żebyśmy się napiły. Siedziałyśmy na naszych betach przy ścianie izby, przerażone, zszokowane tym pierwszym prawdziwym zetknięciem z Azją. Nie chciało mi się ani jeść, ani pić. Właściwie trudno mi określić, jakie ogarniało mnie wtedy odczucie. Tkwiłam w jakimś duchowym i cielesnym bezruchu. Pierwsza do stolika podeszła pani Siewrukowa. Przykucnęła na podłodze biorąc do rąk dymiącą parą pijałkę. Za nią podeszli inni. Tylko Regina Suchorska mając na kolanach swoje uśpione dzieci nie ruszyła się z miejsca i moja matka, która wciąż siedziała przy ścianie, jakby skamieniała.

Rozwidniło się. W saraju darł się kogut, zagdakały kury. Gospodyni podniosła się z kąta i zabrała do obrządku gospodarskiego. Z wiadrem na mleko wyszła do saraju wydoić krowę.

Siedziałyśmy nadal pod ścianami izby ciche, przygaszone, zmęczone, zdezorientowane co robić dalej. Otaczała nas teraz gromadka dzieci na wpół ubranych, rozczochranych. Kiedy było już całkiem jasno i zaświeciło nad aułem słońce, zaczęli przychodzić Kazachowie, kobiety, mężczyźni, dzieci, aby się nam obcym przyjrzeć. Nie zwracali się do nas bezpośrednio, tylko stojąc na progu chaty prowadzili między sobą, z gospodynią głośne dyskusje w swoim kazachskim języku na nasz temat.

Koło południa zjawił się enkawudzista i dwóch milicjantów. Sprawdzili w swoich dokumentach nasze nazwiska, zapisali coś w notesach i oznajmili, że jesteśmy w kołchozie Maj-Bałyk i tu będziemy żyć.

- Możecie się ustraiwać, budować sobie chaty, za mąż wychodzić, jeśli chcecie. Tu będziecie już na zawsze.-

Postanowiono na razie nas, Polaków umieścić tymczasowo w drewnianym domu nie zasiedlonym jeszcze, pokąd nie poszukamy sobie prywatnych kwater.

Trzy drewniane domki podobne do siebie stały puste nad brzegiem jeziora. W czwartym mieściła się majbałycka poczta.

Jeden z tych domków został nam przyznaczony do tymczasowego zamieszkania. Były tam duże, całkowicie puste izby, tylko w jednym rogu sterczały dwa murowane piece. Czułam się źle. Dostałam gorączki, bolała mnie głowa. Leżałam na podłodze wtłoczona w popielato-niebieski, przedwojenny śpiwór. Moja ładna, młoda jeszcze 35-letnia mama widząc, że jestem chora, do reszty straciła głowę nie wiedząc co robić. Płakał żałośnie mały Jureczek Suchorski. On także był chory, utrudzony podróżą. Jego matka poszła do aułu, aby kupić dla niego mleko.

Rozpalono w piecu, ale wolno się nagrzewał, ponieważ był jeszcze surowy, w dodatku dymił. Od czadu i dymu piekły mnie oczy i gardło, a kiedy ktoś otwierał drzwi, aby izbę przewietrzyć trzęsłam się z zimna i gorączki jeszcze bardziej. Za oknem zawarczało auto. Pod sąsiedni dom zajechała ciężarówka z Polakami. Byli z naszego transportu. Jechali tak długo, bo nocą ugrzęźli w rozmokłym stepie. Między innymi byli tam nasi znajomi z Połonki, rodzina państwa Charkiewiczów, rodzice i dwóch synów - młodzi chłopcy Leon i Michał. Poczułam się raźniej, że jest nas Polaków w tym kazachskim aule więcej. Zasnęłam, a kiedy się obudziłam, zobaczyłam moją matkę, którą prowadziły podtrzymując pod ramiona pani Kwiatkowska i pani Siewrukowa. Miała oczy nieprzytomne, a twarz szarobiałą. Ułożono ją obok mnie, dano walerianę i jakieś nasercowe krople. Okryto pledem. Kiedy usnęła, pani Siewrukowa powiedziała zwracając się do mnie.

- Twoja mama chciała utopić się w jeziorze. Na szczęście zauważono to.-

Nazajutrz moja matka czuła się o wiele lepiej. Wróciła jej dawna energia. Ja także czułam się zdrowsza. Gorączka opadła. Wyszłam przed dom, aby się trochę rozejrzeć. Był wczesny, trochę pochmurny ranek. Przede mną był majbałycki auł, dalej płaski horyzont stepu. Z jednej strony auł otaczało jezioro. Ciche, łagodne fale uderzały o płaski brzeg.

To tu moja matka biegła krzycząc, że nie chce żyć, w tej ciężkiej dla niej chwili zapominając całkowicie o moim istnieniu. Podeszłam bliżej do jeziora. Jego fale uderzały o brzeg blisko moich stóp. Jezioro było ładne, szerokie, z pewnością głębokie, szarobure o tej porze roku, ale kiedy słońce na chwilę wyglądało zza chmur, jego fale pobłyskiwały wesoło.

Zapytałam starego Kirgiza, który stał niedaleko mnie i także patrzył na wodę jeziora, jak to jezioro się nazywa. Odpowiedział

- Tłusta Ryba - i dodał - było kiedyś bolszoj, bolszoj, jak morze.- Dziwna nazwa pomyślałam.

Jak my tu, w tym aule Maj-Bałyk, wśród rozległego stepu i Kazachów żyć będziemy. Czy my naprawdę już nigdy nie wrócimy do Polski? Gdyby tak miało być, to może moja matka miała rację, że lepiej utopić się w jeziorze. Stałam jeszcze chwilę nad brzegiem rozmyślając. Czułam od strony jeziora podmuch zimnego wiatru. Zaczął padać dużymi płatkami śnieg. Ja miałam 13 lat.

Auł Maj-Bałyk to chatki, lepianki przykucnięte w ziemi, porozrzucane bez żadnej symetrii. Niektóre przylegały prawie do siebie w bliskim sąsiedztwie, inne znajdowały się w znacznym oddaleniu.

Przez wioskę prowadziła jedna, szeroka droga od jeziora Tłusta Ryba do stacji Emteesu - prostopadle wpadała na szeroką, stepową drogę, która prowadziła do rejonu w Presnowce.

Od strony północnej, prawie już w stepie znajdował się drewniany dom, w którym mieścił się szpital. Za szpitalem stały jeszcze trzy samotne ziemlanki, a dalej ciągnęło się bezkresne pustkowie, szeroki step. Piękny wiosną i wczesnym latem, suchy i popękany w czasie upałów, zimą biały od śniegu, groźny, niebezpieczny step równinny bez drzew i krzewów. Do Presnowki było 50 km, do najbliższej stacji kolejowej w Pietuchowie - ponad 150.

Dalej za Pietuchowem, na północ była już prawdziwa Syberia. Maj-Bałyk oprócz szpitala posiadał szkołę 10-latkę, która mieściła się w dwóch drewnianych budynkach. Jeden miał dach z czerwonej blachy, drugi z zielonej. Odnośnie od koloru dachu potocznie nazywano jeden budynek szkołą czerwoną, drugi - zieloną.

Budynki szkolne stały wzdłuż drogi aułu, która wiosną była błotnista i grząska, latem sucha i popękana, zimą zawiana śniegiem. Do majbałyckiej szkoły przyjeżdżały dzieci z odległych aułów i jurt porozrzucanych po stepie. Dla tej młodzieży wybudowano internat ze stołówką. Wokół wioski znajdowało się jeszcze kilka jurt. I to był już cały Maj-Bałyk.

Wszyscy Polacy musieli opuścić drewniane budynki, w których mieszkaliśmy tymczasowo. Były przeznaczone dla rodzin rosyjskich. Trzeba było poszukać prywatnych kwater kazachskich. Do wspólnej izby wynajętej u Kazachów przeprowadziłyśmy się razem z panią Kwiatkowską i jej córkami i panią Siewrukową z córką panną Kazią. Pozostali Polacy wynajęli także izby u Kazachów.

Za prześcieradła moja mama, pani Kwiatkowska i pani Siewrukowa wymieniły drewniane kuferki, do których można było wpakować nasze rzeczy. Nasz kuferek był nieduży, zielony, obity pasami blachy.

Te kuferki, to było z początku całe umeblowanie wynajętej izby. Można było na nich spać z podkurczonymi nogami, siedzieć i jeść posiłki trzymając miskę na kolanach. Nasze matki spały rozścielając pościel wprost na glinianej podłodze, podkładając trochę skoszonej i wysuszonej trawy. Potem dowiedziałyśmy się, że w internacie można wypożyczyć żelazne łóżka. Były wąskie i niewygodne. Razem z kuferkami zatarasowały całą izbę. Wchodziło się do nas przez izbę gospodarzy, która była również zagracona sprzętem i ludźmi, ponieważ była to rodzina wielodzietna, dwoje dzieci chodziło do szkoły, reszta to drobiazg, co rok prorok. Izba gospodarzy podzielona była na dwie części. Jedna część posiadała drewnianą, ułożoną z desek podłogę, jakby półkę uniesioną nieco ponad glinianą podłogę. Na drewnianej podłodze, na matach z wojłoka rozłożona była pstrokata pościel i stał okrągły, niski stolik, przy którym siedząc z podwiniętymi nogami rodzina piła herbatę lub jadła posiłki. Na glinianej podłodze stał różny sprzęt gospodarski, kamienne żarna do mielenia zboża, centryfuga do mleka, wiadra, sagany, koromysło do noszenia wiader z wodą, kufry z odzieżą. Gospodarze byli ludźmi młodymi. Nie rozmawiali z nami, swoimi lokatorami. Odnosili się do nas, jakby w ogóle nas nie było, być może z tej przyczyny, że nie znali rosyjskiego języka, tylko kilka najprostszych słów.

Trzeba było porozumiewać się z nimi przeważnie na migi. Kiedy zdarzało się, że udało się którejś z pań kupić gdzieś u Rosjan kawałek słoniny albo wieprzowego mięsa i kiedy gotowało się to lub smażyło, gospodyni wyczuwała zapach, wpadała w szał. Wyrzucała z pieca lub z paleniska nasze garnki precz z obejścia i wymyślała nam w swoim kazachskim języku, na pewno bardzo brzydko. Była muzułmanką i nawet zapach trefnego jedzenia z cudzych garnków był dla niej niedopuszczalny, nie do zniesienia w jej chacie, saraju lub nawet podwórku. My miałyśmy większe powody do niezadowolenia i obaw, ponieważ cała rodzina gospodarzy była chora na świerzb. Kiedy rankiem wchodziłam do izby gospodarzy, aby wyjść przed chatę zastawałam gospodynię z gromadką swych dzieci przed piekarskim piecem, gdzie z trzaskiem palił się kirpicz wystawiając przed ogniem różne części ciała, aby się dobrze nagrzały, czochrali się wszyscy po brzuchu, plecach, udach i gdzie się dało. Widok był trochę szokujący, ale obawa była jeszcze większa, żeby się od nich nie zarazić.

Chaziajka krzątała się potem po izbie, przynosiła z jeziora wodę, doiła krowę. Przepuszczała mleko przez centryfugę, a ze śmietany ubijała ręką w glinianej misce masło. Śmietana była tak tłusta, że po niedługiej chwili w misce widniała już bryłka białożółtego masła.

W porze obiadowej unosiła się po całym obejściu i saraju wdzierając się do izby dziwna woń gotującej się strawy. W dużym czugunnym garze umocowanym na solidnym, żelaznym trójnogu, pod który podkładało się ogień gotowała się konina w mleku lub biszparmag barani. Zapach potrawy mieszał się z wonią gnojówki i nawozu, którego cała sterta leżała koło wrót obszernego saraju. Czasami gospodyni warzyła specjalny ser z długo zbieranego zjełczałego, kwaśnego mleka, a wtedy zapach tak mocno roznosił się dokoła, że aż dech zatykało w płucach. Takie mleko gotowało się przez cały dzień, aż stawało się brunatne, gęste i ciągliwe. Potem z niego zacierano serki, które suszyły się na płaskich dachach chat i były potem twarde, jak kość.

Moja mama, pani Siewrukowa i pani Kwiatkowska gotowały nasze jedzenie także przed chatą przy ognisku. Od chaziajki można było kupić jajka i mleko przepuszczone przez centryfugę. Na tym mleku mama gotowała dla nas zacierkę.

Kiedy zapadał wieczór i w powietrzu unosił się gorzki zapach młodego piołunu, cała rodzina gospodarzy siedziała w izbie przy niskim okrągłym stoliku, na którym dymił samowar, a na nim brzuchaty, kolorowy czajnik z zaparzoną, prasowaną herbatą. Z małych, kolorowych pijałek piła gorący czaj.

Ja i moja mama i rodziny polskie, z którymi mieszkałyśmy razem w aule, zaczęłyśmy pomału, dzień po dniu oswajać się z nowym otoczeniem, z ludźmi i naszą obecną sytuacją. Kiedy minął pierwszy szok z zetknięciem się z nową rzeczywistością, która została nam siłą narzucona, zaczęli się wszyscy zastanawiać, jak żyć, jak sobie radzić, aby przetrwać trudny czas i doczekać się powrotu do Polski. Choć nie było na to na razie żadnych szans ani widoków myślę, że wszyscy wierzyliśmy, że jakimś cudem wrócimy do naszej ojczyzny. Ta wiara podtrzymywała nas na duchu. Kazachowie także przyzwyczaili się do nas, do naszej obecności w ich wiosce. Kazachowie zajmowali się hodowlą i wypasem na stepie kołchozowych i swoich owiec, koni i bydła. Pracowali także na polu w kołchozie. Polaków w Maj-Bałyku nie przyjmowano do prac kołchozowych, a trzeba było z czegoś żyć. Większość rodzin przez pierwsze tygodnie żyła ze sprzedaży własnych rzeczy, które udało się ze sobą z Polski zabrać. Potem prawie wszystkie polskie rodziny otrzymywały od krewnych i znajomych z Polski paczki i drobne pieniądze. Najważniejszym dla nas Polaków obiektem w aule była poczta. Już pierwszego dnia wyruszyły do kraju listy, a po miesiącu zaczęły przychodzić do nas oprócz listów także paczki. Ośmiokilowe, żywnościowe lub z odzieżą. Ja otrzymałam również od mojej cioci Władysławy z Połonki 8 kg polskich książek bardzo pięknych - Sienkiewicza, Orzeszkowej, Gąsiorowskiego, Mickiewicza i inne. To był wspaniały dar. Otrzymywaliśmy także z mamą paczki żywnościowe i z odzieżą. Listy podtrzymywały nas na duchu, paczki i pieniądze - materialnie. Matka moja, jak i inni zdawała sobie sprawę, że nie można żyć tylko z przysłanych nam darów.

Trzeba rozglądnąć się za jakąś pracą. Młodzi chłopcy Charkiewicze najmowali się do remontu lub budowy kazachskich chat. Pani Kwiatkowska jako pierwsza z kobiet znalazła pracę w internacie dla młodzieży. Została zatrudniona w charakterze sprzątaczki i dozorczyni. Mogła tam również ze swoimi córkami zamieszkać w małej izdebce. Pani Siewrukowa i jej córka Kazia znalazły pracę w zielonej szkole, gdzie zostały stróżkami i dostały pokoik do zamieszkania. Mojej matce zaproponowano taką samą pracę i mieszkanie w szkole czerwonej. I tak nasza wspólnota, jakby rodzinna zaczęła się pomału rozpadać. Byłyśmy wszystkie nadal zaprzyjaźnione, ale każdy musiał teraz pilnować własnych spraw. Bez żalu, a raczej z radością pożegnałam naszych kazachskich gospodarzy. Na szczęście nikt z nas nie zaraził się świerzbem.

Przeżyłam w naszej ciasnej izdebce ostatni wstrząs. Rozszalała się nad Maj-Bałykiem burza i spadł ulewny deszcz. I wtedy stała się straszna rzecz. Z sufitu zajmowanej przez nas izby zaczęły sączyć się kropelki wody, potem całe strugi, aż wreszcie z sufitu pociekło obfitym deszczem. Stawiałyśmy na naszych łóżkach miski, kubki, talerze, aby woda nie zalewała naszej pościeli. Nic to nie pomogło. Zmokła pościel, zamokły skromne zapasy naszej żywności. Rozmokła gliniana podłoga, więc człapałyśmy w błocie. Prawdziwa bieda zaczęła się dopiero po dwóch dniach, kiedy to na nasze twarze, głowy, do zupy w misce spadały z sufitu płaty rozmokłej gliny. Na dworze świeciło już gorące słońce, po deszczu zazielenił się bujną trawą step, rozkwitł szeroko kawyl, śpiewały wesoło ptaki. Nasza gospodyni, jak inne Kazaczki, przed swoją lepianką na kołkach wbitych w ziemię rozwijały kolorowe, własnoręcznie uprzędzone i ufarbowane wełniane i bawełniane nici, aby suszyły się na słońcu. Wyprowadzałyśmy się z mrocznej, ciasnej nieprzyjemnej izby, a z sufitu wciąż jeszcze gliną chlapało.

To dziwne, ale do tej naszej kazachskiej, nieprzyjemnej kwatery lubili przychodzić rodacy, aby porozmawiać, podyskutować o naszej sytuacji, o polityce, o naszych ewentualnych możliwościach powrotu do kraju. Niemcy w maju napadły na Holandię i Belgię, zajęły Francję. Było o czym dyskutować, wypowiadać swoje wątpliwości, jakie będą losy wojny, czy pomogą Amerykanie. W każdej jednak najbardziej pesymistycznej wypowiedzi była jakaś nutka nadziei, wiary, że my, Polacy wiecznie w tym Kazachstanie tkwić nie będziemy, że wrócimy do kraju, tylko nie wiadomo jeszcze, za jaką przyczyną, jakim sposobem. Przychodziła do nas pani Regina Suchorska z Rylcią i małym Jureczkiem, Przychodził do nas młody pan Grotus, przed wojną profesor baranowickiego gimnazjum i jego ładna żona z małą córeczką. Przychodzili także jego brat pan Stanisław, stary kawaler, ułomny inwalida, bardzo sympatyczny, kulturalny. Przychodzili dwaj młodzi, przystojni bracia Charkiewicze Leon i Michaś.

Pewnie przyciągały rodaków do nas na pogawędki, dyskusje polityczne o wojnie, kraju, o świecie miłe, sympatyczne mieszkanki naszej izby i dwie urocze, młode dziewczyny, poważna, stateczna brunetka Kazia Siewrukówna i wesoła o niebieskich, jak niezabudki oczach 16-letnia Wiesia Kwiatkowska, uczennica baranowickiego gimnazjum. Przychodzili pewnie dlatego, że było u nas przyjemnie, pomimo ciasnoty i ponurego wnętrza naszej izby, naszych niezbyt miłych gospodarzy, że trzeba było przechodzić przez ich izbę pełnej przeróżnych zapachów, pomimo tego, że przed sarajem trzeba było uważać, żeby nie wdepnąć w stertę rozsypującego się nawozu, lub w coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego. Wśród tego wszystkiego w naszej ciasnej izbie panował jasny, mocny, polski duch, patriotyzm, coś bardzo ważnego, co nie dawało załamywać się psychicznie, dodawało wiary. Lonek i Michaś Charkiewicze żartobliwie nazwali nasze mieszkanie klubem pod zbitym garnkiem, a to z tej przyczyny, że na płaskim dachu chaty zamiast normalnego komina sterczał wbudowany wyszczerbiony sagan. Została moja matka stróżką i sprzątaczką w szkole z czerwonym dachem i była zadowolona z tego, że znalazła pracę. Mniej było przyjemne to, że musiałyśmy zamieszkać razem z Tatianą Pietrowną, Rosjanką drugą sprzątaczką w szkole i zarazem szefową mojej mamy. Wprowadziłyśmy się do jej mieszkania, które zajmowała w szkole. Zamieszkałam z matką w długiej, ponurej izbie razem z Tatianą i gromadką jej dzieci. Było ich pięcioro, drobiazg od najstarszej, 12-letniej dziewczynki, aż do najmłodszej 2-letniej, Ola, Sierożka, Paszka, Sławko i Luboczka. Tatiana Pietrowna prawdopodobnie męża z prawdziwego zdarzenia nie posiadała nigdy. Przyznawała się do tego, że każde jej dziecko ma innego ojca, gdzieś w szerokiej Rosji, a alimenty płaciło jej państwo, więc jakoś żyła i była nadal pełna energii życiowej i radości życia, co objawiało się ciągłym śpiewaniem, a raczej nuceniem bez słów jednej i tej samej kaukaskiej piosenki, a wykonywała to mniej więcej tak: raj raj rajda rita rita rajda rita rita rita raj rita rita rajda.

Nie dbała o swój wygląd, chodziła często rozczochrana, niedbale ubrana, nie przejmowała się czystością swoich dzieci i swego mieszkania. Mówiła lekceważąco machając ręką: eto czypucha, puściaki, nie ma się czym przejmować. Dbała tylko o to, aby dzieci miały pełne brzuchy, żeby miały co jeść. Gotowała im zacierkę, kartofle, pierogi, czasem jakąś zupę na mięsie. Bałagan w jej mieszkaniu był okropny. Nie myte cały dzień miski i garnki walały się na ławie, pościel nie grzeszyła czystością, po wszystkich kątach porozrzucana była odzież jej i dzieci.

Kupiła od mojej mamy słomkowy, fantazyjny przybrany sztucznym kwiatem kapelusz przedwojenny. Bardzo się jej podobał. Nosiła go prawie codziennie, ubierała go nawet do pracy; ubierała go z czystej fantazji, chciała go mieć na głowie, bo był ładny - nawet nie po to, żeby się komuś podobać. Moja matka uśmiechała się dyskretnie, kiedy widziała Tatianę Pietrowną paradującą po korytarzu szkolnym w kapeluszu na głowie, z wiadrem wody i szczotką do szorowania w rękach, ze spódnicą wysoko podkasaną, aby nie zachlapała się przy pracy. Moja mama nie przypuszczała, że jej eleganckie przedwojenne kapelusze będą cieszyć się tu, w Maj-Bałyku takim wielkim powodzeniem. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że je zabrała ze sobą, kiedy w wielkim przerażeniu, szoku wrzucała do rozścielonej na podłodze płachty rzeczy, które miała zabrać ze sobą, kiedy nas wywożono. Tu w Maj-Bałyku przydały się, bo wszystkie sprzedała i teraz paradowały w nich Kazaczki tworząc z otoczeniem egzotycznym i ich właścicielkami zabawny, ale zarazem jakiś bardzo smutny kontrast.

Tatiana Pietrowna odnosiła się do mnie i mojej mamy życzliwie. Nie narzekała, że będzie musiała podzielić się z nami izbą. Wydzieliła nam solidny kąt w długim, jak kiszka pokoju, gdzie matka moja postawiła żelazne łóżko i nasz zielony kuferek. Właściwie trudno powiedzieć, że mieszkałyśmy tam z matką prawdziwie. Starałyśmy się jak najmniej przebywać w nowej naszej kwaterze. Czas wolny od pracy moja matka spędzała w zielonej szkole u pań Siewrukowych, ja chodziłam na pogawędki do internatu do Wiesi. Często spacerowałyśmy z matką po stepie albo siedziałyśmy nad brzegiem jeziora nie mając ochoty wracać do naszego mieszkania. Mieszkać przychodziłyśmy dopiero wieczorem. Siedząc na zielonym kuferku zjadałam gorącą zupę trzymając miskę na kolanach albo wypijałam kubek mleka, które matka kupiła w aule u jakiejś Kirgizki.

Niestety, noce często także nie były przyjemne we wspólnym mieszkaniu z Tatianą. Często budziło nas głośne łomotanie w drzwi lub okno jakiegoś nocnego adoratora Tatiany Pietrownej. Pijanym głosem ktoś wołał:

- Tatiana, angieł ty moj, otwórz.-

Tatiana złaziła rozespana z pieca, na którym spała z dziećmi. Dudniąc bosymi stopami po drewnianej podłodze podchodziła do okna mówiąc

- Poszoł won - taki siaki - klęła ordynarnie po męsku.

- Otwórz Tatiana, bo zęby powybijam - awanturował się za drzwiami pijak.

Kiedy pijany adorator dobijał się do okna zbyt natarczywie, Tatiana otwierała je i wylewała kubeł zimnej wody, aby ostudzić temperament swojego wielbiciela. Czasami tych adoratorów przychodziło aż dwóch. Łomotali do drzwi, rzucali kamykami w ramy okien, wrzeszczeli okropnie, wymyślali brzydkimi słowami, w które język rosyjski jest bardzo bogaty. Zrywałyśmy się z matką z pościeli na równe nogi. W nerwowym pośpiechu po ciemku naciągając na siebie ubranie. Potem przez korytarz szkolny, z którym nasze mieszkanie było połączone, przez okno w jednej z klas wyskakiwałyśmy w ciemną noc. Biegłyśmy na oślep do zielonej szkoły pod opiekuńcze skrzydła pani Siewrukowej i panny Kazi. Uspokajały nas kroplami waleriany, bo byłyśmy rozdygotane ze strachu. I tak było co którąś noc. Kiedy wracałam z matką do naszego mieszkania, Tatiana jakby nigdy nic gotowała kartoflaną zupę na śniadanie dla swoich dzieci. Przychodziłyśmy blade, niewyspane rozdygotane, a Tatianę zastawałyśmy przeważnie w dobrym nastroju. Obrzucając nas pogardliwym wzrokiem i wzruszając ramionami mówiła do nas :

- Ot durne po co uciekały?- Potem ubierała chusteczkę albo kapelusz kupiony od mojej mamy, szykowała się do swych codziennych zajęć stróżki i sprzątaczki szkoły. Mówiła do mojej matki:

- Nu Oleczka, idziemy pracować. Kto nie pracuje, temu jeść się nie należy.-

Nigdy nie widziałam tych nocnych adoratorów naszej współlokatorki. Nie wiem, kto to był i nie wiem, czy w końcu otwierała mu drzwi swojego mieszkania, czy nie. Nazywałam ją po cichu „Tatiana Angieł ty mój”.

Trzeba było jakoś żyć. Na kwaterach u Kazachów także nie było przyjemnie. Starałyśmy się z mamą jak najmniej przebywać w naszym mieszkaniu. Często nocowałyśmy u pani Siewrukowej. Po pewnym czasie te nocne pijackie awantury ustały, ale życie pod jednym dachem we wspólnej izbie z „Tatianą Angieł ty mój” nie było łatwe.

Kiedy wieźli nas z Polski transportem, kiedy pociąg coraz dalej oddzielał mnie od ojczyzny, kiedy patrzyłam przez małe okienko wagonu na kraj, przez który jechałam, na ubogie miasteczka, na wioski, chaty, ziemlanki głęboko wryte w ziemię wydawało mi się, że jest niemożliwe tu żyć. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Maj-Bałyk, Kazachów, Kirgizów, jurty pasterskie, rozległy step, ogarniało mnie przerażenie, rozpacz.

A jednak życie płynęło dalej. Jadłam, spałam, rozmawiałam, chodziłam po stepie. Żyłam. Trzeba było przystosować się choć trochę do warunków sybirskiego życia, które było tak bardzo inne od tego wszystkiego, jak żyłam dawniej. Sama świadomość tego, że jest się tak daleko od kraju, od krewnych, od przyjaciół była przerażająca. Trzeba było teraz żyć wśród całkowicie obcych ludzi, nie złych być może, ale całkiem innych obyczajowo, kulturowo, o innej mentalności niż ci, wśród których żyłam w Polsce. Była nas tu, w Maj-Bałyku mała grupa Polaków zdanych tylko na siebie, bo znikąd nie można było spodziewać się pomocy, nie było nawet przed kim się poskarżyć, pożalić. 27 Polaków, włączając w to dzieci, żyła w małym, kazachskim aule wśród otaczającego jakby bezkresnego stepu. To naprawdę był dramat, a jednak się żyło. Właściwie materialna sytuacja nasza nie była tu, w Maj-Bałyku w 1940 roku jeszcze najgorsza. Mieliśmy co jeść, mieliśmy jeszcze w co się ubrać. Polacy otrzymywali od rodzin paczki. Przed nami nieznany nasz los i nadchodząca ostra, sybirska zima, bo obłaść pietropawłowska to już właściwie Syberia, chociaż otaczał nas step, a nie tajga. Polacy nie mieli ciepłego ubrania, obuwia i być może odporności zdrowotnej i psychicznej do tak ostrego klimatu. To powodowało wielki niepokój, że najgorsze jeszcze przed nami. Najgorsze było chyba, że czuliśmy się bezradni czasami jak dzieci, które utraciły nagle rodziców, zagubieni w obcym świecie. Co z nami się stanie, bo być może nie będzie dla nas żadnego ratunku, bo może zostaniemy zapomniani przez Boga i ludzi dobrych. Może z czasem Polacy tam, w kraju o nas zapomną. Staniemy się tylko zimną historią, na której kiedyś nowe pokolenia będą się uczyć o Polakach zesłanych na Sybir, którzy nigdy już nie wrócili do Polski.

Jednak życie jest silne, trzyma się każdej, najbardziej wątłej nadziei. Taką nadzieją były listy od rodzin, które jeszcze otrzymywaliśmy z kraju, wiara w Boga, że wybawi, wyzwoli nas z niewoli, z krainy łez i płaczu, że powróci nas jakimś cudem do ojczyzny. Władze specjalnie się już nami nie interesowały. Wiadomo było, że nigdzie nie uciekniemy, bo dokąd i jakim sposobem. Od czasu do czasu przyjeżdżał z Presnowki jakiś milicjant, czy enkawudzista, ale nie rozmawiał z Polakami, tylko dowiadywał się o nas u władz wioski i kołchozu. Moja matka tymczasem bieliła z Tatianą Pietrowną izby lekcyjne w szkole, a potem obydwie sprzątały całą szkołę po malowaniu. Magazynier Kazach Achmud, który sprawował nadzór nad szkolnym mieniem przywoził z dalekich lasów drewno na opał dla szkoły, długie bele drewna, które potem obydwie sprzątaczki musiały całymi dniami piłować dużą, ciężką piłą na małe polana, żeby się mieściły w paleniskach klasowych pieców. To były zapasy opału na zimę. Jeździła także moja mama do jeziora po wodę. Woda była potrzebna do sprzątania szkoły i dla naszego użytku. Magazynier Achmud wypożyczał szkole woła Ryżyka, starego, zasłużonego emeryta. Do prac ciężkich Ryżyk się już nie nadawał, ale z powodzeniem mógł jeszcze ciągnąć tieleżkę z beczką wody z jeziora. Mama nauczyła się go zaprzęgać i wraz ze mną, bo ja chętnie jej towarzyszyłam sadowiąc się na długiej beczce powożąc Ryżykiem jechałyśmy do jeziora Tłusta Ryba po wodę. Do jeziora, które było niedaleko, bo przylegało do wioski, Ryżyk szedł spokojnie i grzecznie do wyznaczonego celu i tu dopiero zaczynały się nasze kłopoty. Wół samowolnie właził głęboko w wodę i żeby napełnić pękatą beczkę musiałam z matką także wchodzić do wody sięgającej pasa. Wlewałyśmy wodę do beczki wiadrami przez nieduży otwór, który potem, kiedy była już pełna zatykało się drewnianą zatyczką. Należało Ryżyka wyprowadzić z powrotem na brzeg, ale zwierzę było w chłodnej wodzie, kiedy żar upału lał się z nieba. Nie miał zamiaru wyłazić z jeziora. Nie reagował zupełnie na nasze pokrzykiwania. Wołałam: Cab, cebe Ryżyk. Wołała moja matka: cab, cebe czorcie rogaty. Nic nie skutkowało. Niekiedy właził jeszcze głębiej do wody ciągnąc za sobą wózek, zanurzał się w wodzie prawie po łeb. Ogarniała mnie rozpacz. Stałyśmy z matką bezradne w wodzie bojąc się iść za nim, żeby nie wpaść w głębinę. Płakałyśmy, co będzie jak się Ryżyk utopi. Bywało, że postawszy przez dłuższy czas w wodzie wół sam wyłaził na brzeg. Niekiedy nadchodził jakiś Kirgiz, aby napoić konia i widząc nasze problemy przychodził z pomocą. Krzyknął na wołu coś po kazachsku, machnął w powietrzu kijem i Ryżyk posłusznie wychodził z jeziora. Potem wracałam do szkoły idąc obok wózka, ja z jednej strony tieleżki, matka z drugiej. Wykręcałyśmy z wody nasze mokre spódnice. Kiedy wózek z beczką wjeżdżał na dziedziniec szkolny Tatiana Pietrowna witała nas słowami:

- Taka wołowa jego mać Ryżyk was znowu nie słuchał.-

To ona posyłała moją matkę po wodę. Znała uparte zwierzę i pewnie miała pewną satysfakcję z tego, że sprawiał nam tyle kłopotu.

Mieszkańcy aułu wiosną, latem i jesienią czerpali wodę z jeziora Tłusta Ryba. Zimą topiło się śnieg w garnkach. Woda w jeziorze była niby czysta, ale kąpano w nim bydło i konie. Kąpały się także przy brzegu dzieci, mimo to ludzie używali wodę z jeziora do picia. Była jedyna studnia w Maj-Bałyku i to w dużym oddaleniu od wioski. Była głęboka, ale wody nie było w niej dużo. Od samego świtu kobiety i dzieci sunęły z wiadrami do niej. Jeżeli przyszło się wcześnie to można było wodę w studni zaczerpnąć wiadrem, które długą liną ciągnęło się do góry, ale potem wody w studni nie było. Ściekała wąską strużką po poboczu ścian, spływała do opuszczonego na linie wiadra. Nim się napełniło upływało wiele czasu, więc przed studnią powstawała długa kolejka ludzi z wiadrami, którzy cierpliwie czekali nawet kilka godzin.

W środku lata, kiedy trawa na stepie stawała się sucha i szeleściła pod stopami zaczynały się pożary stepu. Było to zjawisko groźne, niebezpieczne. Codziennie prawie widniał na horyzoncie czarny słup dymu, który unosił się wysoko w niebo. Kiedy wiatr nie wiał w stronę wioski i pożar był daleko od pól uprawnych nikt się we wsi tym nie przejmował. Sam się widocznie pożar jakimś sposobem gasił, bo po dwóch dniach smuga dymu malała, a potem znikała całkowicie. Jeżeli pożar zagrażał wiosce, a porywisty wiatr wiał w stronę aułu, wtedy wyjeżdżały kołchozowe traktory, by przeorywać step, a z wioski wyruszał kto żyw niosąc ze sobą do gaszenia ognia płachty, kije, łopaty i miotły. Woły ciągnęły beczki z wodą. Potem wszyscy znikali w dali stepu. Pozostali w wiosce patrzyli, czy czarny horyzont bieleje. Czasami gaszono pożar od razu. Niekiedy trzeba było na to parę godzin, a nawet kilka dni. Zdarzały się również prawdziwe dni grozy, kiedy Maj-Bałyk wokół otaczał pierścień wysokiego czarnego dymu. Tylko od strony jeziora nigdy nie zagrażało niebezpieczeństwo. Zdawało się, że pożar był daleko, ale tak szybko rozprzestrzeniał się na stepie, że otaczał wioskę i sytuacja w ciągu godziny stawała się groźna. Mężczyźni byli wtedy w akcji przy gaszeniu żywiołu, a kobiety strzegły chat, aby w krytycznej chwili ratować dzieci, bydło, konie i owce wyprowadzając je w stronę jeziora. Tatiana Pietrowna opowiadała, że była już kiedyś taka sytuacja, że pożar dotarł do wioski. Mężczyźni bronili wioskę, a kobiety i dzieci uciekały do jeziora wchodząc jak najgłębiej w wodę. Lata w Kazachstanie, nawet północnym są przeważnie suche i nie można w takich przypadkach liczyć na deszcz.

Majbałyckie lato minęło tak prędko, jak się zaczęło. W korytarzu czerwonej szkoły zaczął dzwonić dzwonek wymierzając czas lekcji w klasach, a potem na przerwę. Moja matka chodziła teraz po korytarzu z dużym, ręcznym dzwonkiem, potrząsała nim mocno, a wtedy otwierały się drzwi klas i skośnooka młodzież wybiegała na przerwę. Robiły to z Tatianą na zmianę. Jednego dnia dzwoniła moja mama, następnego Tatiana. Ja także zostałam uczennicą majbałyckiej szkoły. Przed rozpoczęciem roku szkolnego matka moja otrzymała powiadomienie, że obowiązuje mnie chodzenie do szkoły. Każda edukacja się przydaje, a przynajmniej nie zaszkodzi - nawet w kazachskiej szkole, wobec czego zostałam znowu uczennicą. Byłam jedynym polskim dzieckiem w majbałyckiej szkole. Młodsza ode mnie Marysia Kwiatkowska także była w wieku szkolnym, ale nie było dla niej odpowiedniej klasy, ponieważ cała dziesiacioletka z wyjątkiem tylko jednej piątej klasy była prowadzona w języku kazachskim.

W klasie piątej b uczyły się dzieci rodzin rosyjskich, które tu, nieliczne w aule mieszkały. Klasa prowadzona była w języku rosyjskim. Zostałam do niej przydzielona. Skończyłam już piątą klasę w Połonce przed wojną w 1939 roku, ale tu nie było szóstej w języku rosyjskim, więc znowu zaczęłam piątą od nowa, ale w innym niż w Polsce programie. Uczyli mnie nauczyciele Kazachowie, ale także dwie bardzo młode i sympatyczne Rosjanki Tatiana Siemionowna i Zina Dymitrowna, oraz Niemiec Krystian Weber. Aby dać sobie jakoś radę z różnymi przedmiotami nie znając dobrze języka rosyjskiego uczyłam się wszystkiego na pamięć. Radziłam sobie lepiej z językiem niemieckim od moich szkolnych kolegów i koleżanek, ponieważ znałam alfabet łaciński, a oni musieli się dopiero uczyć. Nowa klasa miała dwa razy w tygodniu język kazachski. W języku kazachskim stosowany był alfabet łaciński. Czytałam płynnie czytanki nie rozumiejąc ani słowa. Uczniów w klasie było dziesięciu. Rosjanie, ja jedna Polka w całej szkole, jedna dziewczynka, która matkę miała Rosjankę, ojca Kazacha i córka dyrektora szkoły Kazaczka Katia. Rodzicom widocznie zależało, żeby nauczyła się dobrze języka rosyjskiego. Dzieci były w wieku 12-14 lat. Dzieci i młodzież i ta kazachska odnosiła się do mnie dobrze i z wielkim zainteresowaniem, ponieważ byłam z obcego dla nich świata, z dalekiego kraju. Podczas przerw był taki zwyczaj, że młodzież na korytarzu szkolnym trzymając się za ręce tworzyła szerokie koło. Posuwając się z wolna śpiewała pieśni, przeważnie kazachskie. Po odśpiewaniu jednej wybierano do środka koła solistę, który śpiewał jakąś piosenkę, potem wybierał następcę, a sam wracał do obrębu koła. Znowu śpiewali wszyscy, a potem śpiewał ten, którego wybrano do koła. Pewnego dnia moja matka przeżyła prawdziwy wstrząs. Weszła do korytarza i usłyszała mój śpiew. Stojąc pośrodku koła śpiewałam po polsku polską piosenkę. Moja matka zamarła w bezruchu. Stałam otoczona czarnowłosą, skośnooką młodzieżą, drobna, szczupła dziewczynka z warkoczykami ciemnoblond, bo tak w tym czasie wyglądałam i co sił w płucach śpiewałam polską piosenkę. Wydałam się mojej matce taka zagubiona, samotna w kręgu azjatyckiej młodzieży, że szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się we mnie, jakby nagle zaskoczona, zdziwiona, przerażona, jak ja się tu znalazłam wśród obcych, ja, jej mała Halina - jak ja się tu znalazłam wśród całkowicie obcego świata. Wrażenie, które nagle przeżyła było silne, bo wstrząsnęło nią do głębi duszy. Rozpłakała się i długo nie mogła się uspokoić. Kiedy wybierano mnie do koła, wszyscy prosili, żebym śpiewała polskie piosenki. Nawet interesowało to moje polskie śpiewanie nauczycieli Kazachów, Rosjanki i Niemca Webera. Słuchali z zainteresowaniem. Myślę, że było to dla nich coś bardzo egzotycznego, po prostu nieznanego dotychczas. Myślę też, że byłam mimo woli pierwszą propagatorką, a może i jedyną polskich pieśni w Maj-Bałyku.

