BOHDAN ARCT
SKRADZIONY CZŁOWIEK
Opracowanie graficzne
ANUSZA ROCKIEGO
Redaktor: E. WANDROWICZ
Redaktor techn.: K. SZUBERT
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1954.
Wydanie I
Nakład 15 000 egz. Obj. 4,5 ark. wyd. 6 ark. druk. Papier druk. mat. VII kl. 60 g. Format 82X104/32. Oddano do składu 12.11.53. Podpis, do druku 19.01.54.
Druk ukończono 25.01.54. Nr zam. 896 z 12.11.53.
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Cena 1 zł. 20 gr D-5-12030
TRZY ODRZUTOWCE
Było upalne, sierpniowe popołudnie. Drobny pył, unoszący się ponad jezdnią i chodnikami, zbijał się pędzony wiatrem w gęste tumany i smagał twarze przechodniów, wciskając się do oczu i drażniąc spieczone gardła.
Miasto dyszące upałem z utęsknieniem oczekiwało deszczu.
Na ulicach panował codzienny ruch, bardziej jednak ociężały i leniwy niż zwykle.
Po rozpalonych płytach chodników przesuwali się zmęczeni ludzie. Opuszczali chłodne wnętrza fabryk, wychodzili z dusznych lokali biurowych i dostawszy się w oślepiający blask słońca - zwalniali kroku, chowali się pod murami, szukając odrobiny cienia, starali się uciec przed gorącem. Nikogo nie nęciły bogate wystawy sklepów, choć wabiły oko różnorodnością towarów. Jedynie kioski z napojami chłodzącymi cieszyły się powodzeniem. Gdzieś na horyzoncie gromadziły się ciemne, nabrzmiałe deszczem i błyskawicami chmury. Rozszerzały się i kłębiły, były jednak jeszcze daleko.
Stefan Matroch, zmrużywszy oczy, podniósł prawą rękę do góry, zrobił z dłoni rodzaj daszka nad czołem i zatrzymał się, bacznie śledząc przelatujące maszyny. Było ich trzy. Leciały w szerokim, luźnym szyku, w równych jakby odmierzonych odstępach. Przyciągały wzrok, nęciły smukłymi sylwetkami, niezwykłym odchyleniem skrzydeł do tyłu, dziwną budową ogona i nieprawdopodobną wprost szybkością. Sekunda, dwie i zniknęły poza dachami domów, pozostawiając za sobą ostry poświst.
Przechodnie przystawali i przesłaniając oczy dłońmi patrzyli do góry. Matroch mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i otarł chustką grube krople potu osiadające na jego wysokim czole. Z kieszeni flanelowych spodni wyciągnął pudełko papierosów. Zapalił.
- Tak, mają szybkość. Piękną szybkość... - przyznał po cichu. - To nie ulega wątpliwości. Ładne maszyny, udane. Konstruktorzy mieli głowy na karkach.
Pokiwał głową, poruszył już bezgłośnie szerokimi wargami i - przerzuciwszy skórzaną teczkę z ręki do ręki - ruszył wolnym krokiem przed siebie. Ubrany był starannie. Miał na sobie dobrze skrojoną, jasną marynarkę, spod której wyglądał kołnierzyk popelinowej koszuli. Oczy świeciły mu wesoło, sprawiał wrażenie człowieka cieszącego się życiem i będącego z tym życiem w najzupełniejszej zgodzie.
Powierzchowność jego wzbudzała zaufanie, a nawet szacunek. Skronie lekko mu siwiały, sucha, pociągła i przystojna twarz była starannie wygolona. Mimo, że pod oczami i na czole rysowały się zmarszczki, nie wyglądał na więcej niż czterdzieści parę lat. Na ustach miał miły, nigdy nie niknący uśmiech, a ciemne, głęboko osadzone oczy patrzyły dobrotliwie.
Matroch spojrzał przelotnie na duży zegar wiszący nad sklepem jubilerskim i przyśpieszył kroku. Dojrzawszy przejeżdżającą taksówkę zatrzymał ją skinieniem ręki. Po chwili auto unosiło już Matrocha w kierunku przedmieścia, on zaś ze skupieniem i powagą zagłębił się w czytaniu wydobytych ze skórzanej teczki papierów.
*
Na odgłos przelatujących samolotów drzwi niewielkiego, zacisznej baru otwarły się pośpiesznie, a spoza nich wychyliła się na zalaną słońcem ulicę łysa głowa i twarz o tłustych policzkach, grubych wargach i obwisłym podbródku. W ślad za głową ukazała się i reszta: kadłub, opasany wybrudzonym fartuchem, krótkie nogi pokryte ciemnymi, prążkowanymi, wygniecionymi na kolanach spodniami, wielkie, płaskie stopy w jasnożółtych trzewikach i ręce o dłoniach grubych, a palcach jak serdelki. Na jednym z tych palców błyskał w promieniach słońca szeroki, złoty pierścień z kilku osadzonymi weń rubinami. Właściciel kosztownego pierścienia, Apolinary Kiedrzyk, od niepamiętnych czasów trudnił się sprzedażą napojów wyskokowych we własnym barze „Pod Jeleniem“. Zakład pana Apolinarego był dobrze znany starszym mieszkańcom miasta jeszcze w odległych czasach przedwojennych, w tych "dawnych, dobrych czasach", jak je z rozrzewnieniem i z łezką w oku nazywał sam restaurator. Czasy te w istocie były dla pana Apolinarego bardzo dobre, tak dobre, że nagromadzone wtedy bogactwa wystarczyły mu w zupełności na długie lata, tym bardziej że i na czasy okupacji Kiedrzyk narzekać nie mógł. Czasy te przeminęły jednak bezpowrotnie. Nastała nowa, powojenna rzeczywistość, wobec której Kiedrzyk zajął bez wahania stanowisko nieprzejednane i niechętne. Przemiany zachodzące w kraju napełniały go głęboką nienawiścią, sukcesy nowego budownictwa wywoływały w nim bezsilną złość, takie zaś zagadnienia, jak spółdzielczość w ogóle, a spółdzielczość gastronomiczna w szczególności budziły u niego niepohamowaną wściekłość.
Znalazłszy się na ulicy, Kiedrzyk tak silnie odchylił w tył głowę, aż skóra na karku ułożyła mu się w kilka szerokich, ciemnoczerwonych fałd. Pochwyciwszy zaś wzrokiem niknące w oddali samoloty machnął z determinacją ręką.
- Wariaty, czyste wariaty! - bąknął do siebie.
- Szybko lecą! To samoloty odrzutowe, najnowocześniejsze - odezwała się stojąca tuż za nim młoda dziewczyna.
Kiedrzyk sapnął ze złością.
- Czego się tu pętasz, Hanka? - spytał. - Mało masz roboty w kuchni?
- W pańskiej kuchni nigdy roboty nie brak - odpowiedziała z wyrzutem dziewczyna. - Ręce urobić przyjdzie. Czy nie może pan przyjąć jeszcze kogoś do pracy?
Twarz restauratora pociemniała ze złości. Z gniewem zwrócił się w stronę Hanki i już otworzył usta, by wyrzucić z siebie potok gwałtownych wyrazów, ale w tej chwili do drzwi baru podeszło dwóch mężczyzn, stałych bywalców zakładu. Kiedrzyk odwrócił się od dziewczyny i dysząc ciężko wtoczył się do wnętrza, gdzie zajął swe zwykle miejsce za bufetem.
Mężczyzna w mundurze lotniczym z naszywkami sierżanta na naramiennikach przystanął na odgłos odrzutowców, przyglądając się lecącej trójce. Widok samolotów był mu dobrze znany. Oglądał je codziennie zarówno w powietrzu, jak i na ziemi, dotykał ich własnymi rękami, grzebał w ich wnętrzach, a mimo to nigdy nie umiał powstrzymać się od podziwiania przelatujących maszyn. Był entuzjastą lotnictwa od najmłodszych lat, a chociaż słaby wzrok nie pozwolił mu na wstąpienie w szeregi personelu latającego, to jednak służył mu wiernie na ziemi i z czasem zdobył tak poważny zasób wiedzy technicznej, że przełożeni i dowódcy oceniali go jako jednego z lepszych mechaników na lotnisku.
Wincenty Żywiec był wysokim, szczupłym, dwudziestoczteroletnim mężczyzną. Mundur uwydatniał jego zgrabną sylwetkę, z którą harmonizowała pociągła twarz, ciemne, niemal czarne włosy zaczesane do góry, wydatny nos i niemniej wydatny podbródek. Był wesoły i towarzyski, kipiały w nim zapał i energia.
Gdy odrzutowce skryły się za domami, opuścił głowę i oślepiony blaskiem posunął się do przodu, zderzając się z jakimś mężczyzną podążającym w przeciwną stronę.
Żywiec podniósł rękę do czapki, bąknął krótkie: „przepraszam“ i podążył dalej. Na widok dobrze mu znanej wywieszki baru „Pod Jeleniem“ przyśpieszył kroku. W minutę później energicznym ruchem otwierał drzwi zakładu Apolinarego Kiedrzyka. Tymczasem Jerzy Winnicki, mężczyzna potrącony przez sierżanta Żywca, przeżuł w zębach niewybredne przekleństwo, pohamował się jednak i zdobył się nawet na coś w rodzaju uśmiechu, który bynajmniej nie dodał uroku jego szpetnej twarzy. Winnicki, który nie grzeszył urodą i którego bliżsi znajomi przezywali po prostu „straszakiem“, poskrobał się leniwie za uchem, uśmiechnął do przechodzącej młodej kobiety rzędem żółtawych zębów i powlókł się wzdłuż ulicy. Miał jeszcze sporo wolnego czasu. Do wyznaczonej godziny brakowało dwudziestu minut, miejsce zaś spotkania znajdowało się zaledwie o kilka kroków.
Czas wolno posuwał się naprzód. Słońce paliło dalej, ale chmury nadciągały coraz szybciej, coraz groźniej. Tumany kurzu poderwane pierwszymi porywami zbliżającej się nawałnicy zawirowały gwałtownie w powietrzu, w oddali zaś odezwał się przytłumiony grzmot i rozniósł się echem po murach miasta.
Trójka odrzutowców położyła się w łagodny skręt. W promieniach słońca zabłysły ich skrzydła, zalśniły miliardem ogników owiewki kabin, we wnętrzu których tkwiły nieruchome postacie pilotów.
Maszyny zmieniały kierunek i łagodnym łukiem naszły nad rozległe, trawiaste lotnisko, dotykające jednym krańcem przedmieścia, a drugim opierające się o podmokłe, zielone łąki. Rozluźniał się szyk samolotów, zanikał ryk silników. Maszyny jedna po drugiej poczęły schodzić do lądowania, zbliżały się do ziemi, kończyły lot.
Maszyny jedna po drugiej poczęły schodzić do lądowania
Starszy sierżant Kaszubski oderwał się na chwilę ód leżących przed nim papierów i miarowym krokiem wyszedł z hangaru. Mimo iż praca pochłaniała go w zupełności, mimo że wymagała od niego skupienia, nie potrafił odmówić sobie przyjemności przyjrzenia się lądowaniu maszyn. Samolot - to była jego pasja, jego umiłowanie, a chociaż uczuć swych nie uzewnętrzniał, lotnictwo weszło mu w krew tak głęboko, że nie wyobrażał sobie życia bez lotniska, samolotów, silników, zapachu smarów i paliwa, bez charakterystycznej atmosfery, znanej tylko ludziom związanym mocno z lotnictwem.
Kaszubski był rówieśnikiem Żywca, ale zarówno powierzchownością, jak i usposobieniem różnił się od kolegi. Był niższy, bardziej krępy, ruchy miał ociężale. Był małomówny, poważny i nieskory do żartów.
- Mruk... - szeptali o nim niechętni mu koledzy.
- Odludek... - twierdzili inni. - Zarozumialec...
Tak jednak nie było.
Mimo szorstkiego obejścia Kaszubski miał miękkie serce - gotów był każdemu dopomóc w potrzebie. Będąc człowiekiem nie zawsze umiejącym należycie się wysłowić był równocześnie jednym z najzdolniejszych mechaników lotniska, a jego śmiałe i ciekawe pomysły racjonalizatorskie zjednały mu uznanie przełożonych. Całą swą wiedzę i wszystkie umiejętności Kaszubski poświęcił silnikom odrzutowym i - gdyby nie brak wyższego wykształcenia technicznego - z pewnością zostałby jednym z konstruktorów silników lotniczych w kraju. O rozszerzeniu swej wiedzy Kaszubski myślał, ale na razie odkładał to na później, zadanie bowiem, nad którym spędzał cały wolny czas, pochłaniało go całkowicie.
- Chcę się uczyć i pójdę na studia - odpowiadał niezmiennie na nalegania przewodniczącego ZMP i sekretarza organizacji partyjnej. - Ale muszę najpierw skończyć z tym... - wskazywał na swój warsztat.
...Na tle ciemnej, deszczowej chmury Kaszubski dostrzegł lądujące maszyny. Jedna z nich kołowała już po murawie lotniska, druga przelatywała nad krańcem pola wzlotów, trzecia kładła się w skręt. Uśmiechnął się do nich czule, jak do żywych, miłych sercu istot, odczekał, aż ostatnia z nich dotknęła kołami ziemi, popatrzył z roztargnieniem na nadciągającą nawałnicę i zawrócił do hangaru.
Wszedłszy do ciemnawego wnętrza nachylił się nad swym warsztatem, a jego silne dłonie poczęły z wprawą przebiegać po delikatnych i skomplikowanych częściach lotniczego silnika. Po chwili porzucił robotę, chwycił ołówek i z uwagą począł kreślić jakieś cyfry i znaki na arkuszu papieru.
MARZENIA
Burza rozszalała się na dobre. Niebo zasnuły czarne i ponure chmury, deszcz lał strumieniami, a jego krople porywane wiatrem siekły nielitościwie, waliły w szyby okien, dudniły po dachach. Błyskawice rozdzierały niebo, huk grzmotów zlewał się w jeden przejmujący ryk. Gdzieś daleko rozbłysła na horyzoncie czerwona łuna pożaru, od strony miasta doszedł przeciągły dźwięk sygnału straży ogniowej. Wiatr wył w konarach drzew, przyginał je do ziemi, łamał gałęzie i wzbijał tumany piasku.
Bohdan Kaszubski stał w zamyśleniu przed dużym stołem służącym mu za warsztat. Szerokie jego czoło przecięte było pionową zmarszczką, oczy podkrążone, bruzdy w kątach ust, wyraz twarzy surowy i ostry. W ręce trzymał kreślarski ołówek i z roztargnieniem kreślił nim kółka i zygzaki na papierze.
Burza już przemijała, a on pracował bez chwili wytchnienia. Ostatnie, wielkie krople deszczu uderzyły leniwie o dach hangaru, świeże, rześkie powietrze wpadło przez uchylone wrota. We wnętrzu hangaru, pomiędzy ustawionymi samolotami, kręcili się żołnierze z obsługi, a z ich ruchów można było wywnioskować, że nadchodzi koniec zajęć.
Ustał zwolna hałas narzędzi, zgrzyt pilników i uderzanie młotków, zamilkły rozmowy i śpiewy, hangar wyludniał się powoli i szykował do nocnego spoczynku.
- Bohdan, do licha, chcesz tu nocować? - dotarło do uszu Kaszubskiego.
Zapytany podniósł powoli oczy i ujrzał obok siebie porucznika Rąbka, który z przekornym uśmiechem położył rękę na ramieniu podoficera.
- Zasiedziałem się nad tym - Kaszubski stuknął ołówkiem w papier. - Cholernie trudna sprawa, chociaż wydawała mi się tak prosta. Utknąłem w miejscu i ani rusz...
Porucznik chciał rzucić żartobliwą uwagę, ale spoważniał na widok skupionej twarzy mechanika.
- Tak, wiele spraw jest na pozór prostych, a im bardziej się w nie człowiek zagłębia, tym bardziej stają się skomplikowane. Znów ten stop, co?
- Oczywiście - przyznał Kaszubski takim tonem, jakby dziwiło go, że ktokolwiek może pytać o tak zrozumiałe rzeczy. - Muszę to rozgryźć, no i prędzej czy później rozgryzę, tylko że czas ucieka. Wiem, że już niedaleko do końca, ale... - zawahał się i zamilkł.
- Ale od teorii do praktyki jest duży krok, prawda? - podchwycił porucznik.
- To nie to - bąknął niechętnie mechanik. - Mam już przecież prawie wszystko gotowe. Tylko ten szczegół... Niby nic, a przeszkadza.
Rąbek kręcił się niecierpliwie w miejscu. W domu oczekiwała go żona, bilety do teatru były już kupione. Trzeba się śpieszyć.
- Czas stąd wyłazić - powiedział - zamykają hangar.
- Ja jeszcze posiedzę kilka minut - zaoponował Kaszubski.
- Świata poza swym silnikiem nie widzisz - rzekł oficer. - Ale wszystko ma granice... Trzeba odpocząć, potem będziesz lepiej pracował.
- Muszę metal dobrać - upierał się Kaszubski.
- Na dziś dość! Zrobisz to jutro.
- Jutro? E-e-e... Jutro będę miał co innego na głowie - mechanik strzepnął niecierpliwie palcami. - Czekają przecież na mnie, już się pewnie niecierpliwią, a ja stoję w miejscu jak głupi.
Rąbek zastanowił się przez moment.
- Tak nie można, Bohdan - powiedział wreszcie. - To do niczego nie prowadzi. Wiem, że pozwolono ci pozostać tutaj dla dokończenia prób, że odłożono twój wyjazd do Warszawy, bo tu ci się lepiej pracuje...
- No, właśnie - przerwał mu Kaszubski. - Trzeba więc pracować, bo termin się zbliża.
- Ale w ten sposób przepracujesz się, przemęczysz i nic nie zyskasz. Wiesz co? Mam pomysł. Idziemy z żoną do teatru. Chodź z nami. Rozerwiesz się trochę, przewietrzysz... - spojrzał pytająco na mechanika, ale widząc, że tamten nawet go nie słucha, machnął z rezygnacją ręką i dorzucił: - Jak zresztą chcesz! Gadać do ciebie, to tak jak grochem o ścianę...
Kaszubski odburknął coś niezrozumiale i zamierzał powrócić do obliczeń, ale Rąbek chwycił go za ramię i niemal siłą pociągnął do wyjścia. Znaleźli się na szerokiej, wysypanej żwirem drodze, teraz mokrej i pokrytej kałużami wody. Wyszukując suchszych przejść podążyli ku wyjściowej bramie lotniska.
Zapadał zmierzch, rozbłysły lampy. Dokoła lotniska jaśniały, niczym robaczki świętojańskie, czerwone światła przeszkód. Gdzieś z daleka, od strony hangaru znajdującego się po przeciwnej stronie lotniska, doleciał odgłos zapuszczonego silnika. Zawtórował mu drugi i trzeci, aż szum motorów rozniósł się po polach i odbił o ścianę pobliskiego lasu.
Szli w milczeniu. Mechanik, pogrążony w myślach, nie umiał i nie chciał oderwać się od absorbujących go zagadnień.
Zadanie, które pragnął rozwiązać i pomyślnie zrealizować, mogło posiadać niezmiernie doniosłe znaczenie. Nie ulegało wątpliwości - potwierdziły to zresztą pobieżne Obliczenia - że dzięki zastosowaniu odpowiedniego metalu w łopatkach turbiny i dzięki specjalnemu układowi tychże łopatek siła ciągu silnika powinna wzrosnąć tak bardzo, że szybkość samolotu powiększy się o blisko pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. To było dużo... nawet bardzo dużo...
Sprawa nie była jednak łatwa, wymagała czasu. Potrzebne były bezustanne próby, ciągły wysiłek, wiele umiejętności i wytrwałości. Kaszubski jednak nie uląkł się, nie załamał. Poparli go towarzysze z Partii, zachęcał dowódca, ułatwiali robotę bezpośredni przełożeni, ślęczał wraz z nim nad zagadnieniem inżynier jednostki. Racjonalizatorska praca Kaszubskiego posuwała się naprzód, a gdy doszła do odpowiedniego punktu, powiadomiono wyższe władze. Zjechała komisja z Dowództwa Wojsk Lotniczych, a po niej druga z Głównego Instytutu Lotnictwa. Pojawili się specjaliści, inżynierowie-silnikowcy, i po zapoznaniu się z projektem jednogłośnie orzekli, że pomysł ma wszelkie dane do zrealizowania.
