Białoszewski proza, proza współczesna


M. Białoszewski, Stara proza; Nowe wiersze, Warszawa: Czytelnik, 1984.

Z tomu „Donosy rzeczywistości"

Jazda do Otwocka

czerwiec 1963

Raz jechałem od Otwocka (4 czerwca, wczoraj). Led­wie pociąg ujechał Stadion i rusza dalej, aż tu lecimy na siebie. Już zahamował. A że się zmiarkował. Bo co? Trzask! trzask! wychylamy się oknami, z mowami: co? kto? Ktoś, pod (ten nasz). Ale z domysłami. Wypadali. Zastawiali miejsca teczkami, torbami albo z rezygno­waniem. Ja stoję. Ci polecieli. Ten pijany-podpity za­stawił na oknie, poleciał. Bo już wypatrzyli:

— ale jak wleciał, że aż nogami prawie pod przód pociągu

— ale że tak zahamował

— więcej miał szczęścia jak rozumu. Mnie tu każą siadać:

— siadaj pan, wolne, widzisz pan, polecieli — sia­dam, siedzę — wrócili tamci, ten podpity od teczki i ci; ten staje u okna. Jeszcze jeden — też z tych — wraca, to jego teczka, bo tamten mu ustąpił, znajomy.

Odezwała się coś o tym wyciąganym. Ja też coś.

Okazało się — to jej mąż. Ten z teczką. Nie ten w oknie. Ale i tak nic (nie ma tu do zrozumienia). Wszys­cy chcieli ze wszystkimi, najwięcej nasz podpity:

— żołnierz (bo wpadł żołnierz)... aaa... no wyciąga­łem... nogi mu wpadły, ale jak on się tam przedostał, o, głowa ledwie przeszła — i powtarza, i znów — o! zegarek, pasek mi pękł przy tym wyciąganiu, ale mu nic tam chyba nie jest, chyba żebra, za to to ręczę, oczy w słup, ale tak to cały, no, chyba nic, pewnie nic, zaraz go nieśli

— a mówił co?

— nie, oczy w słup, o tak, pewnie żebra, albo i to nie, zaraz go podprowadzili tu na komisariat na pero­nie...

— co tam wiadomo, jak oczy w słup

— co pan mi mówi, ja go wyciągałem: pan widział (to do drugiego), ja wyciągałem, byłem przy tym, pasek mi pękł, o! od zegarka, sam tam byłem, znalazł się! pa­trzcie! widział, że nieśli!... ja niosłem, owszem na peron to żeśmy go wynieśli, ale dalej sam...

— co tam dalej, czterech go niosło, oczy w słup, i sam dalej! też pan, panie

— tam będzie siedział, wiadomo, czy żyje?

pijany-podpity na to, i do mnie, i do tej pani:

— za pijanym diabeł chodzi — mówi podpity i na­chyla się do mnie — za pijanym diabeł chodzi

— w saperkach był... wyciągali go, postawili, oczy w słup i się przewrócił... wiadomo co? ale pewnie nic, pija­ny...

Rozsuw drzwi, z zamachem. Skrzypce. Ten od teczki głupio w śmiech, ten siedzący, ten podpity, objaśnia. Pan. Starszy. Skrzypek. Kolejowy. „Szła dzieweczka do laseczka". Nie pamiętam: drugie, trzecie? Czwarte: ,,Budiet słońce". Ten szczerzy zęby i szczerzy. Od te­czki. Ten gra. Ten gada:

— w saperkach, sam wyciągałem — a co? — pyta ten, co gra

— a wygląda pan na pięćdziesiąt! (a nieprawda) Nagle kobieta woła:

— o! leży drugi na peronie!

Aż i ja dopadłem okna. Oni przede mną. Falenica. Leży, leży. Pod białym papierem. Dużym (nic nie wi­dać). Ci z drugiej strony przedziału nie dowierzają. Podpity informuje:

Jednak zdenerwowani. Palą. Ta pani wyciąga papie­rosa. Pali. Ja też. (Bo i bez tego.)

— co za fartowna jazda!

Tamci (z przeciwka) nie do końca wierzą. Podpity dowodzi:

— tak, rąbanka leży... a co może leżeć pod papierem na dwa metry? co? cielak?

Nareszcie zgoda. Wiara. I że fart. Pijak mówi:

— jeszcze będzie trzeci

Nie chcą. On grozi. Grajek zniknął. W Józefowie dru­ga kobieta z tamtych okien woła:

— o, trzeci! leży

Wszyscy w tamte okna. Ja też. Teraz my nie wie­rzymy. Patrzymy, patrzymy. Jeden pan pół z uśmie­chem mówi:

— co pan straszy, co pan straszy — palą. Wysiadł w Świdrze.

Oczywiście w obydwu miejscach, gdzie byłem, w Ot­wocku, naopowiadałem się, co było. Pod noc wracałem. Coś czułem. Naprzód. Że w Falenicy. Niby. Wychodzi­ło na to zresztą, że nic z tego. Tyle godzin. Gdzie by leżał! Ale sam peron. A teraz, w odwrotną stronę, bę­dzie bliżej. Ten peron. Okna. I jeszcze pomyślałem so­bie, że skoro taki duży biały papier. Pewnie z bufe­tu. Ale go nie rzucą nigdzie, tak, ani nie wyrzucą. A że on leżał blisko dworca, pod ścianą. To papier na pewno jest. Złożony. Wetknięty w szparę, w kąt, blisko. Uważałem. Stałem w oknie. Wypatrzyłem. Sam cieszy­łem się z odgadnięcia, i z siebie, że czego mi się chce, ale że jestem ponad to w sobie. Czyli — stać mnie na to. Peron był oświetlony. Papier był wetknięty (złożo­ny) w szparę muru koło rynny i nieczynnych drzwi.

Pogrzeb siostry Marii Franciszki

1964

Wybieramy się we trzech: Le., Misio Holender i ja — do siostry Marii Franciszki do szpitala. Taki nagły po­dryw w południe. Ale Le. zlatuje do skrzynki, wraca z listem.

— Już po wszystkim. Idziemy do niej na Piwną. List od Marii Gratii: „...czuwaliśmy przy niej do os­tatka".

Pamiętam, jak raz wieczorem porządkowała książki w bibliotece. Byłem wtedy sam u niej. Przy półkach złapała się za serce.

— Co? Brak tchu? Co siostrze?

— Tak, tak. Przejdzie. I zaraz była normalnie.

Ostatnio był u niej Misio. W szpitalu. Coś pytał. Ona na to:

— Misiu, ja przecież umieram. ,

Dzień był słoneczny, zimno wiejący. Stare Miasto w ostrym odcięciu. Narożnik Piwnej dwa razy jaśniejszy.