Ukrainka Tosia, młoda dziewczyna, która była siostrą w majbałyckim szpitalu zakochała się w nauczycielu Niemcu Krystianie Weberze. To wydarzenie przyczyniło się do małej zmiany w moim i mojej matki życiu. Tosia, aby uzyskać większe względy ukochanego postanowiła sprawić mu prezent. Namawiała moją matkę, aby sprzedała jej ubranie mojego ojca, które przywiozłyśmy ze sobą z Polski, bo powiedziano, że jedziemy tam, gdzie będzie czekał na nas ojciec, co było kłamstwem. Mama nie chciała sprzedać ubrania mając wciąż nadzieję, że ojciec do nas przyjedzie, wobec czego zakochana dziewczyna, której bardzo na tym ubraniu zależało zaproponowała wymianę ubrania za jej własną chatę, która była dla niej samotnej całkiem niepotrzebna. Oferta była ogromnie kusząca. Miałyśmy z mamą dość już wspólnego mieszkania z Tatianą, ordynarną babą w zabałaganionej jej izbie. W ten sposób moja matka została właścicielką własnej ziemlanki, która stała za budynkiem szpitalnym na skraju aułu, właściwie już w stepie. Wchodziło się do ziemlanki od strony stepu przez mały, niewykończony saraj ułożony z darni. Był jeszcze bez dachu i nie posiadał drzwi. Jedna izba naszej chaty była także niewykończona i nie nadawała się do zamieszkania. Nie posiadała okna, nie była wylepiona gliną, nie było w niej pieca ani płyty. Podłogę miała usypaną z popiołu i ziemi. Służyła za składzik na opał. Trzymałyśmy w niej 10 kur, które mama kupiła od Kazachów i karmiła je ugotowanymi kartoflami zmieszanymi z otrębami. Druga izba, do której wchodziło się przez pierwszą, była starannie wylepiona gliną, wybielona kredą, obszerna i jasna. Posiadała dwa okienka. Z jednego widać było w dali jezioro Tłusta Ryba, z drugiego drewniany budynek szpitala. Ziemlanka nasza była czarna, ponieważ zbudowana była z płatów wykrojonej ze stepu ziemi z darni i nie była jeszcze od zewnątrz oblepiona gliną. Tak jak wszystkie inne lepianki i ziemlanki miała płaski dach, wyglądała jak gruby klocek lub pudełko. Wyprowadzając się ze szkoły moja matka musiała porzucić pracę i poszukać innej. Dzięki protekcji Tosi mama została zatrudniona w szpitalu, w którym pracowały już Polki. Wiesia Kwiatkowska pracowała w izbie przyjęć, prowadziła kartoteki chorych, pani Regina Suchorska gotowała dla chorych posiłki i piekła chleb. Była w szpitalu kucharką. Moja matka została praczką. Pralnia mieściła się w ziemlance przy drewnianym szpitalnym budynku. W obszernej izbie w płycie wmurowany był duży, czugunny kocioł do grzania wody i gotowania bielizny. Na ławach ustawionych pod ścianami stały drewniane balie i necki, w których moja matka w oparach wydobywających się z kotła rozmiękłymi od sody rękami na blaszanej tarze prała i układała upraną szpitalną bieliznę. Szpital majbałycki nie był duży. Posiadał izbę przyjęć, kuchnie, trzy, czy cztery izby dla chorych, izbę porodową z łóżkami dla położnic i dzieci, salę zabiegową, mały pokoik dyrektora i drugi dla pielęgniarek. Dyrektorem i jedynym lekarzem był Rosjanin, człowiek w średnim wieku, energiczny, ale ludzki dla chorych i personelu. Dawał sobie radę z różnymi chorobami, jakie nękały majbałycką i okoliczną ludność. Leczył cyngę, jaskrę, zapalenie płuc, świerzb. Odcinał kikuty odmrożonych nóg, wycinał ślepą kiszkę, przecinał wrzody. Kazachowie nie uprawiali i nie jedni prawie jarzyn, dlatego najwięcej chorych było na cyngę.

Przebywało nawet w szpitalu przez pewien czas dwóch pacjentów psychicznie chorych, ale kiedy jeden z nich zaatakował rejestratorkę i zaczął ją dusić, przewieziono ich do innego szpitala - pewnie w Presnowce.

Tyfuśników także odwożono gdzie indziej. Nim przyjechała do pracy młoda położna, Rosjanka, lekarz porody odbierał sam. Kobiety kazachskie niechętnie odbywały porody w szpitalu, trzeba było je do tego zachęcać, a nawet zmuszać. W izbie przyjęć wywieszone były plakaty propagujące odbywanie porodów pod opieką lekarską w higienicznych dla kobiety i dziecka warunkach. Kazaczki rodziły częściej we własnych chatach przy pomocy znachorki, lub bez żadnej pomocy, zawieszone pod pachy na rozciągniętym sznurze na wpół wisząc, według Kazachskiego zwyczaju.

W niedługim czasie matka moja awansowała na szpitalną siostrę. Kiedy dyrektor dowiedział się, że zna trochę łacinę, ucieszył się ogromnie, że będzie miał wreszcie kogoś wśród personelu, kto będzie umiał odczytywać łacińskie nazwy lekarstw. Jedynie Tosia Ukrainka była w pełni kwalifikowaną pielęgniarką, pozostałe były przyuczone. Tosia nauczyła moją mamę jak robić zastrzyki, zakładać na rany bandaże. Wtajemniczała w narzędzia chirurgiczne, które lekarz używał prowadząc zabieg i w nieskomplikowane operacje. Mówiła do mojej matki:

- Nic się nie bój Ola, ty obrazowana kobieta, prędko się wszystkiego nauczysz.-

Tosia była miłą dziewczyną i życzliwie odnosiła się do mojej matki, ale dla chorych miała zimne serce. Nieraz mówiła:

- Ty Ola nie przejmuj się chorymi. Pośpij sobie nocą na dyżurze. Chorzy pojęczą i przestaną. Nie trzeba ich rozpieszczać.- Kiedy widziała, że matka moja ze współczuciem opiekuje się umierającym starcem, mówiła:

- Czemu ty się tak przejmujesz, on i tak podochnie.-

Późną jesienią w majbałyckim szpitalu umarł Jureczek Suchorski - synek pani Reginy. Był chory na zapalenie płuc i nie było dla niego ratunku, chociaż robiono w szpitalu wszystko, na co ich było stać. Został pochowany za aułem na kazachskim cmentarzu, właściwie w stepie, bo miejsce to nie miało ogrodzenia. Były tam kopczyki z półksiężycami i mała mogiłka polska z prymitywnym zbitym z drewna krzyżem. Pani Regina przeżyła śmierć swojego synka bardzo boleśnie. Codziennie klęczała przy małym, świeżo usypanym kopczyku-mogiłce, obejmowała ją ramionami i cicho płakała. Pozostała teraz ze swą córeczką Marylcią, którą skracając imię nazywała Rylcią.

Ponieważ moja matka miała także nocne dyżury w szpitalu, obawiała się zostawiać mnie samą w chacie. Po naradzie ze mną zdecydowała, że najlepiej będzie wspólnie z kimś zamieszkać. Wprowadzili się do nas państwo Grotusowie, starsze małżeństwo. Pochodzili z Baranowicz, gdzie Grotus był lekarzem weterynarii. Byli to ludzie spokojni i kulturalni. Pan Grotus miał 70 lat, jego żona była o 20 lat młodsza. Ich syn Tadeusz był jeńcem u Sowietów i gdzie przebywał w tym czasie w Rosji - jego rodzice nie wiedzieli. Pan Grotus miał także dzieci z pierwszego małżeństwa, dwóch synów i córkę, którzy również byli w Maj-Bałyku, oraz synowa i mała trzyletnia wnuczka. Pani Grotusowa nie chciała z nimi mieszkać w wynajętej u Kazachów izbie z uwagi na wielką ciasnotę, wolała z mężem zamieszkać w ziemlance. Izba została podzielona zawieszoną zasłoną. W jednej części mieszkałam z mamą, drugą zajmowali nasi lokatorzy, od których moja mama nie brała żadnej zapłaty za mieszkanie. Jeszcze przed nadejściem zimy należało przygotować, zgromadzić opał. W niewykończonej izbie złożyliśmy drewno, które nocą może nie całkiem legalnie przywiózł z lasów ciężarówką Kazach. Potem codziennie wypożyczaną ze szpitala ciężką piłą piłowałam z panią Grotusową drewniane belki na mniejsze polana, które nadawały się już do palenia w piecu. Piec w naszej chacie był duży, ruski. Zajmował spory kąt izby. Ogrzewał mieszkanie, we wnęce jego paleniska gotowało się dla nas jedzenie i kartofle dla kur. Można było także wygodnie na nim spać.

Nadeszła zima, spadł śnieg. Maj-Bałyk zimą był jakby wyspą odciętą od reszty świata, nie morzem, ale śniegiem, buranami i mrozem, nieprzejezdnym prawie, nieprzyjaznym stepem. Zima zmieniła nasze życie w aule. Śnieg zasypał naszą chatę po sam dach. Trzeba było wykopywać duży i głęboki rów w śniegu, aby dostać się do drzwi chaty. To samo trzeba było robić wokół okien, aby nie siedzieć w izbie po ciemku. Jeszcze zanim spadł śnieg, wspólne z naszymi lokatorami zrobiliśmy coś w rodzaju dachu nad naszym sarajem z drewna i gałęzi łozy, które kupiliśmy od Kazacha. Ułożyliśmy na to jeszcze suche łodygi kartoflane i przysypali ziemią, żeby było cieplej. Kiedy spadł większy śnieg, częściowo ta prymitywna konstrukcja się zawaliła, poza tym saraj nie posiadał drzwi, więc śnieg zasypywał nasze drzwi do chaty. Kiedy była burza śnieżna zwana buranami, wychodziła z chaty tylko moja mama do pracy, a kiedy było wyjątkowo niebezpiecznie, zostawała w szpitalu, pokąd zamieć śnieżna trochę nie ustała. Nie wiadomo jak w aule dowiedziano się, że pan Grotus jest weterynarzem. Jednego ranka zjawił się przed naszą ziemlanką stary Kazach z koniem, który na grzbiecie miał parchy, chorą, brzydką skórę. Pan Grotus miał podstawowe narzędzia chirurgiczne, które przywiózł z Polski i trochę lekarstw. W naszym saraju przeprowadził zabieg, skórę konia oczyścił i dał Kazachowi dla niego jakieś leki. Od tego czasu coraz częściej przyprowadzano pod naszą chatę chore zwierzęta prosząc pana Grotusa o pomoc. To było nielegalne i groziły nieprzyjemności, ponieważ pan Grotus jako zsylny nie miał prawa udzielać weterynaryjnych usług, ale innego lekarza dla zwierząt tu nie było i trzeba było takiej pomocy udzielić, bo chore zwierzę bardzo się męczyło. Przyprowadzano przeważnie konie, ale również owce i czasem proszono go do ciężkiego porodu krowy. Nie chciał nawet zapłaty za swoją pracę, choć Kazachowie starali się zawsze odwdzięczyć. Myślę, że robił to z poczucia obowiązku i pewnie dlatego, że chciał być użyteczny, lubił swą pracę, której mu tu na zesłaniu nie pozwolono wykonywać. U Kazachów w aule cieszył się ogromnym poważaniem. Pani Grotusowa była bardziej praktyczna i za męża kasowała zapłatę za jego pracę. Nie gardziła kawałkiem baraniny lub woreczkiem pszenicy, czy kawałkiem masła. Miała z czego potem gotować obiad lub kolację dla siebie i męża, który, gdyby nie ona, zapomniałby prawdopodobnie w ogóle o jedzeniu.

Na wigilię Bożego Narodzenia mama nie miała dyżuru. Siedliśmy razem z naszymi lokatorami do wigilijnego stołu, na którym pod serwetą była garstka siana, ale opłatka nie było. Złożyliśmy sobie życzenia i zjedli skromną kolację. Smutny był wieczór chociaż świąteczny. Pani Grotusowa postawiła na stole przy sobie fotografię swojego syna. Patrząc na nią rozpłakała się. Chciałam z matką śpiewać kolędy, ale nic z tego nie wyszło, bo kiedy zaczęłyśmy śpiewać „Podnieś rękę Boże Dziecię, błogosław ojczyźnie miłej” - także się rozpłakała i zrobiło się bardzo smutno. Były to pierwsze święta na obczyźnie i nasze serca pełne były tęsknoty. Drugiego dnia świąt pan Grotus zasłabł nagle i trzeba było wezwać lekarza. Była to niedomoga serca, która na szczęście po kilku dniach minęła, ale od tego czasu pani Grotusowa bardzo na niego uważała, pilnowała, żeby nie przemęczał się pracą.

Kiedy były silne mrozy nikt chętnie nie wychodził z mieszkania, tyle co do pracy. Gdyby nie smugi dymu ciągnące się z kominów ziemlanek można by sądzić, że życie w aule zamarło. Kiedy nadchodził buran, a szalał często kilka dni, było niebezpiecznie wychodzić nawet w ciągu dnia. Maj-Bałyk był mały, jeżeli zboczyło się z drogi parę metrów już był step, a tam czyhała śmierć na tych, którzy zabłądzili. Podobno wilki podchodziły pod wioskę, ale nie trzeba było wilków, żeby stracić życie, wystarczył mróz. Kiedy była lżejsza pogoda Polacy przychodzili do zielonej szkoły do pani Siewrukowej, aby powróżyła z kart. Naprawdę chodziło o to, żeby podtrzymać się na duchu, bo kiedy pani Siewrukowa mówiła, że czeka długa droga, a każdemu z nas dla pokrzepienia serc to przepowiadała, wiadomo było, że to ma być podróż - droga do Polski. Sława pani Siewrukowej bardzo prędko rozniosła się po wiosce, a stało się to z tej przyczyny, że kiedyś przyszedł do niej stary Kazach pastuch zrozpaczony, bo zaginęło mu całe stado owiec. Popił sobie kumysu i zasnął, a owce nie wiadomo gdzie zaginęły w stepie. Stado było kołchozowe i zrozpaczonego Kazacha czekał sąd.

- Spasaj - prosił we łzach - powróż, czy się znajdą.-

Dla odczepnego pani Siewrukowa mu powróżyła - mówiąc, że się znajdą. Po kilku dniach stary pasterz pokazał się znowu w zielonej szkole kłaniając się pani Siewrukowej nisko. Przytaskał kawał mięsa baraniego, masła, jajka.

- Ty prawdę powiedziała, baran się znalazł. Ot tobie podziękowanie. Co chcesz ja dać, kury dać, mięsa, kumys dać, arjan, co chcesz.-

Pani Siewrukowa nie chciała obcym wróżyć w obawie, żeby się władze nie przyczepiły.

Zima ciągnęła się długo i wydawało się czasami, że nigdy się nie skończy. Parę razy podczas buranu zasypało nocą całkowicie drzwi i okna naszej chaty. Siedziałam w mieszkaniu z państwem Grotusami w całkowitej ciemności, dokąd ktoś z sąsiadów nas nie odkopał. Bywało tak, że my wszyscy szliśmy odkopywać sąsiadów, bo szczęśliwie tym razem nas nie zasypało. Kiedy szłam do szkoły na lekcje, zapadałam się w śniegu po pas. Śnieg grubo wbijał się w ubranie. Kiedy wreszcie docierałam do celu, wyglądałam jak śniegowy bałwan. Przychodziłam do mieszkania pani Siewrukowej, żeby otrzepać się ze śniegu i ogrzać. Panna Kazia częstowała mnie gorącą herbatą ziołową.

Przykrzyły się długie zimowe wieczory. Chociaż mieliśmy prawdziwą lampę, którą pani Grotusowa otrzymała w paczce z Polski wraz ze szkiełkiem, często brakowało nafty. Izbę oświetlał blask ognia z pieca, dlatego paliło się w piecu wieczorami.

Minął wreszcie marzec, a słońce świeciło już dłużej i jaśniej. Wiadomo było, że nadchodziła wiosna. Niosła ze sobą nie tylko radość, że mroźna zima się kończy, ale także zmartwienie, kłopot. Śnieg topił się w oczach, zaistniała więc obawa, że nasza chata może być zalana.

Ogrom śniegu otaczał naszą ziemlankę. Trzeba było zabrać się do pracy, żeby go trochę od ścian odrzucić. Pracowaliśmy wszyscy, ja, moja mama po powrocie z dyżuru w szpitalu, pani Grotusowa i nawet pan Grotus, chociaż nie powinien tego robić z uwagi na wiek i zdrowie. Łopatą trzeba było wykrawać bryły twardego śniegu, a potem te bryły odnosić jak najdalej od ziemlanki. Po paru dniach widać było rezultaty naszej pracy. Wokół chaty był szeroki pierścień zamarzniętej jeszcze ziemi otoczony wysoką do 1,5 metra ścianą śniegu. Żeby woda nie ściekała z niego wprost pod ścianę domu ryliśmy w śniegu rowy w ten sposób, by woda spływała w kierunku stepu.

Krajobraz przypominał wojenne okopy, bo przy innych chatach działo się podobnie. Wydawało się, że naszej ziemlance nic już nie zagraża, aż tu nagle wieczorem trysnęła z glinianej podłogi fontanna i pomału zaczęła zalewać izbę. Po naradzie pan Grotus zdecydował, że najlepiej będzie wykopać w podłodze jamę, do której woda będzie spływać. Będziemy ją wybierać garnuszkiem do wiadra i wynosić precz. Trzeba było wykopać dwie takie studzienki. Z początku napełniały się wolno. Ale po kilku godzinach trzeba było z nich wyczerpywać wodę bez przerwy w dzień i w nocy. Trwało to ponad tydzień, zanim woda przestała zalewać nam chatę. Cały śnieg ze stepu spływał strumykami do jeziora, które było teraz ogromne. Kilka chat zostało zalanych, jedna ziemlanka zawaliła się podmyta wodą. Na szczęście nikt tam z ludzi nie ucierpiał. Nasza chata trwała.

Wiosny w pietropawłowskiej obłaści przychodzą nagle i gwałtownie. Bardzo prędko znika śnieg, choć wydawałoby się, że taki ogrom śniegu nigdy się nie stopi. Wiatr wysuszył step i zazieleniło się. W czerwcu zakwitł kawyl, stepowa trawa i stepowe kwiaty, zrobiło się ciepło. Doprowadziliśmy chatę do porządku zasypując ziemią jamy, udeptaliśmy porządnie nogami, wylepiliśmy podłogę gliną. Przy chacie był mały ogródek ogrodzony płatami darni. Pani Grotusowa miała nasiona przesłane w paczce - rzodkiewkę, szpinak, marchewkę. Zasiane to wszystko na grządkę ładnie rosło. Aby podlewać nasz ogródek pan Grotus zaprzęgał się do wózka z beczką, a ja z jego żoną popychałyśmy wózek z tyłu i tak przywoziliśmy wodę z jeziora.

W zielonej szkole wieczorami u pani Siewrukowej zbierali się Polacy, aby odmawiać litanię do Matki Boskiej i śpiewać Maryjne pieśni. W czerwcu odmawialiśmy litanię do Pana Jezusa. Zaczęły znowu do Maj-Bałyku przychodzić paczki z kraju, listy i drobne pieniądze od krewnych. Zrobiło się trochę raźniej na sercach, choć nic nie wskazywało, żeby mogło być dla nas coś optymistycznego.

Ukończyłam majbałycką piątą klasę z wynikiem otlicznym. Zdałam egzamin do szóstej.

Tymczasem dotarła do nas wiadomość o napadzie Niemców na Zw.Radziecki. Coś działo się nowego, nie wiadomo, co to nam Polakom w kraju i tu na Sybirze przyniesie. Trudno było przewidzieć, jak potoczą się losy wojny. Stało się tak, że Zw.Radziecki stał się sojusznikiem Anglii, bo będzie walczył z Niemcami. Została przerwana łączność z naszym krajem, nie przychodziły listy. Toczył się tam daleko na zachodzie front. W aule ogłoszono mobilizację. Wielu młodych Kazachów i kilku tutejszych Rosjan pojechało do wojska. Zostały zmobilizowane siostra Tosia i młoda akuszerka. Tosia przyszła do naszego mieszkania pożegnać się z moją mamą. Mnie podarowała swoją gitarę, bo jej na razie nie będzie potrzebna.

W lipcu przyjechało do Maj-Bałyku NKWD. Przyszli do naszej ziemlanki i oznajmili mojej matce, że jutro rano ma być gotowa do podróży. Będziemy przewiezione z innymi rodzinami polskimi do innej obłaści Kazachstanu. Znowu mojej matce zatrzęsły się ręce. Państwo Grotusowie zostawali w Maj-Bałyku, ponieważ byli już za starzy do ciężkiej pracy, ale ich dzieci jechały z nami. W Maj-Bałyku pozostawała także pani Siewrukowa z córką. Wszyscy inni jechali dalej.

Znowu w pośpiechu i zdenerwowaniu pakowałam z matką nasz marny dobytek. Teraz miałyśmy kuferek i starą walizę przywiezioną z Polski. Wszystko się tam zmieściło. W prześcieradła zawinęłyśmy naszą pościel zawiązując tobół w cztery rogi. Do wiadra powędrował okopcony sagan, otłuczony garnek, czarny od sadzy czajnik. Byłyśmy gotowe do drogi. Rano przyjechał po nas wóz zaprzężony w konia. Woźnicą był Kazach. Naszą ziemlankę mama przekazała państwu Grotusom życząc, aby im dobrze służyła do powrotu do Polski. Żegnałam się ze starymi, serdecznymi ludźmi. Wiedziałam, że już nigdy więcej nie zobaczę się z nimi. Stali się dla mnie przez te miesiące, kiedy mieszkaliśmy razem jak gdyby moimi prawdziwymi dziadkami. Wyjechało z Maj-Bałyku kilka wozów z Polakami, drogą do Presnowki. Spełniła się jak gdyby wróżba pani Siewrukowej, że czeka nas długa podróż, ale nie była to droga do Polski.

Siedzieliśmy wszyscy, my Polacy i nasi woźnicy Kazachowie na wozach. Maj-Bałyk i czworo pozostających tam Polaków był już daleko za nami. Kiedy odjechaliśmy kilka kilometrów od aułu i byliśmy już w szczerym stepie woźnicy zatrzymali konie. Rozmawiali ze sobą w kazachskim języku. Potem kazali wszystkim dorosłym wysiadać z wozów. Podcięli biczem konie pozostawiając zszokowanych taką sytuacją ludzi daleko w tyle na stepowej drodze. Na wozach zostały dzieci. Siedziałam na wozie razem z Marysią Kwiatkowską i Rylcią Suchorską, na innym wozie było troje małych dzieci Walerego Suchorskiego i pana Grotusa. Dzieci zaczęły płakać i krzyczeć ze strachu, bo matki pozostawały daleko w tyle. Biegły za nami w kurzu, jaki unosił się za pędzącymi wozami. To było straszne, bo nikt nie wiedział, o co właściwie Kazachom chodzi. Jechaliśmy tak w szalonym tempie może kilometr, potem wozy zatrzymały się i czekały na pozostałych. Kiedy kobiety dobiegały do wozów nie mogły tchu złapać. Pot zalewał im twarze. Były przerażone, tak samo pan Walery Suchorski i młodzi Grotusowie, z których jeden był inwalidą. Okazało się, że Kazachowie żądali zapłaty za przewiezienie nas do Presnowki. NKWD kazało im własnymi podwodami zawieźć Polaków do rejonu, ale oni nie mają zamiaru darmo jechać taki kawał drogi. Żądali pieniędzy i herbaty albo coś z rzeczy. Jeżeli nie otrzymają zapłaty, dzieci i rzeczy zawiozą gdzie im kazano, a inni mogą sobie iść piechotą. Kobiety bały się przede wszystkim o swoje dzieci, ale także o bagaż, bez czego ciężko byłoby przeżyć następną zimę. Było to zaskakujące, że się tak źle z nami Kazachowie obeszli. W aule odnosili się do Polaków życzliwie. Mama miała prawdziwą herbatę otrzymaną w paczce. Dodała do niej trochę pieniędzy i mogła sadowić się na wozie. Pan Suchorski trochę się targował, ale w rezultacie wszyscy rozsupłali supełki woreczków z małymi zapasami pieniędzy. Kto nie miał herbaty musiał oprócz pieniędzy dodać prześcieradło lub jakąś inną wartościową rzecz w tych czasach. Dalej jechaliśmy wszyscy już spokojnie, ale kobiety długo nie mogły uspokoić przeżytego strachu i zdenerwowania. W Presnowce poszliśmy wszyscy na milicję poskarżyć się na przewoźników. Odpowiedzieli, że nic ich nie obchodzą nasze konflikty z Kazachami.

W Presnowce Walery Suchorski i pan Grotus załatwili to, że mogli ze swoimi rodzinami wracać do aułu. Nie wiem, może dali jakąś łapówkę komu trzeba było. Bali się jechać z małymi dziećmi w niewiadome, a może właśnie dlatego, że mieli małe dzieci pozwolono im wracać do Maj-Bałyka, gdzie zostali starzy rodzice państwa Grotusów.

Ja i moja mama, pani Regina Suchorska z Rylcią, pani Kwiatkowska z córkami Wiesią i Marysią i inni jechaliśmy dalej, Dołączyła do nas rodzina państwa Charkiewiczów Leon i Michał z rodzicami, którzy od pewnego czasu mieszkali w wiosce Bogdanówka, dokąd przeprowadzili się z Maj-Bałyka. Dalej jechaliśmy ciężarowym autem. W Pietuchowie na stacji czekał już szołon dla Polaków z Pietropawłowskiej obłaści. Znowu znalazłam się z matką w bydlęcym wagonie z pryczami do spania. Jechała z nami w wagonie pani Kwiatkowska ze swymi córkami, pani Regina Suchorska z Rylcią i inne nieznane dotąd mi polskie rodziny. W sąsiednim wagonie jechali państwo Charkiewicze. Tym razem wagony nie były zamykane, ale wojskowi i enkawudziści byli. Pociąg nasz po kilkudniowej podróży z dużymi postojami na niektórych stacjach zatrzymał się w Atbasarze.

Część II - ROZJAZD KOLEJOWY

Atbasar to miasto w akmolińskiej obłaści w północnym Kazachstanie. Mało kto o nim słyszał, ale znaleźć je można na mapie - mały czarny punkcik. Zanosiło się na dłuższy postój w tym Atbasarze, bo odczepiono od szołonu parowóz, a cały nasz pociąg odstawiono przedtem na boczny tor. Natychmiast wybiegły z wagonów dzieciaki penetrując okolicę dworca. Dworzec atbasarski to za duże słowo, bo to zwykła szara duża ziemlanka. Peronów także nie było, tylko liczne tory. Przy sąsiednich pracowały kobiety Rosjanki, które ciekawie przyglądały się naszemu szołonowi. Ludzie do wagonów przynosili wodę z pobliskiej wodokaczki. Niektórzy myli się przed wagonami. Po chwili na poboczach torów zaczęły dymić ogniska, przy których kobiety gotowały w saganach jakąś zupę lub wodę na herbatę. Polacy dopytywali się kolejarzy, kiedy odjedziemy i jaka będzie następna większa stacja kolejowa. Oznajmiono, że z każdego wagonu ma być wydelegowany ktoś po chleb dla wszystkich i kipiatok, jeśli chcemy. Kipiatok to przegotowana, gorąca woda, która zawsze się przydaje, można ją pić z chlebem, można zaparzyć herbatę lub suszone liście poziomek, czy jakieś inne zioła, jeżeli nie było prawdziwej herbaty, można było do niej nadrobić chleba i jeść wodziankę albo umyć sobie w niej głowę. Chętnie zgodziłam się z Wiesią Kwiatkowską iść po chleb dla naszego wagonu. Wiesia wzięła wiadro na kipiatok. Zebrała się grupa ludzi i kolejarz poprowadził nas do stołówki. Przez jakiś czas szliśmy wzdłuż torów mijając stację kolejową, jakieś warsztaty, składzik podkładów kolejowych i szyn, wagony-mieszkania. Potem skręciliśmy w wąską dróżkę, po obu stronach której stały baraki i kilka namiotów brezentowych. Dalej minęłyśmy kilka niewykończonych, niezamieszkałych, dwupiętrowych, drewnianych budynków. Wyglądały jak wysokie klocki; a potem szliśmy przez pusty plac porosły zeschłą od słonecznego żaru trawą. Ziemia była głęboko popękana, spragniona wody. Na lewo widać było z dala drewniane domy, właściwe miasto Atbasar. Przed nami znowu były baraki i właśnie tu znajdowała się stołówka, gdzie mieliśmy otrzymać chleb. Stołówka mieściła się w ziemlance. Było tam mroczno, duszno i ciasno, bo izba była zawalona drewnianymi stołami i ławami, na których siedzieli ludzie i jedli coś drewnianymi łyżkami z glinianych misek. Przy okienku do kuchni stała oczeredź - Polacy nazywali to ogonkiem - długi łańcuch ludzi czekających na swoją kolejkę, którym spocona i czerwona na twarzy od gorąca kelnerka podawała jedzenie z kuchni. Wracałam z Wiesią zadowolona, że już mamy oczeredź za sobą.

Niosłam na plecach w worku chleb dla naszego wagonu, wydzielony w porcjach, Wiesia taszczyła wiadro z gorącą wodą. Wiesi Atbasar się podobał. Mnie także. W porównaniu z Maj-Bałykiem to prawie Paryż. Obydwie nie miałyśmy nic przeciw temu, żeby nas tu zostawiono, nasz pociąg, tym bardziej, że dowiedziałyśmy się, że są tu już Polacy z innych transportów, ale pewnie powiozą nas gdzieś dalej. Przechodziłyśmy właśnie koło namiotów, w których mieszkali Uzbecy przywiezieni tu na roboty. Przed namiotami grupa młodych, egzotycznych młodzieńców grała na ludowych instrumentach, kilku wykonywało jakiś ludowy taniec. Wiesia zatrzymała się i chciała popatrzeć. Ja bałam się tym bardziej, że zauważyli nas i zaczęli szczerzyć do nas w uśmiechu zęby, coś tam dogadując w swoim uzbeckim języku.

- Całkiem w Atbasarze wesoło - roześmiała się Wiesia, ale prędko odeszłyśmy dalej.

W wagonie rozdzielono chleb. Każdy dostał swoją porcję. Siedząc na pryczy obok mojej matki jadłam chleb popijając go gorącą wodą. Herbaty już nie miałyśmy, bo moja matka musiała ją oddać Kazachowi który wiózł nas z Maj-Bałyka do Presnowki. Wiesia wymknęła się z wagonu, aby dowiedzieć się u kolejarzy, kiedy pojedziemy dalej i dokąd. Wróciła przynosząc wiadomość, że część naszych wagonów zostanie w Atbasarze, a pozostałe pojadą na rozjazdy kolejowe, że to właściwie już cel naszej podróży. Nasz wagon pojedzie na pobliski rozjazd. Odjeżdżaliśmy późnym wieczorem. Doczepiono parowóz i robiono to za każdym razem tak, że w mocno potrąconych wagonach z prycz zlatywały rzeczy, toboły z pościelą. Wywracały się wiadra z wodą, która zalewała podłogę. Można było sobie nabić solidnego guza uderzając głową o pryczę. Parowóz musiał manewrować, aby odczepić wagony, które pozostawały w Atbasarze. Szturchało nami w wagonie raz w jedną, raz w drugą stronę, aż wreszcie pociąg o zmniejszonym składzie stanął na głównym torze gotowy do drogi. Pogaszono na torach ogniska, pownoszono gary, czajniki, zrobiło się ciszej. Wszyscy już byli w wagonie. Drzwi były szeroko otwarte, wieczór był gorący, ale nie było już tak duszno jak w ciągu dnia, kiedy prażyło słońce. Wszyscy żałowaliśmy, że nie zostawili naszego wagonu w Atbasarze.

- Wola Boża - powiedziała głośno panna Helena około czterdziestki, która z 70-letnią matką jechała razem z nami w wagonie. Niestety nazwiska tych pań nie zapamiętałam.

Po chwili pociąg wyjechał już w step. Jeszcze z oddali gdzieniegdzie w oknach Atbasaru migały światełka. Potem znikły. Był znowu już tylko step. Było to moje pierwsze zetknięcie się z Atbasarem, bo potem sądzone mi było tam przeżyć kilka lat. Na razie jechałam na odcinek drogowy, rozjazd 97. Zaczęło się nowe życie na rozjeździe. Właściwie pustkowie, dwa baraki, jedna ziemlanka, mały sklepik, mała stacyjka kolejowa w ziemlance na której rzadko zatrzymywały się pociągi, wagony, w których mieszkali Polacy, tory kolejowe, szeroki step wokół. Nic więcej.

Znowu trzeba było przystosowywać się do nowych warunków, w jakich przyszło nam żyć. Zaczęłam jak inni od tego, że z pozbieranych, otłuczonych kawałków cegieł, które walały się na nasypie kolejowym zbudowałam z mamą palenisko, coś w rodzaju płyty, gdzie można było gotować coś do jedzenia. Mieszkaliśmy w wagonach, a ponieważ ciasno było w naszym mieszkaniu, życie koncentrowało się przed wagonami. Przed wagonami na paleniskach gotowało się jedzenie, prało odzież i bieliznę, myliśmy się w wiadrach lub miskach, spotykali z rodakami z sąsiednich wagonów. Zaczęłam gospodarować w naszym mieszkaniu wagonowym, które z matką dzieliłyśmy nadal z panną Kwiatkowską i jej córkami, z panią Reginą Suchorską i jej Rylcią, z panią Heleną i jej matką staruszką. Każdy posiadał swój własny kąt na pryczy. Przestrzeń między pryczami należała do wszystkich zamieszkałych w wagonie, ale była zagracona kuferkami, walizami, wiadrami, garnkami i różnym rupieciem potrzebnym do życia. Wszyscy, którzy ukończyli 16 lat i kilku młodszych chłopców zostali przymusowo zatrudnieni do pracy na torach. Brygadzista Rosjanin zaraz następnego dnia, kiedy wagony nasze zatrzymały się na rozjeździe uzbroił wszystkich w drewniane łopaty, tłuczki do ubijania żwiru, łomy, nosiłki i poprowadził brygadę do pracy. Najmłodsi zostali w wagonach. Do moich obowiązków należało teraz dbanie o czystość w naszym kącie, nieduże prania, pilnowanie wodowoza, który w beczce przywoził wołami wodę na rozjazd, zbieranie na opał rozsypanych pod torach z przejeżdżających tamtędy pociągów bryłek węgla i wszystko to, co tylko dało się palić w ognisku. Wystawałam w kolejce po chleb, który przywożono z Atbasaru w różnych porach dnia. Jednego dnia rano, czasami w południe, a niekiedy nawet pod wieczór.

Trzeba było pilnować, żeby w sklepiku chleba nie zabrakło, ponieważ zaraz po przywiezieniu zostawał rozkupiony. Chleb był na kartki. Pracujący otrzymywali 600 gram, izżywieńcy, czyli ci, którzy byli na czyimś utrzymaniu, dzieci i ludzie starzy otrzymywali 400 gram. W sklepie w tym czasie można było kupić sól czarną jak ziemia, różne kasze, przeważnie owsianą i jaglaną, kremy kosmetyczne pachnące poziomkami, filiżanki w czerwone gwiazdki i serduszka malowane, drewniane łyżki, drewniane zabawki dla dzieci, zabawne matrioszki. Wyczekiwanie na chleb trochę się dłużyło, bo trwało nieraz parę godzin, ale spotykałam tam swoich rówieśników. więc czas mijał na pogawędkach.

&W wagonach mieszkało kilka młodych dziewcząt Wiesia Kwiatkowska, Wala Pujszówna, siostry Nowakowskie, Basia Grabowska, Basia i Hania Warzeszanka. Starsze dziewczęta już pracowały, młodsze, tak jak i ja wyczekiwały przed sklepem na chleb. Mieszkali także w wagonach młodzi chłopcy ze swymi matkami i siostrami Witold Szymański, bracia Basi Grabowskiej Włodek i Witold, młodzi Charkiewicze Leon i Michał, Marian Mańko. Miałam już 14 lat. Trochę podrosłam i trochę wydoroślałam. Moja edukacja w Kazachstanie zakończyła się na majbałyckiej piątej klasie. Na rozjeździe szkoły nie było, a w Atbasarze polskich dzieci do szkół nie przyjmowano.

Życie w wagonie było trudne, uciążliwe. Przede wszystkim dokuczała ciasnota. Kiedy były gorące, ciepłe dni było jeszcze jako tako, bo żyło się właściwie przed wagonami. W wagonach spało się. Dorośli pracowali na torach 12 godzin dziennie, małoletni trochę krócej. Dni były jeszcze upalne. Trudno było wytrzymać na nasypie kolejowym, kiedy żar lał się z nieba. Nigdzie wokół ani skrawka cienia. Piasek i szyny były gorące, parzyły stopy. Szyny pękały z gorąca. Wydawało się czasami, że człowiek roztopi się z gorąca jak woskowa świeca albo wyschnie nagle i rozsypie się w proch. Lipiec i sierpień w Kazachstanie to miesiące upalnego lata, kiedy temperatura powietrza osiąga nawet 40 st.C. Deszcze padają rzadko, ziemia rozgrzana jest jak piec, a cała przyroda, cały step szarzeje, trawa usycha i szeleści pod stopami jak u nas w Polsce jesienią opadłe z drzew uschłe liście. Od czasu do czasu powieje zbawienny wiatr, który chłodzi swym podmuchem twarze, ale czasami powieje suchowiej, złośliwy, porywisty, prawie jak huragan. Unosi w górę chmurę kurzu z wyschniętej ziemi i zalepia oczy i usta ludzi przebywających na drodze lub pracujących na torach. Moja matka i inne kobiety, które z nią pracowały wracały do wagonu zmęczone, ledwo żywe. Kiedy umyła się przed wagonem podawałam matce miskę kaszy albo kartoflankę albo zacierkę na wodzie w lepsze dni okraszoną masłem lub podsmażoną słoniną.

Ja, Rylcia, Marysia i staruszka matka panny Heleny byłyśmy izżywieńcami i gotowałyśmy naszym pracującym jedzenie. Bardzo często nasze matki przychodziły z pracy nerwowe, rozdrażnione, narzekały na cały świat, na wojnę, na Stalina (po cichu, żeby nikt obcy nie słyszał) na NKWD na wygnańczą dolę. Kiedy moja mama wpadała w zły nastrój uciekałam do wagonu, w którym mieszkała moja koleżanka Basia Grabowska, gdzie było trochę weselej lub działo się podobnie, wtedy uciekałam w step, aby szerzej odetchnąć.

Najbardziej konfliktowymi osobami w naszym wagonie była pani Regina Suchorska i panna Helena. Pani Regina miała powody do zmartwienia, ponieważ przyjechała z Polski tylko w tym, co miała na sobie. Nie miała rzeczy do sprzedania. Drań żołnierz, który ją konwojował, kiedy wywożono ją z Połonki nie pozwolił nic zabrać ze sobą. Nie miała ciepłego ubrania, ani obuwia, nie miała pościeli. Rylcia wyrosła już ze swoich rzeczy. Sytuacja jej była prawdziwie trudna. W Maj-Bałyku zmarło jej dziecko, synek, więc stała się nerwowa, co powodowało, że czasami popadała w konflikty z otoczeniem. Panna Helena była w innej sytuacji. Miały z matką pełne kufry i walizy różnego dobra, które przywiozły ze sobą z Polski, ale staruszka matka, zdziwaczała przez sklerozę nie pozwalała uległej córce nic sprzedać z tych rzeczy, więc panna Helena jadła chleb przydziałowy i popijała go wodą tak, jak pani Regina. Czasami coś ktoś na ten temat w wagonie powiedział, panna Helena wpadała w histerię. Była nieprzyjemna sytuacja. Staruszka naprawdę była zdziecinniała, despotyczna wobec córki, lękliwa wobec otaczających ją ludzi. Czasami wydawało się, że babcia naprawdę nie rozumie w jakim świecie się znalazła.