Siwowłosy inżynier Kotera z Głównego Instytutu Lotnictwa powiedział do onieśmielonego i speszonego sierżanta:
- Gratuluję, kolego, zarówno pomysłu, jak i sposobów jego wykonania. Uważamy, że droga, którą obraliście, jest słuszna i doprowadzi was do celu. Myślę, że w ciągu kilku dni dowództwo przeniesie was do Warszawy.
- Jak to? - wybąkał przestraszony sierżant.
Inżynier roześmiał się wesoło.
- Czemu się dziwicie? Przecież tam będziecie mieć odpowiedniejsze warunki do prób, lepszą, bardziej fachową pomoc.
Kaszubski był wyraźnie zaskoczony.
- Mam wyjechać stąd, z jednostki? - bąkał. - Ale... ale ja bym wolał... jeżeli można...
Kotera położył mu dłoń na ramieniu ojcowskim gestem.
- Zrozumcie, kolego! To sprawa ważna nie tylko dla was, ale dla całego naszego lotnictwa. Nie można czekać z realizacją waszego pomysłu.
Sierżant Kaszubski czuł, że Kotera ma rację i że w podobnym wypadku osobiste względy nie miały znaczenia. Wiedział, że jego praca w Warszawie mogłaby iść sprawniej, z drugiej strony jednak bał się wszelkiej zmiany, nowych warunków pracy - nowego otoczenia, nowych ludzi. Obawiał się, że przystosowanie się do zmienionych warunków, do nowych współpracowników, do nowego stylu pracy zajmie mu dużo czasu, wytrąci go z dotychczasowego trybu życia i zamiast przyśpieszyć, może opóźnić wykonanie zadania. Chciał to powiedzieć, ale zabrakło mu słów.
Z pomocą przyszedł Kaszubskiemu sekretarz organizacji partyjnej, porucznik Jezierski. Gdy strapiony sierżant wyszedł z budynku, zwrócił się do dowódcy, pułkownika Bendy, wymieniającego uwagi z członkami komisji.
- Wiecie, towarzyszu pułkowniku - zaczął - on ma rację.
Benda uniósł ze zdziwieniem brwi.
- Myślę o Kaszubskim - ciągnął Jezierski. - On chciałby tutaj zostać, tutaj pracować.
- To niemożliwe - odparł pułkownik. - Myślę, że za trzy, cztery dni będzie już mógł rozpocząć robotę w Warszawie. Sprawa pilna.
Jezierski nie ustępował jednak i w zwięzłych słowach starał się przekonać pułkownika.
- Znacie Kaszubskiego, pułkowniku - argumentował. - Wiecie, że jest skryty, mrukliwy, raczej nieprzystępny, łatwo peszy się pomiędzy ludźmi. Zanim przywyknie do nowego otoczenia, minie niejeden dzień i zamiast zysku będzie strata.
Inżynier Kotera, przysłuchując się w milczeniu wywodom Jezierskiego, przytaknął żywo.
- Porucznik ma słuszność. Dajmy Kaszubskiemu trochę czasu na dalsze próby tutaj. Jeżeli utknie w miejscu, przeniesiemy go do nas. Chodzi przecież o to, by mu ułatwić pracę, by szedł naprzód.
Decyzja jednak zależała od czynników wyższych i przez cały następny dzień Kaszubski pozostawał w niepewności, oczekując z niepokojem rozkazu wyjazdu. Stanęło wreszcie na tym, że dano mu kilka tygodni na dalsze próby w jednostce, w wypadku zaś gdyby się powiodły, nowa komisja miała raz jeszcze zjechać na lotnisko. Władze wojskowe szły racjonalizatorowi z wszelką pomocą i Kaszubski ze zdwojoną energią zabrał się do dalszej pracy. Siedział w hangarze długimi godzinami po zajęciach, nie dosypiał, nie dojadał. Schudł jak szczapa, ale pracę posuwał naprzód, przełamywał jedną przeszkodę po drugiej, aż wreszcie doszedł do niezbitego przekonania, że największe trudności zostały poza nim.
W ciągu następnych kilku dni Kaszubski spodziewał się przezwyciężyć resztę przeszkód i przystąpić do ostatecznych, końcowych prób. Szczegół pracy, nad którym tak się męczył przed nadejściem porucznika Rąbka, nie mógł zasadniczo wpłynąć na całość.
Porucznik z sierżantem doszli do wyjściowej bramy i przystanęli na chwilę.
- No co, nie namyślisz się? - zachęcał Rąbek. - Rozerwiesz się trochę, a nam zrobisz swą obecnością wielką przyjemność. Moja żona nie widziała cię chyba ze dwa miesiące.
Mechanik potrząsnął przecząco głową.
- Nie mogę - odpowiedział - popracuję jeszcze w domu.
Uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się w różnych kierunkach. Rąbek mieszkał wraz z żoną w wojskowym bloku mieszkalnym w mieście, a na zajęcia dojeżdżał codziennie autobusem. Kaszubski wraz z Żywcem zajmowali niewielkie mieszkanko w ustronnym domku na przedmieściu.
Mechanik przyśpieszył kroku.
- Cóż tak gonicie? - zawołał ktoś za nim.
Obejrzał się i dostrzegł porucznika Jezierskiego. Przystanął i poczekał, aż oficer się z nim zrównał.
- Do domu? - spytał Jezierski. - Coś wcześnie dzisiaj. Zmęczyliście się pewnie.
- Nie. Porucznik Rąbek mnie wyciągnął. Na siłę!
- Miał rację. Należy się wam odpoczynek, bo marniejecie w oczach.
Sierżant machnął lekceważąco ręką. Skręcili z szosy i weszli w wąską, wyludnioną uliczkę zabrukowaną „kocimi łbami“. W końcu uliczki mieścił się domek, w którym mieszkał Kaszubski z Żywcem.
- Spotkamy się pewnie w świetlicy - zagadnął Jezierski.
- Nie mogę.
- Szkoda. Namyślcie się, bo zetempowcy zmartwią się, jeżeli was nie będzie.
Kaszubski dopiero teraz przypomniał sobie, że właśnie tego dnia w świetlicy na lotnisku zespół żołnierski wystawiał uscenizowane fragmenty „Opowieści o prawdziwym człowieku“.
- Naprawdę nie mogę - powtórzył. - Każda chwila teraz jest droga.
- No, trudno! Powtórzymy sztukę za tydzień, wtedy będziecie pewnie mieli wolniejszą głowę.
- Mam nadzieję, że wtedy będę już mógł przyjść.
Rozstali się. Jezierski powędrował dalej w stronę miasta. Kaszubski zatrzymał się przed domkiem. Chciał jak najprędzej zobaczyć się z przyjacielem. Pragnął podzielić się z nim pozytywnymi rezultatami dzisiejszych prób, które mimo pewnych usterek były w sumie wcale obiecujące, nie wiedział jednak o tym, że Żywiec znajdował się akurat w barze „Pod Jeleniem“ i - zapomniawszy o sztuce wystawianej w świetlicy - gasił pragnienie trzecim z kolei kuflem piwa.
Kaszubski otworzył drzwi, zapalił światło i rzuciwszy czapkę na stół, podszedł do okna. Oto wreszcie marzenia jego przybierały realną formę. Jeszcze dwa, może trzy dni... a później... - oczami wyobraźni widział już pierwszy próbny lot, pilota wysiadającego z maszyny i przekazującego komisji wyniki, odczytywany wykres, uroczysty wyraz twarzy inżynierów, entuzjazm kolegów, dumę pułkownika Bendy, czuł serdeczny uścisk dłoni Jezierskiego, słyszał głośne słowa uznania Żywca. A potem... potem widział siebie wyjeżdżającego na studia na politechnikę. Wytężona kilkuletnia praca, ukończenie uczelni... Później? Kto wie? Kaszubski uśmiechnął się z rozmarzeniem. Kto wie, czy w przyszłości silniki odrzutowe konstrukcji inżyniera Kaszubskiego nie zostaną wprowadzone na polskich samolotach.
Kto wie?
W BARZE „POD JELENIEM“
- Panie Kiedrzyk! Jeszcze jedno piwko. Większe. W gardle zaschło.
- W tej chwili służę, panie sierżancie - pan Apolinary z niebywałą jak na niego szybkością wyskoczył zza kontuaru i postawiwszy na tacy pieniący się płyn, podbiegł do siedzącego przy stoliku lotnika. - Proszę bardzo, panie dziejku! - zawołał piskliwie.
Żywiec roześmiał się.
- No, no, obsługa u pana znakomita. A pan sam nie pije?
- Z panem bardzo chętnie, panie dziejku. Z panem zawsze - byt to jego ulubiony frazes, używany stale w wypadku, gdy któryś z klientów zaszczycił go podobną propozycją.
Żywiec był znanym Kiedrzykowi gościem, zachodził do baru dosyć często, a chociaż nie pił dużo, ot, dwa, trzy piwka, to jednak osoba jego była mile widziana. Pan Apolinary chętnie gawędził z młodym lotnikiem, interesował się nim, nadskakiwał mu i pochlebiał.
Restaurator przyniósł kufel i korzystając z tego, że w lokalu znajdowało się zaledwie kilka osób, przysiadł się do swego gościa.
- Pańskie zdrowie, panie sierżancie! - powiedział i podniósł kufel w górę.
Żywiec przyglądał mu się z uśmiechem. Odnosił się do opasłego restauratora z pewnym pobłażaniem.
- Ano, panie dziejku, widziałem dzisiaj tych... tych odrzutników ciągnął rozmowę restaurator. - Ale to, panie dziejku, wariaty, nie ubliżając panu sierżantowi.
- Mówi pan zapewne o samolotach odrzutowych.
- Ano właśnie - Kiedrzyk wytarł twarz kraciastą chustką wydobytą spod fartucha. - Panie sierżancie kochany, cóż to ludziom teraz do głowy przychodzi? Gdzież się tak śpieszą, do czego? Panie dziejku, toż to czyste wariactwo, nic innego. Taka szybkość człowieka zabije. Biedne chłopaki, ci piloci, na pewno ledwie zipią tam wysoko w powietrzu.
Żywiec popił piwo i uśmiechnął się przekornie.
- Pewnie, że zdrowie trzeba mieć do tego żelazne, nie takie jak pańskie - obrzucił postać restauratora spojrzeniem. - Brzuszek rośnie, co?
- Ano rośnie, panie dziejku. Wola boża - przyznał Kiedrzyk. - Cóż robić, kiedy rośnie, chociaż coraz mniej do niego człowiek może włożyć.
- Cóż to, głodem pan przymiera?
- Ciężkie teraz życie - żalił się restaurator. - Domiar...
- Ale wytrzymać można, prawda?
- Robi się, co można w tych warunkach.
- I nabija się kabzę.
- E-e-e - obruszył się Kiedrzyk. - Pana zawsze żarty się trzymają - poruszył się w krześle i na widok nowego gościa wchodzącego do lokalu wstał i pośpieszył do kontuaru.
- Moje uszanowanie, panu mecenasowi - skłonił się nisko. - Dawno już pana mecenasa nie widzieliśmy tutaj. Czym mogę służyć?
Przybyły, postawny mężczyzna około czterdziestki, w szarych, flanelowych spodniach i lekkiej, jasnej marynarce, spod której wyłaniała się popelinowa koszula, uśmiechnął się łagodnie i podał rękę Kiedrzykowi.
- Rzeczywiście. Wyjeżdżałem ostatnio, przez kilka tygodni włóczyłem się po całym kraju. Interesy, sprawy zawodowe - wyjaśnił z naciskiem. - Niech no z łaski swojej poda mi pan jasne i czystą z wermutem. Na taką pogodę nic lepszego, jak jeden głębszy - oświadczył z przekonaniem.
- W tej chwili służę.
Mężczyzna nazwany mecenasem oparł się swobodnie o kontuar i potoczył wzrokiem po salce baru. Spojrzenie jego zatrzymało się przez mgnienie oka na siedzącym samotnie Żywcu i pobiegło dalej. Nie znał widać w barze nikogo, bo po chwili odwrócił się obojętnie do restauratora i zagadnął:
- Nie widzę nikogo ze znajomych. Przenieśli się do innego lokalu, czy wyjechali na wczasy?
- Stara gwardia kruszeje - odparł z żalem Kiedrzyk. - Cóż, ludzie zapominają o starym jeleniu, szukają nowych rozrywek...
- Nie wszyscy, panie Kiedrzyk, nie wszyscy - zaoponował mecenas znacząco. - Ja o panu nie zapomniałem.
Restaurator zamrugał powiekami, ręce lekko mu zadrżały nad kontuarem.
- Winnicki nie zachodził tutaj ostatnio? - badał mecenas.
- Nigdy go nie brakuje - roześmiał się z przymusem restaurator. - Popić to on lubi. Grosza nie żałuje.
- Dużo pije, mówi pan? - oblicze mecenasa było nieprzeniknioną maską. Mówił dalej łagodnie i przyjaźnie, ale oczy jego spoglądały ostro.
Kiedrzyk pokręcił z niezadowoleniem głową. Nie wiedział dokładnie, czego przybysz chciał od Winnickiego i dlaczego tak o niego wypytywał. Miał jednak powody, by obawiać się mecenasa.
- Ano, Winnicki pije, panie dziejku - potwierdził niechętnie. - Ale bo też tutaj ludzie przychodzą po to, żeby pić. Tak, tak, panie mecenasie!
Mecenas nieznacznie nachylił się do restauratora i zniżył głos.
- Proszę na chwilkę, panie Apolinary. Sprawa poufna, może przejdziemy dalej? - odetchnął głęboko. - Tutaj za gorąco na sprawy zawodowe, a muszę panu przecież zdać relację z mych poczynań w sądzie.
- Oczywiście, oczywiście, panie dziejku. Proszę do mego pokoju. Za chwileczkę służę.
Mecenas podszedł do drzwi wiodących w głąb lokalu, otworzył je i znalazł się w ciemnym korytarzu. Znał widocznie drogę, bo bez wahania posunął się kilka kroków, odnalazł następne drzwi i wsunął się przez nie do obszernego pokoju, zastawionego ciężkimi, ciemnymi gdańskimi meblami. Rozejrzał się leniwie dokoła, skrzywił pogardliwie na widok pretensjonalnej litografii w złoconych ramkach i zapadł w miękki fotel.
Nie czekał długo. Wkrótce ukazała się na progu pękata postać Kiedrzyka. Restaurator zamknął za sobą starannie drzwi i podbiegł drobnym kroczkiem do swego gościa.
- Służę... - powiedział wyczekująco.
- Kiedrzyk! Tak dłużej nie można! - rzucił ostro mecenas. - To żadna robota. Za co panu płacę?
Restaurator rozłożył bezradnie ręce.
- Robi się, co można. Wie pan przecież, że to sprawa trudna, trzeba uważać - biadolił.
- Czas ucieka, a my stoimy w miejscu - mówił z gniewem mecenas. - Jeżeli tak dalej pójdzie, będę musiał zrezygnować z pańskich usług, a pan wie, co to znaczy.
Tłuste policzki Kiedrzyka pobladły.
- Przecież dostarczyłem panu nazwisk - mówił piskliwie. - Przecież staram się pana zawiadomić o każdym nowym wypadku, o każdym wydarzeniu...
- Bujda! - przerwał mu mecenas. - Co mi po nazwiskach? Mnie chodzi o rzeczy konkretne, o fakty. Rusz pan głową, bo... - grzmotnął pięścią w stół, ale się natychmiast pohamował. - Pociągnij pan kogo za język, podlej wódką, jak należy. To nie przelewki, do cholery!
Wiemy, że się tam coś dzieje, że tam robią coś nowego, że jakiś ruch się zaczął... no i co? Co dalej?
- Co dalej... - powtórzył bezmyślnie za Matrochem Kiedrzyk.
Zapanowała cisza.
- Cóż - dodał po chwili restaurator zwracając się do mecenasa. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Może uda mi się zdobyć pewne wiadomości.
- No, wracajmy do baru - powiedział Matroch. - I pamiętaj pan, panie Kiedrzyk, musisz pan lepiej pracować.
Wrócili do sali. Matroch usiadł przy stoliku, Kiedrzyk zaś wsunął się za ladę bufetu i pokręciwszy się tam chwilę, podbiegł do Żywca.
- Zapomniał pan o mnie, panie Apolinary, a mój kufel pusty - żartobliwie powiedział Żywiec. - Daj pan jeszcze jeden, ale prędko, bo muszę ruszać w drogę. Kolega w domu czeka.
- Pewnie raczej koleżanka - Kiedrzyk przymrużył znacząco oko. - Ładna chociaż?
Żywiec machnął ręką.
- Mówię przecież, że kolega.
- Ano, panie dziejku, jak kolega, to kolega, chociaż ja, za przeproszeniem pana sierżanta, nie bardzo wierzę.
- Dajże pan spokój - odparł lekko Żywiec, którego to podejrzenie raczej ubawiło, niż rozgniewało. - Ze mną mieszka kolega. Jest trochę nudny, a do koleżanek i w ogóle do płci odmiennej na razie żaden z nas nie wzdycha.
Kiedrzyk nachylił się do sierżanta i szepnął z figlarnym uśmiechem.
- Cóż to, panie dziejku, młodzieży ognia brakuje?
Żywiec wzruszył ramionami. Nie podobało mu się zachowanie restauratora.
- Pan myśli - odparł chłodno - że nam w głowie tylko zabawa i kobiety albo butelka i kufel.
- No, bo lotnicy to podobno lubią się bawić.
- Może kiedyś tak było, za pańskich „dobrych czasów" odciął z przekąsem Żywiec. - Teraz jest inaczej. Ja czasami zajrzę tutaj, to prawda, ale nie siedzę długo, a mój kolega w ogóle nigdzie nie wychodzi.
- Cóż to on - pustelnik? Mnich?
Żywiec rozgniewał się na dobre.
- Ani pustelnik, ani mnich. Człowiek lubi pracę i dobrze mu z tym, a prawdę mówiąc, mój kolega ma więcej w głowie niż my obaj razem. Jest bardzo zdolny, racjonalizator, wynalazca.
Kiedrzyk zaciekawił się.
- A nad czym on pracuje? - spytał.
- Silniki odrzutowe - odparł krótko Żywiec i zamilkł ogarnięty nieprzyjemnym uczuciem, że mówi o rzeczach, o których nie powinien z nikim rozmawiać, tym bardziej w barze.
Restaurator otworzył z wrażenia usta. To, co mówił Żywiec, brzmiało niesłychanie frapująco. Ulepszenie, wynalazek, silniki odrzutowe. Ho, ho, jak najlepsza sensacja.
- Ależ, panie sierżancie, mówi mi pan niezwykłe rzeczy. To pański kolega jest wynalazcą? Sam z własnej głowy wymyśla, panie dziejku!
Żywiec milczał.
- Że, też ja go wcale nie znam - zastanawiał się restaurator. - Czy to przypadkiem nie ten wysoki lotnik, co to wczoraj tędy przechodził z panem?
- Nie ten - sierżant spojrzał bystro na Kiedrzyka. - Coś się pan tak nim zainteresował?
Kiedrzyk roześmiał się:
- Kocham lotników, panie sierżancie. Sam pan wie. Syna przecież miałem w lotnictwie, opowiadałem przecież...
- Tak, tak - Żywiec zbierał się do odejścia.
- Sierżancie kochany, niechże pan pomyśli o tym - mówił Kiedrzyk - by kolegę kiedy tu przyprowadzić. Wypocznie tu sobie najlepiej. Chociaż na jedno piwko...
- No, zobaczymy, nic nie obiecuję - mruknął Żywiec i wyszedł z baru bez pożegnania.