Leżała w kaplicy Św. Franciszka, na katafalku, nisko, bez trumny, nogami do wejścia, bosa. Le. dotykał ją, sprawdzał, czy była sekcja. Musiałem wyjść. Na kościele zakonnice w grupkach, i osobno, i jakby przy­padkowo — modliły się. Zdawało mi się, że one tu to inna sprawa, a ona tam — inna. Wreszcie wyszli Mi­sio i Le. Le. do mnie po cichu:

— One się modlą wszystkie cały czas za nią.

— Tak? — zdziwiłem się, a od początku wiedziałem że one o nią.

Wszystko było brązowe, zimne.

Dwudziesty któryś kwiecień. Kościółek w Laskach pełen niewidomych i przyjezdnych. Trumna na ziemi, zwykła skrzynka. Zakonnice śpiewają „Dies irae, dies illae". Ksiądz kończy mszę, mówi o siostrze Marii Fran­ciszce Irenie z Jezierskich Tyszkiewiczowej (na klepsy­drze wszystkie te dane, po śmierci wszystko się liczy).

Wyruszamy. Ściemnia się. Czeka koń z furą. Sześć sióstr chwyta trumnę i na furę. Welony, rękawy syme­trycznie poruszyły się. Zapalają się świece.

„Dobry Jezu a nasz Panie" i fura z trumną, z po­chodniami, z ludźmi, ze śpiewem wchodzi między drze­wa, jeszcze gołe, jedzie drogą, droga nieprosta, kręci, piach pachnie, czuje się go pod nogami, fura skrzypi, ciemno, świece, gacki latają, gałęzie, gałęzie, skręty...

światłość wieczna niech jej świeci

...gdzie królują wszyscy święci.

Laskiem — laskiem — z kościoła na cmentarz. Trum­nę nieśli najwięcej Le. So. i Miś Holender. Jużeśmy ją pod przewodem wysokiego księdza wpuścili do grobu (ja stałem naprzeciw przy grobie Tyszkiewicza, jej mę­ża, Brata Michała z III Zakonu, rozstrzelany w 1944, ona dopiero po wojnie wstąpiła). Więc poszło już — bo tak sobie życzyła — odśpiewanie na grobie rezurekcyjnego: Gloria Tibi Trinitas (ulubione jej i Le., oni zga­dali się, Jan XXIII skasował, a szkoda), no więc wszy­stko gotowe, ziemię uklepują. Nagle: - Cicho, to się liturgia odprawia...

— Mogliby pokazać...

— Dlaczego nie pokazali? Mogliby pokazać.

Mazepy

z roku chyba 1964

Wstępujemy z Le. do katedry. Bocznym wejściem, od Dziekanii. Na kościele ksiądz wybiera z tacek, z puszek. Gruby, krewki. Do worka. Patrzymy — po schodkach, w kaplicy literatów, wystawa współczesnych witraży, makiety. Przed kaplicą na klęczniku, ale do innego oł­tarza klęczą obok siebie, modlą się, ręce na anioła, dwie trusie. Oglądamy. Pusto. Tylko jakaś w okularach cho­dzi, starszawa, przystaje, ogląda. My oglądamy. Nad­chodzi krewki sługa puszek bożych. Wchodzi do ka­plicy. Odmyka puszkę, podstawia wór. Trusie się mo­dlą, bokiem, z dołu, z klęcznika zerkają. Ta w okula­rach zwiedza makiety, przychyla się, mamroce, coś sprawdza. Proboszcz chrobocze (puszką). Trusie spo­glądają, rąk nie rozkładają. My się zabieramy. Pro­boszcz się ogląda, zamknął wór. Trusie zerkają. Ta w okularach mamroce, coś palcem pociera, po makiecie. My stajemy. Trusie zamierają. Proboszcz rzuca wór. Ta w okularach szybciutko pazurkiem drap-drap-drap drapie. Proboszcz nadlatuje.

Ta dalej pazurkiem i krzyczy:

Ten ją odpycha. Ta się nie daje. Echo potrzaskuje. Jeden spląt. My wryci. On ją łap. Ona w krzyk. On ją do wyjścia. Bocznej kruchty. Trusie wryte. Krzyki. Ło­moty. Trzaski. Proboszcz wyrzuca tamtą, wraca, łapie za wór:

— Profanuje, to nasłana, chciała zdrapywać — na­słana...

Trzyma wór za klapy. Schodzi. My stoimy. Trusie zrywają się z klęczek.

I do nas, bokiem, z przegięciami:

— Ona tu specjalnie. Ksiądz ją zna. My też ją zna­my. To jakiś świadek Jehowy — mówi jedna, a druga mówi:

— Ale jak drapała.

Bitnik

20 maja 1965

Niedziela, wieczór. Ja w czerwonej pierzynie. Adaś sie­dzi na boku tapczana; Lu. na leżance. Puk-puk. Kto? Ylka z młodym poetą z ręką na temblaku, tutejszym, i z Bitnikiem z brodą z Ameryki. Z miejsca zachwyceni. Młody tutejszy siada w cieniu blisko drzwi, Ylka z dru­giego boku tapczana, Bitnik prawie w moich głowach,, tylko obok. Ma brulion. Zobaczył mój brulion. Chciał. Dałem. Tyle zrozumiał, co widać. I zaraz pokazał swój brulion. Wykres rodzinny ze strony matki, z Rosji, bo stamtąd wraca. I dzisiejszy wiersz. Ylka mówi z zapałem:

— Kawiarnia... w kawiarni — napisał dziś tu... ka­wiarnia... Przeczytaj...

Po angielsku, ale przeczytał. Kończyło się „professeur Chopin", po francusku. Śmiał się. Ylka tłuma­czyła się przed nami, że brak jej słów po angielsku,, prawie wszystkich, ale tłumaczyła:

— Kawiarnia... o kawiarni... siedzieliśmy przed­tem... nastrój... Artur jest nim zachwycony... — Bitnik chodził po ciemnych kątach, a było ich... i świecił sobie-zapałkami, oglądał moje ściany z tym, co wisi. — U Artura w skarpetkach wskoczył na biurko i zaczął oglądać bibliotekę, jak tylko przyszedł...

Lu. powiedział, że bardzo ładną... śliczną grupę two­rzymy z tą pierzyną ze mną w tym oświetleniu (z boku). Przesiadł się na tapczan. Mój. Między Ylką a moją gło­wą. Bitnik chodził. Siadał na trzcinowym fotelu. Trzesz­czącym, podartym. Przesiadał się. Mówił o sobie, że-jest globtroter. Ylka tłumaczyła zaraz:

— Globtroter... wszystko chce poznać... wiedzieć.... był już... wszystkie kraje chce...