Panna Helena kochała matkę i szanowała, ale często traciła do niej cierpliwość, denerwowała się złościła. Kiedy tak było, babcia płakała, chroniła się w swoim kącie, jakby chciała ukryć się od otaczającej ją rzeczywistości. Wtulała się na pryczy w rozścielone bety, woreczki i tobołki, które stanowiły jej własność i tam tkwiła w jakimś bezruchu. Wszystkim wtedy w wagonie robiło się przykro. Ponieważ miała swoje obowiązki, rozpalała ognisko na coś do jedzenia dla córki, kiedy panie Helenie udało się coś wynieść z kuferka i zamienić na żywność. Stała w ogonku po chleb na kartki. Często się coś takiego przytrafiało, co pannę Helenę denerwowało, bo albo rękę sobie staruszka oparzyła przy ognisku albo niechcący całą zupę wylała. Matka panny Heleny wpadała wtedy w rozpacz. Wychodziła z wagonu i nieraz trzeba jej było szukać, a panna Helena „wyrywała sobie włosy na głowie” z rozpaczy, bo staruszkę mógł pociąg rozjechać na torach albo mogła zagubić się w stepie. Wszystkie dzieci z wagonów pomagały jej szukać. Znajdowano ją przeważnie za ścianą sklepu na starych kolejowych podkładach. Siedziała tam sobie spokojnie albo żałośnie płakała.

Pierwszy raz stanęłam do pracy za moją matkę w nocy, jak podali wagony z piaskiem do wyładunku. Brygada pracowała 12 godzin w dzień, a teraz w nocy trzeba było stanąć znowu do pracy.

Mama moja bardzo źle się czuła, była chora, wobec czego postanowiłam ją zastąpić. Nie chciała się zgodzić w obawie, że nie dam sobie rady, ale ja uparłam się i Wiesia stanęła po mojej stronie obiecując, że będzie się mną opiekować. Brygadzistka przynaglała do pośpiechu. Chodząc wzdłuż wagonów łomotał łomem w ściany wrzeszcząc

- Wychodzić na robotę, nie marudzić, wychodzić, prędzej, wagony z piaskiem czekają!.- Kobiety niechętnie schodziły z prycz, ubierały się, narzekały, pomstowały, że tyle godzin pracowały i jeszcze muszą teraz nocą rozładowywać pociąg z piaskiem, ale nie było rady, trzeba było do pracy iść, bo był przymus.

Za ziemlanką, a raczej glinianą chatą, która była stacją kolejową, na rozjeździe stał duży pociąg z wagonami bydlęcymi pełnymi piasku. Wdrapałam się z Wiesią do wagonu. Jeden wagon przydzielano do wyładowania dwóm kobietom bez względu na wiek. Dla mężczyzny przypadał jeden wagon do wygruzki. Piasek był mokry, zmieszany z gliną, ciężki. Wiesia powiedziała, żebym się nie martwiła jak sobie damy radę, bo chłopcy nam pomogą. Skończą swój wagon i przyjdą pomóc dziewczętom i kobietom bo wiedzą, że to jest za ciężka praca dla kobiet. Zawsze pomagają ile razy jest podawany do wyładunku szołon z piaskiem. Objaśniała mnie, jak należy zabrać się do pracy. Przede wszystkim trzeba przerzucić piasek spod ścian bliżej drzwi, bo potem łatwiej go będzie spychać łopatą na tory. Zaczęłyśmy pracować. Rozległ się przeciągły gwizd parowozu, pociąg ruszył i sunął się po szynach powoli. Pracowałyśmy w milczeniu, ja w jednym kącie wagonu, Wiesia w drugim, przeciwległym. Z trudem wbijałam łopatę w ciężki, zagliniony piach. Co raz ocierałam rękawem spoconą twarz i prostowałam plecy. Odjechaliśmy może kilometr, może dwa, kiedy rozległa się z nasypu komenda

- Wygrużać!- Pociąg sunął teraz po torze całkiem wolno, jak ślimak powoli, a z wagonów na nasyp zaczęły spadać pierwsze łopaty piasku.

- Tarapiś - Wrzeszczał ochryple gdzieś z nasypu brygadzista.

Wiesia powiedziała - Drze się stary dziadyga, to wielki drań i bardzo nie lubi Polaków.-

Bolały mnie ramiona i plecy nieprzyzwyczajone do ciężkiej, fizycznej pracy. Nieporadnie sobie radziłam ze swoim zadaniem, które miałam wykonać. Zrozumiałam że przerasta to moje możliwości. Miałam tylko 14 lat, a była to praca dla dorosłego mężczyzny. Starałam się wytrwać na posterunku, ale czułam, że słabnę. Bardzo się starałam, bo przecież sama z własnej woli chciałam iść do pracy.

Źle sobie radziłam z łopatą. Nieporadnie ją trzymałam w rękach, co utrudniało mi pracę. Martwiłam się, jak my ten piasek z Wiesią przerzucimy na nasyp. Pewnie nie dałybyśmy rady, gdyby nie pomoc braci Charkiewiczów Leona i Michasia, którzy, kiedy skończyli swój wagon przyszli pomóc nam słabym dziewczynom. Pracowali tak sprawnie, że prędko uporali się z robotą. Chcieli pomóc jeszcze innym.

- Patrzcie, patrzcie, dzisiaj mała Halinka tak dzielnie pracowała - zaśmiał się wesoło Lonek, kiedy wychodzili z wagonu. Nie tylko młodzi Charkiewicze pomagali słabszym. Robili to Włodek Grabowski, Witold Szymański i inni młodzi Polacy. To naprawdę byli wspaniali, młodzi ludzie.

Kiedy pociąg wracał na rozjazd siedziałam z Wiesią na brudnej podłodze w drzwiach wagonu. Wiesia coś tam opowiadała, ale ja nie słuchałam. Wpatrywałam się w jasną pachnącą jesiennym stepem noc. Byłam z siebie dumna. Pracowałam jak dorosła i chociaż praca szła mi opornie, to jednak wytrwałam do końca. Zastąpiłam w pracy swoją matkę, która była chora i dzięki mnie mogła sobie dzisiaj odpocząć. Poczułam się nagle dorosła i dziwnie szczęśliwa ze spełnionego dobrego uczynku. Być może do mego radosnego nastroju przyczyniła się także trochę obecność dwóch miłych, przystojnych chłopaków, którzy z taką chęcią i sercem pomogli nam słabym dziewczynom z trudnym na nasze siły zadaniem. Może sprawiła to noc wrześniowa, chłodne rześkie powietrze, zapach zeschłej trawy na stepie. Chciało mi się marzyć, może o miłości, szczęściu, o czymś pięknym. Żałowałam nawet, kiedy pociąg zatrzymał się na rozjeździe, bo nagle czar prysł. Przed nami znajdowały się nasze mieszkania na kółkach. Wracałam z Wiesią i innymi kobietami do naszych ciasnych, nieprzytulnych wagonów-mieszkań. Na drugi dzień bolały mnie wszystkie kości, bolały mnie plecy, ręce, ramiona, a na dłoniach miałam pęcherze i miejscami otartą skórę. Wiesia powiedziała, że mi to prędko przejdzie, że to od tego, że pierwszy raz tak ciężko pracowałam fizycznie.

Lato skończyło się naprawdę. Dnie stawały się krótkie i słońce już nie grzało. Niebo pokrywały ciemne deszczowe chmury. Świat zrobił się szary i smutny. Ciężko nam Polakom było na sercu. Na froncie, który toczył się tak daleko od nas Niemcy odnosili zwycięstwa. Posuwali się naprzód zajmując coraz inne rosyjskie miasta i wsie. Nie było się czego dobrego spodziewać. Pustoszały walizy i kufry z których podczas wolnych od pracy niedziel Polacy wynosili odzież i co się jeszcze dało sprzedać lub wymienić na żywność w sąsiednich kołchozach. Smutne i ciężkie było moje życie na rozjeździe. W małym sklepiku można było kupić już tylko chleb przydziałowy. Znikły z półek zabawki, kasze, szare, śmierdzące, maziowate mydło, które sprzedawano nam na wagę. Znikły pachnące poziomkami kremy, nawet filiżanki w czerwone serduszka malowane i matrioszki zostały rozkupione.

Brygadzista nie lubił Polaków. Był twardym, bezwzględnym stalinowcem, widział w nas wrogi element, wrogów ludu. Mówił nieraz:

- Niemców pogonimy i wszystkim wrogom i gadom będzie śmierć. A wy Polacy nie macie co marzyć o Polsce, nie będzie Polski i wy nigdy tam nie wrócicie.-

Takie wrogie odnoszenie się brygadzisty i innych naszych zwierzchników nie budziło najmniejszego optymizmu. Naturalnie, tak jak wielu Polaków nie wierzyłam w to, że nigdy nie wrócimy do naszej ojczyzny, bo inaczej nie chciało by się żyć, to jednak robiło się ciężko na sercu, kiedy słyszało się takie wywody. Kiedy w gazecie ukazała się wzmianka o zawartym porozumieniu polskiego generała Władysława Sikorskiego ze Stalinem brygadzista naprawdę się zafrasował. Podrapał się w kudłatą głowę i powiedział:

- Czort jego znajet etu politiku, bez wodki nie rozbierosz.-

Nasze polskie serca zabiły żywszym rytmem. Dotarła na rozjazd wiadomość o podpisanym porozumieniu między Związkiem Radzieckim i naszym polskim rządem na Zachodzie. Ma być utworzone w Zw.Radzieckim polskie wojsko które, będzie walczyć z Niemcami. Została ogłoszona amnestia dla Polaków, którzy przebywali w łagrach na Syberii. Prawie każda rodzina polska tu w Kazachstanie na kogoś czekała, na ojca, męża, brata, syna, którzy gdzieś, w niewiadomych, nieznanych łagrach wiedli swoje złe, dramatyczne, nieludzkie życie. Podobno takie były wiadomości, które przekazywali sobie więźniowie wypuszczeni, uwolnieni z więzień i łagrów i poszukujący swoich rodzin tu w Kazachstanie wywiezionych z Polski. Zaistniała nadzieja, że i mój ojciec nas odnajdzie i do nas przyjedzie. Następnym wydarzeniem, które zmieniło trochę moje życie było to, że Polaków z rozjazdu przewieziono do Atbasaru. Potoczyły się nasze mieszkania na kółkach na nowe miejsce. Wagony pozostawiono na bocznym torze, niedaleko stacji kolejowej i biura dyrekcji kolei, które mieściło się w długim wagonie osobowym i nazywało się 14 Distancja Puti w Atbasarze.

Na rozjeździe zostały 4 rodziny polskie, które zamieszkały w ziemlance, między nimi rodzina państwa Charkiewiczów.

Część III - ATBASAR

Nadal mieszkałam w wagonie, w niedużym osiedlu, które składało się przeważnie z drewnianych baraków, ziemlanek, budki - sklepiku, w którym sprzedawano chleb na kartki. Poza tymi niskimi zabudowaniami wznosiło się 5 drewnianych, piętrowych budynków. Były jeszcze niezaludnione. Trochę dalej, jak szło się wzdłuż torów widniała niedawno wybudowana szkoła, dalej, w pewnym oddaleniu kładziono już fundamenty pod duży, a raczej długi budynek, który miał być przychodnią lekarską, czy szpitalem, a jeszcze dalej zaczynano budowę nowej, dużej parowozowni. Kiedy szło się wzdłuż torów od stacji w stronę Akmolińska także stały tam baraki, ale rzadziej, a trochę dalej była już pusta przestrzeń, step pokryty zeschłą trawą. Schodziło się do piaszczystego brzegu rzeki Zabaj nazywanej potocznie z rosyjska Zabajką albo z kazachska Dżabajką. Porządnych ulic na tym kolejowym osiedlu nie było, tylko liczne wydeptane dróżki prowadziły od baraku do baraku. Krzyżowały się jedne do sklepiku, inne do stacji kolejowej, starej parowozowni i jeszcze dalej do wodokaczki i na tzw. Prorabstwo, gdzie znowu stały liczne baraki i ziemlanki należące do przedsiębiorstwa budowlanego. Z tego osiedla Prorabstwo prowadziła szeroko ścieżka do właściwego miasta Atbasar. Druga taka droga biegła prostą, szeroką linią od stacji kolejowej za barakami przez niezabudowany jeszcze step także do miasta Atbasar.

Miasto było przeważnie drewniane. Wzdłuż niebrukowanych ulic stały drewniane domy, niektóre piętrowe z rzeźbionymi okiennicami, ganeczkami do których wchodziło się po drewnianych schodkach. Te drewniane domy były podobne do siebie. Miały wysokie dachy często kryte blachą. W jednym z takich domów była atbasarska poczta. Szkoła dziesiacioletka, dwa szpitale, w tym jeden dla chorób zakaźnych. Kino miało budynki murowane. Drugi szpital zakaźny, który stał na skraju miasta był drewniany. Atbasar posiadał bazar, bardzo ważne miejsce w mieście, gdzie odbywały się właściwe codzienne większe lub mniejsze targi. Na bazarze było prawie wszystko od wieszaków na ubrania począwszy. Ludzie wynosili, aby wymienić na żywność, ręczniki prześcieradła, bluzki, sukienki, guziki, żyletki, zegarki które cieszyły się u Rosjan i Kazachów dużym powodzeniem. Kazaczki sprzedawały walonki, uprzędzoną wełnę, kufajki, szale puchowe z wielbłądziej wełny, dywaniki ręcznie tkane. Kołchoźnicy przywozili wołami na sprzedaż kartofle, pszenicę, mąkę, masło, mleko, kwaszoną kapustę, kumys, jesienią melony, arbuzy. Wszystko to szło na handel wymienny, rzeczy za żywność, żywność za rzeczy. Pieniądze zaczęły tracić wartość. Liczył się towar. Wynosili rzeczy na sprzedaż wymienną Polacy, Ormianie, Uzbecy, Kazachowie, Żydzi, Tatarzy, Ukraińcy, Niemcy nadwołżańscy, a potem przewieziono jeszcze do Atbasaru Inguszów i górali kaukaskich - Czeczeńców. Żyła w Atbasarze ludność międzynarodowa. Niedaleko bazaru płynęła miejscami bardzo głęboka i zdradziecka rzeka Zabaj która była dopływem Iszymu. Iszym płynął niedaleko Atbasaru, przepływał przez Akmolińsk i wpadał do Irtyszu.

Nad rzeką było miejsce, które nazywało się atbasarskim parkiem. Rosły tam krzewy łozy i czeremchy pomiędzy którymi prowadziły wydeptane ścieżki. W centrum tego parku była zbudowana drewniana płaszczadka gdzie przed napadem Niemców na Zw.Radziecki odbywały się dawniej tańce. Teraz tylko jakieś zakochane pary całowały się przy blasku księżyca i spacerowały małymi alejkami trzymając się za ręce. Obok płaszczadki była drewniana szopa przypominająca trochę duży, wysoki barak. Tam wewnątrz odbywały się występy miejscowych i przyjezdnych aktorów i koncerty estradowe, ale tylko latem. Do drewnianego Atbasaru przylegały liczne ziemlanki i lepianki z dużymi sarajami, w których Kazachowie trzymali krowy, owce, konie. Atbasar podobno słynął kiedyś z hodowli koni, których całe tabuny pasły się na stepie. Odbywały się tu kiedyś wielkie targi koni. Stąd nazwa miasta. At po kazachsku znaczy koń, basar - rynek, targ.

Mieszkałam w Atbasarze i żyłam w tym czasie jak w gorączce. Amnestia, jak to określali Sowieci dla Polaków była faktem i do Atbasaru na węglowych wagonach brudni, zmęczeni, zabiedzeni przyjeżdżali wypuszczeni z łagrów Polacy - mężczyźni, aby szukać tu swoje rodziny w Kazachstanie. Od samego rana biegłam na stację i czekałam na nadjeżdżające pociągi i ze strony Czelabińska i z Akmolińska. Wypatrywałam dobrze już znane sylwetki tych, co w łagrach i więzieniach byli, bo mieli szarożółte, opuchnięte twarze. Mieli włosy obcięte do skóry i zniszczone na sobie ubranie. Kiedy kogoś takiego się zobaczyło serce uderzało przyspieszonym rytmem. Do kogo przyjechał?

Ile było codziennych rozczarowań, zawiedzionych nadziei i doznanych zwątpień, bo ten na którego czekałam nie przyjeżdżał. Mijały dni i nikt do naszych wagonów nie przyjechał, choć każda rodzina czekała. Pewnego razu przybiegła do wagonu zadyszana Rylcia mówiąc, że widziała pociąg, który już dojeżdżał do stacji, a na jednej platformie wagonowej siedzieli mężczyźni, na pewno ci z łagrów bo tak wyglądali. Nie czekałam, aż Rylcia skończy mówić. Ile sił w nogach pobiegłam na stację. Czułam u ramion skrzydła. Biegłam jak szalona, bo ludzie których mijałam przyglądali mi się ciekawie. Przed stacją na torach stał duży pociąg pustych wagonów. Na mostku jednego z wagonów było kilku mężczyzn, ale byli to Rosjanie, robotnicy może jechali do pracy. Ich to Rylcia wzięła za Polaków, byłych więźniów. Przeżyłam wielkie, bolesne rozczarowanie, bo miałam nadzieję. Czekałam na swojego ojca i doznałam zawodu. Postanowiłam więcej już nie czekać, nie myśleć o tym. Wracałam do naszych wagonów powoli, aby moje serce, które mocno biło mogło się uspokoić.

Do wioski Światoduchowka w Presnowskim rejonie przyjechał odnajdując tam swoją rodzinę pan Stanisław Michalski. Przed wojną w Połonce chodziłam z jego synami do szkoły. Kiedy moja matka dowiedziała się o tym, że ten pan jest w Światoduchowce napisała do niego list, bo być może spotkał się gdzieś w łagrze z moim ojcem. Okazało się, że byli razem w więzieniu w Baranowiczach, gdzie NKWD podczas przesłuchań powiedziało ojcu, że umarłam, a matka moja została aresztowana i postradała zmysły. Pokazali mu kobietę w ataku szału, że to niby moja matka, ojciec w to uwierzył. Bardzo go to zgnębiło. Byli potem razem w Mińsku, a potem zostali wywiezieni do Komi, gdzie przebywali w jednym łagrze w Uchcie.

Ojciec mój bardzo chorował, nie mógł w pracy wykonywać normy, za co był w karcerze i otrzymywał zmniejszone porcje żywnościowe. W końcu czerwca w 1941 roku mego ojca z innymi więźniami gdzieś wywieziono. Pan Michalski pisał do mamy tak „zostali wywiezieni w niewiadomym kierunku. Co się z nimi stało po tym - nie wiem. Dobroci tam nie zaznali. Sądzić to można było po obejściu się z tym transportem.”

Rąbałam przed wagonem grubą, długą deskę ciężkim łomem. Deska była twarda i ciężko mi było dać sobie z nią radę. Spieszyłam się. Niedługo południe, a piecyk jeszcze nie rozpalony. Wszystkie nasze wagony zostały zaopatrzone w żelazne piecyki zwane ciepłuszkami. Nikomu nie chciało się rozpalać, wobec czego zostały wyznaczone dyżury i właśnie tego dnia dyżur przy paleniu w piecu wypadł na mnie. Rozłupałam wreszcie deskę wzdłuż, teraz należało ją porąbać w poprzek na krótkie deseczki, które mieściłyby się w niedużym palenisku. Kiedy zabierałam się do tego usłyszałam po polsku „dzień dobry”. Odwróciłam się i serce moje zabiło mocniej. Był to mężczyzna w zniszczonym płaszczu bez czapki. Włosy jego ścięte do skóry odrastały i sterczały teraz jak szczotka. Był młody, ale wyglądał strasznie, był wynędzniały, twarz miał zarośniętą, zakurzoną. „To ktoś z łagru - pomyślałam - Do kogo przyjechał?”. Nie mogłam z wrażenia powiedzieć ani jednego słowa. Zapytał mnie „czy w tych wagonach mieszkają Polacy jak mu powiedziano na stacji. Poszukuję mojej matki i rodzeństwa. Nazywam się Wacław Szymański”. Tak bardzo byłam tym spotkaniem przejęta, że ledwo zdołałam wymówić, że tak, że w jednym z tych wagonów mieszka pani Szymańska z synem Witoldem i córką Zosią, ale tylko Zosia jest w wagonie, bo dorośli pracują na torach. Usiadł na drewnianym pieńku, na którym przed chwilą rąbałam deskę, może źle się poczuł, może ze wzruszenia. Dotknęłam jego ramienia:

- Ja panu pokażę, który to wagon - powiedziałam.

Kiedy byliśmy koło tego wagonu, poprosił, żebym zastukała w drzwi, bo były zamknięte. Zrobiłam to. Drzwi wagonu szeroko się rozsunęły i w drzwiach ukazała się dziewczynka trochę ode mnie młodsza w szarej, spranej spódniczce i spłowiałym od słońca sweterku. Była to Zosia Szymańska. W pierwszej chwili go nie poznała, zdziwiona patrzyła na mnie z kim przyszłam. Potem zeskoczyła z wysokiego wagonu krzycząc radośnie:

- Przecież to mój brat, braciszek Wacuś. O Boże!- Zarzuciła mu ręce na szyi i rozpłakała się.

Całkiem zapomnieli o mojej obecności. Weszli do wagonu, a Wacek Szymański nie podziękował mi nawet za to, że zaprowadziłam go pod wagon, w którym mieszkała jego matka. Zrobiło mi się bardzo smutno. Nie miałam mu tego za złe. Był tak wzruszony witając się ze swoją siostrą, że pewnie zapomniał w tej chwili, że wokół niego istnieje jeszcze jakiś inny świat. Nieraz słyszałam, jak ktoś o kimś mówił "„zapomniał o całym świecie” i chyba właśnie działo się tak w tej chwili. Byli tak szczęśliwi, że odnaleźli się, iż zapomnieli na chwilę o całym Bożym świecie.

Wróciłam do swego wagonu. Usiadłam na stołeczku i rozpłakałam się nie wiedząc właściwie dlaczego. Byłam prawie sama w wagonie, bo matka panny Heleny spała w swoim kącie na pryczy a Rylcia, Marysia dokądś poszły.

Jacy oni muszą być szczęśliwi - pomyślałam o rodzinie Szymańskich. Ja wierzyłam, że mój ojciec do nas przyjedzie, ale nie przyjechał. Jeszcze jest jakaś szansa, bo jednak przyjeżdżają jeszcze.

Moja matka zawsze mnie pocieszała „ Pomyśl tylko, to nie możliwe żeby oni wszyscy gdzieś poginęli, bo przecież niewielu przyjechało tu do Atbasaru, a tyle polskich rodzin czeka. Może pojechali wprost do Polskiego wojska albo z jakichś przyczyn jeszcze nie zostali objęci amnestią. Tak mogło być. Ja jednak od pewnego czasu miałam przeczucie, że mój ojciec nie żyje. Widziałam go niedawno w bardzo dziwnym śnie. Stał na korytarzu szkoły w Połonce w której uczył. Korytarz był pusty, a on stał tam sam smutny, zamyślony. Patrzył gdzieś przed siebie. Był chudy i bardzo wysoki, a był średniego wzrostu. W ręku trzymał czarną parasolkę. Potem parasol podniósł do góry. Stał przez chwilę bez ruchu i nagle parasol zamienił się w ogromną czarną płachtę. Owinęła naprzód jego i zaczęła się rozrastać. Ogarnęła cały budynek szkolny, cały dom okrył się kirem. Obudziłam się i wtedy pomyślałam, że umarł. Kiedy powiedziałam o tym mojej matce skrzyczała mnie, że opowiadam bzdury. Głupio jest wierzyć w sny, ale ja od tego czasu straciłam wiarę, że go jeszcze zobaczę.

Wstałam ze stołeczka. Rozpaliłam w piecyku ogień. Nastawiłam w saganie wodę na zacierkę, a potem w misce zagniotłam ciasto. Usiadłam na pryczy i zaczęłam w misce odrywać z ciasta małe kuleczki. Powróciłam myślami do niedawnego wydarzenia. Pani Szymańska już z pewnością wie, że syn jej wrócił z łagru. Martwiła się o niego. Płakała codziennie, a dzisiaj spotkało ją wielkie szczęście. A mój ojciec? Nic przecież nie wiem o nim. Nie wiem nawet, gdzie jest Uchta, gdzieś na Syberii, na północy. Nie wiem, czy żyje, czy umarł. Może już dawno leży w samotnym grobie, albo w wspólnej mogile. Prawdopodobnie nigdy nie dowiem się o jego losie. Moje serce choć bardzo go kocha, nie umie przecież naprawdę przeczuć, jaka jest dla niego ta chwila, kiedy ja tu siedzę na pryczy i skubię kluseczki. Czy cierpi? Może jest ciężko chory? Może męczy go tęsknota za nami, za krajem, a może umiera w tej chwili? A może już go nie ma, bo nie żyje. Nic nie wiem. Jeżeli nie żyje, nie dowiem się jak cierpiał, co przeżywał, jakie były jego łagrowe więzienne dnie i miesiące, jak umierał.

Matka Wacka doczekała się. Wrócił jej utęskniony, wyczekiwany syn. A mała Zosia? Tak bardzo cieszyła się, że odnalazł się brat! Szkoda, że ja nie mam rodzeństwa. Dlaczego mama miała mnie tylko jedną. Dlaczego nie mam rodzeństwa? / Szkoda, że nie mam rodzeństwa. Gdybym tu umarła w Kazachstanie zostałaby całkiem sama. Prawdopodobnie nie przeżyłaby tego albo by jej serce pękło z żalu, albo utopiłaby się w Zabajce. Gdyby ona umarła ja także byłabym całkiem sama. Pewnie zabraliby mnie do jakiegoś sierocińca albo tułałabym się po obcych ludziach. Byłabym samotna jak ten słup sterczący samotnie w stepie, który widziałam z okna pociągu jadąc do Atbasaru z Maj-Bałyka. W jakim go też celu tam postawiono. Taki stał samotny, opuszczony, nikomu niepotrzebny smutny. A może to była zaznaczona czyjaś mogiła? Takie to dziwne myśli męczyły mnie w tamtej chwili. Bardzo się nas sobą rozżaliłam.

Wacek Szymański po przyjeździe do Atbasaru jakiś czas chorował. Matka jego wynosiła rzeczy na wymianę do kołchozu, aby go trochę odkarmić, żeby nabrał sił i wrócił do zdrowia. Wacek miał 20 lat. Młody organizm łatwiej zwalcza chorobę i nie poddaje się tak łatwo. Młody Szymański wydobrzał, wyzdrowiał i stał się obiektem zainteresowania wszystkich polskich dziewcząt z wagonów. Wiesia orzekła, że jest najładniejszym chłopcem wśród naszych znajomych i wydaje mi się, że miała rację. Był wysoki, szczupły zgrabny, niebieskooki. Włosy, które już odrosły były ciemnoblond. Przyjrzałam mu się bliżej, kiedy niosłam wodę z wodokaczki. Pamiętał, że to ja wskazałam mu wagon jego matki. Wziął ode mnie ciężkie wiadra i zaniósł pod wagon. Zapytał jak mam na imię. Odpowiedziałam i tak zawarliśmy znajomość. Ostatnio znowu chętnie zastępowałam moją matkę w pracy, kiedy szła do kołchozu albo na bazar, aby wymienić jakąś sukienkę, czy bluzkę na żywność. Cieszyła się z mojej uczynności, że tak chętnie jej pomagam ale ja tym razem robiłam to także z czysto egoistycznych osobistych pobudek. Mama moja była wzruszona, że ma taką dobrą córkę, czasami dziwiła się trochę, że z taką chęcią i gorliwością gotowa byłam iść za nią do pracy. Na torach było przykro, często padał deszcz i zimno było przenikliwie. Mnie to nie przeszkadzało. Wiesię również dziwił mój wielki zapał do pracy. Tłumaczyła „Nie lubię sprzedawać na bazarze prześcieradeł. Nie umiem się targować. Nie lubię łatać naszej pościeli ani prać bielizny.” To była prawda. Kiedy pracowałam w brygadzie za matkę, ona w tym czasie z innymi Polkami szła kilkanaście kilometrów do kołchozu, gdzie wymieniała coś z naszych rzeczy na żywność. W kołchozie było o wiele korzystniej coś sprzedać niż na atbasarskim bazarze. Potem na własnych plecach przynosiła w worku trochę kartofli lub mąkę czasami nawet kawałek słoniny lub mały krążek masła. Ale nie to było najważniejszym powodem, że pracowałam na torach. Ja po prostu zakochałam się, a tam w pracy byłam blisko Wacka. Byłam zakochana, nieśmiała i skryta. Miałam 14 lat i nie było żadnych szans, żeby o 6 lat starszy chłopak ode mnie mógł zauważyć taką nieśmiałą, młodziutką jak ja dziewczynkę. Miłość budzi się nagle w sercu i nieoczekiwanie i nagle zauważa się, że świat jest piękny i nawet w Atbasarze życie nabiera jaśniejszych barw. Kiedy mogłam iść do pracy na torach byłam bardzo szczęśliwa. Nowy brygadzista Piećka Wołoszyn miły, sympatyczny, solidny i dobrze odnoszący się do Polaków chłopak (miał 18 lat) nie miał nic przeciw temu, że ktoś z rodziny zastępował kogoś w pracy. W tym czasie nas, Polaków nie obowiązywała ściśle wojenna dyscyplina pracy i po zawartym politycznym porozumieniu traktowano nas trochę ulgowo. Tego dnia, kiedy znowu zgłosiłam się za matkę do pracy niebo pokrywały nisko wiszące nad ziemią chmury. Padał śnieg z deszczem. Zimno było na nasypie kolejowym, praca ciężka. Brygada wymieniała stare podkłady kolejowe na nowe. Młody brygadzista ubrany w kufajkę, w watowane spodnie komenderował

- Raz, dwa wziali, puć podniali.-

Mężczyźni podważali łomem szynę uwolnioną poprzednio od łupek.

- Raz, dwa, drużno, podniać nużno.-

Piećka pracował na równo z innymi. Rękawem kufajki ocierał mokrą od deszczu i śniegu twarz. Miał na głowie śmieszną, kłapouchą czapę z której nad uszami dyndały mu zwisające klapy. Spod czapki wysuwały się niesforne, ładne, kędzierzawe czarne włosy.

Kobiety odkopywały podkłady. Nosiły nosiłkami z pobocza nasypu żwir i piasek, który potem, kiedy podkłady były już wymienione i przyśrubowane do szyn inne, oparte nogą na drewnianym tłuczku ubijały ten żwir wzdłuż szyn i nowo ułożonych podkładów. Mężczyźni znosili i układali szyny i podkłady, kobiety idąc za nimi umacniały żwirem.

Byłam trochę zmęczona i głodna. Chętnie bym odpoczęła, na pewno inni myśleli tak samo, żeby można było sobie usiąść i zjeść ten swój nieduży, przydziałowy kawałek chleba, który czarny był i lepki jak glina, ale tak bardzo smakował.

Brygada, w której za matkę pracowałam była polska, tylko Piećka był Rosjaninem. Pracowały w brygadzie kobiety i dziewczyny, kilku mężczyzn i chłopcy wyrostki.

Były jeszcze inne brygady, które na kolei pracowały, także polskie, ale także mieszane, w których pracowały Rosjanki i Kazaczki. Nie codziennie brygada Piećki Wołoszyna pracowała przy wymianie podkładów i szyn. Czasami trzeba było rozładowywać wagony z piaskiem. Innym razem mężczyźni szli przed siebie, sprawdzali, czy szyny są dobrze przyśrubowane, a kobiety wokół podkładów i szyn ubijały piasek i żwir. Potem trzeba było wracać spory kawał drogi do domu. Innym znowu razem brygada zajmowała się umacnianiem kolejowego nasypu. Rozrzucała łopatami piasek ze stert, który poprzedniego dnia lub nocą inna brygada albo Piećki wyrzuciła na pobocze torów z wagonu. Jesienią, kiedy dni stały się krótsze dzień pracy został skrócony do 8 godzin. Pracowało się od 8-ej rano do czwartej popołudniu. Jeżeli podawano wagony z piaskiem trzeba było znowu stanąć do pracy na kilka dodatkowych godzin nawet nocą. Często brygadę wożono daleko od Atbasaru na tory i tam w szczerym stepie trzeba było pracować. Potem odwożono do miasta. Kiedy brygada pracowała niedaleko stacji, wtedy podczas godzinnej przerwy szli wszyscy do stołówki na obiad. Tam wycinano odcinki zaopatrzeniowej kartki na obiady. W glinianych miskach przy okienku od kuchni ludzie odbierali zupę przeważnie ???(szczi) z kwaśnej kapusty lub z zielonych pokrojonych w kostki pomidorów, czasami pływało w zupie kilka małych plasterków kartofli. Była jeszcze na obiad kasza jaglana, polana po wierzchu olejem albo małymi kawałkami jakiegoś podsmażonego mięsa, przeważnie koniny. Jeżeli pracowało się daleko od miasta, wtedy do wieczora musiał wystarczyć mały kawałek przydziałowego chleba, który każdy brał ze sobą w woreczku. Dopiero po powrocie do wagonów jadło się gorącą kolację, ale tylko ci, którzy mogli sobie na to pozwolić wymieniając coś z rzeczy na żywność. Na końcu naszych wagonów była przyczepiona nie wiadomo po co pusta platforma. Tam spotykała się młodzież polska po pracy i wieczorem przy świetle gwiazd tańczyła.

Włodek Grabowski grał na ustnej harmonijce walce i przedwojenne tanga, a wszyscy inni zebrani na platformie tańczyli. Kiedy spadł śnieg i wydawało się, że tańce na platformie będą niemożliwe, nadal wieczorami młodzież z wagonów tam się zbierała i tańczyła, aby choć przez chwilę zapomnieć o wojnie, o ciężkiej pracy, o brudnych, ciasnych wagonach, które były naszymi mieszkaniami, o tym całym naszym życiu, które stało się naszym przymusowym udziałem. Były to bardzo osobliwe zabawy i chyba jedyne w swoim rodzaju. Gdzieś tam, daleko na zachodzie była nasza ojczyzna ujarzmiona niemieckim terrorem, broczyła krwią, gdzieś tam daleko, tysiące kilometrów od Atbasaru przebiegała linia frontu. My, tu zesłani Polacy, jesteśmy jakby zawieszeni w próżni. Nic się na razie konkretnego w naszej polskiej sprawie nie dzieje. My też nic nie możemy w naszej polskiej sprawie robić. Tworzy się gdzieś tam na południu Zw.Radzieckiego polskie wojsko, ale niewiele, a właściwie jak dotąd Polacy w Atbasarze prawie nic o nim konkretnego nie wiedzą. Został podpisany układ przez gen.Władysława Sikorskiego i Stalina w polskiej sprawie, więc jest nadzieja, ale tylko nadzieja. Na razie nic więcej o czym byśmy Polacy w Atbasarze wiedzieli.

Codziennie czeka wszystkich ciężka praca na torach, miska szczi w stołówce, kawałek ciemnego chleba i może jeszcze miseczka ugotowanej w wagonie zacierki. Nic nie czeka dobrego tych młodych ludzi ani jutro, ani za tydzień, ani być może nawet za parę miesięcy. Trzeba przez moment zapomnieć o tej koszmarnej rzeczywistości. Tu, na tej nie wiadomo po co umieszczonej przy naszych wagonach platformie było wesoło. Władek nie może już grać na ustnej harmonijce, bo jest mróz i wargi przymarzają do niej. Wiesia, Basia Grabowska, Wala Dujszkówna, siostry Nowakowskie, Basia Warzeszanka i ja 14-letnia Halinka jesteśmy na tej platformie prawie co wieczór, śpiewamy i tańczymy, są bracia Szymańscy Wacław i Witold, bracia Grabowscy Władek i Witold, Alik Dujsza, który niedawno został wypuszczony z łagru i przyjechał tu do swojej matki z opuchniętą od głodu twarzą. Wszyscy byliśmy ubrani w kufajki, podniszczone płaszcze, walonki. Dziewczyny owinęły głowy chustami, szalikami, kawałkami koca, chłopcy poubierali na głowy czapy z klapami na uszy, bo mróz na dworze i biało od śniegu. Było ciemno, bo brak świateł, było tylko parę gwiazd na niebie rozbłysłych wysoko i śnieg wokół bielił się białą plamą. Czasami świecił srebrzystym blaskiem okrągły, jak duży bochen chleba zawisły na niebie księżyc.

Nieraz późnym wieczorem, kiedy w wagonie wszyscy już spali siedząc przy gorącym żelaznym piecyku długo rozmawiałam z Wiesią Kwiatkowską o tych naszych platformowych zabawach tanecznych. Chwilami miałam wątpliwości, czy wolno nam bawić się tu na obczyźnie, kiedy kraj nasz w niewoli i tyle nieszczęścia niesie ze sobą ciągle wojna. Wiesia mówiła na to „Jeżeli zaczniemy zalewać się łzami jak nasze mamy, komu to przyniesie pożytek? Co to pomoże tym, co giną teraz na froncie? Co to pomoże naszemu krajowi? Co to da nam? My musimy wytrwać. Te zabawy nasze to coś, jak samoobrona przed tym, żeby nie poddać się złemu losowi. To mobilizuje nas, dodaje sił do przetrwania. Takie życie, jakie nam teraz wypadło, ciężka, prawie zwierzęca praca, mieszkanie w wagonach w takich warunkach może człowieka załamać. Nie możemy się poddać i może te nasze krótkie chwile, które my, młodzi spędzamy razem śpiewając i tańcząc pomogą nam w tym. My przecież nie wiemy, co nas jeszcze czeka, co nam jeszcze przyjdzie przeżyć i jaki nasz będzie los.

- Czy pomyślałaś - mówiła dalej Wiesia, - że może nigdy nie wrócimy do kraju. Może nas tu zostawią na zawsze i co wtedy będzie? Musiałybyśmy tu żyć i może nawet wychodziłybyśmy tu za mąż i rodziły dzieci.-

- Za Polaka, za Rosjanina, czy za Kazacha?- zapytałam.

Wiesia odpowiedziała - może za Polaka, może za Rosjanina, może za Kirgiza.-

- To już lepiej umrzeć, utopić się w Zabajce - odpowiedziałam cicho.

- To się tak tylko mówi. A pamiętasz kiedy nas przywieźli do Maj-Bałyku. Kiedy twoja mama zobaczyła step, jurty i Kazachów, chciała utopić się w jeziorze, ale się nie utopiła. Życie jest silniejsze niż śmierć, bo pokąd się żyje jest nadzieja. - Dodała - Odebranie sobie życia dla wierzących jest grzechem. Nie powinno się tego robić.-

Zaczęły się silne mrozy i burze śnieżne zwane buranami. W wagonach chociaż paliły się żelazne piecyki, zamarzała nocą w wiadrach woda. Szron zwisał z sufitu i tylko nad piecem ogrzany od blaszanej rury, która wychodziła przez okno na zewnątrz wagonu i sterczała jak komin, szron topił się i kropelkami wody spadał na podłogę. Nasze wagony nie nadawały się na mieszkania. To nie były ciepłuszki (ciepłuszkami nazywano uszczelnione specjalnie wagony z podwójnymi ścianami i oknami, w których się paliło przez całą dobę w piecu, można było w nich jakoś żyć nawet w czasie silnych mrozów).