Kiedrzyk odstawił puste kufle, zakrzątnął się po lokalu, obsłużył kilku gości od dawna domagających się napojów, zburczał i pogonił do roboty opieszałego kelnera ziewającego do tej pory w kącie i powrócił za kontuar. Mecenas stał przy bufecie i drobnymi łyczkami sączył wytrawny trunek. Przystojna jego twarz miała znudzony i znużony wyraz, wyglądał, jakby utracił zainteresowanie całym światem poza własnym kieliszkiem.
- Może jeszcze jeden, panie mecenasie? - zagadnął uprzejmie Kiedrzyk, który nigdy nie zapominał o swych interesach. - Małe piwko. Jedna z wermutem - sięgnął po odpowiednią butelkę.
- Niech będzie jedna z wermutem - zgodził się mecenas i dyskretnie ziewnął przesłaniając usta ręką. - Czas będzie ruszać do domu. Spać mi się chce po podróży pociąg przepełniony i nawet druga klasa zapchana była po brzegi.
- Ludzie podróżują, to i pociągi pełne.
- Tak - mecenas znowu ziewnął. - Tak się pan zagadał z tym lotnikiem, że o mnie pan zupełnie zapomniał.
Kiedrzyk przybrał oburzony wyraz twarzy.
- Ależ skąd, panie dziejku, skąd znowu - protestował pośpiesznie. - Rozmawiając myślałem właśnie o panu.
- Któż to taki, ten lotnik. Sierżant, prawda?
- Tak jest, sierżant. Żywiec się nazywa. Miły człowiek, dobrze wychowany, a łeb ma mocny, ho, ho, jaki mocny, panie dziejku.
- Pilot?
- Bo ja wiem - restaurator rozłożył bezradnie ręce. - Czy on pilot, czy mechanik... Chyba... chyba... - przypomniał sobie w porę, co mu Żywiec opowiadał o silnikach, więc dorzucił: - Chyba mechanik.
- Hm - mruknął mecenas, jakby wystarczyły mu te wyjaśnienia. Zajął się podanym kieliszkiem i nie zdradzał dalszego zainteresowania sierżantem Żywcem.
- Z sierżanta Żywca będą ludzie - powiedział z akcentem Kiedrzyk choć przyciszonym głosem. - Warto z nim porozmawiać. Wreszcie się o tym przekonałem. Muszę powiedzieć, że miałem nosa.
Mecenas dopił „czystą z wermutem“ i badawczo spojrzał na Kiedrzyka.
- Coś nowego?
- Coś nowego, panie mecenasie. Może o to właśnie idzie? Ulepszenie w tych silnikach...
Na twarzy mecenasa nie drgnął ani jeden mięsień.
Spokojnym ruchem odsunął od siebie pusty kieliszek.
- Niech mnie pan, panie Kiedrzyk, przy okazji pozna z tym sierżantem. Na razie dziękuję za pogawędkę i za miłe towarzystwo. Zajrzę tutaj jutro. Jeżeli Winnicki przyjdzie, niech na mnie poczeka, ale proszę mu nie dawać za dużo do picia. On ma słabe serce i alkohol mu szkodzi. No i drogi panie Kiedrzyk, niech pan nie rozgaduje o żadnych nowych ulepszeniach, bo wróg nie śpi i może podsłuchać. Dobranoc panu.
- Tak jest, panie mecenasie, moje uszanowanie panu mecenasowi, dobranoc panu mecenasowi - Kiedrzyk zgiął się w niskim ukłonie, a gdy się wyprostował, mecenasa już w barze nie było.
TAJEMNICZY GOŚCIE
Sierżant Żywiec i starszy sierżant Kaszubski zajmowali niewielkie mieszkanie w małym, ustronnym domku położonym na przedmieściu w pobliżu lotniska. Domek, niegdyś własność bogatego fabrykanta, został przejęty przez władze wojskowe i oddany do dyspozycji jednostki lotniczej. Po dokonaniu koniecznych przeróbek domek zamieszkały dwie rodziny oficerskie oraz obaj sierżanci, którzy zresztą mieli się wkrótce przenieść do dużego bloku wojskowego w mieście.
Budynek podzielono umiejętnie w ten sposób, że każdy lokal uzyskał oddzielne, nie krępujące wejście. Do mieszkania sierżantów wchodziło się bezpośrednio z dużego tarasu. W zajmowanym przez nich pokoju mieściły się dwa tapczany, nieduży stół, stolik pod radio, półka na książki, parę krzeseł i foteli. Innego umeblowania - poza dwiema szafami wbudowanymi w ściany - nie było, ale i to rozstawione ze smakiem tworzyło przyjemną, harmonijną całość, tym bardziej że na podłodze rozpościerał się barwny chodnik, szmaciak przywieziony kiedyś przez Kaszubskiego od matki, a na ścianach Żywiec rozwiesił kilka fotografii oprawnych w srebrne ramki.
Było to trzy dni po opisanych poprzednio zdarzeniach w barze „Pod Jeleniem“. Zapadał wieczór, ściemniało się i nieliczne latarnie gazowe na ulicy Sadowej rozbłysły żółtawym światłem.
Ulica była wyludniona. O tej porze nieliczni jej mieszkańcy znajdowali się już przeważnie w domu.
Szerokimi schodami wiodącymi na taras małego domku wstępowało powoli dwóch ludzi. Byli w cywilnych ubraniach, na głowach mieli przybrudzone, granatowe czapki pracowników elektrowni, jeden z nich trzymał w ręku czarną, skórzaną teczkę. Przystanęli na tarasie, rozejrzeli się dokoła i popatrzyli na zamknięte wejściowe drzwi.
- Tutaj - szepnął jeden z przybyszów. - Otwieraj!
Drugi z przybyłych nachylił się nieco nad drzwiami. Błysnęła stal wytrycha - drzwi ustąpiły. Obaj mężczyźni jednym skokiem dostali się do wewnątrz i starannie zamknęli za sobą drzwi. Byli teraz w obszernym pokoju zajmowanym przez Żywca i Kaszubskiego.
Snopy światła z wydobytych latarek rozjaśniły wnętrze. Przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot, z mebla na mebel, wahały się, wędrowały dokoła pokoju, załamywały się na krawędziach ścian. Jeden z nich zatrzymał się nagle na półce z książkami.
Niższy z mężczyzn podbiegł do półki i począł systematycznie przeglądać jej zawartość. Wyższy zatrzymał się przy stole i ciekawie przerzucał leżące na nim papiery i gazety.
- Nic tutaj nie ma.
- Na stole też nic.
- W ścianie są szafy. Patrzaj...
Obydwaj zbliżyli się z kolei do szaf i zaczęli badać ich zawartość. Po chwili wyższy mężczyzna wydał okrzyk radości. W ręce trzymał kartonową teczkę związaną tasiemką.
- Mam coś.
Położył teczkę na stole, rozwiązał tasiemkę i z nietajoną niecierpliwością zagłębił się w przeglądaniu jej zawartości. Ręce mu drżały i towarzysz jego musiał mu świecić latarką.
- Tak, to jest ważne, ale to nie wszystko - zdecydował wreszcie wyższy. - Trzeba szukać dalej.
- Do licha, czas ucieka - sprzeciwił się drugi.
- Zamknij gębę, Winnicki. Wiem, co robię i czego szukam - rozkładał na stole notatki i szkice, wpatrywał się w nie, wodził po nich palcem.
- Prędzej, Matroch!
- Tu na pewno czegoś brakuje. To nam nic nie da. To tylko szkice i niektóre obliczenia.
- Szukamy dalej? - na czole Winnickiego widniały grube krople potu.
- Naturalnie!
Jednak mimo że systematycznie przerzucili obie szafy, że zajrzeli wszędzie, pod każdy mebel, za każdy obraz na ścianie, mimo że przetrząsnęli nawet kieszenie wiszących mundurów, a nawet zajrzeli do wnętrza radia, nie znaleźli żadnych dokumentów.
- No tak - szepnął Matroch. - Musi trzymać plany na lotnisku.
- A widzisz, Matroch - zaśmiał się złośliwie Winnicki. - Tobie zdaje się, żeś mądry, a tu? Co teraz?
Matroch zwilżył językiem wilgotne wargi.
- Teraz w nogi, bo późno i za chwilę ten dureń Żywiec zwali się nam na głowę. Ruszajmy się! Porządek trzeba zrobić. Wszystko na miejsce, elegancko - tak jak było.
Z niezwykłą szybkością doprowadzili pokój do porządku i wycofali się na taras. Szczęście im dopisywało. Ulica, była jak wymarła, jedynie gdzieś z dalekiego sąsiedztwa dochodziły przytłumione dźwięki radiowej muzyki.
Zeszli po schodach, otworzyli furtkę i byli na ulicy.
- Uf! - odsapnął Winnicki i poprawił czapkę na głowie. - Gorąco mi było. Napiłbym się teraz czegoś mocniejszego. - Matroch spokojnie zdjął czapkę i wcisnął ją do teczki.
- Już nie potrzebna - mruknął i dodał: - Za dużo ostatnio pijesz. Jeszcze się kiedyś po pijanemu wygadasz.
- Ja? Skąd znowu - zapewniał go gorąco Winnicki. Ze mnie nikt nigdy słowa nie wyciśnie. Milczę jak grób.
Zamilkli na chwilę, bo mijali właśnie dwóch chłopców w zetempowskich koszulach.
- Nie wsypię - dodał, gdy oddalili się na odpowiednią odległość.
Przez dłuższy czas szli w milczeniu, dostali się do śródmieścia, przeszli przez nie i wędrowali dalej. Kilkumetrowe kamienice ustąpiły miejsca parterowym domkom. Po obu stronach ulicy rozciągnęły się drewniane parkany, tu i ówdzie latarnie słabo oświetlały ciemności.
- Co robić dalej? - pytał Winnicki.
- Instrukcje są wyraźne - odpowiedział z odcieniem wyższości Matroch. - Szef chce mieć plany ulepszenia za wszelką cenę. Jutro jadę znowu do Warszawy, mam się z nim spotkać i złożyć mu raport z dzisiejszej wyprawy.
- I pojedziesz z pustymi rękami. Szef tego nie lubi.
- No trudno... Nie mogliśmy znaleźć tego, czego w mieszkaniu nie było.
Przystanęli przed małym, odrapanym domkiem, poza którym rozciągał się zapuszczony, zarośnięty ogród. Matroch wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
- Siadaj - powiedział do kompana, gdy zdjęli płaszcze w przedpokoju i weszli do obszernej, ciemnej izby. - Zaraz ci wszystko opowiem. Nie myśl, żem taki głupi.
- Głupi nie jesteś, ale są sprytniejsi.
- Sprytniejsi? Tak ci się zdaje.
- Hm... No gadaj.
Matroch przespacerował się po izbie. Wnętrze jej było ubogie, niemal puste. W kącie stało żelazne łóżko nakryte kocem. Pod oknem prosty, sosnowy stół przykryty ceratą i dwa krzesła. Pod ścianą dwudrzwiowa szafa. Widać było, że izba służyła jedynie za czasowe schronienie i miejsce spotkań.
Nie zrażaj się pierwszym niepowodzeniem - powiedział przerywając milczenie. - Zresztą i tak dowiedzieliśmy się sporo. Wiem już teraz z pewnością, że ten Kaszubski, czy jak mu tam...
- Kaszubski.
- Nie mam pamięci do nazwisk. A więc, że Kaszubski naprawdę planuje ulepszenie silnika odrzutowego. Notatki wyraźnie to potwierdzają. Chodzi o jakieś zmiany w turbinie i o zwiększenie szybkości samolotu...
- A ja myślałem, że to wszystko bujda i że Kiedrzyk tak paplał, żeby się czymś wykazać.
- A ja wiedziałem, że w tym coś jest - stwierdził Matroch. - Kiedrzyk nie gada na wiatr, bo się boi. A poza tym wiedziałem już przedtem, że na lotnisku coś się święci. Dodajmy dwa i dwa, a otrzymamy cztery. Ten Żywiec oddał nam niechcący ogromną przysługę. Mała wzmianka o koledze-wynalazcy, znalezione notatki no i jeden szczegół pasuje do drugiego jak ulał.
- Ej, Matroch, gadasz i gadasz, a nie wiesz, co trzeba robić. Wynalazek znajduje się z pewnością na lotnisku, a tam się nie dostaniesz.
- Spokojnie, Jerzy, nie denerwuj się. Powoli dojdziemy do wszystkiego. Na lotnisko się nie włamiemy, to jasne. Pchać się tam nie będziemy, bo to pachnie stryczkiem, a ja chcę jeszcze trochę pożyć. Ale są inne sposoby.
Winnicki słuchał nieuważnie, łakomie spoglądając w stronę szafy. Matroch przychwycił jedno z tych spojrzeń i domyśliwszy się, o co chodziło, burknął:
- Nie oblizuj się, jak pies na słoninę. Wypij jeden i daj mnie, bo trochę zimno.
Winnicki zerwał się, pobiegł do szafy, wyciągnął butelkę i dwie szklaneczki. Nalał sobie i podsunął trunek kompanowi. Wypili. Winnicki nalał powtórnie, znów wypili.
- Dosyć - zdecydował Matroch i wyjął butelkę z rąk opierającego się Winnickiego. - Dosyć - powtórzył.
- Jeszcze jeden - prosił pokornie Winnicki.
- Powiedziałem dosyć.
Winnicki rzucił pełne złości spojrzenie na Matrocha, ale ten wstawił bez słowa butelkę do szafy, przekręcił klucz w zamku i wsunął go do kieszeni.
- Szkoda! - mamrotał Winnicki. - W gardle sucho.
- Nie lubię pijaków, wiesz o tym. Wszystko dobre w miarę.
Winnicki westchnął i pogodził się ze swym losem.
- No tak - powiedział powracając do najważniejszego tematu. - Masz głowę lepszą od mojej. Ty wydajesz rozkazy, tyś dowódca, ja podwładny. Co robimy? Rzucamy robotę, czy ryzykujemy dalej?
- Nie szkoda ci forsy?
- Pewnie, że szkoda. Ale jak szef się rozeźli, będzie bieda.
- Właśnie - na wysokim czole Matrocha malował się wysiłek myślowy. Zapalił papierosa, ponownie przeszedł po pokoju, usiadł przy stole i podparł dłońmi podbródek. Wreszcie odezwał się ważąc starannie słowa: - Możliwe, że Kaszubski zabierze kiedyś wszystkie rysunki do domu. Odwiedzimy go jeszcze raz.
- A jeżeli nie zabierze? Widać, że ostrożny.
- Wtedy pozostaną nam dwa wyjścia.
- Masz już plan?
- Pewnie, że mam. Coś ty myślał? Przede wszystkim trzeba pociągnąć Żywca za język. Musimy dowiedzieć się dokładnie, kiedy ulepszenie będzie gotowe - wykrzywił się szyderczo. - Żywiec jest ostrożny, ale może się uda.
- Dobrze, a dalej?
- Dalej? Plan numer jeden: przekupić sierżantów. Jeżeli nie obu, to chociaż jednego.
Winnicki potrząsnął głową.
Połapią się, o co chodzi, zameldują władzom i będzie wsypa.
Nic będzie. Namówimy ich do współpracy. Na początku nie powiem im nic, zaznajomię się z nimi, namówię do przyjęcia jakiegoś urojonego, prywatnego zamówienia, a potem... - schylił się do ucha Winnickiego...
Winnicki wysłuchał planu Matrocha, lecz nie był zbyt przekonany o jego słuszności.
- Mało prawdopodobne, a co gorzej, zabierze to dużo czasu.
- Nie szkodzi jednak spróbować. Jutro będę w Warszawie i rozważę sprawę z pułkownikiem.
- A jeżeli nie dadzą się przekupić?
- Pułkownik nie poskąpi dolarów.
- Wiem, wiem, ale zawsze... - upierał się Winnicki.
- Wtedy mam plan, numer dwa - Matroch rozejrzał się dokoła, mimo że w pokoju nie było poza nimi nikogo, wyjrzał przez okno, zamknął je starannie, przysiadł się do towarzysza i począł mu coś szeptać do ucha. Gdy skończył, ponura twarz Winnickiego rozjaśniła się.
- Masz łeb - zawyrokował. - To się może udać. Śmiałe, ale możliwe. Tak, tak, masz łeb!
- Jutro jadę, pojutrze wracam - planował na głos Matroch. - Tak, pojutrze zajrzymy do nich.
- Warto by ich jakoś usunąć z miasta - podsunął Winnicki. - Będziemy mieć zapewniony czas do roboty.
- Dobra myśl. Wyślemy Kaszubskiego, a z Żywcem pogadam w barze. W tym czasie ty złożysz wizytę w ich mieszkaniu.
- Niech będzie i tak - zgodził się Winnicki. - Dasz jeszcze jeden kieliszek?
Matroch wstał i podszedł do szafy w ścianie. Po chwili w izbie rozległo się charakterystyczne bulgotanie nalewanego płynu.
- Za powodzenie twoich planów, Stefan - mruczał półgłosem Winnicki.
Matroch roześmiał się szeroko i skinął głową. Był tak zadowolony z siebie i ze swych projektów, że nie bronił kompanowi jeszcze jednej kolejki.
- Twoje zdrowie, Stefan - łasił się Winnicki.
- Nasze zdrowie, „Straszak“ - poprawił go Matroch i sam chwycił za butelkę. - Za powodzenie wynalazku sierżanta Kaszubskiego - wzniósł następny toast. - aby jak najprędzej znalazł się w naszych rękach.
- A sierżant Żywiec niech jak najczęściej chwali się swym przyjacielem - uzupełnił Winnicki.
ROZMOWA Z MECENASEM
Minęły dwa dni, upały panowały bez przerwy. Słońce paliło i rozprażało mury miasta, więdły i wysychały kwiaty w ogródkach, na polach krzaki kartofli przygięły się do ziemi, marniały. Poczęto przebąkiwać o nieurodzaju.
Żywiec z Kaszubskim wracali po zajęciach do domu. Dnia tego udało się Żywcowi przekonać kolegę, że należy mu się odpoczynek i przerwa w pracy, że nie można lekceważyć zdrowia i że przemęczenie zmniejsza wydajność pracy. Żywiec postanowił również wyciągnąć opornego przyjaciela do kina i przezornie zaopatrzył się w dwa bilety na najnowszy film radziecki wyświetlany w jednym z dwóch kin miasta. Po filmie pragnął zahaczyć o bar „Pod Jeleniem“, ale o tym nie mówił Kaszubskiemu, wiedział bowiem, że spotkałby się ze stanowczą odmową i z uwagą, że znacznie lepiej jest spędzać czas w świetlicy na letnisku, czy też w kasynie, niż włóczyć się po barach w mieście.
Kaszubski dal się przekonać, praca jego bowiem była już tak zaawansowana, że mógł sobie pozwolić na zwolnienie tempa, a poza tym czuł się rzeczywiście wyczerpany. Podczas południowej przerwy sam zaczepił przyjaciela, przypominając mu o planowanej wyprawie do kina, po południu jednak przygasł, sposępniał i przestał odpowiadać na zaczepki kolegów stale dowiadujących się o postępie w pracy. Stal się tak roztargniony, tak nieuważny i zamyślony, że nie uszło to uwagi Żywca, znającego przecież przyjaciela na wylot. Tuż przed opuszczeniem hangaru, gdy obaj stali w umywalni i starannie zmywali z siebie ślady smarów, Żywiec nie wytrzymał zapytał wprost:
- Co ci się stało, Bohdan?
Kaszubski odburknął coś opryskliwie i nachylił się nad umywalnią.
- Masz jakiś nowy kłopot? - badał dalej Żywiec serdecznym, miękkim tonem.
- Ano, niby kłopot... - przyznał z wahaniem Kaszubski.
- Z twoim silnikiem? Metal zły? Stop nawalił? Kaszubski wzruszył szerokimi ramionami, wytarł pedantycznie dłonie włochatym ręcznikiem, nałożył kurtkę, zaciął guziki, przygładził włosy. Gotów był do wyjścia, ale nie ruszył się z miejsca.
- Udać, to się udało - mruknął, jakby do samego siebie. - Ale...
- Nie rozumiem - przyznał szczerze Żywiec.
- Ano, silnik w porządku. Próba poszła jak po maśle, Sam pułkownik był przy niej.
- Co ty mówisz. Był „stary“?