Lu. komentował do Ylki ją samą, a potem — na zmianę — Bitnika. Do niej i do nas, tylko na Bitnika pokazywał oczami i całą głową.

— Kabotyn.

I że nie rozumie. Ale zaraz się poprawił:

— E... pewnie rozumie... Kabotyn jak jest po angiel­sku?... to we wszystkich językach tak samo... Professeur Chopin... żeby to przynajmniej był Żyd...

— Jest — kiwnęła głową Ylka — matka była... Lu. popatrzył na Bitnika. Bitnik patrzał po nas. Śmiał się. Uśmiechał. I śmiał.

Adam się śmiał. Lu. się śmiał. Ylka się śmiała. Ja też.

Jak już szli, Ylka chciała, żeby Adam szedł z nimi do nich po książkę Bitnika i już żeby mi ją przyniósł zaraz do czytania. Bo: O! Co to za książka! Nie ma jej po polsku. Ale ona czytała po angielsku i niewiele ro­zumiała, ale bardzo ją przeżywała.

Wszyscy... wszystkie

maj 1965

Ostatniego płci męskiej wysiudały. Zostały same. Nie było ich mało. Była i ta w okularach, co sepleni, inte­lektualistka, tak zwana. Zagrały w kręcenie butelki, która wypadnie do naga. A celowały, żeby intelektualis­tka. A ta chętnie. Zawsze chętnie. Więc wszystko do­brze i dotąd, i przedtem, i potem też. Tylko akurat na godzinę zakłócenie. Zaklepywanie. W ileś naraz. Ale potem pończoch szuka. Schowały. To ona tak jak naga szukała, tak buch w futro i na komisariat. Był mróz. Wraca z milicjantem. Milicjant pyta

— to kto panią gwałcił?

— wsyscy, wsyscy — pokazała, on popatrzył: sie­dzą same kobity, dziewuchy, to się obrócił i poszedł.

Panu malarzowi F. z Dukli w Moskwie nareszcie — bo wystawa — w „Aganioku" zreprodukowali Góralkę na całą stronę. Cieszył się, pokazywał, posyłał. Żeby się liczyli. I racja. Życie to ułatwia. Niejedno takie. Ale nigdy nie wie się, w co trafi. Trafiło w parter, w Kluszczynę, w dawną kumę malarzowej, pani F. Zerwały ze sobą, bo Kłuszczyna nie za mądra a nie za skromna, a nim zerwały, to ona do pani malarzowej, jak to jed­nemu o, obraz zreprodukują, i to gdzie, a co on, wart czy co? jej to krzywda, bo nic o niej nie piszą, a ona tyle książek napisała i się nie chwali,

to pani malarzowa

— co pani napisała? tyle książek, niech pani choć po­każe jedną

— Nie mam... ani jednej, wszystkie poszły, wszys­tkie, sprzedałam, wszystkie, wszystkie.

Podpalaczka

1966

Le. wrócił z Żarnowca. Opowiada, jak to było. Wie od swojej ciotki, świadka.

— „Szczęść Boże, sąsiedzie. Daj Boże szczęście, sąsiado. Bóg zapłać" i na drugi dzień mnie kurwa spaliła.

Sąd na to (bo to w sądzie) do świadka-oskarżonego:

Zapowiadała przedtem, że jak Pan Jezus z grobu wstanie — to będzie! Bo to na Wielkanoc. Kropacz sobie zrobiła ze starych pończoch, ze starych szmat, na­moczyła w przeddzień w ropie, zawiesiła na zielonym drążku, założyła gumiaki z cholewami, no i płaszcz, i prochowiec podgumowany. Widły do jednej ręki, kropacz do drugiej i szła. Przykładała do strzechy. Podpierała się widłami. Od Kubusia do Paszów się pali, na Pochapówce, na Giersiówce się pali. A tu strzelanie, ludzie myślą, że wojna, bo chłop naskładał w stodole we wsi kul, granatów, całe taśmy cekaemu. Konie rżą, chcą się urywać, ludzie dojść nie mogą, bo to bicie, konie się nie spaliły, nie zadusiły, by­ły rozstrzelane. Od ciotki Honory wynosili swetry, ogień ich z domu wyganiał, do okna pukał, kwoka nie chciała wyjść, ale ją deską przeciągli. Kanarek się spa­lił, zapomnieli. A tak — wszystko się uratowało. Podpalaczka szła i podpalała. Nie było jak dojść. Każdy się bał. Dopiero jej ciśli łopatę pod nogi, się przewróciła. (Na drugi dzień ciotka do Józka: „Józek, bój się Boga, te zęby!" Poszedł Józek, pogrzebał, wyjął z popiołu. Sczerniałe. Ale dobre.)

— Kobiecie samej źle na świecie, jakby mąż siedział przy niej, nie przy kochanicy, to jakby ją widział, że kropacz robi, to jakby wziął kropacz, jakby dał jej w pysk, toby ją otamował.

Mąż na rowerze przyjechał; trafił, jak ją brali. Zo­stał, bo siedem dzieci. Ją zwolnili. Wróciła. On był. I tak mąż wrócił do żony. Znów dobra sąsiada. Kłania się.

Od tamtej się odzwyczaił. Ale ta i tak nie była uka­rana, a Honorata, która potem u nich była, siedziała, ja­dła, była pochwalona przez Ligę Kobiet:

— To jest głęboko życiowe i społeczne wytłumacze­nie.

Chłop od wybuchu w stodole nic nie dostał. Kary. A tak to mówili, po odszkodowaniu:

Rozgrywa. Falenica

styczeń 1967

Rozprawa małżeńska Czesi z K...wiczem. On do Kałuszyna pojechał z ramienia. Ona z dzieckiem tu. W Fa­lenicy. W nowych blokach. Na Frenkla (miał szczęście być uczczony, bo Falenica ma ulic przecież nie tysiąc).

Esio okularnik z żoną i moi państwo O., i oni. Chodzili do siebie. U nich przecież niedawno byłem na Wi­gilii z tymi trzema małżeństwami. Nagrywaliśmy sie­dzenie przy stole. Czesia była ubrana. Ładnie. Siedzia­ła. Mówiła o tym, o owym. On śpiewał, potem, jak skończyli politykę. Głosu nie miał nazbyt. Melodii też nie. A śpiewał, śpiewał. I potem słuchał się z taśmy i słuchał. Podobno od tego zajścia jej on nie dochodził do niej do łóżka. I tak zostało.

Latania tamtych nie pomogły. Nim jeszcze ten roz­pad nastąpił. A już tuż po Wigilii. Czesia w rozpacz, w oskarżenie. Oni na niego. Aż on na nią. Bo tak ją rzucał, rzucał, chociaż mu prała. Ale się nie rozprowa­dzali. Więc ci im radzą i radzą: rozprowadzić się. Roz­kwaterowanie. Już do siebie, ani be, ani me. A razem. A dziecko jest. A pranie, gotowanie jej i dla niego. To on — zgoda, ona nie. To on przestał być elegant. I mówi. Do Esia. Esio do moich państwa O. A O. do mnie. Że Czesia przyznała się, że podczas stosunku czytała gazetę.