Nasze wagony do mieszkania zimą nie nadawały się. Były wiatrem podszyte. Chociaż kończył się dopiero listopad, zima w Atbasarze była już w pełni. Śniegu spadło dużo i codziennie przybywała nowa warstwa. Cały Atbasar wyglądał teraz inaczej. Ulice zasypało śniegiem. Z trudem przejeżdżały sanie zaprzężone w małe, zwinne konie. Czasami traktor z przyczepą na specjalnych łańcuchach ociężały pszenicą przesuwał się pomału jakąś uliczką.

Ludzie przechodzili pośpiesznie, bo mróz szczypał w twarze, okryci kufajkami, ciepłymi płaszczami, szalami. Kazachowie w dużych, futrzanych czapach na głowach. Nogi obute w walonki brnęły w głębokim śniegu. Niewielu Polaków miało ciepłe ubranie. Ludzie naciągali na siebie, co tylko się dało, żeby nie odmrozić sobie twarzy, nóg, rąk.

Małe chatki, lepianki tonęły teraz w śniegu. Baraki także solidnie śniegiem zawiało. Zamarzła rzeka Zabaj. Wyglądały tylko wodą głębokie przeręble, skąd ludzie czerpali wiadrami wodę. Pomimo zimy i mrozów w Atbasarze nadal pracowano na torach w zagot-ziarnowskich magazynach, na budowie. Wykańczano, tynkowano wewnątrz nowych budynków. Wszędzie pracowali także Polacy: w dużych magazynach zagot-ziarnowskich, przy budowie parowozowni i przede wszystkim na kolei na torach.

W naszym wagonie zaszły pewne zmiany, wyprowadziła się panna Helena z matką. Kiedy zaczęła się zima, życie nasze skupiało się w wagonie. Na żelaznym piecyku gotowało się posiłki, jadło siedząc na pryczy, prało się w wagonie odzież i bieliznę. To było najgorsze. Prania odbywały się wtedy, kiedy większość była w pracy. Któraś z kobiet zostawała za zgodą brygadzisty w wagonie, aby zrobić pranie. Robiły to pani Kwiatkowska, pani Suchorska, moja mama, po kolei.

Kiedy było pranie w wagonie trudno było wytrzymać. Siadałam wtedy na pryczy i znudzonym, zniechęconym wzrokiem patrzyłam na to, co się działo. Przede wszystkim trzeba było roztopić śnieg na wodę. Robiło się to już od samego rana. Kiedy woda była już gorąca, wlewano ją do blaszanej miednicy, która była własnością pani Kwiatkowskiej i wtedy kłęby pary uderzały do góry i napełniały cały wagon. Pani Suchorska albo pani Kwiatkowska albo moja mama prały dłońmi rozmiękłymi od sody i szarego mydła, które kupiły jeszcze w sklepiku na rozjeździe prały. Kiedy było pranie, najchętniej wychodziłam z wagonu. Pewnego razu, właśnie w taki dzień poszłam w stronę atbasarskiego cmentarza. Dzień był piękny, chociaż mroźny, jaskrawo świeciło słońce. Musiałam przesłaniać oczy dłonią, bo blask słoneczny ostro raził. Były przywykłe do mrocznego wagonu. Skierowałam się w stronę miasta i szłam udeptaną przez ludzi i sanie drogą, przez pokryty śniegiem step. Na drodze w tej chwili nie było nikogo, tylko trochę dalej jacyś mali chłopcy dla zabawy obrzucali się śniegiem. Nie spostrzegłam nawet, jak doszłam do atbasarskiego cmentarza. Szłam sobie przed siebie bez specjalnego celu. Cmentarz ogrodzony był niewysokim murem, żelazna furtka była otwarta. Przystanęłam i zawahałam się. Rozglądnęłam się dokoła, byłam sama. Trochę się bałam, ale chciałam zobaczyć, jak tam jest. Weszłam na teren cmentarza. Znowu się rozejrzałam. Groby zasypane były śniegiem. Niektóre były zadbane, bo ogrodzone żelaznymi, wysokimi płotkami, a wewnątrz były pomniki kamienne z gwiazdami. Czasami była tam fotografia za szkłem oblepiona teraz śniegiem. Większa ilość grobów to zwykłe pagórki usypanej ziemi, które wysoko przykrył śnieg. Z jednego w śniegu sterczał krzyż. Odgarnęłam ręką śnieg i przeczytałam na drewnianej tabliczce wyryte polskie imię i nazwisko.

To była młoda kobieta. Zmarła mając 27 lat. Po chwili zauważyłam, że polskich mogił jest więcej. Cmentarz nie był duży, być może od nie bardzo dawna czynny. Rosły tu nawet dwa drzewa, ale chyba były od dawna martwe. Pokonał je mróz. Sterczały teraz ich konary, wyciągały połamane kikuty swych gałęzi w górę w jakimś rozpaczliwym geście. Było całkowicie cicho i pusto i tylko te rozdarte mrozem drzewa, które ktoś posadził z myślą, że będą może rosły na przekór buranom, zmrożone sterczały samotnie jak gdyby trzymały tu straż. Zrobiło mi się przykro i ogarnął mnie strach. Pomyślałam jakie to smutne i żałosne jest być pochowanym na obcej ziemi. Kiedyś wrócimy do kraju, ci co przeżyją sybirską niedolę, a oni zostaną na wieki opuszczeni. Nikt nie przyjdzie na te polskie mogiły pomodlić się, zapalić znicze. Nikt nie przyjdzie zapłakać. Zarosną z czasem trawą, niektóre zapadną się głęboko w ziemię i zamiast mogilnego kopca wyzierać będą porośniętym trawą dołem. Nikt nie przyniesie kwiatów. Nie będzie kiedyś po tych mogiłach śladu i pamięć o nich zaginie. Wszystko potędze czasu podpadnie.

Kiedy wracałam do naszych wagonów drogą szli ludzie. Jechały sanie. Nagle przeciągle i głośno zawyła fabryczna syrena oznajmiając południe.

Tu jest życie - pomyślałam - a tam za mną cmentarz i śmierć, życie ciężkie, pełne trudu, upokorzeń, poniewierki, tęsknoty, ale też nadziei. Zadrżałam na samą myśl, że mogłabym na tym obcym cmentarzu być pochowana.

Pranie, kiedy odbywało się w wagonie było nieprzyjemne, ale po praniu w naszym mieszkaniu na kołach było jeszcze gorzej. Mokra podłoga zamieniała się w ślizgawkę, bo podmarzła. Nad głową dyndały rozwieszone na sznurkach ubrania, uprane rzeczy. Kiedy tak było, wszyscy kładli się wcześnie spać. Czasami kobiety leżały na swych pryczach nie mogąc zasnąć. Trzeba było się czymś zająć, żeby nie ogarnęła nostalgia. W wagonie było zimno, ciemno i mokro. Nie można się było nawet swobodnie poruszać, bo ze sznurów zwisała mokra, uprana bielizna, o którą zawadzały nasze głowy. W takie nudne, nieprzyjemne wieczory siadałam na pryczy obok mojej matki, która tam leżała i po ciemku zaczynałam śpiewać piosenki.

„O mamo otrzyj oczy, z uśmiechem do mnie mów
Ta krew co z serca broczy, ta krew to za nasz Lwów.”

Kobiety słuchały i płakały, kiedy śpiewałam:

„Jak mi tęskno do tej ziemi, ja bym do niej wrócić rad” - robiło się w wagonie cicho, a potem słyszałam, jak pochlipywały nosem, szlochały.

Wkładałam w mój śpiew całe moje serce, śpiewałam z całej duszy. Ogarniała mnie ogromna tęsknota. Przypominałam sobie moje szkolne koleżanki z Połonki, wspaniałe towarzyszki dziecinnych zabaw, wspominałam rodzinny dom rozbity przez wojnę. Tęskniłam za każdym krzewem, drzewem, kwiatem, które znałam w kraju, za każdą rzeką, w której się kąpałam, za lasami, w których zbierałam grzyby, za zapachem żywicy, jabłek, rozkwitłego bzu i czeremchy. Z żalu i tęsknoty chciało mi się krzyczeć za wszystkim, co mi zabrano. Mój śpiew to był czasami krzyk mojej duszy.

Śpiewałam pieśni i piosenki, aby przez żal i tęsknotę, którą wywoływały uspokoić trochę nasze serca zmęczone niepokojem o nasz przyszły los.

Życie stawało się coraz trudniejsze. Przyczyniała się do tego także zima, mrozy i burany. Kiedyś rozszalała się straszna, śnieżna burza. Wydawało się, że wszyscy zamarzniemy w wagonie. W nocy zbudził mnie wiatr. Buran był wyjątkowo silny, bo wydawało się, że za chwilę wiatr rozwali wagon. Do okien były przyczepione blaszane okiennice, ale się nie zamykały, bo brakowało zamka, zresztą trudno by się było do nich dostać, bo były od zewnątrz ścian i wysoko, a okienka nie otwierały się wcale. Wiatr targał nimi tak mocno, że uderzały o ściany wagonu, jak gdyby ktoś kolbami karabinów walił w nie z całych sił jak wtedy, kiedy po nas przyszli w kwietniową noc żołnierze NKWD i łomotali do drzwi mieszkania. Nie spałam już. Leżałam w ciemności i słuchałam jak wyje wiatr. Ogień w piecyku zgasł. Było całkiem ciemno i przeraźliwie zimno. Z kąta pryczy doleciał stłumiony płacz Rylci i zagniewany, upominający głos pani Reginy, żeby była cicho.

Rylcia wciąż płakała bo było jej zimno i pewnie bała się w ciemności targanym wichurą wagonie. Popiskiwała jak mały zmarznięty piesek. Ktoś zapalił kopciłkę. Zamigotało nikłe światełko słabo oświetlając wagon cały biały od szronu. Bielizna rozwieszona na sznurach zamarzła na kość i wyglądała w mroku jak makabryczna zjawa. Pierwsza z pryczy wstała pani Regina Suchorska i zabrała się do rozpalania piecyka, potem ubrała Rylcię jak do wyjścia na dwór. Kiedy piecyk nagrzał się do czerwoności, wszyscy podeszli do niego. Byliśmy ubrani jak do pracy w płaszcze, kufajki, koce, walonki, co kto mógł włożyć na siebie. Przy piecyku było teraz ciepło, ale trochę dalej cały wagon był nadal biały od szronu, który namiotło przez szczeliny w ścianach.

Zaczęliśmy się naradzać, co robić, żeby nasza sytuacja związana z mieszkaniem uległa poprawie. Wszyscy wiedzieli, że tak dalej żyć nie można, bo naprawdę podczas jakiejś bardzo mroźnej nocy zamarzniemy w wagonie. Najbardziej zagrożone były dzieci. Rylci często w nocy przymarzały włosy do ściany wagonu. Ja także miałam raz taką przygodę. Nie mogłam się poruszyć. To było bardzo nieprzyjemne uczucie. Dopiero gorąca woda uwolniła mnie od takiej osobliwej pułapki.

Nie wiem, czy za sprawą naszego naczelnika na kolei Dopuczenki, czy ktoś inny zlitował się nad naszą dolą uznając, że naprawdę w wagonach mieszkać nie można. Wszystkim Polakom z wagonów przydzielono nowe kwatery. Niektórzy przenieśli się do robotniczych baraków.

Kilka rodzin zamieszkało w robotniczej kazarmie, która znajdowała się 2 lub 3 km od Atbasaru tuż przy torach kolejowych w stepie. Był to duży drewniany dom, gdzie było 6 mieszkań. Frontem zwrócony był do nasypu kolejowego. Od podwórka ogrodzonego drucianą siatką znajdowały się trzy ganeczki. Każdy prowadził do dwóch mieszkań odgrodzonych od siebie sienią. Mieszkania składały się z dużego pokoju i dość dużej kuchni. Pokój ogrzewał murowany piec, kuchnię murowana płyta z fajerkami, gdzie można było także gotować jedzenie.

Zamieszkałam z matką w jednym z takich mieszkań z panią Kwiatkowską Wiesią Marysią z panią Reginą Szyszkowską(?) i Rylcią. Wprowadziła się także pani Warzechowa z córkami starszą ode mnie o rok Basią i młodszą o 4 lata Hanią. Pani Suchorska z Rylcią zajęła kuchnię, ja z mamą i panią Kwiatkowską i jej córkami, z panią Warzechową Basią i Haneczką zajęłyśmy pokój. Z magazynu kolejowego dali nam żelazne łóżka i wypchane słomą sienniki. Łóżkami i kuferkami obstawiłyśmy ściany i miejsce przy dwóch dużych oknach. Środek pokoju był wolny, nie zagracony. Do mieszkania naprzeciw wprowadzała się rodzina państwa Szymańskich, pani Bartolikowa z synkiem i Piećka Wołoszyn brygadzista.

Jeszcze jedno mieszkanie w kazarmie zajęli Polacy, pani Grabowska z Basią, Włodkiem i Witoldem oraz pan Pujszowa z córką Walą i synem Alikiem.

W pozostałych mieszkali Rosjanie i rodziny ukraińskie z Polski. Tuż koło kazarmy była nieduża ziemlanka. Przydzielono ją pani Nowakowskiej z córkami Ireną i Haliną i synem Jankiem.

Poza zmianą na lepsze i cieplejsze mieszkanie nie zmieniło się nic na lepsze w naszym życiu. Nadal gotowałam zacierkę prażuchę. Jeżeli miałyśmy z mamą trochę więcej mąki zagniatałam ciasto i wprost na blacie piekłam rozwałkowane, wykrojone krążki. Były to lepioszki, którymi uzupełniałyśmy przydziałowy chleb. To samo robiły Marysia Kwiatkowska i Hania Warzeszanka. Rylcia była w trudniejszej sytuacji. Nie często miała z czego ugotować zacierkę. Była zmuszona zadowolić się stołówkową bylejaką zupą, którą pani Regina przynosiła dla niej wieczorem, jeżeli pracowała w pobliżu stołówki. Sytuacja pani Suchorskiej stawała się z każdym dniej bardziej dramatyczna. Żyła z córką przydziałowym chlebem, stołówkową zupą i tym, czym ktoś z nas ją poczęstował. Nasze matki i wszyscy dorośli z kazarmy wychodzili do pracy na tory. Czasami pracowałi bliżej Atbasaru, czasami brygadzista prowadził ich w przeciwnym kierunku, nieraz parę kilometrów od kazarmy. Brygada oczyszczała tory ze śniegu. Była to praca niekończąca się przez całą zimę, bo śniegu ciągle przybywało, śniegu, który wciąż zasypywał nasyp kolejowy. Dla wszystkich Polaków z kazarmy Witold Szymański przywoził z Atbasaru na saneczkach chleb. Zbierał wszystkie kartki chlebowe od tych, którzy pracowali i ich izżywieńców, w atbasarskim sklepie wykupywał chleb już odważony w porcjach. Wszyscy czekali na ten chleb, bo dla wielu był podstawowym pożywieniem. Jednak jeszcze w tym czasie, kiedy mieszkałam w kazarmie nie były to jeszcze najgorsze czasy w naszym sybirskim życiu, to się dopiero zaczynało. Nędza i bieda pomaleńku zaczęła ogarniać z początku pojedyncze rodziny, a potem rozprzestrzeniła się obejmując prawie wszystkich Polaków, którzy byli w Atbasarze.

Na razie jeszcze jakoś się żyło, a raczej wegetowało, ale nadal mieliśmy nadzieję, że to wszystko kiedyś minie, że nasze tułacze życie zakończy się powrotem do ojczyzny i że stanie się to już niedługo, choć taka wiara, taka nadzieja była w tym czasie wbrew wszelkiej logice. Nic się na razie takiego nie działo co mogło by wyrwać nas w niedługim czasie ze Związku Radzieckiego. To prawda, jeszcze jesienią, kiedy mieszkałam w wagonach wydarzyło się coś ważnego. Przez Atbasar przejeżdżał pociąg z mężczyznami Polakami ochotnikami, którzy jechali do polskiego wojska. Szołon stał prawie cały dzień na atbasarskiej stacji. Prawie wszyscy Polacy przyszli na stację żeby, się czegoś dowiedzieć. Skąd ci chłopcy jadą i dokąd. Szołon był prawdopodobnie z Kujbyszewa albo z Czelabińska, tego dokładnie nie wiem, a mężczyźni z różnych obłaści Syberii, sprzed Uralu, z Uralu i zza Uralu. Polacy jechali do polskiego wojska. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie to wojsko się formuje. Mówiono, że gdzieś na granicy z Persją, na południu Zw.Radzieckiego kilka tysięcy kilometrów od Atbasaru. Wszyscy byli bardzo przejęci, wzruszeni i ci, co przyszli szołon odprowadzić i ci, co jechali. Ludzie śpiewali wojskowe piosenki. Wołano entuzjastycznie: Niech żyje generał Sikorski, niech żyje Polska!

Byłam tak przejęta, kiedy na to patrzyłam i słuchałam, że łzy miałam w oczach, a serce pełne radości. Wielu ludzi płakało. Przed wagonami tańczono. Ktoś grał na harmonii. Wysoki, zgrabny blondyn poprosił Wiesię Kwiatkowską do oberka i tak tańczyli ochoczo i tak pięknie wszyscy bili brawo. Nazywał się ten chłopak Tadzio Zakrzewski, a zapamiętałam jego nazwisko ponieważ wpisał się do mojego albumiku. Potem pociąg odjechał. Wyjechali z nimi także młodzi Polacy z Atbasaru, którzy dołączyli do ochotników. Wyjechał Leon Charkiewicz z rozjazdu. Wyjechało kilka rodzin polskich z Atbasaru - rodziny przedwojennych wojskowych. Odjechali i nastała cisza. Przez jakiś czas mówiono wśród Polaków o tym wydarzeniu, a potem nic się już nie działo. Nie wiem, czy ktoś z Atbasaru otrzymał jakąś wiadomość od mężczyzn, którzy wtedy odjechali. Nastała znowu beznadziejność i wydawało się czasami, że ten pociąg, który wiózł naszych chłopaków i mężczyzn do polskiego wojska w ogóle nie istniał, że był tylko w naszej wyobraźni.

Teraz zima dawała się nam wszystkim we znaki, ale trzeba było jakoś żyć. Nie poddawać się. Młodzi znowu zaczęli organizować wspólne spotkania. Teraz odbywały się te towarzyskie zebrania w mieszkaniu państwa Szymańskich. Przychodziły także nasze mamy, aby porozmawiać o sytuacji na froncie sowiecko-niemieckim, co wyczytały w „Prawdzie”. Wspominały dawne czasy, wspólnie tęskniły za krajem, marzyły o powrocie. Młodzi bawili się w głuchy telefon, w listonosza i tańczyli. Dowiedziano się, że moja mama grała kiedyś we wczesnej młodości na mandolinie. Piećka Wołoszyn skądś mandolinę przytaskał. Pani Bartolikowa grała na gitarze i tak powstała kazarmowa orkiestra. Czasami śpiewaliśmy wszyscy legionowe piosenki. Byli też zakochani Włodek Grabowski i Irena Nowakowska. Wackiem Szymańskim interesowały się chyba wszystkie dziewczyny. Wacek interesował się Wiesią. Wiesia była zakochana w nim, ja także i cierpiałam z tego powodu w skrytości serca. Młodość ma swoje prawa nawet w tak ciężkim życiu rodzi się czasami miłość, włada sercami młodych na przekór wszystkim nieszczęściom i złu.

Nie często jednak odbywały się takie towarzyskie zebrania. Kobiety wracały z pracy zmęczone i zmarznięte, nie miały ochoty wtedy nawet rozmawiać. Musiałyśmy my, małoletnie ścielić matkom łóżka, podawać do jedzenia jakąś gorącą pochlapkę i słuchać ciężkich słów rozpaczy i narzekań. Pani Warzechowa z przeziębienia zachorowała na pęcherz i miała z tego powodu wielkie kłopoty. Nie zdążyła w porę ściągnąć z siebie kilku par majtek piżamowych spodni. Było to wszystko tasiemką związane. Trudno było w stepie rozwiązywać to wszystko sztywnymi od mrozu palcami. Przychodziła do kazarmy z rozstawionymi szeroko nogami i zamarzniętymi na kość nogawicami sztywnymi jak blacha. Basia musiała matkę rozbierać, rozgrzewać, gorącą zupą lub kawą z palonych otrębi. Pani Warzechowa płakała. Nikomu nie chciało się wtedy tańczyć i śpiewać. Nawet Wiesia, wesoła z natury dziewczyna chodziła w takie wieczory smutna i zniechęcona do życia. Kobiety płakały, kładły się wcześnie spać, a ja nie potrafiłam zasnąć tak wcześnie. Wierciłam się na łóżku przewracałam z boku na bok albo bezmyślnie patrzyłam w okno, które czasami pełne było srebrzystego blasku księżyca, a czasami nieprzyjemnie czarne, kiedy noc była bezksiężycowa. Siedziałam na łóżku starając się wzbudzić jakieś miłe wspomnienia albo o czymś pomarzyć, ale się nie udawało. Nie mogłam nawet płakać, bo nie było jakiegoś bezpośredniego powodu. Było mi tak smutno, że miałabym ochotę zawyć żałośnie jak wilk. W święta Bożego Narodzenia w 1941 roku Polacy otrzymywali 2 dni wolne od pracy. Nasze matki złożyły się na wigilijną kolację. W dzień Wigilii jeszcze pracowały, więc my najmłodsze pozostające w Kazarmie gotowałyśmy w czugunnym garze barszcz buraczany bez grzybków. Z Hanią i Marysią lepiłyśmy z kartofli z ciemnej mąki z otrębami duże jak talerzyki pierogi. Rylcia miała za zadanie piec lepioszki. Pani Suchorska ponieważ nie miała możliwości dołożyć się do wspólnej kolacji buntowała się z początku, że jałmużny nie potrzebuje, ale choć ze względu na Rylcię była z nami na Wigilii, nie robiła głupstw.

Przed wieczerzą w naszym mieszkaniu zebrali się rodacy, bo ja Hania, Marysia i Rylcia postanowiłyśmy urządzić coś w rodzaju jasełek. W pokoju przy mrugającym świetle kopciłek przedstawiłyśmy betlejemski wieczór. W wieczku z walizki na sianie leżała lalka Rylci niby Dzieciątko Jezus. Klęczały przy nich dwa aniołki Rylcia i Marysia ubrane w nocne koszule naszych matek. Matka Boska także zamiast sukienki miała na sobie sfatygowaną już niestety i spraną nocną, niebieską koszulę pani Warzechowej. Ja byłam świętym Józefem ubranym w wiśniowy, pasiasty szlafrok pani Kwiatkowskiej. Piękną Matką Boską nachyloną nad dzieciątkiem była Hania Warzeszanka, która miała złociste warkocze rozplecione na ramiona. Basia w ukryciu, w kącie pokoju akompaniując sobie na gitarze śpiewała „Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem”. W mroku, jaki był w pokoju przy migających kopciłkach wyglądało to ładnie i wzruszająco.

Otaczał nas krąg ludzi. Patrzyli na tą prymitywnie i po dziecinnemu przedstawioną scenę zaskoczeni niespodzianką, płakali. Odżywały wspomnienia pasterki i rodzinnego przedwojennego domu.

Potem z Hanią tańczyłam krakowiaka a pani Bartolikowa z moją mamą nam przygrywały. Potem Rylcia wystrojona w różową sukienkę Marysi Kwiatkowskiej mówiła z wielkim przejęciem wiersz o chorej żabie.

Zaśpiewaliśmy wszyscy kilka polskich kolęd, a potem wszyscy rozeszli się do swoich mieszkań, aby zasiąść do wigilijnej wieczerzy.

Pani Kwiatkowska przyniosła sagan z barszczem bez grzybków i bez uszek a Wiesia w misce pierogi. Złożyliśmy sobie ze łzami życzenia życząc przede wszystkim zdrowia, przetrwania i powrotu do Polski. Zmówiliśmy razem „Ojcze Nasz” i zabrali do kolacji. Każdy nabierał jedzenie do swoich misek, a ponieważ nie było w pokoju stołu siedzieliśmy na naszych kuferkach lub łóżkach, trzymając miseczki na kolanach jedliśmy.

Pierwszego i drugiego dnia Świąt zebrali się wszyscy Polacy z kazarmy i ziemlanki w mieszkaniu pani Szymańskiej, bo tam było najwięcej miejsca. Śpiewaliśmy kolędy. Basia Warzeszanka, Wiesia Kwiatkowska i ja umiałyśmy trochę „grać” na gitarze, na zmianę akompaniowałyśmy do śpiewu. Alik Dujsza miał piękny głos dobrze grał na gitarze śpiewał dla wszystkich zgromadzonych neapolitańskie piosenki. Potem wszyscy młodzi tańczyli. Moja mama i pani Bartolikowa z prawdziwym poświęceniem nam przygrywały i Piećka brygadzista, który mieszkał także w tym mieszkaniu i brał udział w naszych zabawach, dogrywał na ustnej harmonijce. Ja także tańczyłam. Kiedy tańczyłam z Wackiem, czułam się prawdziwie szczęśliwa, kiedy Wacek tańczył z Wiesią, ze swoją dziewczyna robiło mi się bardzo smutno.

Mógłby nam młodym ktoś z rodaków wziąć za złe te nasze zabawy, bo wojna przecież była na świecie, złe, niedobre czasy dla naszej ojczyzny, dużo nieszczęścia ludzkiego, ale my byliśmy w Kazachstanie tysiące kilometrów oddzieleni od kraju, trawieni biedą, niedolą, nostalgią, tęsknotą za ojczyzną. Życie było niezmiernie trudne, coś trzeba było robić, żeby nie wpaść w rozpacz, z której ratunku nie ma. Zresztą trochę później nie było już zabaw i oprócz ciężkiej pracy, głodu, brudu, wszy nie było już nic więcej.

Minął Nowy Rok 1942. Zabawa Sylwestrowa odbywała się w mieszkaniu, gdzie mieszkała rodzina Szymańskich. Wszyscy byliśmy na tej zabawie, młodzież, dorośli i dzieci. Znowu nasza kazarmowa „orkiestra” przygrywała do tańca. Bawiliśmy się od ósmej wieczór do pierwszej w nocy. Brygadzista Piećka przytaszczył skądś butelkę jakiegoś wina. Pani Szymańska zrobiła z tego coś w rodzaju grogu. Nalewała każdemu z nas gorący płyn odrobinę do kubeczków. Tak w Kazarmie minął sylwestrowy wieczór, w którym zapomniało się na chwilę, że jest w świecie wojna.

Minął pierwszy dzień stycznia, dzień Nowego Roku, który był wolny od pracy, a potem znowu zaczęło się życie, jak co dzień. Zima była w pełni, nie żałowała śniegu, buranów i mrozu. Kuferek nasz stawał się coraz bardziej pusty, bo trzeba było wynosić ostatnie rzeczy, aby uchronić się od cyngi. Na bazarze mama kupowała trochę kwaszonej kapusty, podmarzłą marchew i buraki. Zimą cynga najbardziej atakowała. Wiosną można było najeść się na stepie szczawiu i dzikiego czosnku.

Teraz zimą nie często zastępowałam moją mamę w pracy. Czasami jednak wolałam iść za nią na tory, bo okropnie nie lubiłam sprzedawać na bazarze. Jednego razu wracając z pracy podczas buranu o mało nie zabłądziłam w stepie. Wtedy moja matka zdecydowała ostateczne, że dokąd nie zacznie mnie obowiązywać przymus pracy, nie będę pracować na torach.

Wcale nie zanosiło się wtedy na wielki buran. Wyszłam z kazarmy z innymi. Padał cicho i spokojnie śnieg, ale już po dwóch godzinach pogoda się zmieniła. Zerwał się silny wiatr i zawirowało w powietrzu śniegiem, Robiła się coraz większa zamieć. Mróz nie był wielki, ale mroźny wiatr przenikał do szpiku kości. Niezgrabnie i ciężko mi było poruszać się w długiej i ciężkiej jesionce mojego ojca, którą jeszcze w Maj-Bałyku przysłała nam w paczce z Połonki ciocia Władysława. Mama trochę mi ją skróciła, ale nie za dużo, żeby było mi cieplej. Na nogach miałam niezgrabne, ciężkie nabite śniegiem walonki. Głowę owinęłam kawałkiem flanelowego koca okrywając szczelnie czoło brodę i nos tak, że tylko oczy było mi widać. Niewygodnie było mi trzymać w watowanych, grubych rękawicach drewnianą łopatę, którą odgarniałam śnieg z nasypu. Trudno było mi się zginać w niewygodnym ubraniu, a szerokie poły płaszcza rozwiewał wiatr, co bardzo przeszkadzało w pracy. Brygada pracowała w milczeniu, bo wiatr hamował oddech, zagłuszał słowa. Kobiety łopatami odgarniały śnieg i lód zmieszany ze szlaką, który mężczyźni łomami odłupywali od podkładów i szyn. Poruszaliśmy się leniwie powoli naprzód pomału. Nikt nie poganiał nas w pracy. Piećka gdzieś znikł. Zmarzł widocznie i poszedł się gdzieś zagrzać. Majster w ogóle się nie pokazał. Niektórzy chodzili grzać się do budki, gdzie paliło się w żelaznym piecyku i było ciepło. Kiedy zawyła syrena oznajmiając południe, odetchnęłam z ulgą. Zmarznięta i głodna już dawno oczekiwałam na tą chwilę. Razem z innymi zaniosłam swoją łopatę do szopki, która była niedaleko nasypu i razem z Wiesią Kwiatkowską poszłyśmy na obiad. Do stołówki był kawałek drogi. Szłyśmy zapadając się po kolana w grząskim śniegu. Wreszcie zadyszane, zmęczone zmaganiem się z wiatrem dobrnęłyśmy do celu. W stołówce było dużo ludzi i prawie ciemno, bo okna do połowy zasypał śnieg, a szyby pokryte były szronem. Przystanęłam z Wiesią przy progu szukając wzrokiem wolnych miejsc przy stole. Kiedy dotarłyśmy wreszcie do stołu torując sobie trochę drogę łokciami, siedzieli już tam Witold brat Wacka, Alik Dujsza ze swoją siostrą Walą. Wacek zajął dla nas kolejkę, gdzie wydawano przy okienku obiad wycinając przedtem odcinki żywnościowej kartki. Kiedy miski z zupą były już na stole, zaczęłam rozwiązywać końce koca zawiązane pod pachami na plecach.

Ręce miałam zmarznięte, zesztywniałe palce z zimna. Nie mogłam sobie dać rady. Widząc że się tak mozolę Wacek pomógł mi zdjąć z głowy i ramion ciężki koc, a potem widząc, że łyżkę mi trudno utrzymać w dłoni, bo wciąż była z zimna zdrętwiała, zaczął rozcierać moje palce.

Na obiad była zupa z zielonych kiszonych pomidorów. Była wodnista i całkiem bez smaku, tylko kartofle zmarznięte, które w niej pływały pokrojone w małe kawałeczki rozgotowane miały smak mydła. Na drugie była żółta jaglana kasza, na wierzchu leżały cztery skwareczki podsmażonej koniny.

W stołówce tłok stawał się coraz większy. Wciąż nowi robotnicy z różnych brygad wchodzili rozglądając się za wolnymi stołami. Byli to Rosjanie, Kazachowie, Polacy i ludzie innej narodowości. Ludzie przepychali się między stołami, aby gdzieś znaleźć dla siebie wolne miejsce. Często z potrąconej ręki z łyżki rozchlapywała się na stół zupa. Moi towarzysze przy stole nic sobie z tego nie robili, nawet sobie żartowali, zdołali się już przyzwyczaić. Mnie było przykro, kiedy tak się działo. Konina rosła w ustach, a sąsiedzi przy pobliskich stołach odbierali apetyt.

Naprzeciw mnie siedział stary Kirgiz w ogromnej czapie podbitej baranim futrem. Futro baranie było długie, skudłaczone i brudne. Przypomniało wyleniałego, długowłosego, wygłodniałego psa. Na koziej siwej brodzie Kirgiza zwisały krople rozchlapanej zupy, strzępy zielonego pomidora i kawałek kartofla. Starałam się nie patrzeć w jego stronę, żeby tego nie widzieć.

Zjedliśmy obiad i posiedzieli jeszcze chwilkę nie mając ochoty wychodzić na paskudną pogodę, ale trzeba było miejsce przy stole ustąpić innym. Wiesia powiedziała że zamiast tłoczyć się w ciasnej stołówce można pójść do żelaznej budy, gdzie jest ciepło i tam pogrzać się jeszcze trochę przy ogniu żelaznego piecyka. W budce też pełno było ludzi, prawie cała nasza brygada, ale z innych także. Wszyscy tłoczyli się wokół pieca - ciepłuszki, który promieniał przyjemnym ciepłem. Wśród tego tłoku usłyszałam jak ktoś mówił: Powinna pani pójść do domu.

Przecież nie można tak pracować na mrozie, Piećka zwolni. Jak teraz iść samej w taki buran - łzawym głosem odpowiedziała kobieta. To pani Warzechowa znowu nie zdążyła w porę zdjąć spodni. Przyklejona prawie do gorącego piecyka suszyła mokre nogawki. Płakała, bo było jej przykro z tego powodu, że nabawiła się takiej nieprzyjemnej, uciążliwej dolegliwości. Jak tu teraz pracować na mrozie. Można poodmrażać sobie nogi.

Kiedy wszedł do budki Piećka zwołać swoją brygadę do pracy, powiedziano mu, jakie nieszczęście się przytrafiło. Brygadzista pokiwał głową mówiąc

- Ach ta pani Warzechowa, znowu jej się przytrafiło. No cóż, jest chora niech zostaje w budce. Wszyscy pozostali niech wychodzą do pracy.-

Kilka osób brygadzista posłał do wodokaczki, gdzie napełniano wodą kotły parowozów. Dookoła szyn była prawdziwa ślizgawka. Należało ten lód usunąć. W tej grupie robotników znalazłam się ja z Wiesią i Wackiem. Zaczęło się robić coraz mroźniej. Trzeba się było cały czas żwawo ruszać żeby nie zamarznąć. Mężczyźni łomami rozłupywali lód, a my dziewczyny łopatami odrzucałyśmy ten lód jak najdalej od toru. Już się dobrze ściemniło, kiedy praca dobiegła końca, zrobiliśmy co nam kazano, ale i tak przez całą noc zasypie wszystko śniegiem. Piećka się nie pokazywał.

Odnieśliśmy łopaty i poszliśmy w stronę naszej kazarmy. Po drodze dołączyliśmy do naszej brygady i całą grupą szliśmy do naszych mieszkań. Ciemno już było całkiem, a zamieć była tak wielka, że o krok od siebie nic widać nie było. Mocowałam się z wiatrem, brnęłam w śniegu. Nie widziałam nawet, kto idzie koło mnie. Trudno było w mgławicy śnieżnej cokolwiek rozeznać. Szliśmy pod wiatr, który tamował oddech. Przystawałam co chwilę, żeby nabrać w płuca powietrze, aby osłonić rękami twarz od mroźnego podmuchu. Czułam, że słabnę, ale zaciskałam zęby, bo wiedziałam, że muszę dojść do kazarmy, musi mi starczyć na to sił. Ciężka, długa jesionka przeszkadzała mi bardzo. Wiatr rozdmuchiwał poły płaszcza, w których plątały się moje nogi. Parę razy potknęłam się i upadłam w śnieg. W pewnym momencie zauważyłam, że jestem sama, nikt nie idzie koło mnie. Wtedy ogarnęło mnie przerażenie, bo nie byłam pewna, czy idę w dobrym kierunku. Ze strachu straciłam całkowicie orientację, zresztą trudno było w ogóle zorientować się, gdzie naprawdę jestem. Wiatr targał mną ze wszystkich stron, śnieg zalepiał oczy. Może już zabłądziłam? Może oddaliłam się od nasypu kolejowego i już jestem w stepie? Poczułam się nagle tak, jak kiedyś przed wojną, kiedy topiłam się w szczarze. Z przerażenia nie panowałam nad swoimi odruchami, umiałam trochę pływać, wymachiwałam bez ładu rękami w rozpaczliwym geście, zamiast unosić się na wodzie tonęłam. Tak samo poczułam się teraz. Nogi moje zaczęły plątać się w śniegu. Wymachiwałam rękami, jak gdybym chciała odepchnąć od siebie wiatr. Nie mogłam nawet krzyczeć, jak gdyby sparaliżowało mi krtań, nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Zresztą i tak byłoby to beznadziejne, nikt by mnie nie usłyszał, bo wył wiatr. Po pewnej chwili tuż koło mnie ujrzałam coś ciemnego. Pomyślałam, że to może wilk, ale to był człowiek. To był Wacek. Cały czas szedł blisko mnie, ale ja go nie widziałam w tej parszywej zamieci. Był teraz tak blisko, że prawie dotykał mnie swoim ramieniem. Zauważył, że ledwo już idę, że nie mam sił borykać się z wiatrem. Wziął mnie za rękę, ale spostrzegł że nie mogę iść dalej. Objął mnie ramieniem i tak mnie ciągnął ze sobą po śniegu mocując się równocześnie z wichurą. Sama nie wiem, jak dotarliśmy do kazarmy. Piećka Wołoszyn, który się zorientował, że nie ma mnie i Wacka jeszcze w Kazarmie, a wszyscy inni już byli. Organizował pomoc. Z Włodkiem Alikiem i Witoldem Szymańskim szykowali pochodnie, aby wyruszyć nas szukać. Matka moja umierała ze strachu. Kiedy się znalazłam w kazarmie, byłam na wpół przytomna, nawet nie podziękowałam Wackowi za pomoc. W jasnym, ciepłym mieszkaniu poczułam się bezgranicznie szczęśliwa. Nie mogłam jakiś czas mówić ze zmęczenia i przemarznięcia. Szczękały mi zęby z przeżytego strachu. Matka pomogła mi rozebrać się i położyć do łóżka. Ponieważ wciąż jeszcze byłam zmarznięta, trzęsłam się jak galareta. Pani Kwiatkowska nalała do kubeczka trochę czystej wódki, którą jak skarb przechowywała troskliwie dla celów leczniczych. Kazała mi wypić. Wypiłam i zasnęłam.

Podczas tego buranu dwie Polki, które mieszkały w barakach zamarzły w stepie. Z samego rana wybrały się trzy do Borysówki, aby tam w kołchozie zamienić jakieś rzeczy na żywność. Wzięły saneczki i wyruszyły w drogę. W Borysówce transakcję handlową załatwiły prędko i pomyślnie. Mimo tego, że ludzie ze wsi radzili, żeby przenocować w Borysówce, bo pogoda niepewna, postanowiły wracać do Atbasaru. Do Borysówki chodziły często, drogę znały dobrze, więc nie przeczuwały nieszczęścia.

Tragedia rozegrała się w stepie, kiedy buran rozszalał się na dobre. Późną nocą na wpół żywa jedna z nich dotarła do swego baraku. Natychmiast zorganizowano pomoc. Grupa kilku mężczyzn, byli też Rosjanie, wyruszyła z zapalonymi pochodniami. Szukali do rana. Kiedy rozwidnił się dzień, a buran trochę przycichł znaleźli jedną z nich. Leżała na progu swego baraku martwa. Zamarznięta. Miała na sobie płaszcz trzeciej kobiety, którą znaleziono daleko w stepie przy sankach. Ta zrezygnowała z walki o życie pierwsza, a może jej żal było pozostawiać sanki z żywnością w obawie, że mogą zaginąć. Czy żyła jeszcze, kiedy ściągnięto z niej płaszcz? Bóg to wie. Zostawiła dwoje małych dzieci, które zabrano do sierocińca. Druga kobieta, która zamarzła wybrała się po żywność dla swojego męża. Trzy dni przed tym wypadkiem odnalazł w Atbasarze żonę. Przedtem był więziony w łagrze. Miesiąc później była ogłoszona mobilizacja dla Polaków do wojska polskiego. Zgłosił się i z innymi wyjechał z Atbasaru. Trzecia, ta która ocalała w niedługim czasie została aresztowana, bo pracując na torach powiedziała źle o Stalinie. Ktoś obcy usłyszał i doniósł. Została skazana na 10 lat więzienia, a potem wywieziono ją dokądś z Atbasaru.