- Pewnie, że był. On wciąż do mnie zagląda, pyta się o wyniki mej pracy... Dziś powiedział mi, że za trzy dni przyjeżdżają inżynierowie na komisję, a potem i ja ruszę do Warszawy.
- Można powinszować? - spytał ucieszony Żywiec. Kaszubski skinął obojętnie głową.
- Powinszować? Pewnie można, bo ja wiem... - powiedział jakimś dziwnym, nieswoim głosem, jakby rozmowa drażniła go, czy też niepokoiła.
Żywiec uniósł brwi do góry. Nie widział jeszcze przyjaciela w podobnym nastroju.
- Co się stało, do licha? Czegoś taki przyklapnięty? Choryś może?
- Boję się - szepnął ledwie dosłyszalnie Kaszubski i pochylił głowę, jakby się wstydził tego oświadczenia.
- Czegóż się boisz?
W drodze na ulicę Sadową Żywiec zdołał wydusić z małomównego przyjaciela prawdę. W istocie Kaszubski bał się. Bał się, że w czasie ostatecznych prób, coś się okaże nie w porządku, że zostanie wykryty jakiś błąd, który może spowodować zwłokę. Zastanawiał się, czy nie powinien był zgodnie z projektem komisji wyjechać do Warszawy, przemóc się, przełamać, wyzbyć nieśmiałości? Czy praca nie poszłaby wówczas prędzej, lepiej?
- Jakże spojrzę w oczy Jezierskiemu i innym, jeżeli nie pójdzie dobrze? - mówił z przejęciem do kolegi. - Będzie tak, jakbym nawalił, jakbym ich oszukał, czy co... A ja przecież chcę jak najlepiej. Przecież sprawdzam ciągle... Niby wszystko się zgadza, ale...
- Uspokój się - doradził Żywiec. - Zobaczysz, że wszystko pójdzie gładko.
- Ano... może.
- Nie myśl o tym wszystkim. Posiedzisz w kinie, to i humor ci się zmieni.
- Chyba nie pójdę z tobą. Muszę jeszcze trochę popracować. Ten metal łopatek to sprawa ważna.
Zapadło milczenie.
Kaszubski zagłębił się w rozmyślaniach. Gdy znaleźli się w swym mieszkaniu, Kaszubski zaczął przeglądać przyniesione papiery. Żywiec przystanął przed półką z książkami, po namyśle wybrał jedną z nich i zamierzał usadowić się wygodnie w pozostałym fotelu, gdy do drzwi ktoś zapukał.
- Ja otworzę - zaofiarował się Żywiec i ruszył do wyjścia.
Na progu stał listonosz.
- Obywatel Kaszubski? - zapytał.
- Jest w pokoju.
Listonosz podał Żywcowi jakiś papier.
- Depesza. Proszę pokwitować odbiór.
Otrzymawszy pokwitowanie listonosz odszedł, a Żywiec wrócił do kolegi i podał mu blankiet. Gdy Kaszubski odczytał depeszę, z ust. wyrwał mu się mimowolny okrzyk.
- Co się stało? - zaniepokoił się Żywiec.
Zamiast odpowiedzi kolega podał mu telegram.
„Matka umierająca. Przyjeżdżaj natychmiast“ - czytał Żywiec stłumionym głosem. Trzymał blankiet w palcach, obracał go nieporadnie, nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć. Wobec tej wiadomości słowa pociechy nie były właściwe, nie miały sensu. W powietrzu zawisła ponura cisza.
Wreszcie Kaszubski poruszył się, powstał ociężale, jakby dźwigał na ramionach stukilowy ciężar, i wykonał nieokreślony, płynny ruch dłonią. Twarz zastygła mu w bolesną maskę, koło ust zarysowały się głębokie bruzdy. Poruszył wargami, zwilżył je językiem, odchrząknął i odezwał się chropowatym, przerywanym głosem:
- Idę na lotnisko, zwolnię się na jutro.
- Pociąg do Warszawy za dwie godziny - powiedział cicho Żywiec. - Zdążysz?
- Tak, zdążę.
- Czy nie lepiej jechać jutro rano? - podsunął Żywiec.
- Nie, pojadę dzisiaj. Teczkę z notatkami zabiorę. Zostawię ją na lotnisku. Będzie lepiej...
Kaszubski chwycił czapkę i wybiegł z mieszkania.
Żywiec czekając na jego powrót usiadł przy stole. Czas mu się dłużył, nie wiedział, co z sobą robić. Otwarta książki leżała przed nim, ale nie potrafił zmusić się do czytania. Był głęboko przejęty nieszczęściem przyjaciela. Wiedział, że matka Kaszubskiego chorowała ostatnio, ale ta depesza... tak nagle...
Wreszcie powrócił Kaszubski.
- W porządku, załatwiłem - powiedział od progu. Wpakowawszy potrzebne mu rzeczy do teczki podał przyjacielowi rękę na pożegnanie.
- Pójdę z tobą - zaofiarował się Żywiec.
- Po co? Do dworca kawał drogi.
Żywiec ujął kolegę pod ramię i wyszli razem. Pół godziny później stali na peronie stacji. Do odjazdu pociągu pozostało pięć minut.
- Nie trać głowy, Bohdan - powiedział cicho Żywiec. -. A gdybyś czegoś potrzebował, depeszuj. Przyjadę, choćbym na głowie musiał stanąć. No, trzymaj się, stary. Głowa do góry.
Gdy pociąg ruszył, Żywiec powoli opuścił stację. Nie chciało mu się wracać do pustego mieszkania. Pomyślał o niewykorzystanych biletach do kina, popatrzył na zegarek - było późno. Chwilę stał niezdecydowanie i po namyśle skręcił w stronę baru „Pod Jeleniem“. Towarzystwo Kiedrzyka, czy też któregoś z barowych gości wydało mu się lepsze od samotności.
Jak zwykle o tej porze bar był prawie pusty, toteż pan Apolinary z łatwością zauważył nadejście pożądanego gościa. Skłonił się głęboko i pełnym szacunku gestem zaprosił go do siebie do bufetu.
- Cóż słychać na świecie, drogi panie sierżancie? - zagaił rozmowę. - Myślałem, że przyprowadzi pan ze sobą swego kolegę.
Żywiec zamówił kufel piwa i zgoła niespodziewanie dla restauratora poprosił o kieliszek wódki. Kiedrzyk nie umiał pohamować zdziwienia.
- Ma pan chyba jakieś zmartwienie - stwierdził przyjrzawszy się bacznie lotnikowi.
- Owszem, mam - odparł chmurnie Żywiec. - Martwię się nieszczęściem kolegi.
Kiedrzyk przybrał poważną i współczującą minę.
- Matka mu umiera - wyjaśnił Żywiec. - Dostał dzisiaj telegram. Wyjechał przed godziną.
- Jakże mi przykro! - zawołał Kiedrzyk głosem pełnym współczucia. - Okropny cios.
- O tak - z westchnieniem potwierdził sierżant.
Zapanowała milcząca cisza. Kiedrzyk nie wiedział, jak poprowadzić rozmowę, i niezręcznie skierował ją na najbardziej banalny temat.
- Ciepło dzisiaj, co? - zagadnął i demonstracyjnie otarł czoło z potu.
- Upał.
- Ano, panie dziejku, sierpień mamy gorący. Ludzie Już obawiają się o kartofle, bo deszczów mało, czasem tylko jakaś burza przeleci, pokropi trochę, pobłyska i koniec.
- Dziś w nocy też pewnie będzie burza - wtrącił się do rozmowy nieznajomy Żywcowi mężczyzna stojący obok. - Parno...
Żywiec nie odpowiedział, Kiedrzyk zaś występujący w roli gospodarza pośpieszył dopełnić ceremoniału przedstawienia nieznajomego. Wykonał to ze zwykłą sobie przesadą.
Najmocniej przepraszam, nie wiedziałem, że panowie jeszcze się nie znają - słowa płynęły gładkim potokiem z ust restauratora. - To jest pan mecenas Matroch, nasz słynny prawnik, a to pan sierżant Żywiec, jeden z najlepszych konstruktorów naszego lotnictwa.
Mecenas, podając rękę Żywcowi, zwrócił się doń uprzejmie.
- Bardzo mi przyjemnie. Oczywiście, nasz nieoceniony pan Apolinary lekko przesadza, jeśli chodzi o moją osobę, ale o panu już słyszałem z jak najlepszej strony.
Żywiec uścisnął podaną sobie rękę i odparł nieco zaskoczony podobnymi grzecznościami:
- Mnie również miło, chociaż nie wiem, skąd mógł pan o mnie słyszeć. Jestem zwykłym mechanikiem lotniczym, a nie konstruktorem.
Ujmujący uśmiech nie schodził z warg mecenasa. Sięgnął ręką do szyi, poprawił zawiązany starannie krawat przy śnieżnobiałej koszuli.
- O panu i pańskim koledze Kaszubskim słyszałem - odpowiedział z lekkim ukłonem. - Takich ludzi jak wy dwaj potrzeba naszemu krajowi.
Żywiec nie odpowiedział ani słowa.
- Pan pracuje na tutejszym lotnisku, prawda? - ciągnął Matroch.
- Tak - odparł krótko sierżant, nie mając bynajmniej ochoty rozmawiać na tematy służbowe. Miał jeszcze w uszach przestrogę przyjaciela wypowiedzianą poprzedniego dnia.
Daj spokój, Wicek, z tą knajpą - mówił wtedy z przekąsem Kaszubski. - Na co ci to? Wódki nie pijesz, a piwo możesz sobie przynieść do domu. Licho wie, co tam za goście siedzą, knajpa podejrzana, a temu karczmarzowi źle z oczu patrzy. Wpakujesz się w jakąś awanturę, dostaniesz po łbie albo gorzej nawet: wygadasz się z czymś i będzie bieda. Język masz przydługi, to go pilnuj...
Mecenas Matroch przysunął się nieco bliżej lotnika. Jakoś nie zauważył chłodu tamtego.
- Widziałem kilka dni temu wasze pościgowce - powiedział. - Cóż to za wspaniałe maszyny. To odrzutowce, prawda?
- Tak, odrzutowce - odparł Żywiec z przejęciem, jak zawsze, gdy była mowa o samolotach. - Najnowszej produkcji radzieckiej. To są samoloty, których szybkość zbliża się bardzo do szybkości głosu.
- Ho, ho, wspaniałe, nadzwyczajne - nie taił zachwytu Matroch. - I pan pracuje przy obsłudze tych maszyn?
- Pan wybaczy, panie mecenasie - odrzekł. - Nie chcę pana urazić, ale to sprawy służbowe.
Mecenas skinął głową ze zrozumieniem i bynajmniej się nie obraził.
- Rozumiem to doskonale - powiedział i zmienił temat rozmowy. Po pewnym jednak czasie znów wrócił do interesujących go zagadnień. - Słyszałem, że pański kolega Kaszubski konstruuje jakiś nowy silnik. Kiedrzyk, poczciwy gaduła, wspominał mi o tym.
Żywiec nie odpowiadał.
- Znowu zaczynam z tej samej beczki co poprzednio - parsknął krótkim śmiechem Matroch. - Niechcący ciągnę pana za język, chociaż nie mam najmniejszego zamiaru. Przepraszam. Tego rodzaju sprawy lepiej trzymać przy sobie, bo licho nie śpi i nigdy nie wiadomo, kto może podsłuchać.
Żywiec rozchmurzył się. Ostatnie słowa Matrocha świadczyły o jego szczerych i dobrych intencjach.
- Tak, starszy sierżant Kaszubski, mój serdeczny przyjaciel, w istocie pracuje nad pewnym ulepszeniem silnika - powiedział, w tejże samej jednak chwili pożałował swej szczerości.
Zapadła kłopotliwa cisza.
- Pan mieszka, zdaje się, niedaleko stąd - odezwał się Matroch przerywając milczenie.
- Tak, na Sadowej.
- Aha, myślałem, że w bloku wojskowym. Bywam tam dosyć często, mam nawet w waszej jednostce sporo znajomych. Kapitan Wyręba, porucznik Jasiński, major Młot, porucznik Jezierski... - wymieniał nazwiska, a Żywiec kiwał potwierdzająco głową. Oficerów tych znał oczywiście bardzo dobrze, skoro zaś byli oni znajomymi Matrocha, to i do niego należało mieć pewne zaufanie.
- A sierżant Kaszubski nie zajrzy tu dzisiaj? - pytał Matroch.
On nie chodzi do baru. Zresztą nie ma go. Wyjechał dzisiaj do umierającej matki.
- Jakże mi przykro. To prawdziwy cios. A skąd on pochodzi?
- Spod Siedlec, ze wsi.
- Matka tam mieszka?
- Tak.
- Znam okolice Siedlec bardzo dobrze...
Przez dłuższy czas gawędzili o rodzinnych stronach sierżanta. Matroch rzeczywiście orientował się doskonale w miejscowych stosunkach, sypał nazwami miejscowości i nazwiskami, odnaleźli kilku wspólnych znajomych. Odchodząc z baru Żywiec pożegnał Matrocha tak serdecznie, jakby go znał od dłuższego czasu.
- Pan jeszcze zostaje? - zapytał mecenasa.
- Posiedzę trochę. Czekam na kolegę.
Matroch odprowadził sierżanta do wyjścia i w ostatniej chwili zatrzymał go.
- Zupełnie zapomniałem. Mam wrażenie, że będę miał do pana pewną prośbę, a raczej może interes...
- Tak? - zaciekawił się Żywiec.
- Sprawa właściwie nie moja, a znajomego, na którego czekam. Nie jest to jednak nic specjalnie ważnego, pogadamy o tym przy okazji, bo mam nadzieję, że jeszcze się z panem spotkam.
- Bardzo chętnie, bywam tutaj czasem.
Przyszedłszy do domu Żywiec zobaczył leżący na stole obok książki telegram pozostawiony przez Kaszubskiego. Odruchowo wziął go do ręki i ponownie odczytał. W pewnym momencie drgnął i przyjrzał się papierowi ze zdwojoną uwagą.
- Chyba jakaś omyłka - mruknął.
Telegram nie był wysłany z urzędu pocztowego w Siedlcach, lecz z innej miejscowości.
- Co za licho? - pomyślał i jeszcze raz sprawdził, czy go oczy nie myliły.
Nie, urząd nadawczy wypisany był wyraźnie, a obok niego dzień i godzina nadania. Zdumienie Żywca rosło.
Czyżby telegram był mistyfikacją, nie mówił prawdy? A może ktoś jadąc ze wsi nie miał w Siedlcach czasu na wysłanie wiadomości i nadał telegram w innym mieście, w którym się zatrzymał?
Skąd jest ten telegram? - myślał gorączkowo. - Kto nadał i dlaczego? Komu mogło zależeć na tym, by wyprowadzić Kaszubskiego z miasta?
Na próżno Żywiec rozważał wszelkie możliwości, na próżno zastanawiał się nad rozwiązaniem dręczącego go zagadnienia.
Wszystko wyjaśni się jutro - pomyślał wreszcie. - Bohdan wróci i razem rozwiążemy tę zagadkę.
Tymczasem pozostający nadal w barze Matroch zamienił kilka obojętnych słów z restauratorem i wycofał się w kąt salki, gdzie usiadł przy wolnym stoliku.
Bar opróżnił się prawie całkowicie, ludzie wracali do domów. Kelner zbierał z marmurowych blatów puste naczynia i odnosił je za bufet. W przeciwległym kącie lokalu kilku młodzieńców o podejrzanym wyglądzie kłóciło zajadle, pod oknem jakiś zapóźniony gość czytał bez zainteresowania gazetę.
Matroch zapalił papierosa. Do tej pory wszystko układało się pomyślnie. Kaszubski tłukł się gdzieś w pociągu pomiędzy Warszawą a Siedlcami, Żywiec był przetrzymany w barze. Czasu było aż nadto i Winnicki powinien spokojnie rozejrzeć się w mieszkaniu sierżanta.
Matroch spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dziewiąta, lada chwila więc Winnicki miał się zjawić.
Żeby tylko nie spotkał się tam z Żywcem - błysnęła mu myśl. - Byłaby wsypa.
W tej chwili w drzwiach dojrzał postać kompana, który zatrzymał się i rozglądał po sali. Zauważywszy siedzącego Matrocha pośpieszył do niego i przysiadł się do stolika.
- Wyniki? - rzucił niecierpliwie Matroch, z trudem hamując zdenerwowanie i wysiłkiem woli opanowując wyraz twarzy. Gdyby wypad Winnickiego był pomyślny, „sprawę Kaszubskiego“, jak ją nazywał w myślach, należałoby uważać za zakończoną.
Winnicki ruszył ramionami, rozejrzał się lękliwie i zniżając głos odpowiedział:
- Wyniki? Nic nie znalazłem.
Matroch zgarbił się, oparł się ciężko o oparcie krzesła. Trzeba więc było ponosić dalsze trudy, czynić nowe wysiłki, znowu ryzykować.
Winnicki zamówił dwie czyste z wermutem, nachylił się do Matrocha i zdawał relację.
- Nic, kompletnie nic, nawet poprzednie notatki zniknęły. Zaglądałem wszędzie, nawet do kuchni i ubikacji.
- Nikt cię nie widział?
- Chyba nikt. Spotkałem na ulicy jakiegoś oficera, lecz nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Zresztą jestem pewien, że nikt nas nie śledzi.
Taka ewentualność była niemal wykluczona. Matroch dobrze zamaskował się na tutejszym terenie, a jego pole działalności wybierano każdorazowo rozmyślnie daleko od poprzedniego, w innej części kraju. Tutaj, w mieście, znano go jako solidnego prawnika. Dla pozorów utrzymywał nawet kancelarię adwokacką, od czasu do czasu miewał klientów, których zresztą zbywał niczym, bo dawno już zarzucił praktykę prawniczą dla praktyki szpiegowskiej. Nie, nie było obawy wsypy.
- No, tak - mruknął Matroch. - Nie udało się, ale na tym nie koniec.
Popadł w zadumę. Plany Kaszubskiego znajdowały się na lotnisku i ostrożny lotnik najwidoczniej nie miał zamiaru przynosić ich do domu. Należało zaprzestać ryzykownych poszukiwań, trzeba było użyć innych środków dla osiągnięcia celu. Instrukcje otrzymane wczorajszego dnia były ostre i wyraźne. W ambasadzie przykładano dużą wagę do wynalazku Kaszubskiego i chciano go mieć w rękach za wszelką cenę. Pułkownik Jessup, bezpośredni zwierzchnik Matrocha, bynajmniej nie taił, że na zdobycie planu był gotów poświęcić sporą sumę ze swego specjalnego funduszu, że popierał całkowicie swych agentów i że w razie potrzeby chciał im dodać kilku innych do pomocy. Pułkownik obiecywał więcej niż zwykle, ale działać trzeba było szybko, czasu bowiem pozostało niewiele. Wynalazek musiał znaleźć się w rękach Jessupa przed przekazaniem go Ministerstwu Obrony Narodowej i wprowadzeniem w wojskach lotniczych.
- To byłaby prawdziwa klęska - mówił do słuchającego go Matrocha. - Ogromny, niepowetowany cios. Wie pan przecież, że ich samoloty są niesłychanie szybkie. Są, mówiąc między nami, szybsze i lepsze od naszych. Czyż możemy dopuścić do dalszego zwiększenia ich szybkości?
Matroch zapewnił przełożonego, że uczyni wszystko, by tylko plany dostać i przekazać Jessupowi. Był on jednym ze zdolniejszych agentów i Jessup miał do niego tyle zaufania, ile mógł mieć dla człowieka zdradzającego dla pieniędzy swój kraj. Matroch wysunął dwa projekty i oba zostały zaakceptowane przez pułkownika.
- Zgadzam się - kończył rozmowę Jessup. - Postarajcie się ich przekupić, chociaż nie bardzo wierzę, aby się to udało. Sparzyliśmy się ostatnio aż za wiele. Jeżeli nie, trzeba będzie posunąć się do ostateczności.
W barze „Pod Jeleniem“ poczynano gasić światła. Kiedrzyk szykował się do zamknięcia lokalu. Winnicki pociągnął Matrocha za rękaw.