Perpetuum ideale

czerwiec 1967

— Kiedy mam cały dom na głowie, tam światło, re­flektory, tu ona wysiada...

— Zawsze są przeszkody. Chodzi o to, żeby,-, nie tłu­maczyć się, a żeby szło.

— Nie mam szczęścia.

— I znów gadanie. Rozumiem, wygadać się, chociaż po co tyle.

— Kiedy widzisz, jak próbowałem na przykład z tłu­maczeniami, to mnie wykiwali.

— Wszędzie są odpady, zresztą to tak z tą pracą lepszą jest właśnie. Ta gorsza — biuro, przykro, pewnie.

— Tak na dobrą sprawę to ja w kupie pracowałem parę miesięcy.

— Kiedy ja nie przykładam do tego wagi.

Wieniec z materaca

4 października 1967

Le. uczy w Milanówku.

Jego szkoła uczciła Prusa. Bo mieszkał w Milanówku w 1911 roku. Odsłonięciem tablicy. Postanowiono zapro­sić Iwaszkiewicza. Żeby odsłonił. I potem przy okazji spotkał się z młodzieżą w szkole. Le. jako plastyk szkoły przy okazji i w ogóle malarz wziął na siebie stronę deko­racyjną. Jeden bliski znajomy Le. podjął się zrobić wie­niec z dębowych liści na tablicę Prusa. W międzyczasie obaj z Le., kiedy byłem na Żoliborzu, sprzątnęli mój sta­ry tapczan, zestawili i nakryli do spania nowy, który do­stałem metodą przesuwu od Olgierdów (oni mają dzie­cko) i który stał pół roku z lenistwa, mojego, pusty.

W przeddzień odsłonięcia przez Iwaszkiewicza poje­chali do Milanówka. Znajomy najpierw zaczął robić bazę pod wieniec, żeby było w co wbijać liście. Wyjął nagle z nylonowej torby — po jednym krytyku, który przy­niósł do obejrzenia jeden obraz „zachętowaty" — moje pakuły z tapczana. Te sprute. Co na nich spałem trzy­naście lat. Owijał to i zbijał papierami klozetowymi i drutami. Taśm klozetowych zabrakło. Zbierali, jakie tylko były w szkole. Wysypał torbę lokówek. Do spinania liści. Wszystko szło dobrze. Lokówek zabrakło. Jedna nauczycielka wytrząsnęła wszystkie z głowy.

Dziś trzeci dzień. Od nocy deszcz. Nie wiadomo, co z wieńcem. Chyba się rozkleił, pakuły wypadły...? Zo­baczymy. I co? się wydało?...

Pytam (a już jest 18 listopada): - no i jak wieniec?

— wisi... ślicznie wygląda.

29 marca 1968 roku:

— wisi.

To samo ciało

(Rózga Klapczyna)

lato 1968

Le: opowiada. Zionęła miłością zmysłową. Na spowiedzi:

— Proszę księdza, ja taka grzesznica jak Magdalena. — A to i pokutuj jak Magdalena.

Jej matka mówiła o niej:

— Moja Rózga to święta.

Rózga (od Róży), czarne palące oczy, drobniutkie ry­sy, miała urodę, to połowa świętości.

— Gruźlica. Bo dziabnął w klatkę. Z tego Klapka umierał...

— No i? Umarł, tak?

— Żal mu było umrzeć, żeby Rózgi nie ukarać.

— Nie nie ukarać, znaczy?

— No i spisywał jakieś testamenty, i Rózga go podała do sądu o rozwód i o podział majątku. No i tego, no i sąd na niego, że biedną kobietę, chorą, bo ona miała astmę, ale mówili, że gruźlicę, że on ją chce tak skrzyw­dzić. Dwóch Różdżynych adwokatów pyskowało na nie­go. Tylko się odszczekiwał „Przedślubne dziecko, przed­ślubne dziecko." No i umierał Klapka, zlany śmiertel­nymi potami, po księdzu i po wszystkim. I prosił Róz­gę, żeby mu w tych śmiertelnych potach była żoną, i Rózga była mu w tych śmiertelnych potach żoną. Rózga na siebie lubiała wszystko powiedzieć. Ale tu­taj nie chciała do końca powiedzieć, jak to było. Tyl­ko, że sprowadziła Norbercia do domu, a Norberciu był krawcem, sprowadził do domu maszyny: Pfaff und Singer. Bo to będzie ten Bach (koncert na dwa klawesyny, jak powiedziała jedna klawesynistka). Ale i do Urama chodziła, bom widział, bo klęczała przy nogach, a on był na leżaku. Odprowadzałem ciotkę. Pokazuję. Pytam, ,,co w tej Rózdze jest?" „E, nic nie ma, co by było". Raz podczas okupacji okradli wujka Józka. Po kradzieży okazało się, że wujek Józek w domu w tę noc nie nocował, a wujenka mówiła, „a był u kurwy,, i już, był u kurwy, był u kurwy, i już". Ciotki mówi­ły, że nie, ale jakby doszli do ścisłych porachunków, to ja nie wiem. Ta piękna Alfreda.

— Zapowiedzi?

— Tak. Wesele było w sobotę. Pogoda się udała. Sie­dzieli wszyscy, pod południowymi ścianami, a dzwony z Bobrki na ślub biły. Norbert brał ślub. Rózga okna pozamykała. W domu się zamknęła. Ale szlochy i pła-eze było słychać — Honora mówi — jak te dzwony. Wniebogłosy Boga wzywała. Na swoją krzywdę. Skar­żyła się do moich ciotek, „coście za ludzie, że bez tego wytrzymujecie? Przecież to nikt bez tego nie wytrzy­muje". I Honora złośliwie: „Ano, Róziu, potargaj się bez tego". A ciotka Genowefa: „jaki chleb wdowieński ciężki, o słodki Jezu, jaki chleb wdowieński ciężki". I do mnie się też skarżyła: „Lesiu, gdzie on mnie cało­wał, nie było miejsca, po nogach, po stopach, jakem pończochy zdejmowała, po kolanach". Jeszcze to po la­tach Genowefa komentowała głosem drobiowym albo jak ta kocica. „Jaka ta Rózga głupia, że to za nadzwy­czajną rzecz uważała, przecież to to samo ciało, innego ciała nie ma, to samo ciało, przecież to samo ciało, jaka ta Rózga głupia, przecież to jest to samo ciało, to samo ciało". Bo przecież mądrzejsza była od Rózgi. Bo Rózga miała te lęki, że nie to samo ciało, ona przyjmowała grzech na prawach grzechu. Umawiała się z sobą, że to jest gorszy grzech. Przecież u Jana od Krzyża jest, że lęki, a przez te lęki jest grzech wzmagany jeszcze.