Została ogłoszona mobilizacja dla Polaków do wojska polskiego. Znowu coś nowego działo się w Atbasarze. Nareszcie była oficjalna wiadomość, że to wojsko polskie organizowane na terenie Zw.Radzieckiego naprawdę istnieje. Wzywa teraz Polaków, którzy poniewierali się po różnych obłaściach nie tylko Kazachstanu, aby stawili się i byli gotowi walczyć o Polskę. Jest nadzieja. Przed wyjazdem do wojska Wacek Szymański wpisał się tak do mego pamiętnika:

„Na pamiątkę wspólnej niedoli wygnańczej, z dala od rodzinnego kraju, w chwili organizowania Armii Polskiej, gdy coraz więcej mówi się o przyszłej wielkiej i potężnej Polsce, bardzo miłej sympatycznej Halineczce wpisuje się Wacek Syberia - Atbasar 10 II 1942r.”

Starsi chłopcy z Kazarmy Włodek Grabowski, Alik Dujsza, Wacek Szymański szykowali się z kazarmy w daleką drogę do polskiego wojska, którego naczelnym wodzem był gen.Władysław Sikorski. Nadzieja i radość ożywiła nasze polskie serca. Kiedy w sercu jest nadzieja, wszystko wydaje się łatwiejsze i możliwe. Wtedy w tamtych dniach wydawało się wszystkim Polakom z kazarmy, a może nawet z całego Atbasaru, że wszystko jest takie bliskie, także pewne zwycięstwo, oswobodzenie Polski, koniec wojny i nasz powrót do ojczyzny. Kiedy Polacy zostali objęci prawdziwą mobilizacją, dzień zwycięstwa, dzień wyzwolenia z naszej niewoli wydawał się w naiwności serca dniem jutrzejszym. Tak bardzo pragnęło się tego, żeby tak się stało, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi wydawało się nam, że to już naprawdę niedługo skończy się szczęśliwym powrotem do kraju nasz wygnańczy los.

Szołon z Polakami z Atbasaru, którzy zostali zmobilizowani odjechał pod koniec lutego 1942 roku, kiedy w Atbasarze była jeszcze zima. Odbyła się w kazarmie pożegnalna i ostatnia zabawa. Wszystko było, jak poprzednio. Grała nasza kazarmowa orkiestra. Młodzi tańczyli, starsi rozmawiali na temat ostatniego wydarzenia o mobilizacji. Atmosfera jednak tej ostatniej w kazarmie zabawy była tym razem inna, pełna napięcia, podniecenia radosnego, ale zarazem smutna. Matki tych, którzy mieli odjechać były smutne. Dziewczyny, których chłopcy odjeżdżali na wojnę z trudem ukrywały swój ból, smutek i żal. Kiedy tańczyłam z Wackiem, zapytał mnie, czy pamiętam nasze pierwsze spotkanie, kiedy szukał w Atbasarze swoją matkę. Nie zapomniałam. Dokładnie pamiętałam, jak bardzo byłam przejęta, kiedy zobaczyłam go zabiedzonego, zmęczonego i tak bardzo wzruszonego kiedy powiedziałam mu, że w tych naszych wagonach mieszka jego matka i rodzeństwo. Teraz także byłam przejęta, ale nieszczęśliwa, że odjeżdża z kazarmy i pewnie nigdy go już więcej nie zobaczę, nawet jeżeli szczęśliwie przeżyjemy - on wojnę, a ja sybirski los który nadal jest mi przeznaczony.

Kiedy odjechali nasi młodzi Polacy, życie w kazarmie zrobiło się bardzo smutne. Nie było już nic, co by choć trochę krzepiło serce, podnosiło na duchu. Nasza sytuacja materialna stawała się coraz trudniejsza. Zielony kuferek był już prawie pusty. Przechowywałyśmy z mamą w nim rzeczy, które były nam potrzebne na co dzień. Znikły ręczniki, prześcieradła, sukienki, bluzki mojej mamy. Zostały sprzedane na bazarze. W kuferku znajdowały się już tylko nasze podniszczone ubrania. Skończyły się zapasy mąki i kartofli. Pozostawały stołówkowe zupy, które dla mnie w dzbanku przynosiła po pracy matka i chleb przydziałowy. Czasami zamiast zupy przynosiła trochę żółtej kaszy, już nawet nie palonej olejem. Dopiero teraz dokładnie poznałam i zrozumiałam całą biedę i niedolę czarnookiej Rylci. Pani Regina Suchorska już od dawna nie miała powodu do dobrego nastroju. Gdyby nie życzliwość Piećki, który od swojej matki z kołchozu przywiózł dla niej używaną kufajkę, nie miałaby w czym chodzić do pracy. W podobnie ciężkiej sytuacji znalazła się pani Warzechowa ze swoimi córkami. Także żyły tylko jedzeniem ze stołówki i chlebem na kartki. Jedynie pani Kwiatkowska miała jeszcze trochę rzeczy na wymianę na żywność i wielka bieda i nędza na razie jeszcze im nie zagrażała.

Płynęło teraz moje atbasarskie życie jednostajnie, smutne i bardzo biedne.

Leżałyśmy z matką w łóżkach, kiedy powiedziała do mnie: „Ciężko nam teraz żyć Halinko, coraz ciężej”. Zgaszono już kopciłki, a przez duże okna pokoju świecił księżyc. Wszyscy już spali, tylko w kuchni pani Suchorska prała bieliznę. „Dobrze by było, gdybyśmy wyjechały z Atbasaru” - powiedziała znowu moja matka. Nawet się nie poruszyłam, leżałam cicho, choć serce biło mi mocno. Wyjechać z kazarmy? Opuścić ludzi, z którymi przeżyłam tyle czasu pod jednym dachem? - myślałam z niepokojem. „Zrobiłam już pewne starania w tej sprawie. Zwolniono mnie z pracy na kolei. Pojedziemy do Borysówki do kołchozu” - mówiła dalej moja matka, a kiedy wciąż się nie odzywałam dodała - Ja wiem, że będzie Ci ciężko rozstawać się z koleżankami, ale my tu nie przeżyjemy. Musimy się ratować. Trzeba coś robić. Zresztą ja już postanowiłam. Musimy wyjechać. W Borysówce załatwiłam zgodę kołchozu na nasze przyjęcie. - Jeżeli już postanowiłaś mamo, to po co rozmawiasz ze mną o tej sprawie - odpowiedziałam niegrzecznie.

Uczułam wielki smutek. Nie rozmawiałyśmy już więcej. Nie spałyśmy długo. Moja matka pewnie rozmyślała o nowym życiu w kołchozie. Ja przeżywałam prawdziwą rozpacz, że będę musiała rozstać się z ludźmi, których uznawałam prawie za rodzinę. Skuliłam się. Leżałam cicho nie poruszając się i w poduszkę ze słomy roniłam łzy.

Część IV - BORYSÓWKA

Pożegnałam z mamą kazarmę, pożegnałyśmy się z rodzinami, z którymi przeżyłyśmy razem jakąś cząstkę naszego życia i z samego rana wyruszyłam z matką w drogę na nowe, być może trochę lepsze niż w Atbasarze życie. Droga do Borysówki ciągnęła się około 12 km przez step. Chociaż był już marzec, wciąż jeszcze była zima, ale dzień stał się już dłuższy i jaśniejszy. Powietrze było łagodne, dzień cichy. Drogę przez step wyznaczały ślady sań. Było mi smutno i żal żegnać się z rodakami, z kazarmą, jednak rozumiałam, że matka ma rację. Życie, nędza kładła swą żelazną łapę na nasz kark, więc trzeba się było wziąć w garść i szukać ratunku. Szłam teraz z matką przez pusty, biały od śniegu step, dwie tułaczki śmiesznie, niezgrabnie ubrane w wystrzępione płaszcze, rozczłapane walonki. Nagle sobie uświadomiłam, jak bardzo bliskie jesteśmy sobie.

Oprócz siebie nie mamy nikogo tu na obczyźnie. Jesteśmy jak dwie sieroty pośród tego ogromnego, jakby bezkresnego stepu. Ona i ja dwie tułaczki rzucone rozkazem srogim w obcy świat, które szły teraz szukać dla siebie chleba. Byłam już bardzo zmęczona, kiedy dotarłyśmy do pierwszych zabudowań wioski, ale były to ruiny, kamienne domy zniszczone w czasie wojny domowej lub może z powodu jakiegoś innego nieszczęścia.

Stały wzdłuż drogi sterczące, smutne, na wpół rozwalone ściany i kominy. Nareszcie zamieszkała przez ludzi ziemlanka, której okna błyszczały w słońcu.

- To początek kołchozu - powiedziała moja matka.

Wioska ciągnęła się długo. Wzdłuż jednej, szerokiej drogi stały chaty - ziemlanki zwrócone frontem do niej. Miały przylegające do ścian saraje i większe lub mniejsze ogrody ogrodzone wyplataną łozą lub ułożonymi płasko kamieniami. Przyjęła nas życzliwie kołchoźniczka Fiedosja Sajenko, wdowa w wieku mojej mamy. Poczęstowała nas pierożkami z serem, a potem przygotowała kolację z usmażonej w plastry słoniny i chleba, który sama piekła. Ogarnęło mnie błogie uczucie ciepła i sytości. Fiedosja Sajenko mieszkała ze swoimi dziećmi Iwanem, Tatianą która była w moim wieku i młodszym Mikołajem w jednej, małej ale czystej izbie, gdzie był ruski piec, drewniany stół i ławy drewniane, szerokie łóżko z wysoko ułożonymi poduszkami w kolorowych nawleczkach, kufer z odzieżą, wiadra z wodą i różny sprzęt gospodarski.

Gospodyni pracowała w kołchozie, a ponieważ mocno kulała, bo jedną nogę miała krótszą, była zatrudniona do lżejszej pracy, nadzorowała kołchozową kurzą fermę. W swoim przydomowym gospodarstwie w saraju trzymała krowę, gęsi i kury. Miała też przy chacie ogród, gdzie wiosną sadziła kartofle. Przenocowała mnie i mamę na szerokim ruskim piecu, a nazajutrz rano zaprowadziła nas do chaty naprzeciw po drugiej strony ulicy, w której miałam z matką zamieszkać.

Wszystko załatwione zostało prędko. Gospodyni staruszka nie lubiła dużo mówić. Uzgodnione zostało, że mieszkać będziemy razem w jednej izbie z gospodyniami, bo staruszka miała córkę Marfę i wnuczka małego Wowę.

W zamian za zapłatę będziemy jej pomagać w przydomowym gospodarstwie, bo córka jej zajęta była cały dzień pracą w kołchozie. Trzeba będzie przynosić wodę z Zabajki, przynosić łozę na opał, latem pomagać w ogrodzie. Oprócz nas i gospodyni był jeszcze jeden lokator przywiązany do ławy, mały cielaczek. Już pierwszego dnia babuszka dała mi osobliwe zajęcie. Musiałam uważać, żeby cielę nie zanieczyszczało glinianej podłogi, w razie potrzeby trzeba mu było podstawiać gliniany garnuszek. Cieszyło mnie to, że tuż za ogrodem naszych chaziajek płynęła Zabajka, która jeszcze była pokryta lodem i śniegiem. Na drugi dzień pod wieczór syn Fiedosji Iwan przywiózł kołchozowym wołem nasze rzeczy i powiązaną sznurami walizę, w których była nasza uboga pościel, nasze podniszczone ubrania, czajnik, sagan, kilka blaszanych, poobijanych kubeczków, trzy miseczki, dwie łyżki. To było wszystko, co z mamą posiadałyśmy. Waliza powędrowała pod drewniane łóżko gospodyni, kuferek pod ścianę, na którym spałam dostawiając do niego ławę. Moja matka zaczęła pracować w owczarni. Była z tej pracy zadowolona, bo w pomieszczeniach, gdzie były owce było ciepło, a zwierzęta miłe.

Ja pomagałam babuszce w chacie i saraju. Przynosiłam wodę z Zabajki, którą czerpałam wiadrem z przerębli, sprzątałam izbę w saraju, narzucałam krowie siano i słomę na podściółkę, obierałam kartofle do sagana i w specjalnym drewnianym tłuczku nogą ubijałam proso na kaszę, którą potem babuszka na obiad gotowała. Saraj babuszki Nizinczychy - naszej gospodyni był duży, starannie i grubo oblepiony gliną zmieszaną z końskim nawozem, obłożony wysoko przy ścianach kirpiczem - nawozem przerobionym na opał. Kirpicz i składowane w saraju siano i słoma ocieplały saraj, żeby krowie żywicielce i trzymanym tam kurom było zimą ciepło, kartofle, kiszoną kapustę z pomidorami i ogórki i inną żywność trzymała Nizinczycha w głębokiej i dużej piwnicy. Schodziło się do niej po drabinie przez właz przykryty nakrywą z deski. Zboże przechowywano w niewykończonej pierwszej izbie w workach lub w drewnianych beczkach.

Do warunków określających zapłatę za czynsz należało się staranie o łozę. Łoza była bardzo ważnym uzupełnieniem podstawowego opału, jakim był kirpicz. Aby oszczędzać kirpicz, babuszka paliła także łozą w piecu lub leżance. Na wyrąb łozy trzeba było mieć zezwolenie przewodniczącego kołchozu, który wydawał takie zezwolenia w dużym ograniczeniu. Ludzie łamali zakazy i potajemnie wybierali się nad rzekę po łozę, przeważnie bardzo daleko od kołchozu. Trzeba było uważać, aby uniknąć dużych nieprzyjemności, żeby nie wpaść na strażników społecznych, pilnujących kołchozowego prawa. Kiedy poszliśmy z mamą pierwszy raz po łozę, towarzyszyli nam Iwan i Tatiana Sajenko, aby pokazać nam, gdzie łoza rośnie najgęściej i jak należy ją rąbać. Iwan i Tatiana z łatwością i sprawnie odrąbywali toporem gałęzie. Ja i mama robiłyśmy to pierwszy raz i robota szła nam niesprawnie. Musiałam kilka razy uderzać siekierą, aby odrąbać gałąź. Iwan i Tatiana odrąbywali za pierwszym uderzeniem siekiery. Czasami pomagałam sobie rękami. Nadrąbawszy trochę gałąź, ciskałam siekierę w śnieg i staczając prawdziwe zapasy z grubą gałęzią, starałam się ją odłamać rękami. Moja rówieśnica Tatiana patrzyła na mnie ze zrozumieniem.

- Ciężko? - pytała.

- Ciężko - odpowiadałam.

- Nieczewo, przyzwyczaisz się, nauczysz - mówiła tonem doświadczonej i przyzwyczajonej do trudu osoby.

Potem równo ułożone gałęzie wiązaliśmy u nasady sznurem. Powstawały długie, ciężkie wiązki, które były oparte o nasze plecy, kark a końcami ciągnęły się szeroko po śniegu. Zapytałam Iwana, dlaczego nie mają w Borysówce węgla. Odpowiedział, że węgiel jest dostarczany do miast, a na wsi, w kołchozach można palić kirpiczem, to jest nawozem wymieszanym ze słomą, z którego potem formuje się cegły i suszy na słońcu. Kiedy jest dobrze wysuszony, pali się jeszcze lepiej od węgla i daje dużo ciepła. - My nie musimy pola nawozić - mówił. - Ziemia u nas urodzajna i jest jej tak dużo, że co roku część ziemi leży odłogiem, aby odpoczęła i na drugi rok dała duże plony. Prawie cały nawóz zgromadzony przez zimę jest przerabiany na kirpicz.

Potem Tatiana objaśniła mnie, że są różnego rodzaju kirpicze, owczy, kurzy, krowi, i że najlepiej i najwięcej ciepła daje kirpicz owczy i z nawozu kurzego. Iwan dodał, że z pewnością ja i moja matka będziemy latem u babuszki Nizinczychy kirpicz opałowy wyrabiać. Obowiązkowo opowiedział, jak to będzie wyglądało. Zaraz siebie wyobraziłam w dole, pełnym krowiego nawozu, ze spódnicą wysoko podkasaną, żeby się nie ubrudziła, jak nogami udeptuję szarozielonkawą maź zmieszaną ze słomą.

To straszne - powiedziałam. Tatiana i Iwan roześmieli się. Iwan powiedział: Tak ci się tylko wydaje, że to straszne. Przyzwyczaisz się. Pokąd rzeka była zamarznięta, często musiałam chodzić po łozę, czasami z mamą, czasami z rodzeństwem Sajenków, bo im także łoza była potrzebna.

Droga, którą ciągnęłam na swych plecach łozę była drogą krzyżową. Zmarznięta, bo wciąż jeszcze było mroźno, zgięta pod ciężarem gałęzi odliczałam każdy krok, który zbliżał mnie do saraju babuszki Nizinczychy, a droga była długa. Nieraz wydawało mi się, że padnę w śnieg razem z gałęziami, które miałam oparte na plecach i chyba nie starczy mi sił, żeby podnieść się znowu. Często płakałam i myślałam, że właśnie tak Chrystus ciągnął swój krzyż w męce i pocie czoła. Kiedy patrzyłam na matkę, która szła obok mnie i uginała się pod ciężarem łozy, brnęła ciężko w śniegu, kiedy patrzyłam na jej uniesione nad głową ramiona zdrętwiałe ze zmęczenia, zesztywniałe z zimna palce wczepione w gałęzie, kiedy tak samo, jak ja szła modląca się cicho, żeby jak najprędzej ujrzeć zasypaną śniegiem chatę naszej gospodyni, pytałam ze łzami w oczach

- No i jak, lepiej nam tu w kołchozie? -

Odpowiadała - Mamy co jeść, więc nie narzekaj.-

Kiedy przynosiłyśmy łozę do saraju, stara gospodyni stawiała na stół misę gorącego barszczu lub kapuśniaku, a obok sagan z dymiącymi kartoflami oblanymi usmażoną słoniną.

- Ja wiem - mówiła - że wam ciężko, ja to wiem, ale kto ma po łozę chodzić. Marfa cały dzień pracuje w kołchozie, ja stara, a łoza jest potrzebna. To wszystko przez tę wojnę cała bieda i nieszczęście.-

Zaczęła się wiosna i wiosenne roztopy. Śnieg topił się w oczach, a potem ruszyła Zabajka. Zalała pola ogrody, step i część Borysówki. Z szumem wartko płynęły kry po rzece. Z trzaskiem uderzały o siebie, kruszyły się. Woda była szarożółta, spieniona. Płynęły w niej gałęzie łozy. Zabajka była groźna.

Moja matka nadal pracowała przy owcach, efektem tej pracy było nabawienie się świerzbu, być może od zwierząt albo od ludzi z którymi pracowała. W rezultacie zaraziła świerzbem wszystkich, jedynie Marfie udało się uniknąć choroby, pewnie dlatego, że mało kiedy była w domu. Babuszka przyjęła to z wielkim wyrozumieniem jako wypadek przy pracy. Drapała się moja mama, ja ,babuszka i mały Wowa. Smarowaliśmy się wszyscy obrzydliwie śmierdzącą czasną maścią, którą zapisała nam kołchozowa lekarka, młoda Uzbeczka.

Zaczęła się prawdziwa wiosna. Zazielenił się step, zakwitł pięknie kawyl i stepowe tulipany. Wyschło, a właściwie wysychało jeszcze błoto na ulicy Borysówki. Twardniały w słońcu i na wietrze głębokie koleiny po kołach wozów i traktorów.

Najmowałam się z matką do sadzenia kartofli w ogrodach u kołchoźniczek. Pracowałyśmy cały dzień, od rana do zmierzchu, dostając za to śniadanie i zupę na obiad. Otrzymywałyśmy także za naszą pracę kartofle, albo trochę zboża. Pomagałyśmy także naszej gospodyni przekopać ogród, posadzić kartofle, wysprzątać saraj i piwnicę. Potem pracowałam z matką również w kołchozie przy okopywaniu kartofli. Ogrody kołchozowe były za rzeką. Do pracy i z pracy przejeżdżało się promem.

Potem pracowałam przy pieleniu pszenicy. Rano wóz zaprzężony w woły wiózł kobiety, beczki z wodą i duży czugunny gar, trochę produktów w pole. Siedząc na wozie razem z innymi kobietami zawodziłam ludowe, rzewne pieśni. Jechałyśmy długo stepem, który pachniał młodym piołunem, rumiankiem i innymi stepowymi kwiatami. Kiedy przybywałyśmy na miejsce, gdzie szeroko, jak morze ciągnęły się pola, na których rosła młoda pszenica, kobiety naciągały głęboko na czoło chusty na głowę złaziły z wozu i zabierały się do pracy. Należało oczyścić pole z chwastów. Szłyśmy szerokim pasem obok siebie i rękami wyrywały to wszystko, co nie było pszenicą. Kucharka w tym czasie rozpalała pod zawieszonym na żelaznym trójnogu kotłem ogień. Gotowała dla brygady zupę z kartofli jarzyn i kaszy. Po obiedzie była pora na krótki odpoczynek, a potem pracowałyśmy aż do wieczora.

Pracowała z nami dziewczyna z Leningradu, Roza, która była ewakuowana z oblężonego miasta. W Borysówce była z matką i kilkoma jeszcze rodzinami ze swego miasta. Miała obcięte włosy po tyfusie i była bardzo słaba fizycznie. Borysowskie kobiety odnosiły się do niej z pewną ironią. Drażniło je to, że była inna, niż one, że nie umiała pracować, że była leniwa i niewytrwała. Roza być może była chora, ale kobiety nie były wyrozumiałe na takie sprawy. Nie lubiły ludzi delikatnych z usposobienia i słabych fizycznie, być może dlatego, że same zmuszone były od dawna ciężko pracować fizycznie, borykać się z życiem i ponosić teraz ciężary wojny, bo ich mężowie byli na froncie. Były spracowane, ogorzałe, czarne prawie od słońca i wiatru. Były rubaszne, niekiedy złośliwe i drwiące. Kiedyś zapytałam dziewczynę z Leningradu, dlaczego nie odzywa się do nikogo, dlaczego stroni od innych, bo podczas odpoczynku kładła się na trawie zawsze w pewnym oddaleniu od innych. Odpowiedziała, że nie lubi tych kobiet, bo nie potrafią niczego zrozumieć, choć owszem pomagają materialnie jej i matce w Borysówce.

- Ja - mówiła Roza - nie tylko jestem słaba fizycznie, ja jestem także ciężko chora na duszy. Są chwile, kiedy po prostu nie chce mi się żyć. To, co przeżyłam w głodującym mieście, dla innych jest chyba nie do wyobrażenia, a ja wciąż nie mogę zapomnieć o tym, co tam widziałam i co sama przeżyłam. -

W tym czasie, kiedy mieszkałam z matką w Borysówce, w Atbasarze działy się ciekawe dla Polaków sprawy. Polacy otrzymali nowe polskie dokumenty. Nie byliśmy już ludźmi wyjętymi spod prawa, zawieszeni w próżni, ponieważ Związek Radziecki uznał nasze polskie obywatelstwo i to że w Związku Radzieckim znajdujemy się chwilowo, że znaleźliśmy się tu na Sybirze „przez pewne nieporozumienie”.

Do Atbasaru przyjechał katolicki ksiądz, który odprawiał w jednym z polskich baraków mszę św., spowiadał i udzielał Komunii Św. Udzielił nawet jednej polskiej parze ślubu, a wszyscy Polacy otrzymali pamiątkowe obrazki święte z wizerunkiem św.Andrzeja Boboli. Przychodziły do Atbasaru polskie gazety, ale nie pamiętam, gdzie były wydawane. W gazetach pisano o polskim wojsku, które umundurowane już i uzbrojone w karabiny czekało na walkę z Niemcami. Były tam też w tej polskiej gazecie bardzo piękne, wzruszające polskie wiersze.

Polacy otrzymywali pomoc unrrowską, trochę żywności i odzież. Kiedy o tym dowiedziałyśmy się, chodziłyśmy z matką do znajomych w Atbasarze, żeby się przekonać, że to wszystko naprawdę się dzieje. Mama otrzymała dla nas dokumenty.

Święta Bożego Narodzenia minęły smutno. Nasza gospodyni była wierząca, ale prawosławna. Ona także świętowała po cichu swoje święta, które wypadały nieco później od naszych katolickich. Nie interesowała się z Marfą nami. Były zajęte swoimi sprawami. Marfa, która akurat w tym czasie miała wolne dni od pracy w kołchozie, robiła w izbie generalne porządki. Zjadłam z mamą zwyczajnie kolację w wieczór wigilijny nie składając sobie nawet życzeń, tak było nam smutno i przykro. Cały następny dzień przesiedziałyśmy na piecu, ponieważ podłoga świeżo ulepiona była gliną i nie można było po niej chodzić, pokąd nie wyschnie. Tylko koło pieca leżały dwie deski, gdzie królowała babuszka szurając w jego czeluści saganami. Cały dzień myślałam o świętach, które w kazarmie z rodakami spędziłam. Chciało mi się płakać. Czułam żal do matki, bo to jej był pomysł i staranie, że znalazłyśmy się w Borysówce z dala od swoich.

Drugi dzień świąt był trochę milszy. Przyszła do nas matka Fiedosji Sajenko, która z mężem mieszkała na skraju wioski. Uchodziła za zasobną, zapobiegliwą gospodynię. Miała dużą, porządną chatę, duży ogród na jarzyny i kartofle, a w saraju krowę, barany, świnkę, gęsi i kury. Przyniosła nam zawinięty w białą chustę związany gościniec, pieróg świąteczny kapustą nadziewany i kawałek pieczonego mięsa.

- Jest wasze święto - powiedziała wręczając mojej matce zawiniątko. - Przyniosłam wam gościniec.-

Było to miłe, że pamiętała o nas. Razem siadłyśmy do stołu, wypiłyśmy herbatę ziołową, zjadły pieróg. Babuszka zawstydziła się trochę, że w wirze swych własnych spraw domowych nie pomyślała o swych lokatorkach. Przysiadła się do nas nalewając przedtem do mis gorący kapuśniak. Nowy Rok 1943 minął trochę weselej. W wieczór Sylwestrowy Marfa wystrojona świątecznie poszła dokądś na wieś. Babuszka z Wową siedziała na piecu i przysłuchiwała się naszym polskim kolędom, które śpiewałam z matką na dwa głosy. Potem przyszła do nas Fiedosja z Tatianą. Fiedosja Sajenko była zatroskana, bo syn jej Iwan został powołany do wojska. Przyszła też do nas rodzina Masłowskich. Rodzina Masłowskich to byli Polacy z Kamieńca Podolskiego, obywatele Zw.Radzieckiego, pani Masłowska i jej dzieci 19-letia Wierka i 17-letni Anatol. Jak znaleźli się i kiedy w Borysówce w Kazachstanie - nie wiem. Być może tak, jak my. Wszyscy mówili dobrze po polsku i interesowali się polskim wojskiem, a Anatol bardzo chciałby w tym wojsku służyć i walczyć, ale nie bardzo to było możliwe, bo został niedługo powołany do Armii Czerwonej.

Po świętach nastąpiły zwykłe, szare dni. Zima, chociaż piękna i majestatyczna w swej sybirskiej surowości była uciążliwa dla ludzi i źle nastrajała. Znowu musiałam chodzić po łozę i ciągnąć ją na swych plecach po śniegu w pocie czoła do saraju naszej gospodyni. Żyłyśmy z mamą produktami, które otrzymywałyśmy z kołchozu za pracę, trochę kartofli, pszenicę i pestki słonecznikowe, które podpiekałam na patelni, a potem wieczorami gryzłyśmy je z mamą wypełniając w ten sposób długie, zimowe wieczory.

W Borysówce nastawały co rok cięższe czasy. Kołchoz wypłacał małe trudodni. Całe zboże i kartofle z kołchozu było oddawane do miast, które głodowały. Nawet babuszka Nizinczycha zaczęła bardziej skrupulatnie wymierzać porcje żywności i porcje siana dla swej żywicielki krowy. Martwiła się, że zapasy kartofli maleją, a ziarna, które otrzymała Marfa w kołchozie za ciężką pracę, było niedużo. Tej zimy nie trzymała nawet prosiaka, z uwagi na brak paszy dla niego.

Moja matka haftowała chustki i kosynki dziewczynom i kobietom z Borysówki. Haftowała, pokąd starczyło jej nici, które zabrała z Polski ze sobą. Otrzymywała za to trochę żywności.

Ja nie miałam zimą dużo pracy. Odrzucałam śnieg od drzwi saraju, aby całkowicie nie zasypał nas. Zajmowałam się trochę małym Wową, bo babka jego nie miała za dużo na to czasu. Wowa biegał po izbie boso, w kusej koszulinie, zasmarkany po pas. Nie mogąc znieść widoku jego brudnej koszuliny, do której przylepić się można było, otulałam Wowę w stary kaftan Marfy, sadowiłam go na ciepłym piecu i starałam się w gorącej wodzie doprać koszulinę do względnej czystości. Brakowało mydła, właściwie wcale go nie było. Babuszka miała na to sposób. Rozgotowywała otręby i w wyżymaczce prała odzież, a potem płukała w wodzie przyniesionej z Zabajki. Ja robiłam to samo. Efekt tej pracy był taki, że sukienki moje i ubranie straciło wszelki wdzięk, ale podobno było odświeżone. Nie wiem, czy z przemarznięcia, czy z jakiejś innej przyczyny moja mama zaczęła chorować na nogi. Nie mogła chodzić. Od kilku dni leżała na gorącym piecu i stękała. Martwiła się, że w ogóle nie będzie mogła chodzić. Była przygnębiona. Lekarka powiedziała, że to z przeziębienia i awitaminozy. Trzeba jeść kwaśną kapustę, surową marchew, cebulę, wygrzewać się i cierpliwie czekać na to co Bóg da. Nie miała lekarstw. Fiedosja Sajenko poradziła, żeby mamie urządzić parówkę z owsianej słomy. Na leżankę - a była to niska długa murowana płyta z jedną fajerką gdzie paliło się słomą lub łozą (leżanka służyła także do spania niczym swoisty ciepły tapczan) - nałożyła babuszka owsianej słomy, którą skropiła lekko wodą. Potem mama położyła się na leżance. Leżankę podgrzano, podkładając mały ogień. Kiedy się leżanka nagrzała, słoma zaczęła parować. Taką kurację przeprowadzałyśmy mamie kilka razy. Nie wiem, co pomogło, pod koniec zimy mama poczuła się lepiej i zaczęła chodzić.

W kołchozie do mnie i mamy nie odnoszono się źle i wrogo. Byłyśmy tu jedyne Polki oprócz rodziny Masłowskich, ale oni byli już obywatelami Zw.Radzieckiego i mieszkali tu już od urodzenia. Większość ludzi ze wsi odnosiła się do nas obojętnie, niewiele albo wcale nie obchodziłyśmy ich, ale było kilka rodzin bardzo dla nas życzliwych, którzy nam pomagali, rodzina Sajenków, rodzice Fiedosji, babuszka Nizinczycha i jeszcze inni. Ludzie z Borysówki mieli swoje życie, swoje problemy, troski i nieszczęścia; ja z mamą w większości przypadków byłyśmy dla nich obce i myślę, że nic ich nie obchodził nasz los.

Wojna ludziom przynosiła nieszczęście. Wiele kobiet otrzymywało powiadomienie o poległym na froncie mężu, synu. Miałyśmy chociaż z mamą prawie codziennie miskę zupy, lub kaszy, czy kartofle, czasami mleko, miałyśmy co jeść. Chociaż było wielu życzliwych nam ludzi, czułyśmy się samotne, tęskniłyśmy za swoimi. Było nam tu, w kołchozie bez polskich rodzin źle. Wreszcie postanowiłyśmy z matką, że wrócimy do Atbasaru. Babuszka Nizinczycha, kiedy mama powiedziała jej o tym, zasmuciła się, ale powiedziała:

- Jeżeli wam ze swoimi będzie lepiej, to wyjeżdżajcie, ale w miastach ludzie teraz głodują, a tu w kołchozie zawsze będziecie mieć kawałek chleba.-

Obiecałam babuszce, że jak kiedyś wrócę do Polski, będę jej wysyłać paczki. Na to gospodyni z uśmiechem machnęła ręką.

- Zapomnisz o Borysówce - powiedziała - i o nas. Ja zresztą i tak już nie pożyję długo. Jestem stara.-

W Atbasarze znajoma Polka, starsza już pani Ryma Skuratowiczowa pomogła mamie i mnie znaleźć pracę na kolei i mieszkanie w baraku. Szyła ona i przerabiała bluzki i sukienki żonom naczelnika i majstrów kolejowych, dzięki czemu miała możliwość pomóc nam powrócić do Atbasaru. Pożegnałyśmy z matką Fiedosję Sajenko i moją rówieśnicę Tatianę, z którą się zaprzyjaźniłam. Pożegnałyśmy nasze gospodynie Marfę i babuszkę Nizinczychę i małego Wowę.

- Jeżeli Wam tam, w Atbasarze będzie źle, to wracajcie do nas. Zawsze w chacie naszej będzie dla Was miejsce i kawałek chleba - powiedziała gospodyni na pożegnanie. - Jeżeli było coś złe, to nam wybaczcie - dodała.

Zabrałyśmy się z wozami, które jechały ze zbożem do młyna. Załadowałyśmy na wóz zielony nasz kuferek, w którym miałyśmy trochę ziarna i kartofli. Starą walizę mama mocno powiązała sznurami, żeby się w drodze nie rozleciała. Przyszła nas pożegnać pani Masłowska z Wierką. Siadłam z mamą na wóz z workami kołchozowego zboża, które do młyna wieziono. Pomachałam ręką na pożegnanie pani Masłowskiej Wierce i naszej starej gospodyni.

- Żegnaj Borysówko - szepnęłam przejęta. - Byłam szczęśliwa, że wracam do Atbasaru do Polaków. Była już wiosna, która zawsze budzi nadzieję. Jechałyśmy przez zielony step.

Część V - I ZNOWU ATBASAR

Barak w którym zamieszkałam z matką należał do 14-tej Distancji Puti. Był drewniany, nowowybudowany. Jeszcze nie ocieplony pakułami i ziemią.

Stał niedaleko Zabaju w sąsiedztwie innych baraków, w których także mieszkali Polacy. Nasz barak był mały, z małych trzech okienek widać było nasyp kolejowy. Drzwi wejściowe były od strony rzeki. Urządzenie jego stanowiły rzędem ustawione na kozłach prycze i dwa lub trzy łóżka żelazne. Wszystkie kąty, miejsca pod pryczami zapchane były walizami, tobołkami, saganami, wiadrami, miskami. W przejściach między pryczami były umieszczone kuferki i skrzynie. Nieodzownym wyposażeniem każdego baraku była murowana płyta, gdzie gotowało się posiłki i równocześnie ogrzewała barak. W baraku, w którym teraz mieszkałam była jedna płyta. W dużych barakach było takich płyt dwie. Oprócz mnie i mamy w baraku mieszkała pani Ryma Skuratowiczowa, rosyjska rodzina Iszczenków matka z dwoma córkami 17-letnią Tatianą i 15-letnią Walentyną, rodzina państwa Kłosowskich Polacy i katolicy starsi już rodzice z dorosłą córką Wierą i 18-letnim synem, który miał padaczkę Anatolem. Ich starszy brat Aleksy, czy Alojzy, dokładnie już nie pamiętam wyjechał na południe do polskiego wojska. Mieszkała tutaj także pani Regina Suchorska z Rylcią. Pani Regina pokłóciła się ze swymi współlokatorami w kazarmie i za zgodą dyrekcji przeniosła się do nowowybudowanego baraku. Zostałam z matką przydzielona do robót na tzw. Zapleczu, do robót gospodarskich. Brygada była nieduża, brygadzistka Kirgizka. Pracowały w niej Polki i dwie Rosjanki i trzy Kazaczki. Do naszych zadań należało sprzątanie terenów przynależnych do zarządu kolei. Oblepiałam gliną ściany baraków, bieliłam z innymi stację Atbasaru. Potem przydzielono mnie i matkę do prac w ogrodzie, który należał do dyrekcji kolei. Pielęgnowałyśmy uprawę konopi i kartofli. Ogród znajdował się niedaleko od naszego baraku, za rzeką. Na drugi brzeg przechodziło się brodem, gdzie woda latem sięgała najwyżej kolan. Po powrocie z pracy moja matka i pani Suchorska najmowały się prywatnie do wyrabiania glinianych cegieł do budowania chat. Pracowały do całkowitego zmierzchu.

W dużych dołach wyrabiały nogami glinę zmieszaną z wodą, a potem formowały z tego cegły, które suszyły się całe lato na słońcu. Dostawały za to od Kazaczek zboże, mleko, czasami kawałek baraniny. Moja matka nie zważała na swoje niedawno chore nogi, dla których mokra glina z pewnością lekarstwem nie była. Szczęśliwie jakoś w tym czasie czuła się dość dobrze.

W lipcu wstrząsnęła wszystkimi Polakami wiadomość o tragicznej śmierci gen.Wł.Sikorskiego. Był to prawdziwy grom z nieba, bo wszystkie nasze nadzieje związane z generałem Sikorskim runęły w nicość. Był on dla nas Polaków tu, na obczyźnie jak ojciec nasz, opiekun, nasza nadzieja i wiara na naszą wolność. Wszystkich ogarnęło przygnębienie, bo co teraz będzie? Jak potoczą się nasze polskie sprawy.

Z początku nie odczuwało się żadnych zmian w naszym położeniu, ale nieco później przyszły naprawdę złe czasy. NKWD zabrało nam nasze polskie dokumenty, a Związek Radziecki narzucił nam przymusowo obywatelstwo radzieckie. Stało się to po zerwaniu układu naszego rządu na zachodzie ze Stalinem po wycofaniu przez gen.Andersa Wojska Polskiego z terenów Zw.Radzieckiego.

Od tego czasu zaczęła obowiązywać nas wojenna dyscyplina pracy. Dotarły do nas, do Atbasaru wiadomości o zbrodni katyńskiej i chociaż bolszewicy chodzili po polskich barakach z zamiarem zbierania datków na czołg-mściciel za Katyń, który miałby walczyć przeciw Niemcom, nie mieliśmy wątpliwości, kto zamordował polskich oficerów. Wiedzieliśmy, że odpowiedzialny jest za to Zw.Radziecki. Lato jak zwykle było w Atbasarze gorące. Rozmnożyło się dużo pcheł na stepie. Były uciążliwe. Utrapieniem były także muchy. Pełno ich było wszędzie. Nie wiadomo, skąd się brały. Ja bałam się stepowych kleszczy. Po każdej przechadzce po stepie, po powrocie z pracy przeglądałam swoje nogi, czy kleszcz nie wczepił się w skórę. Życie w baraku z nowymi ludźmi układało się dobrze. Zaprzyjaźniłam się z dwoma młodymi Rosjankami Tatianą i Walą Iszczenko. Mieszkały w baraku razem z macochą, którą kochały i szanowały. Siostry również bardzo się kochały i bardzo się od siebie różniły. Starsza Tatiana szczuplutka, wątła o oczach sarny nie pracowała. Była chora na gruźlicę gardła. Zawsze mówiła szeptem. Walentyna, moja rówieśnica rosła, rumiana blondynka o oczach niebieskich jak bławaty pełna była zdrowia i energii życiowej. Wesoła, ruchliwa, sympatyczna, lubiana była przez wszystkich. Pracowała w dyrekcji kolejowej jako urzędniczka. Tatiana była zawsze poważna, zamyślona, trochę unikała ludzi. Na pewno choroba jej była tego przyczyną. Rodzina Iszczenków pochodziła z Solska i została ewakuowana, kiedy linia frontu podsunęła się pod miasto. Ojciec dziewcząt był na froncie.

Pani Skuratowiczowa miała blisko 50 lat. Przed wojną miała majątek ziemski Mikulczyce, niedaleko Świtezi w nowogródzkim powiecie. Mąż jej i syn byli aresztowani przez Sowietów, ona znalazła się w Kazachstanie. Nie pamiętam dokładnie, skąd została wywieziona rodzina państwa Kłosowskich, myślę że z powiatu baranowickiego. Rodzice byli to już starsi ludzie w wieku emerytalnym, ale ojciec pani Wiery jeszcze pracował. Matka i chory na epilepsję brat Anatol byli izżyweńcami, czyli na utrzymaniu siostry i ojca. Kiedy brat dostawał ataku, matka z Wierą zasłaniały go kocem, żeby nikomu przykro nie było patrzeć na niego. Tatiana miała gruźlicę i nie było dla niej ratunku. Myślę, że dobrze zdawała sobie z tego sprawę.