- Nic tu nie wysiedzimy - szepnął.
- Tak, idziemy - zgodził się Matroch. - Słuchaj, Jerzy - wydawał instrukcję - jutro porozum się z Janikiem. Niech przyjdzie tutaj, zapoznam go z Żywcem. Ale przedtem musi pogadać ze mną, musi nauczyć się swej roli. Niech się ubierze przyzwoicie, ale nie za elegancko. O ile wiem, Kaszubski i Żywiec nie opływają w gotówkę. Może się uda.
- Plan numer jeden? - spytał Winnicki.
- Tak, plan numer jeden - powiedział Matroch i podniósł się od stolika.
SUKCES
Następnego dnia w południe powrócił Kaszubski. Spieszył się do pracy, toteż zabawił u matki zaledwie kilka godzin, nie spał prawie zupełnie, był więc znużony i wyczerpany. Matkę zastał nie w najlepszym zdrowiu, ale daleką od śmierci. Gdy po kilkugodzinnej jeździe koleją i blisko godzinnym marszu po piaszczystej drodze dotarł wreszcie do wsi, matka powitała go z otwartymi rękami, a nawet popłakała się ze wzruszenia. Na wzmiankę o telegramie wyraziła jednak niepomierne zdumienie.
- A któż by tam do ciebie telegramy wysyłał, synku?! - zawołała po pierwszych wylewnych powitaniach. - Ano. pewnie, niedługo mi już grobu, niedługo mnie na cmentarzu w Żelichowie ziemią przyrzucą, ale jeszcze nie teraz.
- Ależ ja sam telegram odbierałem - upierał się Kaszubski.
Matka krzątała się po izbie, paliła pod kuchnią, bo pora była późna i ogień wygasł, wyciągnęła z komory ciemny chleb i słoik z miodem - przysmak syna.
- E-e-e tam, przyśniło ci się może, zatęskniłeś do domu i telegramy sobie umyśliłeś - zagadała po swojemu. - No, pewnie, czas już było przyjechać. Jedz, synku, niech ci będzie na zdrowie. Wyglądasz dobrze. Widzę, że tam dbają o ciebie, ale w domu, na wsi, u matki lepiej. - Stara Kaszubska była gadatliwa, jak zwykle starsi ludzie. Obecność dawno nie widzianego syna spotęgowała jej wymowę i powodowała coraz wylewniejsze żale nad własnym losem. - Gdzie tam ci się po świecie tułać, u obcych pracować, kiedy masz tutaj swój kawałek ziemi, swoją chałupę, kiedy ja już i dychać nie mogę, ręce sobie urabiam. Rzuć to wszystko, synku, i wracaj do swoich...
Kaszubski wiedział z doświadczenia, że trudno było dyskutować z matką, że przekonać jej nie można było, bo nie potrafiła zrozumieć ani jego entuzjazmu do lotnictwa, ani zapału do pracy, ani chęci do dalszej nauki, ani wreszcie doniosłości jego ulepszenia, o którym zresztą miała bardzo mgliste pojęcie. Nie odpowiadając więc na żale matki zasiadł za stołem, zajadał ze smakiem chleb z miodem i popijał zimnym mlekiem.
Jedząc rozglądał się po izbie, jakby szukając jakichś zmian. Izba była jednak dokładnie w takim stanie, jaką ją widział ostatnim razem. Czysta, wybielona, z dużym, kuchennym kominem, z drewnianym łóżkiem, na którym piętrzyły się dobrze wypchane pierzyny i poduszki, z sosnową szafą w kącie, z kolorowymi obrazami popstrzonymi muchami na ścianach i jego fotografią na honorowym miejscu na stoliku koło łóżka.
- Jak się mama czuje? - zapytał z troską w glosie. - Lepiej trochę?
- Ano, niby lepiej, ino co tam człowiekowi na starość może się polepszyć. Tak to ciągnie się dzień po dniu. Gdy roboty mniej, to i lepiej się czuję, tyle że w krzyżach łamie.
Kaszubski dolał do kubka mleka, odkroił sobie trzecią kromkę chleba i posmarował ją miodem.
- Zabiorę mamę do siebie i koniec - oświadczył. - Co tu będzie się mama męczyć.
Potrząsnęła przecząco głową, a siwe kosmyki wymknęły się jej spod chustki.
- Nie, synku, nie zabierzesz. Ja tu się urodziłam, tu życie przeżyłam i tu mnie pochowają. Ciężarem bym ci tylko była, zawadą.
- Nic podobnego! - wybuchnął.
Machnęła ręką, jakby przesądzała sprawę.
- Ty wiesz swoje, a ja swoje. Ty idziesz do góry, w życie, ja na dół, do ziemi. A co po mnie w mieście?
- Jak mama może...
- Ano, mogę i powiem ci jeszcze więcej. Do góry idziesz, naprzód, przecież i na tę... tę szkolę chcesz się zapisać...
- Na politechnikę?
- Ano, właśnie, na politechnikę. I mnie chcesz ze sobą ciągnąć? Na naukę, czy jak?
Nie odpowiedział. Poprzednim razem wyjawił matce swoje projekty zapisania się na wyższe studia. Była z nich dumna, chwaliła się synem przed sąsiadkami, rozgadywała o nim na lewo i prawo. Studia zostały odłożone do następnego roku, bo ulepszenie, nad którym pracował, zabrało mu cały czas i nie mógł przygotowywać się do egzaminów. Teraz jednak był czas myśleć o nich ponownie.
- Nie martw się mną, synku, nie przejmuj - mówiła dalej stara. - Dam sobie radę, tylko przyjeżdżaj częściej - wstała i zakrzątnęła się znowu po izbie. - Odpocznij teraz, prześpij się, pogadamy jutro, bo późno już i zmęczony wyglądasz.
- Jutro rano muszę wracać - bąkał nie patrząc na nią.
Załamała ręce.
- Jutro? Jakże to? A któż to słyszał, żeby tak na jedną noc, na parę godzin przyjeżdżać. Sumienia nie masz?
- Widzi mama - tłumaczył cierpliwie. - Po otrzymaniu telegramu zwolniłem się ze służby, chociaż mam bardzo dużo roboty. Przyjadę za dwa, może trzy tygodnie. Wezmę urlop.
Nazajutrz o świcie Kaszubski wyruszył w powrotną drogę, a w południe był już w Zelichowie. Uspokoił się co do stanu zdrowia matki, ale nie mógł zrozumieć telegramu.
- Jakaś omyłka, czy co? - mruczał w drodze do domu.
Prosto ze stacji pojechał na lotnisko. Przed hangarem zobaczył Żywca i Rąbka, którzy na widok Kaszubskiego przerwali rozmowę i podbiegli do niego. Na twarzy Żywca malowało się źle ukrywane podniecenie, Rąbek był uroczysty i skupiony.
- Dobrze, że wróciłeś - powiedział. Jak matka?
- W porządku, zdrowa. Nie rozumiem, skąd się wziął ten telegram?
Rąbek wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Żywcem.
- W sprawie telegramu przeprowadzimy dochodzenie - powiedział surowo. - Jeżeli to niewczesny żart, ukarzemy sprawcę, jeżeli coś innego... - zatrzymał się i nie dokończył. - W każdym razie doskonale się składa, że tak wcześnie wróciłeś. W sam czas. Dzisiaj rano przyjechała komisja z Warszawy - czekają na ciebie u dowódcy pułku.
Po twarzy Kaszubskiego przeleciała błyskawica radości natychmiast przemieniła się w wyraz obawy i niepewności.
Żywiec postąpił krok naprzód.
- Trzymaj się, Bohdan, na pewno wszystko pójdzie dobrze.
- Inżynier Kotera stwierdził, że proponowany przez ciebie stop metali jest doskonały - informował Rąbek. - Podczas twojej nieobecności zostały przeprowadzone niezbędne próby i doświadczenia. Teraz komisja chciałaby poznać twoje wyniki i ustawienie łopatek. Gotowy jesteś czy też dać ci kilka godzin na przygotowanie? Moglibyśmy ostatecznie próby zacząć jutro.
Z hangaru wyszedł kapitan Jezierski.
- No, jak? Widzę, że i nasz Kaszubski się znalazł - zagadnął. - Komisja gotowa, towarzyszu. Nie możemy się doczekać na was. Dzisiaj dla nas ważny dzień, decydujący.
Kaszubski uniósł głowę, oczy mu błysnęły.
- Zacznijmy zaraz, jestem gotowy.
- To rozumiem! - zawoła! Jezierski. - Przyjdźcie za pół godziny do dowództwa.
Jezierski wraz z Rąbkiem oddalili się, Kaszubski zaś wraz z Żywcem weszli do hangaru, w którym zbierała się już obsługa po obiadowej przerwie. Wytaczano maszyny, ustawiano je w linii, przy kilku z nich, pozostawionych we wnętrzu, kręciły się brygady obsługi. Brzękały blachy odejmowane z silników, szczękały narzędzia.
Kaszubski wyszedł ponownie przed hanga» i oddaliwszy się na odpowiedni dystans zapalił papierosa. Nie miał nic do roboty, a czekanie dłużyło mu się. Opuściła go poprzednia lękliwość, brzemię odpowiedzialności przestało mu ciążyć, nie obawiał się o rezultaty. Chociaż ostateczna próba nie została jeszcze przeprowadzona, był najgłębiej przekonany, że nie może go spotkać niepowodzenie. Czuł się tak jak przed ważnym egzaminem, do którego był znakomicie przygotowany.
Przechadzał się długimi, miarowymi krokami, uniósłszy wysoko głowę. Na jego twarzy malował się rumieniec podniecenia. Odrzucił niedopałek, wgniótł go obcasem w trawę lotniska, obciągnął mundur, poprawił czapkę...
W trzy godziny później wychodził w towarzystwie porucznika Jezierskiego z budynku dowództwa. Twarz miał wpadniętą i wymęczoną, ale w oczach jego widniał jakiś nowy, radosny błysk.
Jezierski szedł obok w milczeniu, nie odzywał się, szanował milczenie towarzysza. Dopiero gdy dochodzili do hangaru, przystanął i ujął dłoń Kaszubskiego mocnym, wymownym uściskiem.
- Dziękuję wam, towarzyszu - powiedział.
Kaszubski obrócił na niego zdziwione oczy.
- Jak to? - zdumiał się. - Wy mi dziękujecie?
- Tak. Dziękuję wam za wasze osiągnięcie Dziękuję, żeście doprowadzili rzecz do końca i nie zawiedliście naszego zaufania...
Kaszubski zaprotestował:
- Ale przecież to ja wam dziękować powinienem. Za wszystko, za opiekę, za pomoc, za poparcie... co tu gadać, towarzyszu poruczniku, gdyby nie wy...
Na betonowym placu przed hangarami oczekiwał przyjaciela Żywiec. Ze zdenerwowania przygryzał wargi i raz po raz spoglądał w stronę budynku dowództwa. Na widok kolegi podbiegł w jego kierunku.
- Wszystko dobrze! - wolał z daleka Kaszubski. - Udało się. Już koniec kłopotów. Za trzy dni wyjazd do Warszawy, a potem...
Żywiec wyciągnął do niego obie ręce i - nie mogąc się opanować - chwycił go wpół i z całej siły ucałował w oba policzki.
- Dajże spokój, coś ty... - bronił się niezgrabnie Kaszubski.
- Winszuję, Bohdan, z całego serca winszuję. Wiedziałem, że tak będzie, ale zawsze... Wiesz, jak to jest. Nie mogłem się na ciebie doczekać, a jak zapuścili silnik, to mnie aż ciarki przeszły. No, ale szczęśliwie już po kłopotach.
- Można kilka dni wypocząć - odetchnął z ulgą Kaszubski. - Wreszcie wrócę do normalnego życia, bo powiem ci, żem się trochę zmordował.
- Ba, odpoczynek należy ci się po tym wszystkim. Wiesz co? Weź urlop, jedź do matki, a potem przygotowuj się do egzaminów. Jeszcze możesz być przyjęty na politechnikę i roku nie zmarnujesz.
- Bardzo chciałbym dostać się na politechnikę - powiedział z przejęciem Kaszubski. - A wiesz, teraz to i wyjazdu do Warszawy się nie boję. Przecież jadę do gotowego, jak na pokaz. Ano, przyda się moje ulepszenie, na pewno się przyda.
- No, a dla ciebie znajdzie się i odpowiednia premia - przypomniał sobie praktyczny Żywiec.
- Premia też się przyda - zaśmiał się Kaszubski. - Trochę grosza nie zawadzi.
Zajęcia się już skończyły i uliczki między hangarami pełne były powracających z pracy lotników. Zaczepiani co chwila przez kolegów dwaj sierżanci podążali do wyjścia. Byli już kolo bramy, gdy Żywiec ponownie zaczął mówić o premii.
- Pewnie i motor sobie sprawisz, co, Bohdan? Przydałby się?
- Motor, mówisz? Niezła myśl, tylko czy wystarczy forsy? Bo widzisz, ja i matce chciałem dopomóc...
- Ja pewnie bym połowę takiej premii przepił w moim barze - Żywiec powiedział to siląc się na humor.
Kaszubski przyjął poważnie słowa kolegi i nie powstrzymał się od cierpkiej uwagi:
- Bo też przestałbyś łazić do tej knajpy. Na co ci to? Forsę wydajesz i tyle.
- Jedno albo dwa piwka na dzień... Dziury w kieszeni nie będzie - mruknął urażony Żywiec.
- Et, wiem przecież, żeś nie pijak, ale czy jest tam dla ciebie towarzystwo? Męty jakieś, bikiniarze. Jeszcze coś powiesz niepotrzebnie, napytasz się biedy.
- Nie wiem o żadnych przychodzących tam mętach - bronił się Żywiec. - Pewnie, że różnych ludzi się spotyka, jak to w barze, ale ja znam samych porządnych i solidnych, a tego Kiedrzyka warto obejrzeć. Mówię ci, góra tłuszczu.
- Nic mnie on nie obchodzi - odpowiedział z przekąsem Kaszubski.
- A wiesz, że poznałem tam wcale przyzwoitego człowieka - ciągnął Żywiec chcąc przekonać kolegę do baru „Pod Jeleniem“. - Jegomość z wyższym wykształceniem. Adwokat. I tacy tam chodzą.
- Co kto lubi.
- Zna doskonale nasze strony. Całe Podlasie zjeździł, nawet i u mnie we wsi poznajomił się z Masiakiem. Wiesz, tym spod lasu.
- Ano cóż, prawnicy zwykle wielu ludzi znają, nic w tym dziwnego.
- Mecenas Matroch, bo tak on się nazywa, chciałby cię kiedyś zobaczyć. Ma jakiś interes...
- Interes? A co za interes może mieć do mnie adwokat? - Kaszubski z lekka się zaniepokoił.
- Mówi, że nic specjalnego.
- Et, daj lepiej spokój. Taka znajomość z knajpy... Kto zresztą wie, czy on naprawdę adwokat?
- Kiedrzyk go zna.
- Pewnie wart jeden drugiego.
Żywiec rozgniewał się i zaprzestał rozmowy. Stanowczo Kaszubski był uprzedzony do lokalu „Pod Jeleniem“ i do wszystkich uczęszczających tam gości. Prócz tego był przesadnie podejrzliwy.
- Pamiętaj, Wicek - odezwał się Kaszubski, nieświadomie dolewając oliwy do ognia - ani słowa nikomu dzisiejszej komisji, ani słowa o ulepszeniu i wynikach.
- Nie mam zwyczaju gadać z nikim o sprawach służbowych - odciął Żywiec. - Potrafię trzymać język za zębami. Znasz mnie przecież.
- Znam cię... i właśnie dlatego cię przestrzegam - odparował nielitościwie Kaszubski.
Do mieszkania doszli we wrogim milczeniu i nie mówiąc ze sobą usiedli w przeciwnych kątach pokoju. Żywiec udawał, że jest całkowicie pochłonięty leżącą przed nim książką, Kaszubski bazgrał coś na świstku papieru. Gdy wreszcie położyli się spać, Żywiec przez dłuższy czas leżał z otwartymi oczami i przygotowywał sobie w myślach odpowiednie argumenty, które przekonałyby kolegę. Po raz pierwszy od czasu zawarcia ich znajomości pomyślał Kaszubskim jako o zgorzkniałym mruku. Był głęboko przekonany, że podejrzliwość swoją posunął on do absurdu. Czyżby według niego nie istnieli na świecie uczciwi ludzie? Na każdego wilkiem patrzy, w każdym widzi wrogiego agenta albo „nieodpowiednie towarzystwo“. Do licha, czy z ludźmi w ogóle nie należy przestawać? Czy przestępstwem jest wypić jedno piwo ze znajomymi?
Zżymał się i złościł, miał chęć obudzić kolegę i zarzucić go takim potokiem argumentów, że Kaszubski musiałby się pod ich wagą ugiąć, ustąpić i poprosić o przebaczenie.
Zburczal mnie jak smarkacza, a teraz śpi spokojnie - myślał Żywiec. - Poczekaj, bracie, do jutra. Już ja ci przygadam.
Uspokoił się powoli, ogarnęła go senność. Dopalił papierosa i ułożył się wygodniej.
A zresztą - pomyślał jeszcze - gdybym nawet i natknął się na jakiegoś agenta, szpiega. To i co? Czy nie potrafiłbym go nakryć? Na pewno nie dałbym się pociągnąć za język. Ba kto wie, czybym go nie schwytał? Cóż to, głowy nie mam, czy jak?...
POKUSA
Nazajutrz Żywiec obudził się rześki i wesoły.
Kaszubski wstał już - był w łazience, skąd dochodził plusk wody.
- Wicek, ruszaj się, późno! - zawołał swym zwykłym głosem.
- Zaraz, herbatę zrobię - odrzucił Żywiec, zadowolony, że wczorajsze urazy i gniew zostały zapomniane.
Wspólnie udali się do pracy. Na lotnisku rozeszli się. Kaszubski miał do załatwienia wiele spraw w dowództwie, przygotowywał się do wyjazdu i chciał osobiście dopilnować, by wszystkie materiały potrzebne do prób w Warszawie były starannie ułożone i zapakowane. Przygotowania te zajęły mu cały dzień - nie widział się nawet z Żywcem, którego brygada dokonywała pilnego i skomplikowanego remontu silnika.
Po zajęciach Żywiec wracał do domu sam, nie mogąc odszukać kolegi.
Nawet dzisiaj się zasiedział - mruknął do siebie. - Niepoprawny człowiek.
Nieobecność Kaszubskiego była mu jednak wyjątkowo na rękę. Mimo wczorajszej sprzeczki, a może właśnie dzięki niej, powodowany przekorą, zamierzał odwiedzić Kiedrzyka w barze. Gdyby Kaszubski był z nim razem, utrudniałoby to sprawę, Żywiec bowiem mimo wszystko odczuwał jakieś mgliste i niesprecyzowane wyrzuty sumienia. Chwilami wydawało mu się, że kolega miał rację, a nawet, przelotnie, gotów był oskarżyć samego siebie o nadmierne gadulstwo.
Uczucie to przeminęło jednak szybko. Żywy charakter i wesołe, towarzyskie usposobienie sierżanta zwyciężyły i przytłumiły wszelkie wątpliwości, bo, tłumaczył sobie, cóż komukolwiek mogło zaszkodzić wypicie jednego piwa i pogadanie z takimi ludźmi, jak Kiedrzyk czy Matroch.
Wątpliwości ogarnęły go raz jeszcze przed drzwiami knajpy „Pod Jeleniem“. Knajpa, bar, a szczególnie zakład tego rodzaju, co przybytek pana Apolinarego, były miejscem podejrzanym. A jeżeli chodziło o rozrywki, to tych przecież nie brakowało na lotnisku. Organizacja zetempowska dbała o życie kulturalne kadry. Wzorowo urządzona świetlica była niewątpliwie miejscem ciekawszym, przyjemniejszym i właściwszym od baru Kiedrzyka.
E-e-e, głupiec ze mnie - pomyślał w nowym przypływie pewności siebie. - Przecież nie zdradziłem nikomu żadnej tajemnicy wojskowej. Bo to, o czym rozmawiałem z Kiedrzykiem czy też Matrochem, nie miało większego znaczenia, a poza tym Matroch to przecież człowiek solidny.