No i moja matka chleb piekła. Przyszła Rózga Klapczyna. Bo chodziła od domu do domu. I skarżyła się na Norberta. Matka piekła chleb, miała taką polanicę, po­wiedziała: „Rózga, jak bym chwyciła tę polanicę i przy­biła ci nią z góry na dół, tobyś się uśmierzyła. Wzięła­byś se Boga na pomoc, Rózga. Jak bym poszła. No tak, żeby nikt nie widział. Do kościoła. W kaplicy, gdzie, tak bym buchła krzyżem, jak bym zaczęła się żalić przed Bogiem. Na siebie". Ona stała, chciała dłużej te­go kazania. Ale matka powiedziała: „Rózga, idź już, będę chleb wsadzać".

U niej na ganku pierwszy raz-em widział Adama i Ewę. I później dopiero stwierdziłem, że to była re­produkcja Dürera.

— A skąd u niej to?

— O, ja wiem? To nie były domy wieśniacze, to by­ła arystokracja robotnicza, nafciarze. Pamiętaj, że to bardzo było, bardzo. No i stałem w kościele żręckim w Niedzielę Palmową, przygnieciony śmiertelną choro­bą matki, ruszyła procesja, zaśpiewali „Idziesz przez wieki", patrzę, idzie ze świecą kobieta bardzo ładnie ubrana, pełna harmonii, no i jak oderwała od palącej świecy oczy, poznałem, że to Rózga. No i zaprosiła mnie od razu do siebie na obiad, żeby do niej pójść. Jak tylko przyszła, poszła od razu do trzeciego pokoju, ostatniego, bo tam spał Januszek, w pierzynach, wrócił ze szkół. Marusia miała przyjechać w Wielki Wtorek, bo już by­ła lekarką w Zakopanem. A trzecie dziecko — czekała na list albo na przyjazd, że może wieczorem przyjedzie albo będzie jutro list. Jedliśmy rosół. A Rózga już dużo nie mówiła o sobie. Nie oczerniała się, jak moja ciotka mówiła. Powiedziała tylko, że „za wszystkom Boga przeprosiła, a te dzieci tom przyjęła jako pokutę, a teraz to żyć bym bez nich nie mogła i one beze mnie. I tylko to było prawdą, co twoja matka powie­działa: Jak bym poszła, jak bym buchła". Mówiła: „Nic nie chcę ponad to, co mam. Nie, nie chcę. Nic".

I raz przez dzieci przysłała mi kawałek tortu jeszcze.

Ani się nie zestarzała. Ani urody nie straciła. I pożar jej nie ruszył, choć był wkoło. Nieszczęścia jej nie ruszyły. Tylko te, co sama sobie sprowadziła.

Hippisy

początek grudnia 1968

Leżałem świeżo po remoncie ścian z sufitem. Po cykli­nach. Mi fundniętych. Goło po starym stylu i Le. wsta­wił garnitur. Siedem mebli. W paski. Od tapicera. Z Egiptu, paski srebrnoniebieskie. Nowy tak zwany gramofon stereo. W grudniu leciutko po południu. Puk--puk. Le. wpuścił. Wchodzi. Na otwarcie podłogi. Z bro­dą, długie włosy, blond, kulawy, z przedziałkiem. A la Pan Jezus. Tyle że w kocu dziura przez głowę. Taka szata. Jednakowa naokoło. W deseń. Nie zdejmowana. Podobno i w lecie. Tych innych też. Wpuścił, bo są.

Drugi za pierwszym w damskich futerkach. Szcząt­kowo.

Trzeci w indiańskim pasku. I czwarty.

Leżałem. Patrzałem. Czekałem. Czekali. Stali. Ja w końcu z domysłem, że to nie napad. Niech się rozbiorą. Oni nie. Niech siadają. To tak. Usiedli na garniturze. Rzędem. Czwarty się rozparł. Trzeci w okularach (fu­terka). Drugi, najmłodszy, troszkę dłubał w nosie. Pier­wszy mówił. Że właściwie oni nie hippisy. Zerwanie ze szkołą, domem, rodzicami, kulturą europejską, i zaraz cytat z Platona. Le. wszedł, usiadł naprzeciwko. Pod­rzucał zarzuty. Ja też to, owo. Z góry lat. No i w dopytki. Bo ten pan Jezus o samych celach, duchowościach. Mówi, mówi, a ja o to, z czego żyją.

— Czasem coś się namaluje i sprzeda, czasem wy­drukuje.

— A gdzie mieszkacie?

Piętnaście osób w Ożarowie.

— A co na to milicja? — pytam. No tak, trudności. Oni myśleli, że się ze mną porozumieją. Rozmawiali z panem Kantorem. Mówił, że znajdą ze mną wspólne idee. Przysłał ich tu. I z panem Stażewskim.

Ja, że jestem stary sceptyk. Bo oni chcą doskonałości. Wspólnoty. Siedzą i milczą. U siebie. Potem malują, grają, piszą. Ale do niczego nie wracają, nie poprawiają. Bo niby nie warto, się nie da. Ja im coś, Le., że powin­ni iść do Przybosia, to znajdą wspólne idee. Pan Jezus mu na to:

Oni, czyli on:

On jeszcze że:

Na co Le.:

— O... Teresa z Avila (po pół roku poprawił, że z Lisieux).

W końcu zapraszają. I do Ożarowa. I na Foksal.

— To właściwie nie heppening.

Będzie druga grupa. Też z piętnaście osób.

— Znanych wam?

— Zupełnie nie. Będziemy siedzieć naprzeciw siebie. W milczeniu. Długo. Będziemy się w siebie wpatrywali. A potem zaczniemy robić każdy co innego.

Zaczęli wychodzić. Podawał rękę tylko pierwszy. Reszta nie. Rzędem.

Akurat był znajomy, pod ich wyjście. Le. w śmiechu:

— Jestem im właściwie życzliwy, źle trafili. Po re­moncie.

— Myśleli, że „tu miejsce utajenia". Le. mówi:

— W razie czego to im powiem, że ja jestem tak ero­tyczny, że tylko bym łap za siedzenie. Jak będziesz to pisał, to to napisz. Medytacje (to ich słowo).

Le. dalej się śmieje.

— Ci siedzieli i nic. Tylko raz się poruszyli, jak po sznurku, kiedy się ostro zaatakowało ich mistrza. Wte­dy bronić!... To ci panowie w tużurkach, co jeżdżą po Paryżach, bawią się nimi, no tak, używają ich. Poje­chałbym tam. Ale nie na heppening. I ty też nie. O nie!