Rodzina rosyjska została przez dyrekcję przeniesiona do dużej ziemlanki, gdzie miała lepsze warunki mieszkaniowe, bo zamieszkały tam same i tam biedna młodziutka Tatiana dogasała. Odwiedziłam ją raz i długo nie mogłam pozbyć się przykrego, bolesnego wrażenia. Leżała w czystej pościeli na żelaznym łóżku, właściwie już nie Tatiana, a tylko jej cień. Nie mogła mówić i tylko smutnymi bezgranicznie oczami patrzyła na ludzi, którzy byli przy niej. Zmarła w sierpniowy poranek i została pochowana na atbasarskim cmentarzu. Widziałam jak układano zbitą z desek, prostą trumnę na ciężarowe auto, na którym siedziały jej siostra i matka. Matka rękami objęła trumnę pasierbicy i tak pojechały w stronę cmentarza. Za autem unosił się kurz z wyschniętej, popękanej ziemi. Moja praca w 14-tej Distancji Puti skończyła się po podróży do miasta A, którego nazwy niestety nie zapamiętałam. Dlaczego wysłano mnie i mamę do pracy w mieście A - nie wiem. Podobno chciano pozbyć się z Atbasaru nadliczbowych robotnic. Z tego, czy innego powodu, ja z mamą zostałyśmy wyznaczone do wyjazdu z Atbasaru. Trzeba było znowu żegnać się ze współmieszkańcami z baraku, z panią Rymą, z panią Reginą Suchorską i Rylcią. Do nowego miejsca pracy jechała także pani Kwiatkowska z córkami z kazarmy, pani Chmielewska Helena z córką Krysią i synem Zbyszkiem, których niedawno poznałam i polubiłam.

Jechały jeszcze inne rodziny. Musiałyśmy z matką prędko spakować naszą pościel, garnki miski. Mama miała trochę kartofli i mąki, które przechowywane były w zielonym kuferku. Ciężarowe auto zawiozło nas wraz z innymi polskimi rodzinami na stację kolejową. Z wielkim trudem, w pośpiechu, przy pomocy chłopaków - wyrostków, Polaków, którzy przyszli nam pomóc wpakowałyśmy rzeczy, kuferki, tobołki z pościelą przez wąskie drzwi osobowego wagonu tarasując naszym bagażem cały korytarz. Na szczęście nie było w wagonie dużo pasażerów, ale i tak ci, którzy jechali z nami, przeważnie Rosjanie pyskowali i złościli się na nas Polaków, że przejść nie można było przez korytarz, jak gdyby to była nasza wina, że znalazłyśmy się w takiej sytuacji. Byłam zmartwiona tym nowym zrządzeniem losu, tym miastem A, o którym wiedziałam tylko tyle, że jest gdzieś za Akmolińskiem. Do A przyjechaliśmy w nocy. Kolejarze kazali nam w ciągu dziesięciu minut wyładować się z wagonu, bo pociąg tylko tyle czasu miał stać na tej stacji. Wagon był nieoświetlony, noc ciemna. Po ciemku kobiety ciągnęły do wyjściowych drzwi wąskim korytarzem swoje rzeczy. Kufer pani Kwiatkowskiej utknął w przejściu. Był ciężki i kobiety nie mogły sobie z nim poradzić. Trzeba było wyrzucać rzeczy przez okna. Tłumoki były za duże, nie chciały przejść przez drzwi wagonu, więc trzeba je było rozpruć i wyrzucać z nich rzeczy na tory. Zrobił się popłoch. Kobiety krzyczały, zdenerwowane dzieci płakały. Kufer pani Kwiatkowskiej trzeba było otworzyć, kiedy był wreszcie pusty przewracając go na bok można go było wytaszczyć z wagonu. Nasz zielony kuferek nie był duży i nie był ciężki, z łatwością wyciągnęłam go z matką przez niewygodne wyjście w drzwiach. Po chwili nasza waliza i związane w płachtę pościel znalazły się na torach. Tymczasem przez otwarte drzwi wagonu i okna w ciemności wlatywały wyrzucane w pośpiechu z za dużych skrzyń i kuferków, z którymi kobiety nie mogły sobie dać rady przeróżne rzeczy, sagany, miski, czajniki, woreczki z mąką z kartoflami, ubrania jakieś szmaty, a także porządne rzeczy pani Kwiatkowskiej. Wszystko zmieszane w nieładzie spadało na tory w ciemności przy krzyku kolejarzy nawołujących do pośpiechu i płaczu zdenerwowanych kobiet i dzieci. Pociąg odjechał dopiero po godzinie, kiedy już dawno my, rozbitkowie siedziałyśmy na stercie wymieszanych ze sobą naszych rzeczy. Nikt nami się nie zainteresował. Nikt z nowej dyrekcji kolei, która miała nas przyjąć do pracy po nas nie przyszedł. Były już pierwsze przymrozki. Kobiety uzgodniły, że trzy zostaną na torach pilnować rzeczy, żeby nie zostały rozkradzione, pozostałe zabiorą dzieci na stację i rozejrzą się w sytuacji. Budynek stacji był murowany, słabo oświetlony. W brudnej poczekalni dużo było ludzi. Dzwoniłam zębami z zimna i przemęczenia. Kobiety naradzały się, co robić. Miasto było jeszcze ciemne, uśpione. Szczekały tylko gdzieniegdzie psy. Dyrekcja kolei z pewnością zamknięta. Trzeba więc czekać do rana. Pani Chmielewska rozłożyła na brudnej podłodze koc i ułożyła na nim swoje śpiące, zmęczone, zmarznięte dzieci. Ja także położyłam się koło nich i byłam tak zmęczona, że było mi to całkiem obojętne, że wokół nas człapią walonki obutych w nie ludzi tuż nad naszymi głowami. Tak samo ułożyła swoje dzieci Polka, która miała ich czworo. Cała czwórka zwinięta w kłębuszek spała na brudnej podłodze poczekalni, jak zmarznięte szczeniaczki. Rano moja matka, Wiesia Kwiatkowska i jeszcze inne dwie Polki poszły dowiedzieć się w naszej sprawie do nowej dyrekcji. Okazało się, że nie potrzebnie nas tu z Atbasaru przysłano. W A potrzebowano mężczyzn do ciężkiej pracy albo samotne kobiety. Dla rodzin nie było mieszkań.

- Jakże tak - denerwowała się pani Helena Chmielewska - co my teraz mamy robić?-

Naczelnik, stary, zmęczony człowiek odpowiedział, że on tego nie wie, co my teraz mamy robić, ponieważ w barakach nie ma miejsc wolnych, więc nie ma gdzie nas umieścić.

Dodał - po jakiego czorta ten wasz naczelnik atbasarski przysłał was tutaj. Wracajcie do Atbasaru.- Obiecał wystarać się dla nas o wagon, do którego będziemy mogły się załadować, ale trzeba będzie poczekać, ponieważ na razie wolnego nie ma. Sytuacja nasza była rozpaczliwa. Obraz na torach, gdzie znajdowały się nasze rzeczy wyglądał żałośnie. Kobiety otulone wytartymi, postrzępionymi kołdrami, kocami siedziały wśród pobojowiska na betach trzęsąc się z zimna. Dokoła walały się rozwalone walizy, porozbijane skrzynie, pościel odzież, skromne zapasy żywności zmarnowane, zniszczone, porozsypywane, zmarznięte. Rano kobiety z tego rumowiska zaczęły wybierać swoje rzeczy, układać na rozścielone płachty, które potem wiązały w cztery rogi. Naprędce, byle jak, byleby tylko trzymało się w całości zbijały gwoździami sfatygowane kuferki, czy skrzynie. W ciągu dnia chodziłyśmy grzać się do poczekalni, ale tam także nie było ciepło. Nie miałyśmy nic do jedzenia. Dała nam z wielkim ociąganiem się niedoszła nasza dyrekcja zastępcze tymczasowe kartki na chleb, ale nie było nawet kipitku - gorącej, przegotowanej wody, żeby się można było czegoś gorącego napić i zagrzać. W poczekalni pełno było ludzi, przeważnie Kazachów, jedni spali na podłodze, inni siedzieli. Ławek w poczekalni nie było. Byli to ludzie zabiedzeni, byle jak ubrani. Kobiety, które głowy okryły płachtami, z tobołami na plecach. Czekali na pociąg. Duszno było i smrodliwie. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Każdy zajęty był swoimi sprawami.

Wydawało się, że nie ma dla nas, wygnanych z Atbasaru żadnego ratunku. Nie było się gdzie użalić, złożyć skargę, poradzić, co dalej robić. Zostałyśmy właściwie zdane na los. Trzeba było czekać na wagon, który nam dadzą albo może nie dadzą. Pomoc przyszła nieoczekiwanie z robotniczej kazarmy, która znajdowała się niedaleko torów. Zauważono naszą straszną sytuację i dwie młode kobiety Rosjanki przyszły po nas i zaprosiły rodziny polskie do swych mieszkań, gdzie będzie można przeczekać w cieple do podania dla nas wagonu. Ciągnęłyśmy wszystkie poprzez tory na drugą stronę nasze kuferki, rzeczy powiązane w chusty w koce, w płachty. Kazarma była podobna do atbasarskiej, w której dawniej mieszkałam. Był to też duży drewniany budynek w którym znajdowało się kilka mieszkań. Mieszkały tam rodziny rosyjskie robotnicze, przeważnie kobiety i dzieci. Przyjęto nas życzliwie. Ja z mamą, rodzina pani Chmielewskiej i Wiesia Kwiatkowska ze swoją matką i siostrą rozgościłyśmy się z jednej izbie. Pośrodku pokoju stał duży, czysto wyszorowany stół niczym nie nakryty, gdzie podano nam gorącą kartoflankę, kipiatok i po kawałku chleba.

- Jedzcie na zdrowie, nie krępujcie się - zapraszały nas spracowane, zabiedzone kobiety, gospodynie mieszkania, których mężowie byli na froncie, a one ciężko pracowały na torach, aby wyżywić swoje dzieci i siebie.

W dusznym, ciepłym mieszkaniu śpiąc z matką i współtowarzyszkami naszej niedoli na rozścielonej pościeli wprost na czysto wyszorowanej podłodze czekałam, kiedy wreszcie ten obiecany wagon otrzymamy. Dopiero czwartego dnia mogłyśmy ładować się do towarowego wagonu, przyczepionego do dużego, węglowego szołonu, który miał odjechać w stronę Atbasaru. Pociąg z A wyruszył pod wieczór. Właściwie nie zobaczyłam miasta, które miało być naszym przeznaczeniem. Nikt z nas nie oddalał się od budynku stacji kolejowej i kazarmy, gdzie dali nam schronienie ludzie dobrzy. Z uchylonych drzwi wagonu widać było drewniane i murowane domy. Być może było to miasto tak duże, jak Atbasar, a może mniejsze albo trochę większe, bez drzew, szare teraz w wieczornym zmroku.

Pociąg mknął, a przez nieszczelne okna, drzwi i ściany wagonu wdzierało się mroźne powietrze, Kobiety porozścielały na podłodze pościel, układały ubrane w walonki czapki i płaszcze dzieci, okrywały je wszystkim, co miały.

Matka moja wyciągnęła nasz rozpruty śpiwór. Okryłyśmy się nim obie, pod plecy podkładając poduszkę wypchaną sianem. Mimo to byłam skostniała z zimna. Wyglądało to strasznie, a potem, kiedy nastała noc zrobiło się całkiem ciemno tak, że nie widziałyśmy siebie ,tylko słychać było czyjś płacz.

Na jakiejś stacji pociąg nasz odstawiono na boczy tor. Zanosiło się na dłuższy postój, bo odczepiono parowóz. Wybiegłam z wagonu z innymi kobietami do poczekalni bo może jest tam kipiatok, którym można by było trochę się rozgrzać. Dowiedziałyśmy się, że w środku transportu jest wagon - ciepłuszka naczelnika pociągu. Kobiety pobiegły tam prosić o pomoc, żeby chociaż dzieci można było umieścić w ciepłym wagonie. Naczelnik się zgodził, a ponieważ w wagonie oprócz wąskiej, jednej pryczy i żelaznego piecyka, w którym palił się ogień nic innego nie było i było dużo wolnego miejsca, powiedział, że wszystkie razem z dziećmi możemy przejść do jego wagonu, a nasz, żeby nie został okradziony zamknie. Najmłodsze dzieci zostały ułożone na pryczy na sienniku ze słomy. Krysia i Zbyszek Chmielewscy i Marysia Kwiatkowska ułożyli się na podłodze na kocu i tak spali. Ja, moja mama i inne kobiety siedziałyśmy na podłodze i drzemały. W wagonie było ciepło i dzięki temu dojechałyśmy szczęśliwie do Atbasaru, gdzie wagon z naszymi rzeczami odstawiono na boczny tor. Naczelnik kolei atbasarskiej Popuczenko przyjął powrót swych robotnic z wyniosłym zdziwieniem.

- Nie było dla was baraków w A? No cóż, wobec tego zostaniecie w Atbasarze.-

Nasze matki podniosły protest - Jak można tak narazić kobiety i dzieci na taki nieuzgodniony z A wyjazd.

Jak można było wysłać ludzi w takich warunkach na zimno i poniewierkę. Kto zwróci nam zmarnowaną żywność, zmarznięte kartofle, zniszczone rzeczy? A może utratę zdrowia? -

Któraś z bardziej nerwowych pań odważyła się powiedzieć, że wniesiemy skargę do Moskwy, bo tam powstał Związek Patriotów Polskich. Popuczenko odpowiedział pogardliwie, że możemy składać zażalenie, gdzie nam się podoba i dodał - Ci, co chcą nadal pracować na kolei dostaną miejsce w baraku. Kto chce może zwolnić się z pracy i podjąć pracę gdzie indziej. -

Matka zdecydowała, że zwalniamy się z pracy na kolei, skoro tak się z nami obeszli. Pracę dla mnie i siebie znalazła w Prorabstwie gdzie także dużo Polaków pracowało. Było to przedsiębiorstwo budowlano-remontowe. Dostałyśmy mieszkanie w polskim baraku należącym do Prorabstwa. Zwolniła się z pracy na kolei także pani Chmielewska, która zatrudniła się w Prorabstwie i zamieszkała z nami w jednym baraku. Pani Kwiatkowska z córkami powróciła do kazarmy i z Wiesią pozostała na kolei. Pani Ryma Skuratowiczowa wystarała się o to, że mogła przenieść się do naszego baraku i zamieszkać z nami razem. Efektem podróży do A były bolesne czyraki z przeziębienia z przemarznięcia. Ja dostałam na nodze, a moja matka na plecach w okolicy kręgosłupa. Były wielkości kurzego jaja, czerwonosine, bardzo bolesne i powodowały gorączkę.

Kiedy wreszcie mój czyrak pękł, wylała się z niego krew i ropa, ale trzeba było wycisnąć rdzeń. Kiedy pani Chmielewska to robiła, krzyczałam z bólu na cały barak. Matce czyrak musiała przeciąć i wyczyścić zakładowa lekarka.

I znowu nowy barak i nowi ludzie, z którymi przyszło nam teraz żyć. Oprócz rodziny Chmielewskich i pani Rymy mieszkali w tym baraku jeszcze inni ludzie, pani Lewczukowa Ukrainka z Polski starsza już siwa kobieta, której syn Jarosław został zabrany w Atbasarze do Trud Armii, rodzeństwo Saganowiczów, dwóch dorastających braci, którym matkowała starsza siostra, bo matka ich zmarła tu w Kazachstanie. Mieszkała tu również prawdziwa hrabina z dziećmi Hanią i Henryką i jej szwagierka pani Zofia. Nie zapamiętałam nazwiska tej rodziny. Hrabina była chora psychicznie na skutek przeżyć doznanych jeszcze w Polsce przez NKWD. Najbliższą moją sąsiadką w baraku była pani Ciejpowa żona wojskowego, który zaginął bez wieści w 1939 roku w czasie wojny. Jej żelazne łóżko sąsiadowało z naszym, na którym spałam z matką. Odgradzał je od siebie nasz kuferek zielony i ta przestrzeń między łóżkami stanowiła nasz mieszkalny kąt. Pani Ciejpowa nie miała dzieci i była tu w Kazachstanie sama.

Mieszkały jeszcze inne rodziny polskie, których nazwisk nie zapamiętałam. Barak był drewniany, wysoko okopany ziemią, żeby było cieplej. Posiadał 4 okienka po dwa z każdej strony, dwa wejścia z dwóch przeciwnych stron i dwie płyty pośrodku baraku. Przy ścianach rzędem stały prycze i łóżka. Do każdej rodziny należała wąska przestrzeń między pryczami, zagracona różnym rupieciem potrzebnym do domowego gospodarstwa. Ściany baraku kiedyś tam bielone, były już czarne, okopcone od dymiących często płyt i kopciłek, które wieczorami świeciły się w każdym kącie słabo oświetlając naszą wąską przestrzeń mieszkaniową.

Pracowałam z matką w jednej brygadzie przy wykańczaniu wnętrz nowowybudowanych budynków. Tynkowałyśmy ściany. Brygadzistką naszą była Polka, która podawała się za Białorusinkę - bardzo wredna dla ludzi baba, służalcza wobec naczalstwa, poganiaczka w pracy i donosicielka. Nie pozwalała nam na najmniejszy odpoczynek. Mówiła do nas po rosyjsku - Trzeba wyzbyć się burżuazyjnych, polskich przyzwyczajeń i pracować, bo po to was tu przywieźli. - Nie pamiętam jej nazwiska. Uznawała się za wielką komunistkę, a nas za wrogów ludu. Kobiety z brygady cicho odgrażały się, że po powrocie do Polski z nią się porachują.

Do powrotu do Polski było jednak daleko i na prędki powrót nie było szans, choć wiara była. A tymczasem żyć w Atbasarze w 1943 roku wcale nie było łatwo. Do nędzy i wszelkiej biedy dołączył tyfus. Atbasar objęła epidemia brzusznego i plamistego tyfusu. Pierwsza z naszego baraku umarła na tyfus obłąkana hrabina pozostawiając swoje jeszcze małe dzieci pod opieką szwagierki, pani Zofii. Potem zachorowała moja mama. Wróciła z pracy umęczona bardzo. Nie chciała nawet wypić gorącej „kawy”, którą robiłyśmy z podprażonych otrębi. Naturalnie cały czas od 40 roku nie było cukru.

Mama miała dreszcze i wysoką gorączkę. Wezwana nazajutrz lekarka stwierdziła tyfus. Odwiozłam mamę do szpitala. Zdawałam sobie sprawę, że mogę teraz utracić najukochańszą mi istotę, oddaną mi całym sercem. Bałam się. Kiedy wracałam po pracy do baraku, do pustego naszego kąta, ogarniało mnie jakieś otępienie. Siedziałam bezczynnie na łóżku o niczym nawet nie myśląc. Pani Ryma podchodziła do mnie i mówiła - Nie martw się. Twoja mama jest silna. Przetrzyma chorobę. Nie wolno tak siedzieć i dumać. Zajmij się czymś. Wypierz i wygotuj bieliznę, przewietrz pościel. Bądź rozsądna. - Namawiała, żebym coś zjadła.

Przyniosła mi miseczkę ugotowanej kaszy. Ja nie mogłam jeść. Kasza rosła mi w ustach, ledwo mogłam ją przełknąć. Starałam się na siłę, żeby nie zrobić pani Skuratowiczowej przykrości. Pani Ryma dziwiła się, że nie byłam jeszcze w szpitalu, aby dowiedzieć się, jak czuje się moja mama, ale kiedy mi się przyjrzała, zrozumiała, że jestem chora. Wieczorem miałam 40ºC gorączki. Traciłam przytomność. Leżałam w łóżku i drzemałam, chwilami budziłam się. W płycie huczał ogień. Coś tam gotowało się w garnuszkach pani Ciejpowej. Bulgotało, przyjemnie szumiało. Przy migającym świetle kopciłki, nachylona nad robotą pani Ryma coś szyła w swoim kącie.

Bieliły się jasną plamą jej siwe, krótko obcięte włosy. Dalej trochę Haneczka i Henryk jedli kolację, a ich ciotka Zofia prześcielała łóżko. Pani Ciejpowa obierała do sagana kartofle. Patrzyłam bezmyślnie na ściany baraku czarne i brudne od płyt i kopciłek. Na wbitych w ścianie gwoździach zwisały ubrania, płaszcze, chusty, szmaty, które majaczyły mi w oczach jak jakieś mary, widziadła niesamowite o różnych dziwacznych kształtach. Potem znowu ogarnęła mnie senność i zapadłam w głęboką ciemność. Kiedy obudziłam się w nocy, wszyscy w baraku już spali. Pogaszono kopciłki, zgasł ogień w płycie. Było ciemno. Nogi moje i ręce były ciężkie jak z drewna. Nie mogłam je dźwignąć, a jeszcze cięższa była moja głowa. W uszach szumiało i łomotało, w skroniach coś dudniło, pewnie z wysokiej gorączki, a mnie się wydawało, że to pociągi przetaczają się po szynach i tak dudnią, że mało mi głowa nie pęknie z tego łoskotu. Odczuwałam duszność i było mi tak ciężko, jak gdyby jakiś ogromny kamień mnie przygniatał. Traciłam przytomność, a kiedy wracała, nie mogłam zorientować się gdzie jestem w wagonie, czy w kazarmie.

Miałam świadomość, że moja mama jest chora na tyfus i leży teraz w szpitalu, ale nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie jest teraz Wiesia Kwiatkowska i inni moi znajomi.

Musiałam stękać, bo do mego łóżka podeszła z zapaloną kopciłką w ręku pani Skuratowiczowa. Podała mi letnią „kawę” do picia - Jak się czujesz? - zapytała - Dobrze - odpowiedziałam - Tylko te pociągi tak straszliwie dudnią. -

Kiedy znowu się obudziłam był już dzień na dworze. Zobaczyłam nachyloną nad sobą twarz pani Rymy.

- Będziesz mogła się podnieść? - zapytała - Musisz się ubrać. Pojedziesz do szpitala. -

Nie mogła wejść ze mną do izby przyjęć. Zaprowadziła mnie niańka w szarym kitlu i chusteczce na głowie. Izba przyjęć była obszerna, jasna, biała. Posadziła mnie na krześle. Zbadał mnie młody lekarz, Rosjanin.

Wciąż się do mnie uśmiechał, mówił żebym się nie martwiła, bo prędko wyzdrowieję i wyjdę ze szpitala. Niańka ścięła moje warkocze, a potem włosy maszynką do skóry. Obojętnie spojrzałam na swój gruby, ciemnoblond warkocz, który spadł do mych stóp i dziwiłam się, dlaczego pielęgniarka rozczula się nad nim. Mówiła - szkoda takich ładnych warkoczy, ale nie martw się, odrosną. -

Wszyscy mnie pocieszali. Było mi całkiem obojętne, co ze mną robiono. Pragnęłam znaleźć się w łóżku. Umyto mnie, ubrano do pięt w białą, płócienną koszulę i długi flanelowy, różowy szlafrok w kwiatki. Poprowadzono do sali, gdzie leżeli chorzy. Jeszcze raz przez moment spojrzałam w okno, gdzie widniała twarz pani Rymy. Rozpłakała się biedaczka. Musiałam żałośnie wyglądać. Poprowadzono mnie do sali, gdzie leżała moja matka. Kiedy stanęłam w drzwiach prowadzona pod ramiona przez siostry, moja matka uniosła głowę z poduszki. Odwróciła w moją stronę swoją zmizerowaną twarz. Szeroko rozwartymi oczami spojrzała na mnie. Uśmiechnęłam się do niej słabo i zapadłam w ciemność. Nie wiem dlaczego nazajutrz wywieziono mnie do drugiego atbasarskiego zakaźnego szpitala. Owinięto mnie jak tłumoczek kocami i wyniesiono mnie z sali. Moja mama sądziła, że umarłam. Nie chciała wierzyć, kiedy mówiono, że to dla mego dobra przewieziono mnie do innej lecznicy. Ciężko było wytaraskać się z tyfusu.

Miałam tyfus plamisty. 10 dni leżałam bez przytomności nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Potem poczułam się lepiej, ale bałam się śmierci, bo wciąż mi się zdawało, że mogę umrzeć.

Boże - modliłam się w takich chwilach - ja nie mogę umrzeć w Atbasarze - pozwól mi wyzdrowieć. -

Kiedy przypominałam sobie, że moja matka także jest chora, modliłam się za nią. - I żeby ona nie umarła. Jesteśmy tylko dwie. Nikogo więcej nie mamy. -

Codziennie przychodził do chorych dyrektor szpitala, stary doktor Rosjanin. Był trochę rubaszny. Z początku bałam się go, ponieważ skrzyczał mnie trochę za to, że jęczę po nocach i innym chorym nie daję spać. Zbiłam w gorączce termometr, rzecz którą w tamtych wojennych czasach trudno było kupić nawet do szpitala. Potem uśmiechał się do mnie i codziennie mówił - Bardzo dobrze, coraz lepiej, wracasz dziewczyno do zdrowia. -

Pewnego ranka obudziłam się całkiem rześka. Usiadłam na łóżku i popatrzyłam w okno. Za oknem biało. Padał dużymi płatkami śnieg. Wracało zdrowie. Miałam wilczy apetyt. Z niecierpliwością oczekiwałam na obiad. Uczyłam się chodzić jak małe dziecko. Nogi miałam jak gdyby z gliny. Siostry brały mnie pod ramiona i oprowadzały po sali, a potem, kiedy już trochę lepiej, mogłam nogami poruszać, oprowadzały mnie po długim, szpitalnym korytarzu. Martwiłam się o moją matkę, która, jak mówił lekarz również powracała do zdrowia. W szpitalu pracowała siostra Dolk, młoda, bardzo serdecznie opiekująca się chorymi. Była dla chorych prawdziwie serdeczną siostrą, cierpliwa, wyrozumiała. W swoją pracę wkładała całe swoje serce. Kiedy wchodziła do sali, gdzie leżeli chorzy, młoda, ładna, pogodna, to tak jakby słońce mnie nagle ogrzało. Nie czułam się tu w szpitalu taka samotna. Od niej dowiadywałam się o stanie zdrowia mojej mamy. Miałam do niej zaufanie, wierzyłam, że mówi prawdę.

Spotkałam w szpitalu pannę Helenę, z którą kiedyś mieszkałam w wagonie. Ona także chorowała na tyfus, była już rekonwalescentką i snuła się spacerując po korytarzu z ogoloną głową i bladą jak widmo twarzą. Dowiedziałam się od niej, że umarła jej matka staruszka i została pochowana na jakimś rozjeździe, gdzie panna Helena mieszkała i pracowała.

- Zostałam sama - mówiła - Matka zostawiła mi pełne walizy różnego dobra, ale cóż to znaczy, kiedy jej już nie ma, kiedy jestem całkiem samotna. Najbardziej mi żal - mówiła dalej panna Helena - że musiałam ją tu, w Kazachstanie pochować, w obcej ziemi, właściwie w stepie, bo nie był to nawet cmentarz. Po prostu ludzi zmarłych chowano w stepie. Już teraz te wszystkie tam groby zarosły trawą, grób mojej matki także trawą zarastał.-

Po kilku dniach pannę Helenę wypisano ze szpitala, a trzy dni później ja wróciłam do swego baraku. Zrobiło mi się bardzo smutno, bo matka moja wciąż jeszcze była w szpitalu. W baraku nie zastałam już pani Lewczukowej. Zachorowała na tyfus niedługo po moim wyjeździe do szpitala i tydzień temu została pochowana na cmentarzu atbasarskim. W szpitalu przebywała jeszcze Stasia Saganowicz i jej młodszy brat. Powracali już do zdrowia. Czułam się wciąż jeszcze źle. Z trudem poruszałam się po baraku. Byłam słaba. Na to, żeby przynieść wodę z wodokaczki, czy przerębla nie miałam sił. Skończyły się zapasy żywności. Nie miałam nic do jedzenia, tylko przydziałowy chleb, był to mały, czarny, gliniasty kawałek chleba ograniczony dla pracujących do 400 gram dziennie, dla niepracujących do 200 gram. Przynosiły dla mnie chleb na kartki dzieci zmarłej hrabiny, bo ja nie miałam jeszcze sił wystawać przed sklepem w kolejce. Byłam ciągle głodna. Z trudem odwracałam wzrok od mojej sąsiadki pani Ciejpowej, która zjadała kluski na mleku. Była najzasobniejszą osobą w baraku. Miała jeszcze pełen kufer różnych wartościowych w tamtych czasach rzeczy. Czułam fizyczny ból w całym ciele, kiedy docierał do mego nosa zapach przysmażonej słoniny. Raz lub dwa pani Ciejpowa widząc mój pożądliwy wzrok wlepiony w miskę, w której były kluski poczęstowała mnie jedzeniem, a ja nie potrafiłam odmówić tego poczęstunku. Obydwie uczułyśmy zmieszanie i przykrość z tego powodu. Starałam się więcej nie patrzeć na moją sąsiadkę, kiedy siedząc w swoim kącie jadła coś z miski. Ona odwracała się plecami do mnie, żebym nie widziała co robi. Rozumiałam ją. Jeszcze miała to szczęście, ze mogła zamienić jakąś rzecz na bazarze na żywność. Bała się być może, że na długo jej tego nie starczy i powiększy szeregi głodomorów, więc mówiąc oględnie była oszczędna. Źle byłoby ze mną, gdyby nie pomogli mi ludzie dobrego serca.

Pani Ryma, która dostawała czasami za przerabianie sukienki od Rosjanek trochę mąki, parę kartofli czasami krążek zamrożonego mleka i dzieliła się tym ze mną. Pani Chmielewska również przynosiła mi miseczkę prażuchy i chociaż sama nie posiadała wiele, kiedy przygotowywała jakieś jedzenie dla swych dzieci, przynosiła także trochę dla mnie, zwyczajnie, skromnie, po ludzku. Nie wyobrażała sobie, że można postąpić inaczej. Pomału wracałam do sił. Wreszcie nadszedł dzień, że mogłam odwiedzić moją matkę, która wciąż jeszcze była w szpitalu. Po tyfusie wytworzył się skrzep w nodze, więc ją jeszcze zatrzymano. Była niedziela biała od śniegu. Szłam do szpitala niosąc w woreczku krążek zamrożonego mleka i parę lepioszek, które miałam dla matki. Dostałam to od pani Skuratowiczowej, a ona dostała zapłatę w tej formie za uszyte bluzki.

Ubrałam ciężką, niezgrabną, szeroką jesionkę, miejscami już połataną byle jakimi łatami. Podpasałam się sznurem, żeby mi było wygodniej poruszać się w za dużym płaszczu. Okręciłam głowę kawałkiem koca, który był już tak sprany, że stracił całkiem swoją pierwotną, złotobrązową barwę i wyglądał teraz jak wyblakła, sflaczała szmata. Na nogi ubrałam duże, niezgrabne walonki i poszłam tą samą drogą, którą kiedyś na przechadzkę się wybrałam, kiedy w naszym wagonie odbywało się pranie. Dzień był pogodny tak jak wtedy, jasny, słoneczny, mroźny. Na uboczu cmentarz atbasarski tonął cały w śniegu, a przede mną widniały domy Atbasaru - miasta. Z krążkiem mleka i kilkoma lepioszkami w woreczku szłam odwiedzić moją matkę. Czułam wielką radość, że obydwie żyjemy.

Miałam 16 lat. Martwiłam się, że po tyfusie zbrzydłam i miałam włosy do skóry obcięte. Pewnego razu przyjrzałam się uważnie swej twarzy w małym lusterku i rozpłakałam się. Pani Ryma pokiwała głową, powiedziała do mnie - Dziewczyno tak bardzo martwisz się tym, czym martwić się naprawdę nie warto. Niedługo włosy twoje odrosną, będziesz inaczej wyglądała. -

Prędko przestałam myśleć o swojej urodzie. Były większe zmartwienia. Mama nie miała walonków. Te, które nosiła zeszłej zimy, pomimo ciągłego łatania rozleciały się całkowicie. Odpadły podeszwy, które i tak już przegniły i były dziurawe, cholewki sfałdowały się w harmonijkę. Nadawały się do wyrzucenia i wylądowały w dole na śmieci. Walonki zimą były tak samo, a może bardziej w Atbasarze potrzebne jak jedzenie. Polacy starali się wymieniać rzeczy przywiezione z Polski na walonki, ale walonki prędko się niszczyły dlatego, że nosiło się je nie tylko w czasie mrozów, ale także w czasie roztopów i wtedy, kiedy drogi atbasarskie zamieniały się wiosną w błoto. Po prostu innego obuwia nie było. Kończyło się mojej mamie zwolnienie lekarskie i musiała stanąć do pracy. Matka nie miała walonków. Nogi okręciła szmatami, sznurkiem, żeby szmaty nie odpadły i tak szła do pracy. Pierwszego już dnia wróciła całkiem przemarznięta. Pracowała przy tynkowaniu wewnątrz budynku. Szmaty na nogach przemokły w wodzie, którą nosiła do rozrabiania murarskiego roztworu, a potem na mrozie stwardniały. Obuwie stało się ciężkie, jak z żelaza, a nogi w nim całkowicie przemarzały. W dodatku sznurki rozwiązały się, szmaty rozkręciły i takich stwardniałych nie można było związać od nowa. Matka wracała do baraku włócząc za sobą nogi, zamiatając swym szerokim „obuwiem” śnieg z drogi. Takie szmaty na nogach nosiło wiele Polaków w Atbasarze. Sami żartobliwie nazywali je „fokstrotami” z tego powodu, że chodziło się w nich w ten sposób, że przypominało to tańczenie fokstrota. Wieczorami „fokstroty” suszyły się nad płytą rozwieszone na sznurach. Parowały i wydzielały niemiłą woń po całym baraku. Ja nie pracowałam. Od dłuższego czasu byłam na zwolnieniu lekarskim, ponieważ codziennie miałam podwyższoną temperaturę. Lekarka z przychodni, która mnie zbadała mówiła - Trzeba pić mleko, jeść jajka i dużo przebywać na powietrzu - Sama wiedziała, że takie rady są bez sensu, dlatego dodawała - Musisz się zmobilizować wewnętrznie, nie poddawać się chorobie, odpoczywać. Jesteś młoda. Przetrzymasz. Wszystko będzie dobrze.-

Dostawałam zwolnienie lekarskie.

Potem byłam na komisji lekarskiej, która zwolnienie przedłużała. Jak się potem okazało, przeszłam w tym czasie ukryte zapalenie płuc związane z przebytym tyfusem. Chorowałam dość długo, ale wyzdrowiałam i znowu poszłam do pracy. Moja matka, żeby mnie trochę odżywić kradła węgiel z wagonów z pociągów, które zatrzymywały się na stacji. Sprzedawała go Kazachom za mleko lub trochę ziarna. Przez pewien czas pracowałam razem z matką w jednej brygadzie przy tynkowaniu ścian nowych budynków. W dużej drewnianej skrzyni z matką i panią Zofią z naszego baraku rozrabiałam zaprawę murarską. Łopatą narzucałyśmy piasek, wapno i cement, zalewały wodą. Łopatami rozrabiałyśmy roztwór. Kiedy był już gotowy nakładałyśmy go na nosiłki i biorąc za uchwyty z dwóch stron nosiłyśmy we dwie do budynku do stanowisk, gdzie tynkowano kielniami ściany. Czasami brygadzistka wyznaczała mnie do przesiewana piasku lub wapna przez duże, ustawione w ramach sito. Praca była nudna, bezmyślna. Wapno kurzyło się i gryzło w oczy. Innym razem z panią Zofią mozolnie i cierpliwie wyprostowywałyśmy całą stertę gwoździ wyklepując je młotkiem na kawałku szyny. Jeden raz nasza brygada pracowała przy wyładunku cementu z wagonów. Miałam nogi zanurzone w miękkim pyle. Łopatą zgarniałam cement na pobocze toru. Pył unosił się w górę. Nie mieliśmy ochronnych okularów ani masek. Okręcałam twarz chustą tak, że ledwo mogłam oddychać. Coraz musiałam zeskakiwać z wagonu, żeby odetchnąć czystym powietrzem, potem znowu zasłaniałam twarz chustą i wracałam do pracy. Cud prawdziwy, że nikt nie rozchorował się od takiej pracy.

Po miesiącu przeniesiono mnie do brygady Szczerbakowa. Przez pewien czas uszczelniałam pakułami rury ciepłownicze, które ocieplały parowozownię i dużą halę, gdzie pracowały tokarki i obrabiarki. Z dwiema dziewczynami Polkami wspinałam się po rusztowaniach ponieważ rury ciągnęły się wysoko po ścianach, okręcałyśmy szmatami, pakułami i sznurem, żeby tam pod sufitem w czasie silnych mrozów nie zamarzły.

Praca była brudna i niebezpieczna, ale o tyle przyjemna, że w cieple. Zamiatałam hale ślusarskie wywożąc spod maszyn na taczkach długie, żelazne wióry na stertę obok. Maszyny tokarskie pracowały głośno. W hali był hałas, mimo to słychać było wrzask brygadzisty Szczerbakowa, który poganiał do pracy.

Nieprzyjemna praca była przy smołowaniu dachów. Moje zadanie polegało na podtrzymywaniu ognia pod kotłem ze smołą. Gorąca smoła śmierdziała i była chyba z czymś wymieszana, ponieważ opary z kotła drażniły oczy, powodowały ciężkie zapalenia spojówek. Oczy miałam czerwone, łzawiące, powieki opuchnięte. Co pewien czas dostawałam na parę dni zwolnienie lekarskie, a potem znowu wracałam do pracy przy smole i oczy zaczynały chorować od nowa. Nosiłam także wiadra z gorącą smołą pod ścianę budynku, gdzie przywiązane do liny windowały wysoko na dach do pracujących tam robotników. Szczerbakow koniecznie ze swej brygady chciał zrobić stachanowców. Gonił nas do pracy nielitościwie. Obowiązkowy był do przesady, pragnący mieć uznanie swoich zwierzchników. Ludzie mówili, że jest gorliwy, ponieważ chce być zasłużony i niezastąpiony, żeby go nie wysłali na front, bo lat miał około czterdziestu, a może był takim ideowcem stalinowcem, który wierzył że jednostka ludzka się nie liczy, tylko sprawa. Był bezwzględny dla ludzi niedożywionych, często głodujących, źle ubranych na mróz i przez to mało wytrzymałych. W brygadzie byli sami słabeusze, po tyfusie, wygłodzeni tak, że ledwo nogami włóczyli. Miałam dopiero 16 lat przeszłam tyfus i zapalenie płuc, byłam głodna. Może dlatego, że nie wykonywałam normy Szczerbakow przeniósł mnie i panią Helenę Chmielewską do innej pracy, do ciepłowni jako pomocnice palaczy. Pracowałyśmy po trzy na trzy zmiany od 8-ej do 16-tej albo od 16-tej do 24 -tej, albo od 24-tej do 8-ej rano. Praca nasza polegała na wywożeniu żelaznymi wózkami poza budynek ciepłowni na stertę żużla z pieców, co robiło się pod koniec zmiany i dowożeniu węgla i koksu z hałd znajdujących się w pobliżu budynku tak, żeby palacze mieli cały czas opał pod ręką.