Naciskał już klamkę, gdy go ktoś z tyłu uderzył lekko po ramieniu. Obejrzał się. Za nim stał Matroch w swym eleganckim, jasnym ubraniu. Z ujmującym uśmiechem witał sierżanta:
- Co za szczęśliwy traf, przypadek jeden na tysiąc - mówił. - Nie wiedziałem, jak pana odnaleźć, szukałem w barze, a tu nagle spotykam pana. Oczywiście wstąpi pan na jedno piwko, ciepło dzisiaj, warto gardło opłukać.
- Tak, warto - odparł automatycznie Żywiec i bez żadnej widocznej przyczyny odczuł do rozmówcy przelotną niechęć. - Chociaż właściwie... - dodał - raczej pójdę do domu. Zmęczony jestem, głowa mnie boli...
Matroch zauważył zmianę w rozmówcy, ale nie dał tego po sobie poznać. Znal się dobrze na ludziach, wiedział, jak z nimi postępować i jak ich sobie zjednywać.
- Nie zatrzymuję pana, skoro pan taki zmęczony - odpowiedział, ale nie zwolnił uścisku ręki i wciągnął lotnika do wnętrza baru.
- Jedno piwko i do domu, ot co. Już zamawiam, a pan niech sobie usiądzie spokojnie. Może aspirynę i trochę wody? Pomoże. Albo cibalginę - też dobrze zrobi.
Żywiec odmówił, ale się nie wyrywał z knajpy.
- Wezmę małe piwo - odpowiedział z rezygnacją.
Matroch podbiegi do bufetu i powrócił z piwem.
- Chciałbym, aby pan poznał mego znajomego - powiedział.
- Raczej innym razem - oponował sierżant.
- Ależ on jest tutaj... - nie czekając na odpowiedź mecenas podniósł się od stolika i po chwili stanął przed Żywcem w towarzystwie niskiego, krępego mężczyzny we flanelowych spodniach i welwetowej, granatowej marynarce.
- Sierżant Żywiec, inżynier Janik - przedstawił Matroch. - Proszę siadać, inżynierze, a ja zamówię tymczasem coś w bufecie dla ochłody.
- Mnie wystarczy moje piwo - zapewnił pośpiesznie Żywiec.
- A może coś mocniejszego? - inżynier mówił wysokim, piskliwym głosem, jąkał się nieco i zacinał.
- Pijcie, panowie, co chcecie - powiedział stanowczo sierżant. - Ja nie będę pił nic poza piwem.
- Nasz lotnik dzisiaj nie w nastroju - tłumaczy! żartobliwie Matroch. - Nie będziemy go zmuszać, ale sami nie odmówimy sobie jednej z wermutem - odszedł do bufetu.
Przy stoliku zapanowało kłopotliwe milczenie, którego Żywiec bynajmniej nie miał zamiaru przerywać. Siedział rozparty wygodnie i ukradkiem przypatrywał się Janikowi, ten zaś - widocznie nie wiedząc, jak rozpocząć rozmowę - ratował się częstowaniem papierosami i zapalaniem zapałki. Wreszcie Matroch powrócił z pełnymi kieliszkami i zorientowawszy się w sytuacji, swobodnie zagadnął:
- No, moi panowie, możemy zaczynać. Panu Żywcowi śpieszy się, więc nie będziemy go długo nudzić. Inżynier Janik jest właścicielem małej fabryczki, a ściślej mówiąc warsztatu chałupniczego - mówił dalej. - Niewielkie to, rzecz zrozumiała, ale czego on tam nie fabrykuje... - przerwał i zwrócił się do Janika oczekując potwierdzenia.
- Dużo ciekawych rze...czy.
- Tak? - mruknął Żywiec po prostu dlatego, że wypadało coś powiedzieć.
- Inżynier produkuje szereg przedmiotów codziennego użytku, takich, wie pan, drobiazgów domowych - Matroch spojrzał na Żywca, ale nie doczekawszy się odpowiedzi ciągnął dalej: - Rozumie pan? Poczynając od maszynki do ostrzenia żyletek, a skończywszy na... - znowu zawahał się - na specjalnych przyrządzikach do skrobania kartofli. Te rzeczy, nawiasem mówiąc, są pomysłu inżyniera, który ma głowę nie od parady.
Żywiec odchrząknął. Nie wydawało mu się, by „przyrządzik“ do skrobania kartofli był wynalazkiem wymagającym dużej wiedzy technicznej.
- A więc, drogi sierżancie - kontynuował Matroch, który przyjął na siebie ciężar prowadzenia rozmowy - domyśla się pan zapewne, o co inżynierowi chodzi. Wy obaj z Kaszubskim, o ile wiem, jesteście niewyczerpaną skarbnicą wszelkiego rodzaju pomysłów, a w dodatku jesteście mechanikami. Czy więc nie nęciłoby was przygotowanie czegoś dla inżyniera Janika? Oczywiście w wolnych chwilach - zapewnił pośpiesznie, zauważywszy, że lotnik bynajmniej nie był zachwycony pomysłem. - Proszę, pomyślcie o tym. Roboty niewiele, a grosza zarobić można sporo.
Żywiec milczał.
- W dzisiejszych czasach nikt zzza dużo forsy nie ma i nie wolno odrzucać pieniędzy, któ... które same idą do ręki - powiedział z przekonaniem Janik i wypił duży łyk wódki. - Mogę dać chętnie jakąś zaliczkę...
- Myślę, że nie stanęłoby to na przeszkodzie waszym sprawom służbowym - zachęcał Matroch. - A poza tym - dorzucił poufale - przecież nikt nie będzie o tym wiedział. Nie musimy rozgłaszać, że pracujecie dla inżyniera. Żywiec zdecydowanym ruchem odstawił kufel. Na jego twarzy odmalowała się niechęć i z trudem ukrywana odraza. Propozycja była nie do przyjęcia, więcej, była sprzeczna z jego zasadami. Spekulacja z prywatnym groszorobem, który - jeżeli naprawdę był inżynierem - powinien zająć właściwe miejsce w ogólnym wysiłku budowy kraju, a nie parać się z jakimiś pokątnymi zarobkami, wzbudzała w nim wstręt i dziwił się Matrochowi, że mógł dopuścić do podobnej propozycji.
- Dziękuję za łaskawą ofertę - odpowiedział zimno. Przyjąć jej nie mogę.
- Niech pan się zastanowi - nalegał nie speszony Matroch. - Proszę rozważyć to z kolegą. To przecież nic złego, po prostu chciałem wam pomóc - miał tak zakłopotany wyraz twarzy, że Żywcowi zrobiło się go żal.
- Nie wiem, czy propozycja inżyniera jest zła, czy dobra, ale nie mogę jej przyjąć - powtórzył i wyciągnął do Matrocha rękę na pożegnanie.
- Ależ, drogi sierżancie - stropił się mecenas. - niechże się pan nie gniewa... Ja naprawdę nie chciałem pana urazić... A jeżeli pan nie chce, to może pan Kaszubski...
- Kaszubski pojutrze wyjeżdża do Warszawy i nawet nie wiem, kiedy wróci. Widzi więc pan, że nic z tego wszystkiego.
Matroch uniósł głowę.
- Wyjeżdża pojutrze? - powtórzył. - No, tak, odłożymy to wszystko na później - powiedział obojętnie i nie nalegał więcej.
Lotnik wyszedł z baru. Matroch zaś z Janikiem pozostali nad na pół wypitą wódką.
- Widzisz - zwrócił się Matroch do towarzysza. Miał minę zadowoloną, niemal triumfującą i bynajmniej nie przejmował się niepowodzeniem.
Dziękuję za łaskawą ofertę
- Widzę - odpowiedział kwaśno Janik. - Nic nie wyszło, chytry łobuz ten lotnik.
- Głupiś. Chytry nie jest i wyciągnąć z niego można coś niecoś. Wiemy teraz, że Kaszubski jedzie pojutrze do Warszawy, zatem wynalazek jego wszedł w fazę końcową, a ostatnie próby musiały być pomyślne.
- Mmmasz rację - przytaknął z zapałem Janik.
- Wiem zresztą, że na lotnisku była komisja. Winnicki widział obcych ludzi wjeżdżających tam autem.
Janik kiwał w milczeniu głową. Był on tak przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa i tak głęboko wierzył w rozum swego przywódcy, że nie silił się na własne uwagi.
- Nie chcą z nami pracować? Nic nie szkodzi i tak byłoby za późno - Matroch machnął od niechcenia ręką. - Musimy zastosować inny sposób. Nie udało się dwa razy, uda się trzeci. Wprowadzamy w życie plan numer dwa.
NIEBEZPIECZEŃSTWO
Do wyjazdu Kaszubskiego zostało zaledwie kilkanaście godzin. Kaszubski był już przygotowany do drogi, miał w kieszeni wszelkie potrzebne papiery, komisja zaś, która udała się z powrotem do Warszawy poprzedniego dnia, zabrała ze sobą części silnika potrzebne do próby.
Zapadał zmrok... Kaszubski krzątał się po mieszkaniu, rozmyślając nad tym, czy czegoś nie zapomniał lub nie przeoczył. Pociąg jego odchodził następnego dnia z rana, wieczór pozostawał mu wolny i gdyby Żywiec znajdował się w pobliżu, z pewnością Kaszubski dalby się namówić na wyjście z domu. Żywiec jednak nie wrócił z lotniska, zapewne był jeszcze w hangarze.
Kaszubski podszedł do okna, otworzył je i wysunął głowę.
Czuł się zmęczony, nastąpiła w nim reakcja. Kilka tygodni wytężonej, wyczerpującej pracy dało mu się we znaki, rad by teraz pomyśleć o wypoczynku, o urlopie. Uśmiechało mu się Zakopane, gdzie mógłby spędzić beztrosko dwa tygodnie, przypomniał sobie jednak matkę czekającą na niego i wybrał wyjazd na wieś.
- A potem na „polibudę“.
Żywiec nie nadchodził.
Gdzież ten Wicek się włóczy - pomyślał Kaszubski. - Pewnie znowu polazł do knajpy.
Towarzystwo wesołego przyjaciela byłoby dla niego w tym momencie nad wyraz pożądane. Samotność mu ciążyła.
U drzwi wejściowych odezwał się nagle przytłumiony dźwięk dzwonka. Krótki i urywany. Kaszubski podniósł ze zdziwieniem brwi do góry. Któż mógł o tej porze do nich przychodzić? „Pewnie jakieś dodatkowe instrukcje w sprawie wyjazdu“ - pomyślał.
Podniósł się z miejsca i otworzył drzwi. Na progu stało dwóch nieznajomych mężczyzn. Jeden z nich, dobrze ubrany, o miłej, pociągłej twarzy, uśmiechnął się, jakby przepraszając za najście, postąpił krok do przodu i przystanął tuż przed lotnikiem.
- Bardzo przepraszam, czy starszy sierżant Kaszubski jest w domu? - spytał starannie modulowanym, uprzejmym głosem.
- Tak, to ja - odparł zdziwiony podoficer i cofnął się nieco. - Panowie do mnie?
Obaj przybysze znaleźli się w pokoju. Niższy z nich przymknął za sobą drzwi.
- Tak, my do pana - mówił dalej pierwszy z nieznajomych. - Przychodzimy w sprawie pilnej i raczej przykrej. Pański kolega Żywiec...
- Czy coś mu się stało? - zapytał szybko Kaszubski.
- Tak, wypadek. Wydarzyło mu się nieszczęście w barze „Pod Jeleniem“... - nieznajomy obejrzał się, a oczy jego zatrzymały się na zamkniętych drzwiach. - Żywiec wdał się w bójkę i został poraniony.
- Zawsze mu mówiłem, żeby tam nie łaził - wyrwało się Kaszubskiemu. - Było pogotowie? Czy to coś poważnego?
- Niestety, tak. Mam dla pana kartkę od pana Kiedrzyka, prosi o pańskie przybycie - sięgnął ręką do kieszeni.
Zafrasowany lotnik wyciągnął rękę po kartkę, ale zamiast niej w dłoni przybysza zamigotała stal, a sierżant znalazł się przed wycelowaną weń lufą pistoletu.
- Ani słowa, bo strzelam - warknął obcy zgoła innym tonem. - Jurek, zamknij drzwi na klucz.
Kaszubski stal oniemiały. Zaskoczenie było tak wielkie, że przez dłuższy czas nie mógł wykrztusić ani słowa. Błyskawicznie przemknęła mu przez głowę myśl o fałszywym telegramie, o dziwnej propozycji otrzymanej przez Żywca w barze, o której przyjaciel wspominał mu poprzedniego wieczoru, wreszcie o własnym wynalazku. Czyżby ci dwaj obcy ludzie, grożący mu nabitą bronią, byli po prostu bandytami, obcymi agentami, szpiegami?
Mimo niezwykłej sytuacji, mimo realnej groźby odczuł ulgę, w mieszkaniu bowiem nie znajdowało się nic, co miałoby jakikolwiek związek z ulepszeniem. Rysunki i obliczenia, części silnika i próbki metali spoczywały w pewnych rękach w Warszawie.
Ochłonął. Ostatecznie cóż jemu samemu mogło grozić? Gotówki w domu nie posiadał, kosztowności nigdy nie miał, a jedynym wartościowym przedmiotem był zegarek na przegubie dłoni. Jeżeli napastnicy byli zwykłymi opryszkami, spotka ich rozczarowanie.
- Co za bezczelność! - powiedział z oburzeniem. - Czego tu chcecie? Zabierajcie tę pukawkę i wynoście się, zanim kogo zawołam.
Mężczyzna z pistoletem w ręce zaśmiał się cicho. Z jego zachowania widać było, że przyszedł z obmyślonym z góry planem i nie miał zamiaru cofać się przed byle przeszkodą.
- Nie podnoś głosu, Kaszubski, bo coś oberwiesz, rozumiesz? Gdzie plany?
- Plany? - spytał Kaszubski ochrypłym głosem. - Jakie plany?
- Nie udawaj naiwnego. Plany .twojego wynalazku.
Nie było wątpliwości. Bandyci byli agentami obcego wywiadu. Któż inny bowiem chciałby wykradać plany ulepszenia silnika? Kto inny ośmieliłby się tak bezczelnie włamać do mieszkania?
Myśl Kaszubskiego pracowała szybko. Przede wszystkim należało wygrać na czasie, przeciągnąć rozmowę, udawać, że nie wie, o co chodzi. Lada chwila mógł powrócić Żywiec, mógł zajrzeć ktoś ze znajomych, coś mogło spłoszyć bandytów. Poza tym Kaszubski pamiętał doskonale, że jego własny pistolet znajdował się w pokoju, w szufladzie stołu. Gdyby mógł jakimś cudem zwabić tam opryszków i nieznacznie sięgnąć po broń - incydent zakończyłby się zupełnie inaczej, niż to projektowali napastnicy.
Zmierzył okiem obu bandytów. Nie przedstawiali się groźnie, mimo że było ich dwóch i byli uzbrojeni. Kaszubski znał własną siłę i wiedział, jak jej użyć. Bójka, gdyby do niej doszło, również rozstrzygnąć się powinna po jego myśli. Rozejrzał się ukradkiem, by wyszukać jakiś odpowiedni do ataku przedmiot.
- Czego się gapisz? - burknął bandyta z pistoletem. - Dawaj plany. Wiemy, że jedziesz jutro do Warszawy i że masz je ze sobą.
- Nie wiem, czego ode mnie chcecie - sierżant starał się przybrać niewinny i przestraszony wyraz twarzy. - O jakich planach mówicie? Przecież jestem zwykłym podoficerem, nic u mnie ważnego nie znajdziecie.
- Przestań się wykręcać - rozgniewał się bandyta. - Dawaj plany, bo ci bebechy wyprujemy.
- Ale jakie plany? Ja naprawdę nic nie wiem, nic nie mam...
Cofał się nieznacznie, centymetr za centymetrem, w stronę stołu. Bandyci, nie spuszczając go z oka, posuwali się za nim. Kaszubski orientował się, że rzuciwszy się nań z gołymi pięściami nie miałby żadnych szans zwycięstwa. Strzał padłby, zanim zdołałby uderzyć. Jedyna nadzieja pozostawała w pistolecie leżącym w szufladzie stołu.
- No? Dasz plany, czy mamy sami zabrać?
Sierżantowi strzeliła do głowy nowa myśl, nowy wybieg.
- Trudno - odpowiedział przygnębionym głosem. - Nie będę się dłużej opierał. Chcecie mieć plany wynalazku, będziecie je mieli, tylko - starał się mówić prosząco, udawał pomieszanie i strach o życie. - Tylko nic mi nie zróbcie... ja mam staruszkę matkę...
- Dobra, dobra, nie bój się, nie utłuczemy cię - uspokajał go pierwszy bandyta. - My też ludzie. Gdzie plany?
- Mam je tutaj, zaraz je wam dam... - cofnął się jeszcze bliżej do stołu. Sięgnął za siebie, niby dla odszukania papierów, wyciągnął szufladę i w mgnieniu oka chwycił za pistolet.
- Nie ruszaj się!... - ryknął pierwszy z bandytów. W tej samej chwili na głowę Kaszubskiego spadła jakaś zasłona. W powietrzu rozeszła się ckliwa woń narkozy. Sierżant szarpnął się, pistolet wypadł mu z dłoni, chciał krzyknąć, ale sil mu nie starczyło. Osłabł nagle, w uszach rozległo się dziwne brzęczenie, nogi ugięły się pod nim i powoli, miękko osunął się na ziemię.
...Wyciągnął szufladę i w mgnieniu oka chwycił za pistolet
- No, nareszcie - szepnął Matroch ,i otarł pot spływający mu po czole. Oddychał szybko, był blady jak papier.
- Już gotowy.
- Gadzina - pienił się Winnicki. - Chciał nas wykiwać, hę? Mało brakowało.
- Dobrześ się zawinął z tą płachtą. W sam czas - pochwalił Matroch.
- Szukać planów?
- Oczywiście. Przecież jeżeli miał jutro jechać, to i plany mogą tu być - rozumował głośno Matroch. - Tylko prędko. Zajrzyj do tej walizeczki, już zapakowana.
Winnicki z widocznym pośpiechem spełnił rozkaz, ale walizeczka sierżanta nie zawierała nic poza drobiazgami potrzebnymi do drogi. Bandyta zajrzał do szuflady w stole, rozejrzał się po pokoju.
- Cholera! - zaklął. - Znowu nic.
Matroch wzruszył ramionami.
- Nic nie szkodzi - mruknął. - Najważniejsze, że mamy tego - trącił nogą leżącego sierżanta. - Ten nam wystarczy. No, zabierajmy się już stąd.
Nachylili się nad nieprzytomnym Kaszubskim, dźwignęli go z wysiłkiem i ujęli pod ramiona. Głowa sierżanta zwieszała się bezwładnie na piersi, ręce chybotały się, nogi wlokły po ziemi. Trzymali go między sobą i krok za krokiem zbliżali się do drzwi.
- Pamiętaj, jakby ktoś pytał, to mówimy, że się spił i że ciągniemy go na świeże powietrze.
- On nie pije - zauważył Winnicki.
- Mógł się uchlać z okazji wyjazdu. A jakby ktoś był za ciekawy, to w łeb i w nogi. Ale nie strzelaj - chyba w ostateczności.
- Dobrze. Może zresztą nikogo nie spotkamy. Późno już.
Wysunęli się ostrożnie z pokoju na taras. Było pusto, cicho. Lampa gazowa zawieszona przed domkiem rzucała mdławe światło. Przy tym oświetleniu rzeczywiście łatwo było wziąć Kaszubskiego za pijanego, którego dobrzy koledzy prowadzą na dwór dla otrzeźwienia.
Szli powoli, mimo że strach chwytał za gardła. Bezwładne ciało ciążyło coraz bardziej, przelewało się przez ręce, ciągnęło w dół. jak ołów. Zeszli z tarasu.
- Jeszcze trochę, jeszcze trochę - zachęcał Matroch osłabłego kompana. - Trzymaj się, Jurek. Już niedługo.