— Nie nie.

Znajomy mówi:

— Ja raz ich widziałem w tramwaju na Żoliborzu, ten ich mistrz, jeden barczysty blondyn i trzeci, jechali, nagle nie wiem co, ale jedna baba do nich, że coś tam, nie wiem, o co chodziło, oni się zaczynają tłumaczyć, ale baba robi raban to oni myk i na plac Wilsona. Ucie­kają. Ale, że ten kulawy, tamci się odwracają, patrzą, że nie może, nie nadąży, to się wracają, na ręce go i z nim myk w Krasińskiego.

Na Foksal ktoś był, ale pod koniec. Podobno grali. Coraz napotykałem informacje o nich. Le. też. Sypło się. Przemek spotkał jednego na imieninach. Poeta A. T. na ulicy mi mówi, że oni mają wspólną kasę. Bardzo przestrzegają dyscypliny podziału. Podobna grupa osia­dła na południu Polski i uprawia ziemię. Ci też chcą.

W klasztorze na Piwnej Le. mówi:

— Byli tu hippisy?

— Byli. Taki jeden z dzwonkiem. Pożyczał Teresę z Avila.

Ledwie wszedłem do Wandy, mówię, że byli, a ona o nich. I o Ewie. Córce. Zdała maturę.

— W zeszłym roku strasznie chciała być hippiską — mówi Wanda — ja jej tłumaczę. A ona mi mówi, że jest dziewczyna-kwiat. Ona musi żyć. Być wolna. Więc ja jej na to: ja też chcę być wolna, też chcę żyć, ja też jestem matka-kwiat. To Ewa mi na to, że rzućmy to wszystko, natychmiast, obowiązki, zarobki, rzeczy, mieszkanie, i wyjdźmy na ulicę. Bądźmy wolne. Był wieczór. Ja myślę sobie: co mam robić? Rzućmy wszystko, mówię jej, dobrze, tak jak jesteśmy, w szlafrokach wyjdźmy na ulicę. I już byłyśmy na schodach, scho­dziłyśmy, rzuciłyśmy wszystko. Tylko ja sobie nagle przypomniałam, że na trzecim piętrze mieszkają prze­cież ...owscy, to wstąpimy do nich, niech przyłączą się do nas. I wstąpiłyśmy. I tylko przez to nie wyszłyśmy.

Półpasiec — noga — ząb

Sprawozdanie z tryptyku chorobowego za styczeń i luty 1970

27 lutego 1970

Budzę się, przeginam do picia na lewo, do płyty na pra­wo, a tu coś w dołku... o... żołądek? żołądek przejdzie. Płyta idzie i nie bawi, bo to coś na prawo, wątroba?

Tak. Bo co? Bańka. Niby lepiej. Wstaję, chodzę. Niby znormalniałem. Jadę na Żoliborz do Ady i Romana, ale jak już mi tam wygodnie i płyty idą, i oni siedzą, a ja leżę i gadamy, to właśnie to. Więc wstrzymuję się od pysznego mokrego sernika i od środków uśmierzają­cych też, bo mogą właśnie na wątrobę. Ale trochę bio­rę. Sernika też. Potem narady z nimi. Po półtorej, dwóch godzinach, czy to nie sernik? Bo jednak coś jakby żołądek. Potwierdzają. Chyba. Lepiej nie jeść. Ale potem jak nie jadłem, a uśmierzające spróbowa­łem troszkę, to czuję: wątroba. Mówię. Roman mówi:

— Nie umiem ci poradzić, słyszałem, że o tu, klesz­czowy ból, ale to jest ból poważny.

— Ale ja mam tu coś, o, swędzi, wysypka, czy to może mieć związek? Chyba nie.

— Chyba nie.

Roman siedzi. Jest rano. Mówię:

— Wezmę coś na uśmierzenie, bo inaczej ciężko wstać, a mam i Związek dziś, i do Przemka...

Zrobiło mi się lepiej. Załatwiłem. Jestem u Przemka, świetnie, płyty idą, nawet bawi mnie jedna pani z dwor­ku spod Łowicza, bo akurat wpadła cała w wyrazach twarzy. Było na co patrzeć, czego słuchać. Ale koszto­wało to Przemka kilkaset złotych starego długu. I po­tem nagle — ból. No tak. Zaszkodziło. Znów.

— Ale może nie jedzenie, a leki, wolę spojrzeć praw­dzie w oczy.

— No może, nie bierz na razie.

— No tak.

Wraca Teresa. Daje coś na wątrobę. Lepiej mi na sa­mą myśl. Przychodzą do nich znajomi. Ja leżę, bo mi kazali. Teresa z Przemkiem. I dali coś jeszcze. Od niebolenia wątroby. Goście oboje lekarze. On mi patrzy na oczy. Pyta mnie i ich, czy nie żółte.

— nie

— czy nie żółte w dzień, dobrze się państwo przyj­rzeli?

— nie, nie żółte

— znów?

Ja się rozklejam. Na śpiąco. Bo podziałały uśmie­rzające. Oni omawiają kogoś innego, chorego, czy zabieg robić, czy nie, czeka w szpitalu. Potem jeszcze te­lefon, bo matka Kasi od Piotrusia (byliśmy tu razem dopiero co na Sylwestra) dostała wylewu.

Zostaję u Teresy i Przemka. Zasypiam. Oni idą (ja­dą) do domu. Ja tu zostaję, w pracowni. Oszołomienie. Spanie. Rano bolenie, coś biorę. Potem herbatę. W koń­cu, bo ile leżeć, bo boli, wstaję. Jakby mniej. Piąta ra­no. Świat w dole. Sztywny biały (minus 25 stopni). Na­stawiłem cichutko płytę. Lepiej mi. Siadam. Kręcę się. Słucham. Ano lepiej. Przychodzi on. Dobrze. Ale jak dzwoni Teresa i o mnie pyta, to mnie już boli, psia­krew. Radzą do lekarza. Ja się boję. Szpitala. Macham.

— Za nic. Nie. Już mniej boli.

Ale Teresa upiera się wzywać. Przemek też. Mam stracha. Wyrzuty. Z tego i z tego chcę zwiać.

Teresa mówi:

— Mowy nie ma. Do rana musisz leżeć. Weź na uśmierzenie.

Biorę. No i mnie rozkłada. Sennie. Zimno. Gdzie ten dom. Dzwonią w sprawie tego biedaka sprzed zabiegu i tej biednej matki po wylewie. Wstyd mi. Teresa i Przemek radzą się Wandzi. Wanda wpada na pomysł związkowej lekarki, że przyjdzie, jak poprosić. To blis­ko.