Musiałyśmy węgiel i koks naładować na żelazny wózek, a potem pchałyśmy go po szynach do hali i wysypywały koło stanowisk palaczy. Jeżeli dobrze zorganizowałyśmy sobie pracę i prędko uwinęłyśmy się z robotą, pozostawało dość dużo czasu, kiedy można było sobie odpocząć. Szłyśmy wtedy wszystkie krętymi żelaznymi schodkami wysoko na rusztowania pod kotły z kontrolnymi licznikami i rury pełne pary gorącej, kładłyśmy się tam ścieląc sobie pod głowy nasze chusty. Kiedy brakowało węgla, koczugarzy wołali nas z dołu. Schodziłyśmy prędko naciągając na siebie płaszcze zawiązując płachtami głowy. Po chwili popychałyśmy żelazne wózki na mróz lub zawieję pod hałdy, aby tam naładować węgiel. Palaczy było dwóch, starszy Grygory i młodszy Anatol. Byli to Rosjanie. Anatol był typowym aresztantem. Niedawno został zwolniony z więzienia. Za co siedział i jak długo - nie wiedziałyśmy. Nikt go o to nie pytał. Był okropnie zabiedzony, długi, chudy, obdarty, sama skóra i kości. Był dziwnym człowiekiem, cichym, nieśmiałym. Mało się odzywał, tylko przy pracy, kiedy szuflami wsypywał węgiel w czeluść pieców podśpiewywał sobie bradziarskie i ciuremne piosenki o dziwnych słowach. Był uczynny i chętnie nam pomagał, kiedy mocowałyśmy się z ciężkimi wagonikami pomagał wtoczyć je pod paleniska i wyładować na betonową podłogę. Kiedy dziękowałyśmy mu za pomoc uśmiechając się słabo mówił - Nie potrzeba, nie za szto. - Koczugarzy musieli cały czas solidnie pracować. Były trzy piece, które musieli obsługiwać, oczyszczać je z żużla i cały czas szuflami wrzucać węgiel do paleniska.

Anatolowi ukradł ktoś kartki na chleb, a może je zgubił. Od kilku dni prawdziwie głodował. Czasami Grygory dzielił się z nim swoim chlebem, ale sam miał wiele dzieci na swoim utrzymaniu. Kiedy jedliśmy nasz chleb podczas przerwy w pracy, Anatol siedział skulony w kąciku i drzemał. Podkurczał długie nogi, chude kolana sterczały pod jego brodą, obejmował je równie chudymi ramionami, tkwił w bezruchu. Wiedziałam, że jest głodny, że cierpi. Odłamałam kawałek swojego chleba, podeszłam do Anatola i dałam mu ten chleb trzymając w dłoni. Nie powiedział nic. Wziął ten mały kawałek chleba. Odrywał z niego małe kawałki i tak jadł. Wydaje mi się, że to dzielenie się wtedy chlebem z Anatolem, całkiem obcym człowiekiem głodującym było dużą sprawą, jaką w życiu zrobiłam, bo ja miałam tego chleba niedużo i sama byłam głodna. Być może robiłam to ze zrozumienia nieszczęścia, które sama doznawałam będąc często głodną, może z litości, z odruchu serca, może z wyrzutów sumienia, że ja mam chleb, a ktoś obok mnie nic nie ma do jedzenia. Ja czułam prawie fizyczny ból, kiedy patrzyłam jak cierpi. Nie jest to nic wielkiego, kiedy ktoś syty, bogaty oddaje część swoich pieniędzy, czy inne jakieś dobra innym na jakieś cele, ale kiedy samemu jest się naprawdę głodnym - podzielić się kawałkiem chleba z innym, prawdziwie głodującym człowiekiem to jest coś naprawdę dużego, może to była najszlachetniejsza sprawa, jaką zrobiłam w życiu?

Wtedy, kiedy dzieliłam się tym małym kawałeczkiem chleba nie myślałam o tym. Dzieliła się chlebem z Anatolem także pani Helena Chmielewska, z którą pracowałam zawsze na zmianach.

Kiedy zacznie się nowy miesiąc koczugar Anatol dostanie nowe kartki chlebowe. Może do tego czasu przetrwa.

Obydwie z panią Chmielewską byłyśmy zadowolone z pracy w ciepłowni. Nie pracowałyśmy na mrozie, a po powrocie ze zmiany do baraków miałyśmy nieraz cały dzień wolny. Ktoś nam jednak pozazdrościł tej pracy w cieple. Wszystkie Polki zostały przeniesione do innej pracy, a na nasze miejsce posłano tam Rosjanki. Okazało się to dla nas szczęśliwe, ponieważ parę dni później na nocnej zmianie rozerwało kocioł z gorącą parą. Zginęli wtedy na miejscu palacze Grygogy i Anatol i jedna z kobiet. Dwie pozostałe ciężko poparzone zmarły w szpitalu.

Wiosną 1944 roku, kiedy śnieg znikł i ziemia odtajała, cała brygada Szczerbakowa została zatrudniona przy kopaniu transzei głębokich na dwa metry, długich na cztery. Miały być dla rur wodociągowych i ciągnęły się od strony miasta aż do stacji i dalej do zabudowań należących do Prorabstwa. Każdy taki rów miały wykopać dwie kobiety. Robota była ciężka niewyobrażalnie. Ziemia była jeszcze trochę podmarznięta. Razem z matką miałyśmy wykopać jedną transzeję. Kiedy dół był już tak głęboki, że nie wystawały z niego nasze głowy, praca stała się dla nas niemożliwa do wykonania. Każda łopata ziemi wyrzucona w górę spadała na nasze głowy. Byłyśmy bezradne. Stojąc w tym niby głębokim grobie obydwie bezsilne płakałyśmy. Wreszcie przy pomocy innych po schodkach wyżłobionych w ziemi wyszłyśmy z nieukończonej transzei. Ludzie wyciągnęli nas do góry. Szczerbakow zrozumiał, że choćby nas straszyć najgorszą karą, naprawdę nie jesteśmy w stanie te doły kopać. Wróciłyśmy znowu do pracy w hali warsztatowej.

Matka zaczęła chorować na nogi. Ledwo chodziła. O wykonaniu normy w jakiejkolwiek pracy nie było mowy. Wreszcie na podstawie zaświadczenia lekarskiego udało się mamie zwolnić z pracy w Prorabstwie. Postarała się o to zwolnienie z Prorabstwa, żeby zatrudnić się w Zagot-Ziarnie.

Dostać się w tamtych czasach do Zagot-Ziarna było prawdziwym szczęściem. Mojej mamie udało się to dzięki pani Marysi, którą przypadkowo poznała i która właśnie w Zagot-Ziarnie pracowała. Ludzie mówili, że pani Marysia przed wojną w Polsce trudniła się prostytucją, ale może było to tylko złośliwe pomówienie. W Atbasarze prowadziła się nienagannie, choć mówiono, że buzię ma „niewyparzoną”, ponieważ była, a raczej bywała czasami dość wulgarna. Miała jednak wiele zalet, a jedną z nich była solidarność i niesienie w miarę możliwości swych pomocy innym. Zorientowała się w jakiej trudnej znalazłam się z matką sytuacji i zaczęła namawiać, aby matka moja zwolniła się z Prorabstwa i robiła starania o pracę w magazynach zagot-ziarnowskich. Mówiła - Tam jest pszenica, dzięki której można przeżyć w Atbasarze głód.-

Było z nami naprawdę źle. Było nawet nieraz tak, że nie mogąc się powstrzymać wybierałyśmy z matką wcześniej na kilka dni nasz przydziałowy chleb i zjadałyśmy go w ciągu jednego dnia, a potem przez parę dni nie było nic do jedzenia. Moja matka chodziła milcząca i przygnębiona. Cierpiała podwójnie za siebie i jeszcze więcej martwiła się o mnie. Ja lżej przechodziłam to głodowanie. Nie czułam nawet szarpiącego wnętrzności głodu, czy bólu. Byłam senna i bardzo słaba. Raz tylko ścisnęło mnie coś w krtani i poczułam jak wygłodniałe kiszki skręciły się, kiedy ujrzałam w misce pani Ciejpowej przesmażone kluski. Przełknęłam ślinę i odwróciłam się od kuszącego widoku, a potem wyszłam przejść się trochę po stepie.

Piłyśmy z mamą „kawę” z palonych otrębi parząc je oszczędnie. Jadłyśmy trochę makucha rzepakowego albo słonecznikowego, który można było czasami kupić na bazarze, duże sprasowane krążki razem z łuskami słonecznika, z których wyciśnięto olej. Czasami pani Ryma podzieliła się z nami lepioszkami lub kartoflanką albo pani Chmielewska ukradła węgiel z wagonu, sprzedała go Kazachom za trochę pszenicy, ugotowała swoim dzieciom prażuchę częstując i nas małą miseczką. Prażuchę gotowało się z grubo zmielonej na żarnach mąki razem z otrębami, którą się trochę podrumieniało na patelni, a potem zasypywało się nią wrzącą wodę. Prażucha była gęsta tak że stawała w niej łyżka. I tak żyłyśmy. Kiedy było mi szczególnie ciężko, brałam do rąk gitarę, którą w Maj-Bałyku podarowała mi Ukrainka Tosia. Nuciłam sobie jakąś piosenkę. Matka się dziwiła, że mam jeszcze chęci do śpiewania. Mnie to uspokajało, po prostu trochę pomagało zapomnieć na chwilę, że jestem głodna. Pewnego razu matka przyniosła do baraku cały bochenek chleba. Radość moja była wielka, ale krótka, bo na ten bochenek chleba zostały wydane wszystkie nasze pieniądze mamy i mój miesięczny zarobek, więc było zmartwienie, za co będziemy wykupywać nasz chleb na kartki. Po prostu moja mama nie mogła się powstrzymać, kiedy zobaczyła ten bochenek chleba u Kazacha w rękach. Kupiła go za wszystkie pieniądze, jakie posiadałyśmy. Dzięki Marysi, która wyprosiła u dyrektora Zagot-Ziarna moja mama zaczęła pracować w magazynach zbożowych.

Kiedy pierwszego dnia stanęła do nowej pracy, przydzielono ją do rozładowania ciężarówki z pszenicą. Ziarno było w workach, które trzeba było przenieść do magazynu i tam wysypać na stertę. Kiedy ściągnęła na swoje plecy z auta pierwszy worek ze zbożem przysiadła i rozpłakała się. Ogarnęło ją przerażenie, że nie da sobie rady, a tym samym na pewno zostanie zwolniona z Zagot-Ziarna i straci szansę polepszenia naszego bytu. Pracował z nią w brygadzie młody chłopak Rosjanin, silny, młody i zdrowy. Popatrzył ze współczuciem na płaczącą kobietę, podszedł do mojej matki, pomógł jej podnieść się z ziemi i sam za nią zaniósł ciężki worek do magazynu. Kiedy wrócił, powiedział

- Wy cioteńka pewnie z ciurmy wyszli. Słaba wy taka i chudzieńka. No niczewo. Posiedźcie sobie, ja sam worki ponoszę.-

Moją matkę te słowa współczucia całkowicie rozżaliły. Uświadomiła sobie, jak nędznie wygląda, skoro chłopak uważał, że wyszła z więzienia. Była chuda. Włosy ścięte do skóry po tyfusie pomału odrastały i sterczały kosmykami spod wypłowiałej chusty, którą miała na głowie. Na sobie miała odzież połataną, pozszywaną, na nogach szmaty. Wyglądała niewesoło. Straciła z awitaminozy cztery górne zęby. To już nie była moja dawna urocza, młoda mama, tylko okropnie zabiedzona kobieta, postarzała przedwcześnie, z chorą nogą, na której ledwo mogła chodzić, bo cała była opuchnięta. Praca w Zagot-Ziarnie to ratunek, to życie. Trzeba było pozbierać resztki sił hartem ducha, uporem i nie poddać się. Ciężko było mojej mamie w pierwszych tygodniach pracy w nowym przedsiębiorstwie, ale dostawała tam miskę gorącej łapszy z białej mąki na obiad i dodatkowy kawałek chleba. Poza tym zawsze do kieszeni nasypało się trochę pszenicy, którą w baraku mełłyśmy na ręcznych żarnach, aby na kolację ugotować sobie prażuchę lub zacierkę.

Ja także dostałam się do pracy w Zagot-Ziarnie i pani Helena Chmielewska. Zostałyśmy przydzielone do polskiej brygady, której brygadzistką była Polka, młoda, rudowłosa, bardzo miła i solidna dla swojej brygady dziewczyna panna Kazia Kowalik. Tuż za torami kolejowymi za stacją atbasarską stały trzy długie magazyny Zagot-Ziarnowskie, gdzie z sowchozów i kołchozów zwożono zboże, a potem to zboże ładowano do długich wagonów i wywożono z Atbasaru.

W sąsiedztwie magazynów znajdował się budynek, gdzie mieściło się laboratorium do badana ziarna i mały kantorek dla magazynierów. Cały szeroki teren zagot-ziarnowski z dużymi placami dla przyjeżdżających z ziarnem aut i wozów był ogrodzony wysoko drutem. Pojazdy ze zbożem przejeżdżały przez bramę, gdzie na wadze były ważone przed rozładunkiem ziarna i potem ważone już puste. Wagę obsługiwała Polka Walentyna Krężelówna. Drugą bramą, gdzie stali uzbrojeni w karabiny strażnicy przechodzili do pracy i z pracy ludzie zatrudnieni w Zagot-Ziarnie. Dyrekcja i całe biuro znajdowało się za terenem zagot-ziarnowskim na skraju miasta, w dawnej cerkwi, gdzie czasami także magazynowano zboże. Kazia brygadzistka przyuczała mnie do nowej roboty, Tłumaczyła, co mam robić i jak pracować. W pierwszych dniach byłam całkowicie oszołomiona szumem, kurzem, jaki panował w magazynach. Podziwiałam jak prędko pracujące kobiety poruszały się. Szły gęsiego z workami z ziarnem na ramieniu do skrzyni transportera, wysypywały tam ziarno, które taśmą wędrowało do podstawionego wagonu. Z pustymi workami wracały do sterty pszenicy, gdzie inne robotnice napełniały szuflami puste worki. Dwóch bardzo młodych chłopców, może szesnastolatków, jeden z nich był Rosjaninem, drugi Inguszem, podawali kobietom napełnione worki na ramiona. Robota szła bardzo sprawnie. Kobiety z szuflami cały czas podczas pracy nie rozprostowywały grzbietów. Automatycznymi ruchami zgarniały ziarno do rozłożonych na ziemi szeroko rozwartych worków, które podtrzymywały te, co nosiły worki do transportera. Kiedy worki były napełnione do połowy ziarnem, chłopcy sprawnie, zamaszystym ruchem zarzucali je na ramiona kobiet. Kiedy pierwszy raz stanęłam z pustym workiem przed ładowaczką niezgrabnie i naprędce ułożyłam swój worek starając się otworzyć go jak najszerzej. W moment był napełniony pszenicą. Odsunęłam, a raczej odciągnęłam go z wielkim trudem na bok, wtedy jeden z chłopaków podszedł do mnie, chwycił worek u góry; ja, jak to robiły inne kobiety w brygadzie schyliłam się chwytając worek przy ziemi za dwa rogi. Chłopak z rozmachem uniósł worek w górę, ale nie opadł worek na moje ramię, bo nierównocześnie z chłopakiem go uniosłam z ziemi, tylko na moje plecy, i tak zgięta wpół taszczyłam go do transportera. Tu zaistniała nowa trudność. Zamiast do skrzynki ziarno wysypało się obok. Speszona podeszłam znowu do ładowaczki i znowu schyliłam się, aby worek złapać za rogi i poderwać do góry. Tym razem poszło jeszcze gorzej, bo nie trafił nawet na plecy. Złapałam go wpół i tak niosłam przed sobą. Przy transporterze zaistniały nowe kłopoty. Worek ze zbożem wpadł do skrzynki, pociągnęła go taśma, zablokował transporter. Ciągnęłam go z całych sił, żeby go stamtąd wydobyć. Za mną stał już ogonek kobiet z pełnymi workami na ramionach. Przynaglały do pośpiechu. Całą twarz miałam mokrą od potu z wysiłku i stresu. Podeszła Kazia, pomogła wyciągnąć worek i uczyła jak należy pszenicę z worka do skrzynki wysypywać. Tego dnia brygada Kazi ładowała pszenicą trzy duże wagony. Podczas przerwy poszliśmy do stołówki na obiad. Stołówka zagot-ziarnowska mieściła się w ziemlance. Schodziło się do niej po wykopanych w ziemi schodkach trochę jak do piwnicy. Izba stołówki była duża, mroczna, zatłoczona jednym, długim stołem i ławami, które go otaczały. W jednym kącie znajdowała się murowana płyta, gdzie w dużym kotle gotowała się dla robotników łapsza, makaron z białej mąki na wodzie, niczym nie okraszony, ale zupa była gęsta. Przy kotle moja matka w białym kitlu i chusteczce na głowie dużą, blaszaną chochlą rozlewała łapszę do glinianych misek i stawiała na stole przed ludźmi. Moja matka awansowała w tym czasie na kucharkę z uwagi na chorą nogę. Nie mogła nosić worków. Tak się złożyło szczęśliwie, że poprzednia kucharka odeszła i było wolne miejsce do tej pracy. Po obiedzie cała brygada Kazi odpoczywała jeszcze chwilkę w magazynie siedząc wygodnie na zwałach pszenicy. Potem znowu ruszyła taśma, wzbił się kurz w górę, szumiał transporter. Brygada pracowała.

Wróciłam późnym wieczorem do baraku. Oczy i usta miałam pełne pyłu, który unosił się w magazynie podczas ładowania wagonów. Bolały mnie plecy i ramiona od noszenia worków. Umyłam się trochę, zjadłam kawałek chleba popijając go przegotowaną wodą. Zaczęłam się rozbierać. Z kieszeni spódniczki wąską strugą posypało się ziarno, pociekło na podłogę. Nachyliłam się nad nim - małe, lśniące, czerwone ziarna pszenicy. Nie myślałam o niej. Sama się nasypała podczas pracy.

- Patrz mamo, pszenica - powiedziałam radośnie. Zebrałam do kubeczka. Nie było jej dużo, ale zaświeciła nadzieja, że jest to ratunek dla nas w czasie głodu, że jest szansa przetrwać. Od kiedy moja matka pracowała w Zagot-Ziarnie przynosiła trochę pszenicy. Niedużo i bardzo ostrożnie, ponieważ w razie wpadki za 1 kg pszenicy groziło pięć lat więzienia. W Zagot-Ziarnie były duże brygady, w których pracowały Polki, jedna, gdzie była brygadzistką Kazia, druga, gdzie także była brygadzistką Polka młoda, bardzo ładna dziewczyna Agnieszka Groszkówna. W brygadzie Kazi oprócz Polek, Rosjanina Saszki i Ingusza Żorki pracowały jeszcze dwie Rosjanki Marusie, jedna była silną, rosłą kobietą koło trzydziestki, druga Marusia była młodziutka, miała 14 lat. Pracowały także Kazaczki i trzy Inguszki (legalne żony jednego Ingusza). Myślę, że wszyscy kradli w Zagot-Ziarnie pszenicę, jedni bardzo ostrożnie i bardzo mało, aby jakoś przeżyć można było, ale byli tacy, którzy wynosili zboże kilogramami. Pewnego razu strażnicy przyłapali głównego księgowego, który zakradł się do magazynu i za pazuchę, za koszulę wsypywał sobie szuflą pszenicę. Był to Niemiec nadwołżański, który miał liczną gromadkę małych dzieci do wyżywienia. Ponieważ był dobrym księgowym nie zwolniono go, ale dla dyrekcji sprawa była nieprzyjemna, bo rozniosła się po wszystkich brygadach. Magazynierzy zakłopotani nie wiedzieli, co z pechowym księgowym zrobić. Tłumaczył się głupio, że pobierał ziarno do analizy. Dyrektor sprawę umorzył.

Kiedy ludzie pracujący w magazynach zbożowych wracali z pracy przechodząc przez bramę byli rewidowani przez strażników. Strażnikami byli Kazachowie. Pracowali na trzy zmiany po dwóch na dyżurze. Byli uzbrojeni w karabiny. Na ogół przepuszczali robotników z ziarnem udając, że nic nie zauważyli, ale czasami zdarzył się wredny strażnik, który sprawę zgłaszał do dyrekcji i wtedy groził sąd.

Nauczyłam się nosić worki, łatwo podrywać je z ziemi. Umiałam wspinać się na wagon po trapach z workiem ziarna na ramieniu wtedy, kiedy transporter się zepsuł albo nie było prądu. Praca była naprawdę wtedy bardzo ciężka i posuwała się opieszale. Pracowałam w dzień, ale także na nocnych zmianach. Prawie każdego dnia podawano wagony, które trzeba było wypełniać ziarnem, przeważnie pszenicą lub owsem, bardzo rzadko żytem. Żyta w atbasarskim Zagot-Ziarnie było bardzo mało. Jeżeli wagonów nie było albo inne brygady przy załadunku wagonów pracowały, brygada Kazi zatrudniona była przy przerzucaniu drewnianymi łopatami ogromnych stert zboża, bo tam od środka i od spodu psuło się, paliło, jak to określano. Było gorące, czarne, śmierdziało stęchlizną i spalenizną. Magazynierzy Kagan i Wasyl Wasylewicz bardzo się martwili, że dużo ziarna może się zepsuć. Każdą wolną chwilę wszystkie brygady wykorzystywano na to, aby jak najwięcej tego zboża przerzucić, aby się przewietrzyło. Powstawały w stertach głębokie leje parzące gorącem i śmierdzące pleśnią. O wolną chwilę było trudno. Wciąż w dzień i w nocy przyjeżdżały auta i wozy z ziarnem z sowchozów i kołchozów.

Czasami, kiedy byłyśmy już bardzo zmęczone, cała solidarna brygada Kazi buntowała się na wielką ilość podawanych do załadunku wagonów. Kiedy jeden wagon pełny był już zboża należało go przetoczyć dalej, a na jego miejsce podstawić pod wrota magazynu, gdzie pracowały transportery, pusty.

Mężczyźni z brygad i magazynierzy łomami podważali koła wagonu, a my, kobiety całą brygadą opierając się ramionami i ściany wagonu pchałyśmy go, aby go przetoczyć dalej po szynach. Kiedy zależało nam na tym, żeby wcześniej iść do domu, bo już miałyśmy za sobą dwa wagony do zagruzki, a tu miał był trzeci udawałyśmy, że wagon popychamy. Magazynierzy stękali z wysiłku próbując łomami ruszyć koła, a wagon ani drgnął.

- Wy nic nie pchacie - pieklili się magazynierzy. - I tak będziecie musieli pracować. Nie puścimy do domu. -

Kazia brygadzistka także musiała przynaglać nas do pchania wagonu, ale ona była z nami w zmowie bo wcale nie chciała, żeby ten wagon z miejsca ruszył. W rezultacie jeden z magazynierów szedł na stację, aby przysłano mały parowóz zwany kukuszką, a cała brygada z drżeniem serca czekała, czy przyjedzie ten parowóz, czy nie. Jeżeli przyjeżdżał, to przetaczał wagony i ludzie musieli pracować do późnej nocy, jeżeli nie przyjeżdżał, szliśmy wszyscy do domu a Zagot-Ziarno płaciło za przetrzymanie wagonów. Magazynierzy złościli się.

- Myślicie, że my nie znamy się na waszych sztuczkach? - Udowodnić nam tego jednak nie mogli. Mieli oni swoje sposoby na zemstę. Kiedy brygada kończyła pracę, magazynierzy i strażnicy zarządzali od czasu do czasu specjalną rewizję. Zaganiali ludzi do budynku laboratorium i tam dokładnie rewidowano. Kobiety sprawnie i dyskretnie po drodze wysypywały ziarno z rękawów, z kieszeni, z nogawek majtek. Robiły to tak sprawnie, że żaden strażnik nie zauważył. Przeważnie przy takich rewizjach nic nie znajdowano. Jeżeli jednak kogoś z ziarnem przyłapali, ziarno ważono i spisywano protokół. Sprawa była nieprzyjemna, ale rzadko oddawano pod sąd. Decydował o tym sam dyrektor Rywkin, rosyjski Żyd, z pozoru bardzo srogi człowiek, ale naprawdę był ludzki i mało komu szkodził. Przeważnie winnego zwalniano z pracy i to już była wystarczająca kara w czasach, kiedy panował głód. Bardzo często darowywano. Wszystko kończyło się na ostrzeżeniu. Jednak niekiedy sam dyrektor Rywkin zarządzał i przeprowadzał rewizję. Wtedy sami magazynierzy ostrzegali brygadzistki, ze nic nie wolno brać, bo będzie obława, a brygadzistki ostrzegały wszystkich w brygadzie.

Kiedy podczas rewizji u nikogo ziarna nie znaleziono magazynier Kagan uśmiechał się znacząco mówiąc - Nu, solidnie żyjemy? Nie na pszenicy? - a jego oczy mówiły „gdybym brygadzistkę nie uprzedził, pewnie inaczej by było”.

W tym czasie życie w Atbasarze przynosiło wciąż nowe nieszczęścia. Umarła w naszym baraku pani Zofia, szwagierka niedawno zmarłej hrabiny. Zachorowała na zapalenie płuc. Przywieziona do szpitala po tygodniu zmarła.

Bardzo ciężko przeżywały śmierć swojej cioci dzieci Henryk i Haneczka, które pozostawały teraz całkowicie same i groziło im zabranie do sierocińca rosyjskiego. Dopiero nieco później powstał w Atbasarze polski sierociniec prowadzony przez dyrektorkę i wychowawczynie Polki. Wspierany był darami unrrowskimi.

Dzieci w tym polskim sierocińcu było 260, były to sieroty, których rodzice lub tylko matki zmarły w Atbasarze i okolicy, a ojcowie albo byli w polskim wojsku, albo przepadli gdzieś w łagrach, czy więzieniach.

Henryk sprzeciwiał się temu, żeby oddano ich do sierocińca. Miał 13, może 14 lat, a jego siostrzyczka może dziewięć. Kiedy pani Zofia została pochowana na atbasarskim cmentarzu (w ostatnim prześcieradle, jakie dzieci posiadały i specjalnie do szpitala przyniosły, żeby ciocię w to prześcieradło owinąć), Heniek zgłosił się w biurze Prorabstwa do pracy. Widocznie trafił na dobry humor naczalnika, bo przyjął go do pracy jako gońca w biurze i dał im duże robotnicze kartki chlebowe dla niego i Haneczki. Codziennie rano wychodził do pracy, a jego mała siostrzyczka gospodarowała w baraku, prała odzież, sprzątała i czasem gotowała jakąś pochlapkę do jedzenia. Dzieci były bardzo biedne, oprócz zniszczonej pościeli i odzieży nic więcej nie miały.

Jesienią wcześnie zaczęły się przymrozki i spadł już pierwszy śnieg. Otrzymywaliśmy na barak przydział węgla, ale był to sam miał, który źle się palił i powodował, że płyty bardzo dymiły. Każda rodzina zmuszona była we własnym zakresie starać się o węgiel, to znaczyło ukraść go z wagonów.

Nikt nie mógł się od tego obowiązku wymigać. Węgiel kradło się także spod wojskowej kazarmy. Niedawno wybudowano niedaleko stacji, ale już na skraju miasta, za rzeką dużą drewnianą kazarmę, którą zajęło wojsko. Budynek kazarmy stał pod wysokim nasypem kolejowym, a z drugiej strony nasypu zwalano z wagonu bardzo dobry węgiel dla wojska. Ludzie podkradali się po ten węgiel nawet w dzień wykorzystując chwilę, kiedy dwóch żołnierzy strażników przechadzających się z karabinami po torach zaszło na chwilę na drugą stronę nasypu do budynku kazarmy. Podkradano się wtedy pod stertę węgla i napychano worki, a potem uginając się pod ciężarem, jaki mieli na plecach uciekali kryjąc się za wysoki brzeg rzeki. Kradli ten wojskowy węgiel Rosjanie, Kazachowie, Ingusi i Polacy także. Najsprawniej robiły to dzieci, bo miały szybkie nogi i w razie potrzeby uciekały prędko, jak zające ciągnąc worek z węglem ze sobą albo porzucały go ze strachu na drodze. Żołnierze nigdy nie strzelali do tych podkradaczy węgla. Jeżeli kogoś złapali, przetrzymywali w areszcie parę godzin strasząc sądem; w rezultacie wypuszczali do domu. Gorzej było z milicją, bo była wredniejsza. Przytrzymywali dłużej i żądali mandatu do zapłacenia. Być może podawali nawet sprawę do sądu, tego na pewno nie wiem.

Jednego razu milicjantka przyłapała mamę, jak niosła od stacji worek z węglem na plecach. Kazała iść ze sobą na posterunek. Było ciemno, korzystając z tego moja matka dyskretnie przez całą drogę na milicję wyrzucała po jednym kawałku bryłki węgla. Kiedy doszła na milicję miała w worku kilka małych bryłek. - Tylko tyle tego węgla - zdziwił się na milicji dyżurny, któremu milicjantka matkę przekazała. - To po co ciebie ta milicjantka tu targała. Pewnie rozum postradała. - Matka mówiła, że węgiel znalazła na drodze, a milicjantka przyczepiła się nie wiadomo dlaczego. Milicjant kazał iść matce mojej do domu. - A worek? - zapytała. Machnął lekceważąco ręką. - Czort go bierz worek. Zabieraj. -

Wracając tą samą drogą do baraku matka zauważyła bryłki węgla, które idąc na milicję wyrzuciła. Było ciemno, ale w śniegu widać było czarny węgiel doskonale. Pozbierała go znowu do worka i przyniosła do baraku. Staranie się o węgiel było przykre i ryzykowne, ale było koniecznością. Życie do tego zmuszało. Ja też chodziłam po węgiel i pod kazarmę wojskową i na stację do wagonów. Kiedyś miałam konflikt z panią Ciejpową. Wróciłam z pracy bardzo zmęczona. Nasza brygada miała 4 wagony do załadunku zbożem. Pracowaliśmy kilkanaście godzin, za co następny dzień miałam wolny od pracy. Przyszłam z Zagot-Ziarna późnym wieczorem zmęczona jak zwierzę. Nawet się nie myłam, zwaliłam się do łóżka i pragnęłam zasnąć. Tymczasem pani Ciejpowa robiła w swoim kącie porządki, hałasowała i dogadywała, bo nie było węgla, w płycie się nie paliło, w baraku było zimno.

- No cóż - mówiła pani Ciejpowa nie wiadomo do kogo - Niech się nie pali, niech będzie zimno. Wszyscy się tylko na mnie oglądają, pożyczają moje garnki, moje wiadro, patelnię i korzystają z węgla, kiedy przyniosę. Poczęstować kogoś, to także ja muszę. Wszyscy się na mnie oglądają, ale jak dają jakąś zapomogę z UNRRA, to wtedy nie zauważają Ciejpowej. - Nie wiem, dlaczego zdenerwowałam się wtedy. Może przypomniały mi się kluski, które kiedyś połykałam ze łzami upokorzenia, kiedy po tyfusie wróciłam do baraku i pani Ciejpowa poczęstowała mnie kluskami, nie mogąc pewnie znieść mego godnego, pożądliwego wzroku. Powiedziałam coś nieprzyjemnego mojej barakowej sąsiadce, za co mama mnie skrzyczała, więc pokłóciłam się z matką. Wstałam z łóżka i nie patrząc, że już jest noc, ubrałam się, żeby iść po węgiel. Okropnie się wtedy uparłam, żeby po ten węgiel iść, choć pani Ciejpowa zreflektowana odradzała chodzić po nocach. W odruchu złości i zdenerwowania pomyślałam, że nawet dobrze by było, gdyby mnie ktoś zabił, tak bardzo obrzydło mi sybirskie życie. Matka nie mogła iść ze mną, bo chorowała na kurzą ślepotę i kiedy robiło się ciemno ślepła. Pani Chmielewska była w pracy na nocnej zmianie, wobec tego pani Skuratowiczowa zła na mnie za mój niemądry upór bojąc się o mnie postanowiła mi towarzyszyć.

Ciemno było i pusto ,bo ludzie już spali, baraki były ciemne, uśpione. Idąc za mną z trudem po śniegu sapiąc ciężko, bo chorowała na astmę, pani Ryma rozżalona mówiła - Gdzieś ty dziewczyno sumienie zgubiła, żeby takie brewerie urządzać. Uparłaś się po węgiel iść w nocy. Czysta głupota.-

Martwiła się, że może nas ktoś napaść albo milicjant nas złapie. Byłam w okropnym nastroju. Rozżalona na wszystko i wszystkich. Nie czułam żadnego strachu. Było mi wszystko jedno.

Doszliśmy do torów, podeszły do pociągu z węglem. Cicho było wokół. Ciemno i pusto.

Nie namyślając się długo wdrapałam się po żelaznej drabince wysoko na wagon i zaczęłam zrzucać bryły węgla w śnieg. Pani Ryma dreptała nerwowo koło wagonu dzwoniąc zębami z zimna i strachu.

- Proszę Cię, prędzej - mówiła dygocąc. Obawiała się, że pociąg może nagle ruszyć, a ja nie zdążę zeskoczyć z wagonu albo nie daj Boże wpadnę jeszcze pod koła. Ja naprawdę miałam niedobre myśli. Nie chciało mi się żyć. Wszystko skończyło się szczęśliwie. Wracałyśmy do baraku taszcząc na swych plecach ciężkie napchane węglem worki. Pani Ryma wciąż się martwiła.

- Tak ciemno, że zabłądzimy.-

- Nie zabłądzimy - odpowiadałam niechętnie.

- No i po co to wszystko było? Można było wcześniej iść po ten nieszczęsny węgiel, a nie narażać się tak, at, jaka ty niedobra. A ja myślałam, że ty masz duszę szlachetną.-

Nie odezwałam się. Zrobiło mi się wstyd i przykro. Wiedziałam, że jest jej ciężko, że ledwo idzie, nie mogąc często tchu złapać. Wiedziałam, że jest chora i dla mnie przyszła na tory po węgiel, bo się o mnie bała. Całe moje nerwowe naprężenie stajało, poczułam się niedobra, niewdzięczna, tyle przecież razy pani Ryma przychodziła mi z pomocą w trudnych chwilach. Przez całą drogę powrotną do baraku płakałam, a łzy rozmyły moją złość i stres. Nazajutrz okazało się, że więcej przyniosłyśmy potłuczonych kawałków cegieł, niż węgla, które walały się na torach - a my po ciemku w pośpiechu i zdenerwowaniu napchałyśmy nimi nasze worki biorąc je za węgiel. Ostatnio w Atbasarze znowu zaczęły krążyć bezpodstawne plotki, że nas Polaków prędko już powiozą do Teheranu albo do Indii, albo do Iranu, a stamtąd do Anglii. Pani Ciejpowa sprzedawała prześcieradła i kupowała chleb, który suszyła na płycie na suchary na drogę. Moja mama martwiła się tym, że my nie mamy sucharów na drogę. Martwiła się więcej tym, niż kurzą ślepotą na którą cierpiała.

- Ten Teheran to tylko marzenie. - studziła entuzjazm pani Ryma. - Jest realny tylko dla tych, którzy tam zdążyli wyjechać, którym się to udało pod koniec 1942 r. -

Ja martwiłam się chorobą mamy. Suchary mało mnie obchodziły. Mamy choroba była uciążliwa. Wiele ludzi chorowało na kurzą ślepotę. Kiedy wracała o zmierzchu z pracy musiałam z panią Chmielewską lub jakąś inną znajomą Polką prowadzić mamę pod ramiona, bo nic nie widziała. Szła spocona, zdenerwowana z obawy, że się o coś po drodze uderzy. W baraku siedziała na swoim łóżku bojąc się gdziekolwiek ruszyć. Dopiero kiedy rankiem rozjaśniało się, odzyskiwała wzrok, ale kiedy znowu zapadał zmierzch ślepota powracała. Za namową brygadzistki Kazi i pani Chmielewskiej wzięłyśmy z matką trochę więcej zagot-ziarnowskiej pszenicy, którą zamieniłyśmy u jakiejś Kirgizki za kawałek baraniej wątroby. Kiedy mama ją zjadła na wpół surową - kurza ślepota przeszła, jak ręką odjął, ale bywały jeszcze nawroty tej choroby.

Zima 1944 na 1945 była bardzo ciężka i długa. Umarł braciszek mojej koleżanki Danusi Goling - 12-letni Januszek. Zachorował na tyfus brzuszny, szczęśliwie go przeżył, a po miesiącu kiedy wydawało się, że całkiem powraca do zdrowia dostał nagle skrętu kiszek i na drugi dzień już nie żył. Przybyła jeszcze jedna polska mogiła na cmentarzu atbasarskim, a było już tych polskich mogił dużo. Ludzie zmęczeni ciężkimi warunkami życia chorowali, głodowali, puchli z głodu albo twarze mieli pokryte mchem, szare jak popiół - a potem umierali z całkowitego wycieńczenia. Umierali na tyfus i czerwonkę. Myślę, że mnie i mojej mamie życie ocaliła zagot-ziarnowska pszenica.

Nadeszła wiosna. Słońce przygrzało i śnieg stawał się grząski, mokry, zapadały się w nim nogi. Liczne strumyki przecinały drogi. Śnieg topił się prędko, codziennie go teraz ubywało. Miejscami na stepie widniały płaty szarej ziemi. Pod koniec kwietnia zawitała do Atbasaru wiosna. Na dworze było przyjemnie, słonecznie w barakach szaro - ściany wyglądały okropnie. Przez zimę całkowicie poczerniały od dymiących płyt i kopciłek. Podłoga była szara i ciągle mokra. Trudno ją było utrzymać w czystości. Rozczłapanymi walonkami wnoszono błoto, a wieczorem nad płytą mokre walonki i fokstroty suszyły się i niemiło parowały. Moja matka zastanawiała się, czy nie lepiej będzie chodzić po topniejącym śniegu boso, bo te szmaty, te „fokstroty”, które miała na nogach przesiąkłe wodą i błotem wcale nie grzały, a ciężko było w nich chodzić. Moje walonki miały przegnite z wilgoci spody i trzeba je było związywać sznurkiem, żeby podeszwy całkiem nie odpadły. Kiedy przemakały stawały się ciężkie. Poruszałam się w nich jakbym miała pięćdziesiąt lat. Kiedy był jeszcze śnieg zapadałam się w nim po kolana, a czasami po pas. Pod śniegiem chlupała woda, wlewała się przez cholewki do walonków. Z trudem wydobywałam się z zasp. Kiedy znikł śnieg było jeszcze gorzej, ziemia była namoknięta wodą jak gąbka grząska błotnista. Powstawało lepkie, ciężkie błoto.

- Co za paskudne błoto - myślałam z obrzydzeniem wyciągając z niego oblepione walonki. Lepiło się do nóg jak smoła.

W baraku tylko pani Ciejpowa posiadała solidne, wojskowe, skórzane buty swojego męża. Pozostali mieszkańcy chodzili w na wpół rozwalonych walonkach albo tak, jak moja matka w fokstrotach. Heniek wystrugał sobie z desek podeszwy, przytwierdził to do nóg sznurkami i szmatami i tak chodził do pracy skacząc śmiesznie jak kangur. Jednego razu moja matka wróciła z pracy prawie boso. Stopy miała okręcone resztkami sznura i kawałek szmaty miała jeszcze na palcach. Nogi były zsiniałe z zimna, oblepione błotem. Pomogłam jej się umyć i położyć do łóżka. Sama usiadłam na naszym kuferku i słuchałam bezradna jak matka płacze i narzeka.

- Dlaczego pani szmaty ściągnęła? - zapytała ją niedomyślna pani Ciejpowa.

- Nie ściągnęłam. Same odpadły. Ugrzęzłam w błocie i szmaty zostały - odpowiedziała matka szlochając. Późnym wieczorem wróciła do baraku pani Skuratowiczowa. Podeszła prosto do naszego kąta i podała mamie pakunek owinięty w gazetę. Były to nowiuteńkie skórzane, sznurowane męskie buciki.

- Amerykańskie - Powiedziała moja matka i znowu się rozpłakała. Pani Ryma poszła do polskiego Komitetu, który zajmował się rozdzielaniem amerykańskich darów dla Polaków w Atbasarze.

Jakich użyła argumentów było jej tajemnicą. Niełatwo było utrzymać z zapomogi obuwie, bo potrzebujących było dużo. Powiedziała do mojej mamy - Poszłam do tych pań, działaczek zostawiając dobre maniery przed ich progiem, bo nie mogłam patrzeć, jak pani chodzi z sinymi nogami po powrocie z pracy. -

Rano ubierając się do Zagot-Ziarna matka zastanawiała się, czy ubrać buty. Próbowała nogi zawinąć resztkami szmat.