- Trzymam się przecież - odsapnął Winnicki i ujął mocniej lotnika pod ramię.
Oddychał ciężko, ale nie wiedział, co bardziej dawało mu się we znaki: zmęczenie czy też paraliżujący go strach. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w każdej sekundzie ktoś obcy mógł się pokazać w pobliżu, a mimo że tłumaczenie mieli przygotowane, każdy choć trochę umiejący obserwować człowiek bez wahania zatrzymałby ich i domagałby się bardziej szczegółowych wyjaśnień, niż mogliby ofiarować. W takim wypadku wsypa byłaby murowana, a wtedy... Winnicki wzdrygnął się nerwowo, a po plecach przebiegały mu ciarki. Rozumiał bardzo dobrze, co czekałoby go wtedy.
- Jeszcze trochę, tylko kilka kroków. Zaraz będziemy w aucie i po strachu - mówił cichym głosem Matroch, pocieszając przerażonego towarzysza.
Gdy doszli do furtki, Matroch wysunął głowę poza nią i badał wzrokiem ciemności uliczne. Było spokojnie, mżył drobny deszczyk i zamazywał kontury kamienic...
- W porządku, idziemy.
O kilka kroków przed nimi wynurzył się z mroku wydłużony kształt samochodu. Przy kierownicy widniała sylwetka Janika w ciemnym, deszczowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. Czapkę miał nasuniętą głęboko na czoło.
- Jeszcze trochę. No, razem! - komenderował Matroch.
Gdzieś za rogiem ulicy rozległy się przyśpieszone kroki.
Szło kilku ludzi. Matroch zdobył się na ostateczny wysiłek. Żyły nabrzmiały mu na karku, ubranie miał potargane, włosy zwichrzone.
- Prędzej - bełkotał. - Rusz się, Winnicki! - wolną ręką sięgnął przed siebie, otworzył drzwiczki samochodu i z pomocą kompana, któremu strach dodał sił, wepchnął nieprzytomnego do wnętrza. Wskoczywszy za nim zatrzasnęli drzwiczki.
Zajazgotał starter maszyny, limuzyna ruszyła z miejsca i nabierając szybkości, potoczyła się po mokrym asfalcie.
- Udało się! - Matroch trzepnął Winnickiego po plecach tak mocno, że tamten skulił się z bólu. - Udało się, słyszysz?! Ale pułkownik się ucieszy.
- Jeszcze nie koniec - zamruczał drżący ze strachu Winnicki.
- E-e-e, teraz już pół biedy - Matrochowi powróciła pewność siebie i dobry humor. - Mamy ptaszka całego i żywego, a chociaż planów brak, to on nam wszystko wyśpiewa jak z nut. Pułkownik ma swoje metody, wyciągnie z łajdaka, co potrzeba.
Winnicki potaknął i nachylił się nad jeńcem. Kaszubski oddychał miarowo, serce biło słabo, lecz równo, oczy miał przymknięte.
- Śpi jak suseł - zaśmiał się bandyta.
- Niech śpi. Damy mu zastrzyk, a potem do pułkownika.
- Niech buli forsę - zarechotał Winnicki.
- Niech buli. Jest za co! - zawtórował mu Matroch.
Auto zachybotało się na zakręcie i wjechało na główną ulicę miasta. Kierowca przygasił reflektory i naciskając mocniej pedał gazu przyśpieszył biegu.
HANKA
- Rety! Aleśmy się dzisiaj zasiedzieli!
- Ciemno się robi, a deszcz leje jak z cebra.
- Licho nadało. Trzeba było patrzeć na zegarek.
- Mądryś teraz, a przedtem poganiałeś nas wszystkich, jakby się paliło.
- A pewnie, że poganiałem. Ten silnik jest potrzebny. Im prędzej go zrobimy, tym szybciej maszyna pójdzie w powietrze.
Brygada Żywca odstąpiła od remontowanego silnika powoli, z ociąganiem. Każdy z mechaników był mocny w gębie, wyrzekał i klął, ale jak przychodziło do czego, pracował za dwóch. Mimo zmęczenia nie chciało im się pozostawiać silnika i gdyby nie przynaglenia Żywca, który rozumiał, że nie mogą siedzieć w hangarze do północy, na pewno nie daliby się tak łatwo odciągnąć.
Potężny silnik odrzutowy wznosił się niby majestatyczny pomnik pośrodku hangaru, świecił połyskującą gładzią stali, matowym odblaskiem metalu, wzbudzał podziw swoim ogromem i mocą. Blachy okapotowania były jeszcze zdjęte i pod opływowym kształtem widniały powyginane rury i przewody oplatające go dokoła niczym zwoje ogromnego węża. Wydymała się krępa sprężarka, panoszyła się pękata turbina, okrągły wpust powietrza, komora spalania, dziesiątki i setki najrozmaitszych części, przewodów, różnobarwnych kabli, rur i rurek, wszystko to stwarzało całość niezrozumiałą dla laika. Jedynie znawca, specjalista o długiej praktyce, orientował się w tym skomplikowanym systemie, ale też brygada Żywca składała się z samych specjalistów, dla których silnik odrzutowy nie stanowił tajemnicy.
Żywiec wraz z plutonowym Kozakiem, swym zastępcą, wyszli ostatni, wymienili kilka słów z wartownikiem i szybko, wyciągniętym krokiem podążyli do bramy.
Żywiec śpieszył się do domu. Chciał ten wieczór spędzić razem z przyjacielem, domyślał się bowiem, że Kaszubski będzie zdenerwowany i podniecony wyjazdem.
Ulica wydawała mu się długa, droga do domu daleka. Ogarniało go zwolna jakieś mgliste, niczym nie wytłumaczone przeczucie niebezpieczeństwa, które przygnębiało go i odebrało humor. Nie wiedział dokładnie, czego się obawiał. Może wpłynęła na niego ponura deszczowa pogoda, może oddziałała pustka ulicy, z rzadka bowiem spotykał nielicznych przechodniów przemykających pod murami. Miasto wydało mu się obce, groźne, straszące ukrytym, a nieznanym niebezpieczeństwem, czyhające ciemnymi zaułkami, wrogie i drapieżne.
Otrząsnął się z tego nastroju wysiłkiem woli, ale kroku nie zwalniał. Przechodził koło opustoszałego o tej porze baru „Pod Jeleniem“. Knajpę już zamykano, we wnętrzu świeciła tylko mała żarówka przy bufecie, ospały kelner znosił resztki naczyń pozostawionych przez ostatnich gości. Restaurator siedział za kontuarem i z malującym się na twarzy zadowoleniem przeliczał dzienny zarobek. Żywca ogarnął nagły wstręt do groszoroba. Postanowił zerwać wreszcie wszelki kontakt z barem.
Uszedł kilkadziesiąt metrów, gdy rozległy się za nim przyśpieszone kroki. Obejrzał się i ze zdziwieniem ujrzał dopędzającą go dziewczynę. Była to Hanka, pracownica Kiedrzyka. Wyraźnie czymś przestraszona oddychała szybko.
- Panie sierżancie... panie sierżancie - szeptała przerywanym głosem, chwytając Żywca mocno za mundur.
- Co się stało?
Przystanęli pod murem. Światło latarni ledwie tutaj dochodziło.
- Nieszczęście - mówiła pośpiesznie i niedokładnie dziewczyna. - Chcą pańskiego kolegę okraść... a może nawet i zamordować. Chcą mu zabrać jakiś wynalazek...
- Kaszubskiego?
- Tak, tak. Słyszałam wyraźnie jego nazwisko.
- Kto taki? Bandyci jacyś, złodzieje? - wypytywał Żywiec.
Hanka miała twarz zmienioną, przestraszoną do najwyższego stopnia, widać było, że nie potrafi nad sobą zapanować. Żywiec chwycił ją silnie za ramię .i ścisnął aż do bólu.
- Proszę mówić szybko i krótko. Do rzeczy! - rozkazał.
Odetchnęła z ulgą i opanowała się.
- Powiem wszystko, oczywiście - przeciągnęła dłonią po twarzy. - Byłam w kuchni, pracuję tam...
- Wiem - przerwał Żywiec. - Proszę mówić o tamtym.
- A więc siedziałam koło drzwi wiodących na korytarz, naprzeciwko są tam drzwi do pokoju Kiedrzyka. Usłyszałam ich głosy...
- Czyje?
- Kiedrzyka, Winnickiego i tego mecenasa Matrocha. Często bywali w barze, to ich znałam z widzenia.
- Tak. Co dalej?
- Mówili o panu i panu Kaszubskim. Wybierali się właśnie do waszego mieszkania na Sadową. Chcą napaść na Kaszubskiego i wywieźć go autem.
Żywiec powstrzymał przeciągłe gwizdnięcie wyrywające mu się z ust.
- Wywieźć go? Gdzie?
- Chodziło o wynalazek, to -słyszałam na pewno, bo uchyliłam nieco drzwi. Mówili również o jakimś pułkowniku, ich szefie.
Żywiec pociągnął ręką po czole. Trudno mu było uwierzyć w to, co usłyszał. Dziewczyna z pewnością nie była .zdolna do tworzenia fantastycznych bredni, mówiła prawdę, twarz jej nie kłamała.
- Nie czekałam do końca - ciągnęła dalej, a zdenerwowanie jej stawało się oczywiste. - Uciekłam tylnymi drzwiami, chciałam pobiec na milicję, zameldować...
- Kiedy to było?
Zastanowiła się przez moment.
- No, może pięć minut temu.
Żywiec powziął natychmiastową decyzję.
- Proszę bez zwłoki pójść na milicję - zwrócił się do Pianki - powiedzieć im wszystko. Gdyby spotkała pani po drodze jakichś wojskowych, proszę ich skierować do mego domu na Sadową.
- Oni mówili, że biorą ze sobą broń - zauważyła dziewczyna. - Słyszałam.
- Tak - zakończył, bo każda chwila wydawała mu się teraz droga. - Niech pani idzie szybko na milicję.
Odwróciła się pośpiesznie i ruszyła z miejsca biegiem.
Kiedrzyk, Matroch i Winnicki... - myślał - szajka szpiegów. Któżby się tego po nich spodziewał? Melina, w której on, Żywiec, tak często bywał. Pojął nagle z przeraźliwą jasnością, że wykradzenie planów wynalazku i uprowadzenie wynalazcy byłoby niezwykle korzystne dla obcego wywiadu. Wzdrygnął się i przyśpieszył kroku.
Uświadomił sobie również, jak bardzo nieostrożny był poprzednio w rozmowach z tamtymi ludźmi. Pomyślał z rozpaczą, że może nieświadomie przyczynił się do zebrania informacji przez szpiegów. Przecież jego wzmianka o koledze mogła naprowadzić agentów na ślad...
I ja zadawałem się z tymi ludźmi, gadałem z nimi, nawet wysłuchałem ich propozycji! - pomyślał ze złością.
Zbliżał się do rogu ulicy Sadowej, a nie miał jeszcze ustalonego planu działania, nie wiedział, co począć, jak zapobiec złu, jak obezwładnić szajkę. Rozglądał się pilnie, daleko. Gdyby natknął się na patrol milicji tub spotkał jakiegoś zapóźnionego wojskowego - ułatwiłoby to niepomiernie sytuację. Był jednak sam - ulica była jak wymarła.
Palił go wstyd, wyrzuty sumienia gryzły i dokuczały. Zbyt późno pojął, jak trafne i właściwe były ostrzeżenia przełożonych i dowódców, jak potrzebne były gawędy na temat zachowania tajemnicy służbowej. Często słuchał pogadanek nieuważnie, a nawet podśmiewał się z gorliwych kolegów. Według niego wystarczało pilnować lotniska i znajdujących się na nim samolotów, hangarów i urządzeń. Ewentualność wygadania się przed jakimś szpiegiem uważał za nieprawdopodobną, możliwą na filmie, ale nie w życiu. Tymczasem tutaj, w jego własnym mieszkaniu...
- Aby tylko nie było za późno - tłukło mu się po głowie... - Abym zdążył na czas... aby Hanka prędko dostała się na milicję...
PLAN SIERŻANTA ŻYWCA
Skręcał właśnie na ulicę Sadową, gdy do uszu jego doszedł warkot samochodowego motoru. Warkot przybliżał się szybko i Żywca minęła długa, czarna limuzyna pędząca z wygaszonymi światłami. Auto potoczyło się ulicą Sadową i zatrzymało przy chodniku o kilkadziesiąt metrów od domku Żywca.
To oni - pomyślał sierżant.
Dwie sylwetki wysunęły się z auta i podążyły w stronę domku. Niewątpliwie byli to bandyci, o których mówiła Hanka. Potrzebna była teraz zimna krew, szybka i właściwa decyzja zaskoczenie.
Żywiec wpadł na pewien pomysł i w ułamku sekundy powziął plan działania. Zaskoczenie? Dobrze, będą je mieli.
Ruszył z miejsca, ale teraz krok jego był dziwnie nierówny, chwiejny. Zataczał się po chodniku, przystawał, znowu posuwał się zygzakiem do przodu, aż wreszcie mrucząc pod nosem jakąś wesołą piosenkę przerywaną głośną czkawką, znalazł się koło samochodu. Kątem oka zauważył, że sylwetka kierowcy poruszyła się niespokojnie. Chwycił się oburącz za drzwiczki auta i przechylił się do środka. Kierowca pośpiesznie wyskoczył drugą stroną i obiegł samochód dokoła.
- Ppanie sza... szanowny - bełkotał Żywiec pijackim głosem... - hdzie mój dddom...
- Aha, to pan - rozpoznał go Janik. - Coś pan taki pod gazem? Chodź no pan gdzieś na bok, pogadamy sobie - pociągnął sierżanta za rękaw. - Może się napijemy po jednym? No, chodź pan - widać było, że ukazanie się Żywca popsuło Janikowi szyki. Nie wiedział dokładnie, co robić, i chciał za wszelką cenę odciągnąć Żywca w inną stronę.
Sierżant dal się odprowadzić kilka kroków, ale gdy Janik, będąc przekonany, że ma do czynienia z na pól przytomnym pijakiem - przybliżył się do drewnianej furtki jakiejś nie zamieszkałej posesji, Żywiec znalazł się za jego plecami i wyciągniętym z kieszeni kluczem pchnął go silnie pomiędzy łopatki.
- Ani słowa, bo strzelam! - warknął groźnie, a ton jego głosu daleki był od pijackiej czkawki. - Stój, nie ruszaj się!
Janik drgnął, podskoczył w górę i w milczeniu uniósł ręce nad głową. Był przerażony, oniemiały i sparaliżowany. Nie myślał o obronie, wywietrzeli mu z głowy towarzysze, zapomniał, po co znalazł się na ulicy Sądowej. Ucisk klucza był zdumiewająco podobny do ucisku lufy pistoletu.
Żywiec, stojąc ciągle z tyłu, macał go wolną ręką po kieszeniach. Ku swemu rozczarowaniu broni nie znalazł. Było to wielce niepomyślne, sierżant bowiem liczył na zdobycie pistoletu. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności swój pozostawił w domu.
- Gdzie broń?! - zapytał ostro.
- W samochodzie - padła płaczliwa odpowiedź.
Pierwotny plan Żywca, plan atakowania pozostałych opryszków za pomocą broni zabranej kierowcy musiał ulec zmianie.
- Teraz gadaj! Tylko szybko i cichli rozkazał. - Tamci poszli do Kaszubskiego?
- Tak.
- Po plany wynalazku?
- Tak. Jeżeli nie znajdą planów, wezmą Kaszubskiego. Mieliśmy odwieźć go do Warszawy, do pułkownika Jessupa - sypał Janik.
- Dosyć!
Wiedział już wszystko. Jeden z bandy znajdował się w jego rękach, ale to był tylko początek. Trzeba było schwytać tamtych, ocalić Kaszubskiego. Myśl Żywca pracowała w zdwojonym tempie. Automatycznie oczy jego zatrzymały się na deszczowym płaszczu Janika i przez głowę sierżanta przebiegł nowy pomysł.
- Ściągaj płaszcz! - rozkazał.
Bandyta zawahał się, ale stuknięty kluczem między łopatki, począł powoli zdejmować okrycie. Żywiec chwycił płaszcz wolną ręką, sięgnął po czapkę i rozkazywał dalej:
- Stań pod tym murem. Tak, tutaj, twarzą do muru - chodziło mu teraz o skrępowanie opryszka i unieszkodliwienie go na czas rozprawy z resztą bandy. Nie było to najlepsze wyjście, Janik bowiem mógł wyplątać się z więzów i uciec, a nawet zaalarmować swych kompanów. Nic lepszego jednak nie przychodziło na razie sierżantowi na myśl. Ulica była pusta, o tej porze nie było niemal nadziei na ukazanie się kogoś.
Gdy Żywiec krępował Janikowi ręce, bandyta nawet się nie poruszył, tylko przez plecy przebiegało mu lekkie drganie. Poznać było, że Janik nie grzeszył odwagą.
- Ani jednego kroku! - przestrzegł sierżant. - Stać, póki nie wrócę, inaczej strzelam prosto w łeb. Rozumiesz?
Janik zgodził się bez słowa. Przestrach zaatakował mu widocznie i tak nieposłuszne struny głosowe. Należało być pewnym, że nie opuści wskazanego miejsca.
Żywiec zarzucił płaszcz Janika, nasunął czapkę i pobiegł do samochodu. Po chwili siedział za kierownicą i po omacku starał się zorientować w układzie biegów i tablicy rozdzielczej.
Plan na razie układał się pomyślnie. Co jednak mogło się wydarzyć za parę minut?
"Ulica nadal świeciła pustką, mdłe światło pobliskiej latarni rzucało długie, chybotliwe cienie.
Czas dłużył się teraz Żywcowi niepomiernie. Samotność oddziaływała na nerwy, napięte do ostateczności. Rzecz, na którą się ważył, była ogromnie ryzykowna, a lada pośliznięcie się, lada nieuwaga mogła spowodować tragiczne następstwa. Bandyci doprowadzeni do ostateczności nie zawahaliby się przed użyciem broni, a w razie bójki szanse sierżanta równałyby się zeru. Łatwo było unieszkodliwić bezbronnego i zastraszonego Janika, trudniej poszłoby jednak z uzbrojonymi i gotowymi na wszystko Matrochem i Winnickim.
Siedział bez ruchu, od czasu do czasu rozglądał się po ulicy w nadziei dojrzenia jakiegoś zapóźnionego przechodnia, ale jak na złość nie pojawiał się nikt.
W pewnym momencie Żywiec drgnął i odruchowo nacisnął mocniej czapkę na czoło. Nagle od strony domku dobiegły go przytłumione kroki, jakiś dziwny szelest i stukot. Zacisnął ręce na kierownicy, aż posiniały mu kostki dłoni.
- Jeszcze trochę. No, razem! - rozeznał głos Matrocha.
Przygryzł wargi do krwi. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu i spływając łączyły się w strużki drażniące i łaskoczące skórę. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż krzyża. Zbliżała się chwila ostatecznej rozgrywki. Albo on, albo oni. Albo wygrana, albo klęska i niechybna śmierć...
Koło auta zaczerniały sylwetki mężczyzn. Jeden z nich otworzył drzwiczki, drugi - słaniając się na nogach ze zmęczenia - podtrzymywał Kaszubskiego. Chwycili go mocniej, jak bezwładny wór wcisnęli do wnętrza.
Żyje, czy nie żyje? Zabili go, czy tylko ogłuszyli lub uśpili - myślał z niepokojem Żywiec. - Nie mogli go jednak zabić, przecież jest im potrzebny.
Matroch kręcił się niespokojnie.
- Prędzej! Ruszaj się, Winnicki! - sapał wściekle.
Wreszcie cała trójka umieściła się w samochodzie. Zmęczeni bandyci dyszeli ciężko.
Żywcem targnęło niepohamowane uczucie nienawiści. Gdyby mógł, odwróciłby się i bez namysłu rzuciłby się z pięściami na bandytów. Opanował się jednak. Od jego opanowania zależało teraz wszystko.
Włączył kluczyk, nacisnął starter. Ciszę ulicy rozdarło metaliczne jazgotanie. Motor zahuczał rytmicznie. Auto miękko ruszyło z miejsca i potoczyło się do przodu.