Gracja Węgierka mieszka o dziewięć pięter niżej na tych schodach. Taki zbieg okoliczności. Od dwu czy trzech dni. Zadzwoniliśmy do niej. Przyleciała windą. Wpadła na ten sam pomysł. Nasza lekarka związkowa dobra i miła. Poprosić. Gracja jutro tam będzie. Naznosiła mi lekarstw. Kupiła książeczkę o wątrobie, da­ła miód. Miód nie szkodzi.

W nocy znów sam śpię, budzę się, piąta, boli, lecę po herbatę, ruszam się, lepiej, płyty. Dopiero potem nowy napad. Bolenia. Mówię do Przemka:

— No tak, to koniec, wysiadka różnych rzeczy, te­raz ograniczenia, z wątrobą źle, zdaje się, że i nerki mi nawalają.

Poszedłem jednak w natchnieniu kąpać się. Teresa zauważyła wysypkę.

Goście się przesuwają. Kicia-Kocia z Solnej i Nicei, jedna i ta sama, tylko na zmianę, o gotyckim wyglądzie. Jak się potem okazało, nie podobał się jej ten ton szpi­talny. Zaprzyjaźniona pani, żona tego pana od zabiegu, w dziwnym nakryciu głowy.

— To był hełm — wyjaśniła mi w parę miesięcy po­tem, kiedy byłem przytomny, bo wtedy nie, widziałem profile, pochylone z dwóch stron stołu, w rozmowie ćwierćgłosem. Telefony. Gracja dowozi windą macę.

— Macę można.

Malarz, mówił o pisaniu wierszy, swoim, szedł na zebranie. Dnionoce. Ja w ogłupieniu. Oni wszyscy tacy dobrzy, subtelni. Niesłychane to wszystko razem. I to, że mnie tu trzymają, mało tego, nie puszczają, dbają: tu jestem wzruszony, tu boli, tu złość, tu smutno, że koniec takiego jak dotąd życia; teraz to życie gorsze? a może jakoś będzie, zwykle się układa w końcu.

— Maksymalnie udana egzystencja — to Ludwik nie tak dawno powiedział o mnie do mnie, na wychodząco, w drzwiach..

No tak. Ale to moje niezwykłe życie. Dobre. Mimo iluś marzniętych zim, lat niedojedzeń. No, w końcu i śmierć. Kiedyś będzie.

Tak. To tak. Ale co przedtem? Zna się te dojrzewania. Z obserwacji. Może się uda na nie tak źle.

Ale przecież nie omijały mnie i te złe. I to spadały nagle. Jak te bomby i wciąganie w wodę. Nieraz popadało się w popłoch. Potem pocieszenie się, że to jeszcze nie to złe, przedłużenie sobie dobrego mniemania o sobie z wyglądu. Aż nagle. Ząb. Ząb. Jeden, drugi. Wy­pluły. Z bułeczką i mlekiem. Jak złe sny. Potem i ten przód głowy. Ze środkiem. Łysym. Potem odwrócenie się ode mnie, potem ustąpiła mi miejsca jedna, bo młoda i byłem zmęczony, pewnie, ale zaraz za tydzień chło­paczek — ustąpił. No tak, chłopaczek. Ale dlaczego aż dwa razy w kupie?

Na trzeci (straciłem rachubę) dzień na tym jedenastym piętrze przychodzą Teresa i Przemek ze spotka­nia z Wandą. Z aparatami nowymi do grania, w pu­dlach na wysokość piętra.

Wandzia postawiła diagnozę — półpasiec.

Przemek rozpakowuje aparaturę, ustawia, przestawia, łączy i rozłącza, nastawia. A tu się nie chce nastawić. Nie gra. Alarm u Czechów. Bo to od nich. Ma przyje­chać inżynier Czech na piątą. Jednocześnie czekamy na lekarkę. I jednocześnie na poetę z żoną. Muzykoman, ma być drugie spiknięcie. Oczywiście pomyliło im się, czy to Przemek z Teresą do nich, czy oni tu. Ale tele­fon. Wyjaśnienie. Przychodzi on. Mały z siwą bródką. Z szesnastoma kwartetami Beethovena, z ogromnym poematem. To do słuchania, to do czytania, tu zaraz, na głos.

Boimy się, że Czech nie trafi albo nie przyjdzie. Pani doktor może lepiej żeby nie przychodziła. Zachorowała, jak się okazało. Na migrenę. Zjawiła się inżynier Czech. Reguluje. Zjawia się żona poety. Z flakami. Dochodzi

Kicia-Kocia z wykrojami najmodniejszych damskich spodni z Francji, i na słuchanie. Jest nawet Mikołaj, domowy potomek. Gracja dojeżdża windą. Poeta domo­wo usiadł w fotelu, bujanym:

— Ja poproszę o kieliszek wódki, dobrze?

Teresa daje. Stawia sobie na wysokim stołku. Potem drugi. Potem piją razem. Z inżynierem Czechem. Te­resa pyta:

— Przemku, czy nie ma Dworzaka? Żona poety szepce do mnie:

— Żeby ta bratnia dusza już sobie poszła.

Wreszcie — po pierwszym kwartecie Beethovena — czytanie. Godzinne. Ale z uprzedzeniem, że tyle.

Kicia- Kocia, Teresa i Mikołaj siedzą za stołem. Gra­cja na moim łóżku — na szańcu — jak mi doniesiono, czyli w nogach. W moim polu widzenia (choć przym­knąłem oczy). A poza polem, za głowami, żona poety, na stołeczku.

— nie, nie, ja tak żartuję.

Pilnowałem się sam. Po tych uśmierzających dwa ra­zy traciłem orientację. Na chwileńkę. Gracja mówiła:

— Dwa razy ci się tak troszkę, ale tylko troszkę roz­luźniały usta, bo ja pilnowałam, ale natychmiast się mobilizowałeś i byłeś znów skupiony.

Doszli jeszcze, po poemacie, Zbigniew i Małgorzata, literacka para. Też byli tu na Sylwestrze. Szedł Beethoven. Dalszy. Poeta pytał mnie;

Coś mówiłem. Potem jego żona:

— no, i niech pan powie coś, bo temu mojemu bro­daczowi zależy.

Mówię coś.

ale...

I znów, potem on:

— ale...

Ja znów w uśmierzonym nastroju tłumaczyłem. I tak zeszło do nocy.

Na czwarty dzień była pani doktór, spojrzała na wysypkę.

— Półpasiec.

Radość, oklaski. Na cześć pani doktór, moją i Wan­dzi. Więc mogę. I wszystko jeść, i pić, i w ogóle. Co za ulga, co za radość. Co za noc. Płyty. Popęd. Jazda do Garwolina. Na dożywienie się. Do mamy. Na zastrzyki z różnych witamin B. Właśnie.