- Co pani robi? - zdziwiła się pani Ryma. Moja mama uśmiechnęła się słabo. Przysiadła na kuferku, pogłaskała pieszczotliwie buty i powiedziała - Ja wiem, że to niepoważne, śmieszne, ale takie błoto jest na dworze, a one są takie nowiusieńkie.-

Kiedy zrobiło się cieplej uszyłam sobie ze szmat papucie, w których chodziłam, jak to się mówi, w świątek i w dni powszednie do pracy i do miasta. Sukienkę pani Ryma uszyła dla mnie z worka zagot-ziarnowkiego, którym nosiło się ziarno. Niektóre worki dziurawe już, walały się po magazynach. Były niepotrzebne, ale były lniane i można było coś z nich uszyć. Ludzie z brygad wynosili takie worki i po pewnym czasie cała brygada Kazi Kowalik i innych brygad także nosiła coś na sobie uszytego z worka. Spódnice, majtki, spodnie, koszule. Niektórzy szyli z nich nawleczki na poduszkę albo rozprute służyły za prześcieradło. Ja miałam uszytą z worka nawleczkę na poduszkę, sukienkę, spodnie, żeby w chłodne dni nie marzły mi kolana. Workiem podłatałam nasz śpiwór, bardzo już niszczony i z worka miałam naszyte duże łaty na płaszcz, który nosiłam zimą i jesienią.

Kiedyś w piękny, ciepły, słoneczny dzień wystroiłam się w moją sukienkę z worka, którą matka wyszyła trochę przy dekolcie, żeby ją ozdobić. Na nogi ubrałam szmaciaki (wydawało mi się, że zawsze to bardziej elegancko niż chodzić boso, co trochę upokarzało) poszłam przejść się po Atbasarze.

Spotkałam wtedy Rylcię Suchorską. Dawno nie widziałyśmy się i w pierwszej chwili jej nie poznałam. Ona i jeszcze trzy inne dziewczynki szły śpiesznie od strony stacji, niosły na plecach ciężkie worki z węglem i aż uginały się wpół pod ich ciężarem. - Rylcia - zawołałam. Przystanęła a jej towarzyszki poszły dalej. Spieszyła się, przystanęła na chwilę.

- A to ci spotkanie - powiedziała szczerze ucieszona.

- Gdzie teraz mieszkasz? - zapytałam. Mieszkała teraz z matką w mieście w wynajętej izbie u Kazaczki w ziemlance. Kiedy zapytałam, jak im się teraz powodzi, odpowiedziała tonem dorosłej osoby.

- Różnie bywa. Raz lepiej, raz gorzej. Patrzyłam na nią i nie mogłam się nadziwić, że się tak zmieniła. Rylcia wyglądała jak Cyganka, opalona, chuda, w długiej potarganej sukience, z rozwianymi długimi włosami. Wyrosła.

- Nie boisz się milicjanta? Tak w biały dzień kradniecie węgiel?-

Rylcia odpowiedziała - albo to raz milicjant nas gonił? Nie boję się. Biegam szybko, nie dogoni. Worek zostawiamy i nogi za pas. -

- To często chodzisz po węgiel?-

- Często, właściwie codziennie na stację albo za tory, gdzie wojskowa kazarma. Pilnują, ale nas nie upilnują.-

- A po co ci tyle węgla? Teraz przecież ciepło.-

- Też pytanie. Jak to po co. Sprzedaję go. Kirgizi kupują.

- Ciężko Ci dźwigać. Daleko od stacji do miasta.-

- E - odpowiedziała lekceważąco Rylcia. - Człowiek przyzwyczajony.-

Uśmiechnęłam się. Zapraszała, żebym przyszła ją odwiedzić. Pobiegła za swymi koleżankami nie oglądając się już na mnie. Słyszałyśmy nieraz z matką od znajomych Polek, że pani Suchorska z Rylcią bardzo ciężko przeżyły ostatnie zimy. Cud właściwie, że przeżyły. Pani Suchorska naprawdę była dzielna. Z zaciśniętymi zębami obdarta, prawie w łachmanach, w fokstrotach na nogach, opuchnięta z głodu zwalczała uporem swoim śmierć. Dzięki temu też chyba, że była fizycznie mocna, silna zwyciężyła śmierć, bo przeżyć zimy w Atbasarze w latach 43-44, 44-45 to było zwycięstwo nad śmiercią. Ostatnio sytuacja Polaków była już trochę lepsza. Otrzymywaliśmy większą zapomogę z UNRA. Rozdawano dla najbiedniejszych mąkę, soję, co jakiś czas mleko w puszce, nieraz jakiś tłuszcz w puszce lub konserwy rybne. Powstał w Atbasarze polski sierociniec, komórka Związku Patriotów Polskich. Jeszcze w 1943 roku była mobilizacja najmłodszych chłopców, którzy tu w Kazachstanie zdążyli podrosnąć zostali zabrani do wojska polskiego tworzonego przez Związek Patriotów Polskich. Odjechali wtedy z Atbasaru Witold Szymański brat Wacka i Michaś Charkiewicz i wielu innych młodziutkich Polaków. Wyjechały z Kazachstanu podobno na Ukrainę ich rodziny rodziny Kościuszkowców. Wyjechała z nimi wtedy także pani Kwiatkowska z córkami Wiesią i Marysią. Udało się pani Kwiatkowskiej wyjazd załatwić. Polacy, którzy pozostali jeszcze w Kazachstanie martwili się. Może nie wrócimy do Polski, tylko rodziny Kościuszkowców, a my pozostaniemy tu na zawsze. W Bogu nadzieja.

Skończyła się wojna. Myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Skończyła się wojna i zacznie się teraz nowe życie. Nie od razu, ale stopniowo wszystko dobre będzie się odradzać. Naturalnie dla nas Polaków będzie to związane z powrotem do ojczyzny, bo dla nas tu w Kazachstanie w Związku Radzieckim nie będzie żadnego powrotu do normalnego powojennego życia, choćby tu nawet miodem i mlekiem ziemia spływała, dla nas jest obca. Wydawało mi się, że koniec wojny to radość dla wszystkich ludzi, którzy w tę wojnę byli wplątani. Skończy się zabijanie, wszystkie cierpienia i niedole ludzkie, wszelkie zło, przemoc, to wszystko, co wojna niosła ze sobą.

Zginęło mnóstwo ludzi w obozach. W czasie działań wojennych tysiące, a może miliony ludzi zostało zabitych, zamordowanych.

Polska jest zniszczona wojną, może tam tylko zostały ruiny zgliszcza. Może i ja nie mam już nikogo bliskiego w kraju. Może moje ciotki, wujkowie, kuzyni zginęli. Może mój dziadek, z którym wiązałam wszystkie nadzieje, że nam pomoże po powrocie do Polski nie żyje. Mój ojciec z pewnością nie przeżył łagru w Komi. Ciesząc się możliwością prędkiego już powrotu do kraju równocześnie martwiłam się, jak to moje życie będzie wyglądało, jak sobie damy radę z matką, dwie nędzarki, które miały tylko to, co na sobie właściwie, łachy i nic więcej. Martwiłam się tym, że moja edukacja szkolna skończyła się na majbałyckiej piątej klasie.

Chciałam się uczyć dalej, ale w Atbasarze nie było żadnej możliwości. Polaków do szkół nie przyjmowano. Powstała w 1945 roku polska szkoła z ramienia Zw.Patriotów Polskich. Uczęszczały do niej przede wszystkim dzieci z polskiego sierocińca. Ja już byłam za duża, za dorosła na chodzenie z małymi dziećmi do szkoły. Szkoła była tylko sześcioklasowa.

Zakładałam, że po powrocie do Polski będę się znowu uczyła, ale nie mogłam sobie w Atbasarze wyobrazić, jak dostanę się do szkoły i jak sobie poradzę z nauką po tylu latach przerwy i czy to będzie naprawdę możliwe. Powiedziałam kiedyś pani Skuratowiczowej, że chciałabym w Polsce godnie żyć, móc się uczyć i pracować tak, żeby praca, którą będę wykonywała przynosiła mi także zadowolenie i radość. Gdyby miało być inaczej, gdybym żyła tylko pracą i chlebem, jak w Kazachstanie, byłoby to dla mnie bardzo straszne. Ja chciałabym oprócz pracy chodzić do kina, do teatru, czytać książki. Podróżować, spotykać ciekawych ludzi, robić coś pożytecznego nie tylko dla siebie. Żyć w skromnych nawet warunkach, ale godnie. Chciałabym być także szczęśliwa, mieć w sercu radość życia. Pani Ryma odpowiedziała na to, że choć nie wszystko od nas samych zależy, to jednak od nas samych także zależy wiele jak swoim życiem pokierujemy, jakie obierzemy sobie cele, jak będziemy do tego dążyć. Szczęście człowieka zależy od wielu różnych rzeczy, od zdrowia, mądrości życiowej, od poszanowania i zrozumienia innych, od pozbycia się egoizmu.

- Zresztą - dodała - każdy człowiek ma jakieś własne wyobrażenie o szczęściu, ale trzeba tak żyć, żeby takie słowa, jak odwaga, godność, szlachetność, tolerancja - naturalnie w pewnych granicach w ogólnoludzkim zrozumieniu nie były pustym dźwiękiem. Naturalnie człowieka nie omija także cierpienie, ale co by też człowiek był wart, gdyby choć raz nie zaznał najmniejszego cierpienia. Nie potrafiłby wiele zrozumieć, byłby jakimś bezdusznym stworem.-

Słowa pani Rymy napełniały moje serce optymizmem i miałam wtedy nadzieję, że będę się starała po powrocie do Polski tak żyć, aby życie moje było wartościowe i dobre.

Miałam jednak wątpliwości, czy szczęście i życie nasze jest w pewien sposób od nas samych zależne. Powiedziałam pani Skuratowiczowej

- Tak pani Rymo, może tak właśnie jest jak pani uważa, ale co mi na przykład teraz z silnej woli, z hartu ducha żebym nie wiem jak bardzo chciała zmienić obecne moje życie, dążyła do tego z wszystkich sił na nic by się to zdało.- Na to mi odpowiedziała, że - to nieprawda, że nic zdziałać nie można. Można przetrwać i być człowiekiem. Nie dać się zniszczyć w tych złych czasach, w tej nędzy, brudzie, kiedy gryzą nas wszy i różne robactwo, kiedy depczą nasze dusze, nie pozwolić zniszczyć tego, co jest w nas dobre i szlachetne. Nie dać się załamać wszelkiej nędzy i wszelkiemu złu. Łatwo jest teraz stracić człowieczeństwo. Zniszczyć nie tylko swoje ciało ale także dusze. Trzeba się od tego bronić.-

Takie rozmowy z panią Skuratowiczową podbudowały mnie mocno na duchu. Wierzyłam, że będę brała się za bary ze wszystkimi niedobrymi przeciwnościami życiowymi, które chciałyby mnie zniszczyć duchowo, moralnie. Wierzyłam, że nie dam się załamać ani tu na obczyźnie, ani po powrocie do Polski, gdyby taka sytuacja zaistniała. Mimo to miałam chwile, kiedy zastanawiając się, jak będzie wyglądało moje życie po powrocie do ojczyzny, odczuwałam wielki niepokój.

Jesienią 1945 roku Polacy w Atbasarze otrzymali nowe polskie dokumenty. Cofnięto nam przymusowe obywatelstwo sowieckie. Ukraińcom i Białorusinom, których z nami wywieziono z Polski sowieckie obywatelstwo pozostawiono. Oni nie mieli żadnych szans powrotu do Polski, ani nawet na ziemie skąd zostali wywiezieni. Bardzo rozpaczali z tego powodu. My Polacy mieliśmy dużą już nadzieję na prędki powrót do Polski. Mój Boże, ile to lat, latem jesienią, zimą, wiosną rozmawiano w barakach, wagonach, ziemlankach, w kazarmie. Wszędzie tam, gdzie Polacy mieszkali o naszym powrocie do kraju. Przez całe pięć długich, bo naprawdę ciągnęły się długo, lat był to najważniejszy, najistotniejszy problem, temat, sprawa do omówienia nawet wtedy, kiedy żadnych realnych widoków na zrealizowanie naszych marzeń i pragnień nie było. Wciąż w jakimś nieprzytomnym podnieceniu mówiło się o naszym powrocie. Cóż to jest jeden rok w życiu człowieka, przeważnie jakby jedna chwila, ale każdy rok tu w Kazachstanie na obczyźnie, na zesłaniu ciągnął się jak wieczność. Każdy miesiąc wydawał się nieskończenie długi, jak gdyby nie miał końca. Żyliśmy wszyscy wiarą nadzieją, chęcią przetrwania na przekór wszystkiemu i wszystkim przeciwnościom jak mróz, burany, choroby, upokorzenia nędza tak wielka, że często trudna do opisania i trudna chyba dla tych, co tego nie przeżyli do wyobrażenia. Minęło pięć lat mojego życia w Kazachstanie, to naprawdę bardzo długo, ale teraz była prawdziwa wiara, pewność, że nasz powrót do Polski w niedługim już czasie stanie się faktem.

Z końcem września 1945 roku umarła moja koleżanka Jadzia Chybówna. Zachorowała na plamisty tyfus, zabrano ją do szpitala.

Po kilku dniach wywiązały się dodatkowe komplikacje, zapalenie płuc, do którego przyczyniło się podobno to, że położono ją na łóżku pod oknem, gdzie była wybita szyba. Po 10 dniach osiemnastoletnia Jadzia już nie żyła. Zakończyła swoje młode życie całkiem nieoczekiwanie, bo właściwie epidemia tyfusu w Atbasarze wygasała.

Umarła parę miesięcy przed powrotem do Polski. Bardzo się cieszyła otrzymanym dokumentem, który pozwalał w niedługim czasie na powrót do ojczyzny. Już nie wyjedzie z Atbasaru. Zamknęły się jej zielone, piękne, wesołe oczy na zawsze. Kiedy dowiedziałam się o jej śmierci, nie mogłam uwierzyć, że stało się to naprawdę. Jeszcze kilkanaście dni temu jeździłam z nią jako konwojentki Zagot-Ziarna z workami zboża do młyna.

Jeszcze niedawno chodziłyśmy razem do kina na amerykańskie komedie, spacerowałyśmy alejkami parku nad brzegiem Zabaju.

- Kończyłaś - powiedziała obojętnie siostra szpitalna, kiedy rano, jak co dzień pani Chybowa przyszła pod okno szpitala i zobaczyła, że łóżko, na którym leżała jej córka jest puste. Nieszczęśliwa matka zemdlała. Dla mnie to także był prawdziwy cios. Było to moje pierwsze takie bliskie zetknięcie się ze śmiercią. Starsza siostra Jadzi, Irena poprosiła mnie i Zosię Kraszewską, żebyśmy jej pomogły naszą koleżankę umyć, ubrać i ułożyć w trumnie. Patrzyłam na Jadzię, która leżała z ostrzyżoną głową w prostej, zbitej z desek trumnie. Wyglądała tak młodziutko, jak gdyby miała 14 lat. Na jej wymizerowanej, białej teraz twarzy zastygł słaby uśmiech, może odczuwała ulgę z wyzwolonego cierpienia.

Jadzia Chybówna została pochowana na atbasarskim cmentarzu. Pewnie kiedy nas Polaków już tu nie będzie, mogiła Jadzi, jak i inne polskie mogiły, zarosną wiosną wysoką trawą, a potem po kilku latach, a może wcześniej zapadnie się w nicość, nie zostanie po niej ślad.

Jeszcze przed nastaniem zimy zamieszkałam z matką i panią Heleną Chmielewską, z jej dziećmi w mieście, a właściwie jakby na przedmieściu, które tworzyły kazachskie ziemlanki. Zamieszkałyśmy w ziemlance zatog-zianowskiej, ponieważ nie pracując już w Prorabstwie kazano nam opuścić prorabskie baraki.

Zamieszaliśmy we wspólnej izbie z panią Heleną, 14-letnią Krysią i 12-letnim Zbyszkiem.

Izba była mała, kiedy z matką ustawiłyśmy prycze do spania przy jednej ścianie, a pani Chmielewska zrobiła to samo przy drugiej naprzeciw, pozostało między pryczami przejście tak małe, że tylko jedna osoba mogła przejść tamtędy swobodnie. W tym przejściu przy małym okienku Zbyszek zmajstrował z desek stolik, na którym świeciły się wieczorami dwie duże kopciłki. Przez okno widać było step i drogę wiodącą z miasta do stacji, a w dali baraki Prorabstwa. Przy drzwiach w jednym kącie stała murowana płyta z dwoma fajerkami, która ciągle dymiła na izbę. W drugim kącie stała ława na wiadra z wodą i różny sprzęt gospodarski. W kąt został wtłoczony nasz zielony kufer. Było bardzo ciasno i trudno było utrzymać w izbie porządek. Podłoga gliniana, którą często z Krysią musiałyśmy smarować gliną zmieszaną z nawozem końskim, który powodował lepszą przylepność gliny do podłogi, aby wyrównywać dziury, kiedy człapało po niej kilka par nóg w walonkach nabitych śniegiem zamieniała się nieraz po prostu w błoto. Kiedy ja, moja matka i pani Chmielewska wracałyśmy z pracy, Krysia i Zbyszek włazili na pryczę, żeby więcej było miejsca. Kiedy odbywało się pranie było wprost nie do wytrzymania. Kłęby pary i dymu unosiły się pod sufit, podłoga zachlapana zamieniała się w błoto, a nad naszymi głowami dyndały zawieszone na sznurze spódnice, bluzki, szmaty, które nawet nie przypominały pościelowej bielizny. Drzwi izby były nieszczelne, wobec czego dla ocieplenia pani Chmelewska zawiesiła je szarym, wystrzępionym kocem.

Brakowało mi pani Rymy Skuratowiczowej, która pozostała w baraku, a nawet pani Ciejpowej, która przez swą osobowość stanowiła pewien koloryt w bezbarwnym, barakowym życiu.

Z rodziną Chmielewskich mieszkało się dobrze, bezkonfliktowo.

Ziemlanka posiadała trzy izby, do których z długiej sieni prowadziły oddzielne wejścia. Naprzeciw nas izbę zajmowała Niemka nadwołżańska z dorastającą córką. Niemka była młoda, lubiła rozrywki. Co wieczór w jej mieszkaniu wesoło grała harmoszka i słychać było tupot tańczących czastuszki nóg. Przychodzili do jej mieszkania żołnierze Rosjanie, którzy konwojowali do Atbasaru jeńców niemieckich wojennych. Żołnierze jeszcze nie odjechali. Nudziło im się w ciasnych wagonach w szołomie, szukali w mieście przyjaciół i rozrywki. W trzeciej izbie, do której wchodziło się w głębi sieni, mieszkały dwie polskie rodziny, sąsiadowały z naszą izbą przez ścianę.

W izbie było ciasno, ale przez te wszystkie ostatnie lata zawsze mieszkałam w ciasnocie tak, że w końcu można się było do tego przyzwyczaić.

- Przywykniesz - powiedział mi kiedyś w Borysówce syn Fiedosji Sajenko. Iwan miał trochę racji. Mój Boże! Do wielu rzeczy można się było w końcu przyzwyczaić. Już tak nie przerażały, jak w pierwszych miesiącach naszego sybirskiego życia.

- Zmieniło się trochę na lepsze życie w Atbasarze. Na bazarze można już było kupić za zarobione pieniądze pieczone pierożki, blinki a nawet bułeczki.

Polacy dostawali większą zapomogę żywnościową teraz wszyscy na osobę czasami półkilogramową puszkę jakiegoś tłuszczu, mleko skondensowane, soję i zmielony groch. Nie było już takiego wielkiego głodu, kiedy ludzie umierali z wycieńczenia, opuchnięci z głodu, z twarzami porośniętymi jakby mchem. Nadal otrzymywaliśmy mały kawałek przydziałowego chleba na kartki, ale pieniądze nabrały większej wartości i można było dokupić u kołchoźników kartofli i kwaśną kapustę. Niestety wielu z nas Polaków umarło już tu, w Atbasarze ci, co byli słabsi, nie mieli szczęścia i odporności psychicznej i fizycznej spoczywają na atbasarskim cmentarzu. To bardzo smutne. Niektórzy z nas utracili zdrowie, utracili bliskich, inni zahartowali się trochę, uodpornili na nędzę, choroby i wszelkie zło.

Na bazarze zaroiło się od mnóstwa rzeczy. Były tam do sprzedania sukienki, bluzki, spódnice, męskie spodnie, płaszcze, jedwabne nocne koszule. Było to przeważnie wszystko niemieckie, przesłane w paczkach z Niemiec przez żołnierzy sowieckich do swoich rodzin. Ingusi i Czeczeńcy, których całe szołony z rodzinami przywieziono przymusowo na przesiedlenie w 1943 albo w 1944 roku do Atbasaru i okolicznych wiosek sprzedawali papuczki własnej roboty, ale bardzo porządne i jak na atbasarskie życie eleganckie. Polacy nie kupowali tych rzeczy - czasami papuczki od Inguszów, żeby latem i wczesną jesienią móc coś włożyć na nogi. W 1945 roku, kiedy skończyła się wojna, Polacy liczyli, że wyjadą w tym roku do Polski. Nie wyjechaliśmy. Trzeba będzie przeżyć jeszcze jedną atbasarską zimę. Daj Boże, żeby szczęśliwie i w zdrowiu. Być może przybędzie podczas tych zimowych miesięcy jeszcze jakaś polska mogiła, ktoś nie będzie miał szczęścia przeczekać do naszego bliskiego powrotu, ale to już na pewno będą ostatnie polskie groby.

Przywieziono do Atbasaru niemieckich jeńców. Zostali umieszczeni w kazarmie, którą przedtem całą zajmowało sowieckie wojsko. Kazarmę wysoko ogrodzono, pobudowano drewniane wieżyczki, gdzie stali z karabinami strażnicy. Nie wolno było podejść do ogrodzenia. Stali tam żołnierze trzymając na smyczy wilczury, gotowi do każdego, kto by się zbliżył do kazarmy strzelać. Kiedy spadł śnieg i zaczęły się mrozy przyprowadzono do Zagot-Ziarna niedużą, może dwudziestoosobową grupę Niemców do pracy, co parę dni inną.

Byli cały czas pod nadzorem żołnierzy radzieckich. Pracowali w jednym z magazynów, do którego oprócz magazynierów nie miał prawa wejść nikt z brygad zagot-ziarnowskich. Od Kagana, brygadzistki Polki Kazia i Agnieszka dowiedziały się, że jest wśród Niemców trzech mężczyzn, którzy podawali się za Polaków. Obydwie polskie brygady bardzo zainteresowały się tą sprawą. Okazało się to prawdą. Mówili po polsku podając, że są Ślązakami, którzy pod przymusem znaleźli się w niemieckim wojsku. Udało się Kazi, Agnieszce i kilku innym Polkom porozmawiać z nimi. Powiedzieli, że robią starania, żeby ich Rosjanie z obozu wypuścili na wolność z uwagi na polską narodowość i na to, że zostali siłą wcieleni do niemieckiej armii. Prosili o chleb, bo byli głodni.

Złożyliśmy się po kawałku chleba dla nich, ale oni nie chcieli jeść tego chleba sami. Podzielili się tym chlebem po malutkim kawałeczku ze wszystkimi jeńcami. Podczas przerwy obiadowej zamiast iść do stołówki, cała brygada Kazi zaczęła zastanawiać się, czy powinniśmy my, Polki naszym chlebem dzielić się z Niemcami. Wiedziałyśmy już wiele o hitlerowskich zbrodniach z rosyjskich gazet, z kronik filmowych i listów, które pisali do Polaków w Atbasarze po oswobodzeniu od Niemców naszych ziem rodziny i znajomi. Niemcy to nasi wrogowie, napadli na nasz kraj, wymordowali miliony ludzi. Może wśród tych jeńców byli prawdziwi zbrodniarze.

Kiedy patrzyłam teraz na tych ,co tak niedawno podbijali prawie całą Europę, kiedy szli teraz skuleni w sobie, zsiniali, skostniali z mrozu, w cieniutkich swoich wystrzępionych płaszczach, w podartych skórzanych, całkowicie nieprzystosowanych na ciężkie atbasarskie zimy bucikach, prowadzeni pod karabinami tu, na Sybirze, ogarniało nas mieszane uczucie niechęci i litości. Nie byli to już dumni, pyszni nadludzie, ale ogromnie nieszczęśliwe i sponiewierane ludzkie istoty. Wielu z nich miało poodmrażane twarze, nogi a nawet ręce. Byli głodni, bo jedli surowe ziarno, całymi garściami wsypywali pszenicę do ust.

Cała nasza brygada i Agnieszki także postanowiła codziennie robić dla nich chlebową składkę. Nie tylko my, Polki przejęłyśmy się widokiem tych na wpół żywych ludzi, prawdziwie nieszczęśliwych strzępów ludzkich. Przejęli się nimi także magazynierzy i dyrektor, zorganizowali dla jeńców niemieckich w stołówce gorącą łapszę i dla każdego kromkę chleba. Był to prawdziwy odruch ludzkiej godności w stosunku do cudzego cierpienia tym bardziej, że dyrektor Zagot-Ziarna i magazynier Kagan byli Żydami i dobrze wiedzieli, co Niemcy zrobili z Żydami całej prawie Europy. Żołnierze, którzy przyprowadzali jeńców do stołówki na łapszę byli niezadowoleni z tego powodu. Mówili do magazynierów Kagana i Wasyla Wasylewicza - Tych sukinsynów należałoby wszystkich powiesić, a nie dawać im jeszcze gorącej zupy. - Niemcy byli prawdziwie szczęśliwi, kiedy mogli przychodzić do Zagot-Ziarna do pracy. Dochodziły do nas wiadomości, że bardzo tam, w kazarmie chorowali i codziennie umierali. Jeszcze przed nastaniem wiosny wywieziono wszystkich pozostałych przy życiu z Atbasaru gdzieś dalej. Ludzie mówili, że na południe do cieplejszego klimatu. Inni mówili, że do pracy w Karagandowskich kopalniach.

I znowu wiosna w Atbasarze, wiosna 1946 roku. I tak, jak zawsze o tej porze roku śnieg topił się w oczach. Kiedy przygrzało mocniej słońce, małe srebrzące się w słońcu strumyki wody pociekły ulicami Atbasaru. Potem na stepie zaczęły wystawać płaty rozmokłej ziemi. Kazachowie z ciemnych sarai jak zawsze na wiosnę wyganiali bydło i konie w step, aby tam szukały sobie pożywienia. Zima była ciężka, brakowało paszy dla zwierząt. Okropnie wychudłe konie z zapadniętymi bokami wałęsały się po stepie w pobliżu miasta. Odgrzebywały kopytami śnieg, żeby dostać się do zeszłorocznej trawy. Na płaskich dachach chat grzebały kury, a w popiele nasypanym, żeby sufity nie przemakały grzały się koty w promieniach słońca. Ta wiosna była dla mnie prawdziwie radosna. Polacy zostali przez NKWD powiadomieni, że jak tylko zrobi się trochę cieplej, dostaniemy wagony, cały szołon, który powiezie nas do Polski.

Nadal pracowałam w Zagot-Ziarnie wiedząc, że to już niedługo. W Zagot-Ziarnie nie było teraz wiele pracy. Przygotowywano się w magazynach do nowych letnich dostaw. Z powodu roztopów, nieprzejezdnych dróg nie przyjeżdżały auta ze zbożem. Magazyny były puste. Ludzie oczyszczali z resztek śniegu cały teren zagot-ziarnowski. Wszyscy pracowali leniwie, nie było potrzeby się spieszyć. Często przesiadywaliśmy w ciasnej stołówce czekając na łapszę albo w zimnych magazynach na stertach pustych worków, które tam się walały, albo opierając się plecami o ściany budynku zasłonięci od wiatru opalaliśmy sobie twarze.

W niedługim czasie wszyscy Polacy zostali zwolnieni w Atbasarze z pracy. Żyliśmy teraz wyczekiwaniem na wagony. Życie było teraz bezczynne. Moja matka zaczęła suszyć z chleba suchary i martwiła się, że zanim wyjedziemy, wszystkie zjemy, bo wieczorami gryzłyśmy je z nudów popijając gorącą wodą.

Zaczęło mnie męczyć takie pełne wyczekiwania życie. Starałam się nie myśleć o tych wagonach, ale cały czas tylko o tym myślałam, kiedy one wreszcie będą. To wyczekiwanie sprawiało mi fizyczny ból. Czasami wydawało mi się, że wieki całe, a nie 10 dni siedzimy tak na naszych betach, gryziemy suchary i czekamy. Na dnie serca czaiła się niepewność, że może coś takiego się stanie, że powrót do kraju stanie się znowu tylko marzeniem. Nawet pełna energii życiowej pani Helena chwilami się załamywała. Ja skracałam sobie czas pobrzdękiwaniem na gitarze albo poprostu spałam.

W tym czasie wszyscy Polacy musieli poddać się szczepieniom przeciw tyfusowi, malarii i czemuś tam jeszcze. Obowiązkowo. Musieliśmy mieć na to zaświadczenia lekarskie. Oprócz tego trzeba było odbyć łaźnię i oddać nasze łachy do dezynfekcji. Kiedy to wszystko miałam już poza sobą, nie pozostawało nic więcej do roboty. W izbie bałagan był okropny. Nikt z nas palcem nawet nie ruszył, żeby go posprzątać. W glinianej podłodze porobiły się dziury, a wokół płyty porozrzucane były suche, pokruszone kiziaki. Nikt z nas na to nie zwracał uwagi. Po prostu mieliśmy tego wszystkiego już dość.

Był to już chyba 10-ty albo 11-ty dzień naszego wyczekiwania. Zapadał pomału zmierzch.

Siedziałam na pryczy. Spojrzałam w okno. Szarzał step. Drogą człapał koń ciągnąc wózek, którego koła grzęzły w lepkiej jeszcze ziemi. Pani Chmielewskiej zachciało się zacierki, bo zagniotła ciasto i kruszyła go na małe kuleczki. Poprosiła mnie i swoją córkę Krysię, żebyśmy rozpaliły przed chatą ognisko, bo płyta dymiła i trzeba było dużo kiziaków, żeby coś na niej ugotować.

Było już prawie ciemno, kiedy rozpaliłyśmy ogień. Nad paleniskiem, na trójnogu Krysia zawiesiła sagan z wodą na zacierkę. Przykucnęłyśmy obydwie przy ognisku. Patrzyłam w płomień, jak czerwonym ogniem palą się kiziaki. Zamyśliłam się. Przypomniałam sobie, ile to razy przed wagonami, w których mieszkałam latem i jesienią rozpalałam ognisko. Płonęły wokół, a ludzie kręcili się przy nich gotując dla siebie jedzenie. Przy ognisku spotykałam się z koleżankami Polkami, żeby porozmawiać. Przy ognisku spotykałam Wacka. Czy przeżył wojnę? I jeżeli tak, to gdzie teraz przebywa? Mój Boże - minęło już prawie 5 lat od czasu, kiedy w kazarmie odbywały się nasze polskie zabawy taneczne. Już twarz Wacka we wspomnieniach zanika, jakby się rozpływała we mgle. Ucieka w zapomnienie. Wiesia także wyjechała z Atbasaru i nic o niej obecnie nie wiedziałam. Z sąsiednich kazachskich chat dolatywały wesołe krzyki rozbawionych dzieci, które biegały po podwórku. Skrzypiały wiadra zawieszone na koromysłach, kiedy kobiety kazachskie wracały z wodą od rzeki. Porykiwały w sarajach krowy. Z kominów płaskich ziemlanek ulatniał się dym o mdławym zapachu spalonego nawozu. Był cichy wiosenny atbasarski wieczór, przedostatni, jaki przeżyłam w tym kazachskim mieście. Nad ranem podano na stacji dla Polaków wagony, cały szołon towarowych wagonów z podwójnymi przy ścianach pryczami do spania.

Co się wtedy działo, Boże drogi! Nie potrafię chyba tego opowiedzieć. Wszyscy poszaleli z radości. Istny szał szczęścia, nerwowego podniecenia, gorączki. Każdy z nas chciał jak najprędzej znaleźć się już w wagonie. Martwiłam się, że mogą kogoś przez przeoczenie albo z innych powodów nie umieścić na liście wyjeżdżających. Od raniutka ja i mama byłyśmy gotowe do drogi, spakowane od paru dni. W worek upchnęłyśmy niezbędne rzeczy, stare połatane ubrania, ponieważ mogą się przydać w drodze. Mój płaszcz, ojca dawna jesionka, którą nosiłam przez 6 lat sybirskiego życia i który miał już teraz więcej łat, niż własnego materiału chciałam wziąć do Polski, żeby służył jako eksponat muzealny, ale mama sprzeciwiła się. Bała się, że nam to zaszkodzi, obawiała się rewizji w wagonach i tego, że ten łach, który wiozłybyśmy ze sobą byłby dla nich zadrą w oku, bo chyba nie wstydem, pewnie go nie mieli. Taki sam los spotkał mój pierwszy pisany w Maj-Bałyku i Atbasarze pamiętnik. Ponieważ zabrakło w późniejszych latach papieru, pisałam ten pamiętnik na pociętych, luźnych kawałkach gazet numerując tylko kolejność stronic. Musiałam w naszej płycie zagot-ziarnowskiej izby spalić to moje dzieło „na pewno bardzo ciekawe, bo pisane na żywo”. Było tego sporo. Mama obawiała się, że jeżeli podczas rewizji nie zwrócą specjalnej uwagi na muzealny mój płaszcz, to na pewno przez te wypisane stronice na gazecie zatrzymają nas w Związku Radzieckim i jeszcze wsadzą do ruskiego więzienia. Wzięłyśmy jeszcze ze sobą do Polski miseczki i kubeczki blaszane, garnek na wodę, który miał dziwny kształt, przypominał trochę nocne naczynie i kto wie, dla jakiego celu został wyprodukowany. Był aluminiowy, szeroki posiadał dwa ucha - uchwyty. Mama kupiła go w Atbasarze, w sklepie, gdzie kiedy tylko się pokazały, zostały w mig wykupione. Nasi znajomi i moja mama przeznaczyli kupione garnki o dziwnym kształcie do gotowania jedzenia. Nam służył zamiast czajnika, który całkiem przepalił się na ognisku. Zabierałyśmy także ze sobą okopcony czugunny sagan, który wiernie służył nam przez wiele lat, sflaczały siennik, bety, które przypominały pościel. W woreczku były suchary, które mama ususzyła z naszego przydziałowego chleba i kilkanaście puszek rybnych i z koniną, amerykańskie, jakie Polacy z UNRRA otrzymali „na głowę” na drogę. Ja dostałam z zapomogi taftową, błękitną, amerykańską sukienkę. Oprócz tego dostali wszyscy Polacy, chyba od władz atbasarskich, nie pamiętam ile metrów na osobę, pstrokatego perkalu, czy kretonu, abyśmy okryli trochę naszą sybirską nędzę. Mamie znajoma Polka uszyła z tego materiału spódnicę, dla mnie bez rękawów sukienkę, a z resztek, które pozostały nawleczkę na poduszkę. Polacy szyli z tego materiału sukienki albo podszywali nim dziurawe kołdry lub koce i szyli nawleczki na coś, co przypominało poduszki. Tak nas wyposażyli komuniści na drogę. Zielony kuferek postanowiłyśmy z mamą zostawić w Atbasarze. Był pusty. Nie było sensu ciągnąć go ze sobą w drogę. Żal mi go było, jak kogoś bliskiego. Przywędrował z nami z Maj-Bałyka gdzie został kupiony u Kazaczki za prześcieradło. Służył nam dzielnie i dobrze. W pierwszych latach przechowywałyśmy w nim rzeczy przywiezione z Polski, potem stopniowo pustoszał, aż wreszcie zaczął służyć nam za spiżarnię. Od trzech lat stał prawie pusty, kochany wierny, zielony kuferek, który poniewierał się z nami w wagonie, w barakach, w kazarmie. Potem był z nami w Borysówce. Przebył podróż do miasta A i z powrotem do Atbasaru i tu w ziemlance zagot-ziarnowskiej zostanie porzucony. Żal mi go, jak kogoś z rodziny, ale zaopiekuje się nim ktoś na pewno. Jest jeszcze ładny, nie bardzo zniszczony więc przyda się komuś.

Wszystkie: pani Chmielewska, mama, ja kręciłyśmy się nerwowo po izbie, jakby jakiś ogrom pracy nas czekał. Ciągle coś moja mama albo pani Helena przesuwały z miejsca na miejsce, sprawdzały powiązane tobołki, czy w drodze się nie rozwalą. Pani Chmielewska trzepała jeszcze jakieś szmaty i denerwowała się bez powodu na swoje dzieci, aż Krysia powiedziała - Niech się mama uspokoi, przecież się nie pali. - Godziny biegły i nic się jeszcze nie działo, tylko parę razy przyszła do nas sąsiadka Niemka znad Wołgi. Kiwała ze zrozumieniem głową i mówiła - Toście się doczekali szczęśliwie, pewnie zaraz po was przyjadą. - Koło południa przejeżdżało auto naładowane ludźmi. Nie zatrzymało się, pojechało w stronę stacji.

Nadszedł wreszcie upragniony moment przekroczenia po raz ostatni progu zagot-ziarnowskiej ziemlanki. Gramoliliśmy się wszyscy na wysoką ciężarówkę. Niemka znad Wołgi stała w drzwiach chaty ocierając łzy, które nie wiadomo dlaczego roniła. Być może każde pożegnanie wywołuje smutek i powoduje zadumę, a może żal jej było, że to nie ona wyjeżdża z Atbasaru.

Żegnaj ziemlanko zagot-ziarnowska przy ulicy Engelsa 54. Na zawsze.

Przed naszym odjazdem z Atbasaru przeżyliśmy wszyscy dramat rozstania z rodzinami Białorusów i Ukraińców. Polacy byli już w wagonach, a oni przed wagonami włosy wyrywali z głowy z rozpaczy, że tu zostają. Jeszcze bardziej dramatyczna była rozpacz dzieci z polskiego sierocińca, bo część ich nie wiem z jakiego powodu musiała zostać w Atbasarze; zostały te dzieci przeniesione do sierocińca rosyjskiego. Rozpacz tych dzieci była straszna. Nie chciały zostać w Związku Radzieckim.

Kiedy pociąg ruszył z atbasarskiej stacji, usiadłam na podłodze w drzwiach wagonu. Patrzyłam, jak oddalają się domy, baraki, wodokaczka, wyimka, kazarma. Potem pociąg jechał przez zieleniejący wiosną step. W wagonie śpiewano „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas” - tak, pomyślałam, kiedy będziemy już w Polsce, nasze drogi się rozejdą. My, którzy przeżyliśmy Maj-Bałyk, Atbasar i inne miejscowości zsylne będziemy mieszkać w różnych miastach i wsiach Polski. Być może nigdy już nie spotkam się ze swymi znajomymi i przyjaciółmi z atbasarskich czasów, choć chciałabym, żeby tak było. Wracałam z matką do Polski i byłam szczęśliwa. Byłam młoda i życie miałam przed sobą. Tu w Kazachstanie spotkałam wielu wspaniałych rodaków, spotkałam tu również wielu porządnych Rosjan i ludzi innej narodowości, ale doznałam tu na zesłaniu wiele złego i krzywd od złych ludzi stalinowskiego systemu. Teraz miałam przed sobą przyszłość w ojczyźnie o nowym ustroju politycznym i społecznym. Jaka będzie ta przyszłość, to moje nowe życie? Pociąg pędził po szynach, a każda sekunda, każda minuta, każda godzina przybliżała mnie do upragnionej ojczyzny, do Polski, do której tak bardzo my, Polacy tęskniliśmy na Sybirze i do której największym naszym pragnieniem było wrócić.

H.Sz.

72

1

Zeszyt 1

Zeszyt 2

Zeszyt 3



Wyszukiwarka