SKRADZIONY CZŁOWIEK
Samochód nabierał pędu. Żywiec skulił, się w przednim siedzeniu, podniósł wyżej kołnierz płaszcza, przekładał sprawnie biegi, naciskał gaz, manewrował płynnie kierownicą. Nie zwalniając biegu skręcił i po minucie pełną szybkością wjechał na główną ulicę. Była oświetlona bez porównania lepiej niż ulice na przedmieściu i sierżant obawiał się, że lada moment zostanie rozpoznany przez bandytów. Żywiec pragnął dotrzeć do budynku milicji, znajdującego się na drugim końcu ulicy, zanim Matroch z Winnickim zorientują się, że za kierownicą siedział nie ich człowiek, ale przeciwnik, którego obecności nie mogli się w żaden sposób spodziewać.
We wnętrzu panował spokój i cisza. Ani Matroch, ani jego towarzysz nie odzywali się, byli pewni siebie, żadne podejrzenia nie przychodziły im do głowy. Wymieniwszy kilka uwag odpoczywali po wysiłku ciesząc się myślą otrzymania upragnionego pakietu dolarów obiecanego przez pułkownika Jessupa.
Żywiec nie wiedział, gdzie znajdowała się melina agentów, nie wiedział też, czy mieli zamiar tam jechać, czy też ruszać wprost do Warszawy. W każdym razie niewątpliwie samochód pędził w pożądanym przez nich kierunku, inaczej bowiem spytaliby kierowcę, z jakiej przyczyny zmienił marszrutę. Była to okoliczność wielce pomyślna.
Może się uda? Aby tylko wytrzymać te kilkaset metrów - pocieszał się Żywiec.
Nieprzytomny Kaszubski jęknął cicho i Żywiec spoglądając w lusterko zwrotne zobaczył, że jego przyjaciel, na pól leżący pomiędzy bandytami, poruszył się, a Matroeh nachylił się nad nim badając widocznie stan jego zdrowia.
Ogłuszyli go czy uśpili? - zastanawiał się sierżant. - Żeby tylko mu krzywdy nie zrobili...
Miotały nim sprzeczne uczucia. Palił gniew, wrzała wściekłość z trudem hamowana, a jednocześnie gnębił i dręczył głęboki, bezbrzeżny wstyd i żal. Wyrównywał teraz rachunek, płacił za swe poprzednie gadulstwo i za swą lekkomyślność.
Jechał dalej, utrzymując pełną szybkość, aż zaniepokojony Matroeh burknął w jego stronę:
- Janik, durniu jeden! Czego tak gazujesz?! Rozwalisz gdzieś grata i kości nam połamiesz albo milicja nas zahaczy. Nie śpiesz się, nikt nie goni.
Żywiec mruknął coś niezrozumiałego i chwilowo zmniejszywszy szybkość znowu stopniowo przyśpieszył. Jedyną jego bronią była szybkość samochodu. Wyskoczenie z rozpędzonego auta równało się samobójstwu.
- Jedź wolniej, bo tu milicja - upominał go Matroch.
Żywiec kiwnął głową. Dojeżdżał już do końca ulicy i z daleka dojrzał wejście do budynku milicji. Wytężył wzrok i westchnął ciężko. Przed wejściem nie było nikogo. Sierżant uczuł nieprzyjemne ssanie w okolicach żołądka. Milicja nie była jeszcze powiadomiona, Hanka jeszcze nie nadeszła.
Przejechał pełnym gazem koło budynku. Nie było wyboru. Zatrzymać się nie mógł - bandyci zdołaliby zbiec. Trzeba było jechać i wieźć ich tak długo, aż Hanka nadejdzie i powiadomi milicję.
Tak jakbym dźwigał na plecach worek z dynamitem - przemknęło przez głowę Żywca niewesołe porównanie. - Jakbym żmije do kieszeni wsadził.
Znowu zwiększył szybkość i skręcił w pierwszą napotkaną przecznicę. Manewr ten obudził widać czujność bandytów, zaniepokoił ich, bo Winnicki wyjrzał przez okno, poszeptał z Matrochem i krzyknął.
- Janik, idioto! Gdzie jedziesz?! Mówiłem przecież, żeby prosto do domu.
Żywiec wybełkotał parę słów w odpowiedzi.
- Zgłupiał kompletnie, jąkała. - Zwrócił się Winnicki do Matrocha. - Aleś znalazł pomocnika!
Sierżant wiedział już, że dalsze zwodzenie i oszukiwanie nie będzie miało celu - zamiana kierowców wydać się musi lada chwila. Jechał jednak dalej chcąc zatoczyć koło i nawrócić na główną ulicę. Pochylił się do przodu, jakby koncentrując się na prowadzeniu samochodu, gdy Matroch szarpnął go tak silnie za ramię, że auto zatoczyło się na jezdni.
- Co jest, Janik, do jasnej cholery! - ryczał bandyta tchnięty podejrzeniem. - Janik! - rzucił się do przodu i nagłym ruchem zerwał czapkę z głowy Żywca.
Zapadła cisza, przerywana jedynie monotonnym szumem motoru. W półmroku błysnęła broń. Matroch rozpoznał kierowcę i zwolna, z rozmysłem przyłożył mu pistolet do głowy.
- Stój! - rzucił komendę.
Żywiec nie usłuchał. Przeciwnie, powiększył szybkość. Samochód gnał teraz w szaleńczym wprost tempie, reflektory wwiercały się w czarną ścianę nocy.
- Stój! - powtórzył Matroch rozkazująco. - Dosyć tej komedii. Sierżant Żywiec chce ratować przyjaciela i wyrwać go z rąk obcych agentów, he? - szydził i śmiał się na głos ze swych słów. Nie odczuwał obawy. Tak ufał swej przewadze, że odkrycie w kierowcy Żywca ubawiło go raczej, niż zakłopotało. - Dosyć zabawy, panie Żywiec. Nie wiem, jak tu wlazłeś, ale wiem, jak cię stąd usunąć - w głosie jego zadźwięczała groźba.
Żywiec w milczeniu wzruszył ramionami. Zbliżał się do następnego zakrętu. Matroch bluznął ordynarnym przekleństwem.
- Łeb ci rozwalę, 'łajdaku! - krzyczał wściekle. - Gdzie chcesz nas zawieźć? Do swych przyjaciół? Raczej powędrujesz na drugi świat - już uświadomił sobie niebezpieczeństwo i zaczął się niepokoić, pokrywając ogarniający go strach przekleństwami.
Żywiec zdecydował się na odpowiedź.
- Jeżeli strzelisz, auto rozwali się o mur i wszystkich nas szlag trafi - odparł z pozornym spokojem. Głos miał równy, opanowany, ale ten spokój kosztował go dużo nerwów.
Podziałało to widać na Matrocha, bo zastanowił się przez moment i jakby zawahał. Winnicki szeptał mu coś do ucha.
- Dokąd nas wieziesz? - zapytał trochę spokojniej Matroch.
Z kolei zastanowił się Żywiec. Powiedzieć im prawdę czy zamilczeć i próbować układów, łudzić ich, wygrywać na czasie? Wybrał to ostatnie.
- Pogadajmy spokojnie - odpowiedział wreszcie. - Macie mnie w rękach, ale i ja was trzymam.
Bandyci nachylili się do siebie i naradzali półgłosem.
- Czego chcesz? - odezwał się wreszcie Matroch.
- Zostawcie Kaszubskiego, a puszczę was wolno.
Winnicki nie wytrzymał.
- Puścisz nas?! Bydlaku! Zgnieciemy cię, ani zipniesz! Przestań się wygłupiać, zatrzymaj wóz i ciesz się, żeś cały.
- Nie chcecie, to nie.
- Zatrzymasz się?
- Nie.
Matroch wyrżnął go pięścią w kark.
- Wszystko jedno! Winnicki, przełaź do niego, bierz za mordę, wyłącz motor, łap za kierownicę!
Jednak boi się strzelać - błysnęła myśl w głowie sierżanta. - Dobrze.
Wiedział, że mogli go obezwładnić i zapanować nad samochodem, mimo że jechał z tak wielką szybkością. Z drugiej jednak strony ocalenie było blisko i wjeżdżał ponownie na główną ulicę.
Żeby tylko Hanka tym razem zdążyła - pomyślał. - Bo trzeba już stanąć przed milicją, żeby nie wiem -co...
Winnicki począł gramolić się przez oparcie przedniego siedzenia. Szło mu to nieskładnie, miejsca było mało.
- Nie leź tu! - ostrzegł Żywiec. - Rozwalę grata!
W głosie jego brzmiała taka nuta determinacji, że Winnicki zatrzymał się i spojrzał pytająco na swego szeia.
- Nie słuchaj go - Matroch tracił głowę. Domyślał się już, oo znaczyła ta na pozór bezsensowna jazda po mieście. - Nie odważy się.
Zachęcony Winnicki przełożył nogę przez oparcie. Żywiec usiłował odepchnąć go jedną ręką, ale auto znów się pośliznęło i musiał wyrównać kierownicę. Żywiec wiedział, że od kilku następnych sekund zależały losy rozgrywki. Przycisnął pedał gazu, aż noga oparła mu się o deski podłogi. Aby prędzej, aby bliżej milicji.
Kątem oka dostrzegł obok siebie Winnickiego, który już wyciągnął rękę do wyłącznika na tablicy rozdzielczej. Chwycił bandytę za ramię, a uścisk jego żelaznych palców był tak straszliwy, że opryszek zawył i cofnął się. Winnicki opanował się jednak, dopomógł sobie drugą ręką
1 przez chwilę mocował się w milczeniu z Żywcem.
Auto pędziło po ulicy, chybotało się z boku na bok, wpadło jednym kołem na chodnik i Żywiec błyskawicznym szarpnięciem kierownicy uniknął w ostatniej chwili niechybnego zderzenia ze słupem latarni.
- Zabije nas - jęknął Matroch. - Puść go, Winnicki! Puść! Poczekaj, ja ci pomogę - zmienił decyzję w nowym przebłysku energii.
Uniósł się i pochylił do przodu, w tej samej jednak chwili Żywcowi przyszedł z pomocą nieoczekiwany sprzymierzeniec. Leżący dotychczas nieruchomo Kaszubski dźwignął się i z całej siły chwycił Matrocha za płaszcz, pociągnął ku dołowi. Był jeszcze słaby, niedołężny - bandyta bez trudu oswobodził się od niego kopnięciem i kolbą pistoletu walnął go w głowę.
- Kanalio! Ja cię...
Przeraźliwy pisk hamulców zagłuszył jego dalsze słowa. Auto posunęło się kilkanaście metrów na zastopowanych kolach i zatrzymało nieruchomo. Żywiec odmierzył odległość i zaciśniętą pięścią palnął Winnickiego w podbródek, Szpieg, jak piorunem rażony, zwalił się na siedzenie. Matroch wzniósł pistolet gotowy do strzału, lufa zatańczyła w powietrzu, znalazła się na jednej linii z głową Żywca, ale jakby pociągnięta niewidzialnym sznurkiem - zniżyła się i opadła ku ziemi.
Uzbrojeni ludzie w stalowych mundurach milicji otoczyli auto. Kilku z nich otworzyło drzwiczki, sięgnęło po sparaliżowanego przerażeniem bandytę. Ktoś rzucił krótko komendę, zadźwięczały metalicznie kajdanki. Pistolet wysunął się z odrętwiałej dłoni Matrocha i upadł ze stukiem na podłogę auta.
- Wyłaź! - zabrzmiał ochrypły głos Żywca. - Koniec zabawy!
Matroch opuścił głowę, wtulił ją w ramiona i zgarbił się. Wysiadł powoli z samochodu; wyprostowując się nieco, przeciągnął ręką po zmierzwionych włosach. Jeden milicjantów pociągnął go w stronę budynku, drugi nakładał mu kajdanki. "Zabawa", jak się wyraził Żywiec, była zakończona.
Sierżant odetchnął głęboko i stanął na jezdni. O kilka kroków leżał Kaszubski, a nad nim pochylały się dwie postacie milicjantów. Żywiec przyklęknął przy przyjacielu, głowy Kaszubskiego sączyła się cieniutka struga krwi rozlewała się po mokrym od deszczu chodniku.
NA LOTNISKU
W kilka tygodni później na rozległym, warszawskim lotnisku stała przed jednym z hangarów grupka umundurowanych ludzi i z natężeniem wpatrywała się w niebo. Był chłodny, wrześniowy poranek. Słońce świeciło blado z trudem przedzierając się poprzez brudne, podmiejskie opary. Rosa połyskiwała gdzieniegdzie na trawie srebrnymi kropelkami, łagodny, leniwy wietrzyk poruszał żółknącymi liśćmi drzew.
W grupie ludzi stojącej przed hangarem panował nastrój uroczystego podniecenia. Opalone twarze oficerów były skupione i poważne. Jakiś wysoki, chudy pułkownik z kilkoma rzędami odznaczeń, widniejącymi po lewej stronie munduru, przechadzał się niecierpliwie długimi krokami i mruczał coś do samego siebie. Kilku młodszych oficerów nachylało się nad wyniesionym na świeże powietrze stolikiem pokrytym papierami, paru innych żywo dyskutowało nad czymś ilustrując słowa energiczną gestykulacją.
Pośrodku grupy, pomiędzy kilku cywilami, stał barczysty podoficer z naszywkami starszego sierżanta. Głowę miał obandażowaną, twarz wychudzoną i zmizerowaną, pod oczami rysowały mu się ciemne kręgi. Poruszał się niezgrabnie, czasem rzucał krótką uwagę do starszego, szpakowatego mężczyzny w skórzanej kurtce, czasem zwracał się ze służbowym uszanowaniem do szczupłego, wysokiego kapitana.
- Jeszcze jedna, może dwie minuty - pułkownik podszedł do sierżanta i oparł mu rękę na ramieniu. - Zaraz tu będzie. Trudno się doczekać.
Mężczyzna w skórzanej kurtce przysunął się bliżej.
- Raport dostaniemy zaraz po wylądowaniu, prawda? - zapytał ze źle skrywanym zdenerwowaniem.
- Tak jest. Ustny raport pilota, a później odczytamy wykresy - odpowiedział pułkownik. - No co, inżynierze Kotera, nerwy nam nawalają?
Zagadnięty zaśmiał się.
- Ano trochę - przyznał się. - Wiecie, pułkowniku, czuję się tak, jakby chodziło o mój własny wynalazek.
- A tymczasem sierżant Kaszubski stoi spokojnie i zimny jest jak głaz - zażartował dobrodusznie pułkownik.
Sierżant odpowiedział mu poważnym spojrzeniem.
- I ja się przedtem denerwowałem. Ale teraz... obliczenia sprawdzone, nie powinno być niespodzianek - odrzekł krótko.
- Pewnie, że obliczenia sprawdzone. Ale teraz praktyka musi to potwierdzić... - pułkownik nie dokończył zdania, podniósł głowę i mrużąc oczy szukał czegoś po błękicie nieba.
- Jest! - wykrzyknął nagłe. - Idzie na nas!
Spoza widnokręgu zamkniętego nierówną linią drzew wyskoczyła zgrabna, błyszcząca lakierem maszyna o idealnych, opływowych kształtach. Samolot rósł w oczach, przybliżał się z niewiarygodną szybkością, nadszedł na lotnisko i z grzmotem silnika przewinął się tuż nad głowami zgromadzonej grupy. Jeszcze sekunda - i położył się miękko w szerokim skręcie.
- Zaraz będzie lądował - powiedział pułkownik. - A co? Jazdę ma piękną, prawda?
- Taką jak i inne - zauważył stojący opodal porucznik Jezierski, również obecny na próbach. - Trudno na oko ocenić, czy jest szybszy, czy wolniejszy.
- Na pewno szybszy, widać to wyraźnie.
Samolot schodził już do ziemi i wypuścił podwozie sterczące teraz z kadłuba cienkimi kikutami. Ryk silnika przygasł, maszyna znalazła się nad asfaltowym pasem, wytraciła szybkość i lekko, delikatnie dotarła kołami do nawierzchni. Potoczyła się i - ukończywszy dobieg - zwolna poczęła kołować w stronę hangaru.
Niedaleko oczekującej grupy pilot zatrzymał się, wyłączył silnik i wyskoczył z kabiny. Obsługa podbiegła do samolotu, w ślad za nią pułkownik na czele reszty oficerów i cywilów. Przed hangarem pozostał tylko inżynier Kotera z sierżantem Kaszubskim.
- Ho, ho! - roześmiał się inżynier. - Moja komisja biega, jakby jej skrzydła doczepili. A pan, sierżancie, nie ciekaw rezultatów? - udał zdziwienie i przekornie spoglądał na rozmówcę.
- Bardzo jestem ciekaw - odparł Kaszubski. - Nie mogę jednak biegać jak oni, bo jeszcze słabo się czuję - wymownie dotknął obandażowanej głowy. - Dopiero wczoraj wypuścili mnie ze szpitala, a porucznik Jezierski opiekuje się mną jak niańka.
- Tak, oczywiście, rozumiem. Paskudnie pana łajdak oporządził - oburzył się Kotera.
- Mogło być gorzej.
- Wiem, słyszałem. Gdyby nie pański przyjaciel Żywiec...
- Tak. Żywiec mnie wyratował - na twarzy Kaszubskiego odmalowało się wzruszenie.
Pułkownik, wracający od maszyny w towarzystwie pilota, podszedł do Kaszubskiego, zatrzymał się, bez słowa wyciągnął rękę i zamknął dłoń sierżanta w długim, mocnym uścisku.
- Maksymalna szybkość większa o pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę - powiedział rzeczowo. - Zaraz sprawdzimy to z wykresem szybkościomierzy. Gratuluję z całego serca.
Kaszubski zaczerwienił się, wybąkał kilka niewyraźnych słów i - korzystając z zamieszania, bo dokoła pułkownika i pilota gromadzili się wszyscy - odszedł na bok i przysiadł samotnie na trawie.
- Tak, towarzyszu - Jezierski przykucnął obok i w zamyśleniu gładził czuprynę. - Zwycięstwo, co?
- Tak, zwycięstwo - przyznał Kaszubski.
- Jutro wracamy do jednostki. A co dalej?
- Nie rozumiem.
Maksymalna szybkość większa o pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę
Jezierski wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował sierżanta. Przez chwilę palili w milczeniu.
- Znalem wasze plany poprzednio. Jak one wyglądają teraz?
Kaszubski zastanowił się.
- Właściwie to... nie bardzo wiem... I tu mnie ciągnie, i tam...
Porucznik zaciągnął się dymem.
- A ja wam coś poradzę, jeżeli można - powiedział przyjaźnie. - Ot, zacznijcie od wypoczynku. Dwa tygodnie u matki, co? My tymczasem postaramy się załatwić wam formalności na uczelni. Trochę późno na egzaminy, ale o tym już pułkownik Benda pomyślał. Udzielono wam zezwolenia na składanie egzaminów w dodatkowym terminie. No i pomyślcie o tym motorze, coście go chcieli za część premii kupić, towarzyszu Kaszubski. Motocykl dobra rzecz.
Od hangaru mieszczącego się po przeciwległej stronie lotniska doszedł urywany warkot zapuszczanego silnika, rozniósł się w powietrzu i przycichł, by zamienić się w monotonny, rytmiczny poszum.
KONIEC
SPIS ROZDZIAŁÓW
Trzy odrzutowce 5
Marzenia 12
W barze „Pod Jeleniem“ 20
Tajemniczy goście 28
Rozmowa z mecenasem 36
Sukces 49
Pokusa 58
Niebezpieczeństwo 65
Hanka 73
Plan sierżanta Żywca 78
Skradziony człowiek 83
Na lotnisku 89
CZYTELNIKU!
Nadsyłaj swoje życzenia i uwagi o książkach
„Biblioteki Żołnierza“
pod adresem:
WYDAWNICTWO
MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Redakcja „Biblioteki Żołnierza“
Warszawa, ul. Grzybowska 77.
Numeracja oryginalna.
8
BIBLIOTECZKA PRZYGÓD ŻOŁNIERSKICH
WYDAWNICTWO
MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