Z jednego B (w ubezpieczalni) wyszedłem raz na bo­lącej nodze, źle jakoś, myślę, ale przejdzie. Tu śnieg, tu humor, tu mróz, tu telewizja, tu wyraj, tu mama daje jeść, w kółko. Czytania. Komforty. Ciepełko. Aż jedna garwolińska ciotka powiedziała do mamy:

— Widzisz, aż mu chorobę wymyśliłaś, żeby mu do­gadzać i żeby pobył.

Bo nie znała. Niektórzy inni za to znali. Tego półpaś­ca. Dziwnie dużo, jak na tę nazwę.

Zeszło dwa i pół tygodnia. Czas wracać. Tu mróz nad ranem minus 28 stopni. Tu zwały śniegu. Tu moja no­ga coś nie tego. Idę. Niosę pakę. Z jedzeniem. Boli. Oj, psuje mi się znów. Oj.

Pociąg to pociąg. Ale wysiąść nie mogłem prawie. Warszawa — piekło — ruch — kostropacizny — parę wstąpień do sklepów. I dowlokłem się. Jak co? Półdrewno — półnerwik. Paraliż syberyjski. Schody. Tak, tak. Dom. Buch. Dobrze, że Le. był, że żyje. Że się po prze­mówieniu odmówiliśmy. Akurat nadaję się do gniewu. I tak bym się nie przejmował, gdyby i co, ale bym gadał, kazał, prosił. Zresztą to tak źle nie bywa nigdy. No więc znów duch jakiś. We mnie wstąpił.

Dalej było dobrze. Ale co się wyjdzie, to kulawo.

Więc uniki. Ale trzeba. Sklep. Blisko. Za to schody — po schodku, i to w zgięciach, na sykach. A ulica. Coraz inaczej, fatalnie. Mróz — kostropato, nie mróz, bło­to — ślizgi. Kasza, zawsze kupy, i ludzi, i świństwa z nieba.

Aż nagle przeszło. I zaraz.

Raz rano. Znów śnieg. Przyszedł Boguś. Przewracał się od antygrypowych, bo wziął coś eksperymentalnie na szybkie przejście. Ja na chodzie. On idzie.

— Przepraszam cię, że tak krótko — zarzuca się ple­cakiem. Kożuch, na nogach dziwne buty.

Ja ledwie pomyślałem: „Jak dobrze, że mnie nie bo­li". A tu — pyk pyk...

Nasłuchuję: ząbki. Czy ten pulsik to przypadek, czy coś zapowiada?

Zapowiada.

Zdążyłem jeszcze spisać siedemnaście stron wierszów­ki lirycznej, czyli epiki domowej na wieczór. A tu i pły­ta już drażni. To ja w strach. Biorę na ból, na sen. Na­dzieja. Może rano odmieni. Rano pierwsze co — to niby ja i obok (coś opakowane?). Aha. Ja i głowa. Ja i boli. Ja i boli głowa. Ej. To jestem ja i boli głowa od zęba, czyli ja z bolącym zębem. Śpię dalej. Bo co robić. Bu­dzę się — boli albo wiem, że ma. Zasypiam. Żeby do dentystkowej godziny. Przesypiam. Wiedziałem, że na wieczór siły opadną. I tak. Ale bóle dopadną. I tak. Ciemno. Zimno. Boli. Która? Zrywam się. Lecę. Bliziuchno. Siódma, już siedzę na nagłym fotelu.

— Korzeń, boli, do wyrwania, chyba, bo co? — mó­wię uprzejmie.

— Resekcji o tej porze już nie robimy. Przyleciałem na drugi dzień. Szybko poszło. Choć część zastrzyku uciekła. I uprzedzenie (to ta moja den­tystka, z tikiem, ale lubię ją, dobra):

— No, trochę będzie bolało, bo opuchnięte, musi — i już te kleszcze i już ja. Stękam.

Ona:

— boli?

Ja:

— a...

Ona:

Ja:

Na drugi dzień wpadłem w radość. Miałem to spisać. Ale z Otwocka prosto wpadłem do Teresy i Przemka.

Byłem w euforii.

Teresa nie dowierzała od czego, bo zapytała. A ja na to:

— Bo przestało boleć!

Antyśnieżyzm

wiosna 1970

Po ciężkiej zimie z potwornym śniegiem (padał jeszcze 2 maja) zimny dzień po deszczu; stoją chłopy przy bu­dce z piwem, jeden powiedział:

— oho, zanosi się na śnieg

i o to go pobili.

Cykl „Ulizesy”

18 maja 1970

Pielęgniarka do pielęgniarki przyszła w zwykłe goście w Otwocku w maju po południu, ta nalała tej, co przy­szła, wódki, i sobie, i tak gadały, ja byłem też, nie pi­łem, dzieci przelatywały, ta dolała tej, co przyszła, znów, a ta, co przyszła, tak opowiadała.

Sedes

Jechały dwie na służbę do Warszawy. W przedziale. Od Otwocka. Z początku nie słuchała. A potem zaczę­ła słuchać:

— I niech pani sobie wyobrazi, mówię o tym wszys­tkim do Józka. Józiek mówi, że taki drewniany sedes to kosztuje nie pięćdziesiąt, nie sto złotych, ale sto pięć­dziesiąt. I nigdzie nie można go dostać.

Masaż

Pielęgniarka pielęgniarce. Ta co przyszła. Opowiada.

— Przychodzi do mnie pan. Elegancki, po czterdziest­ce, żeby mu masaż zrobić...

— Niżej.

Dobrze niech będzie niżej. Brzuch... to sadełko różowiutkie. Dobrze. Tak. I mówi:

Zastrzyk

— Teraz, w tym moim nowym sanatorium — mówi pielęgniarka podejmująca tamtą winem i mnie, dolewa, jej, sobie — panuje moda dawania zastrzyków domię­śniowych na leżąco. Wchodzą do gabinetu i kolejno kładą się, no i normalnie, pupą do góry i już. Ale przy­chodzi ci starszy taki pan, całkiem już starszy, rozpina się i układa się nie pupą do góry, a mniej więcej bocz­kiem. No to ja się przechylam do niego i robię mu zas­trzyk. Wstaje, zapina się i mówi:

— Dziękuję i przepraszam siostrę, jeżeli się za bar­dzo rozpiąłem i coś tam było widać.

Mówię potem do tamtych, a one:

— Oooo... ten... stary, hoo — on znany z tego...

Tło eks

— No, ty masz specjalne szczęście.

— Do ekshibicjonistów, tak, pokazało mi się już czterech.

— W różnych miejscach? — pytam..

— No tak. Zaczęło się od tego w Warszawie, kiedy chodziłam na kurs i mieszkałam na Polu Mokotowskim, w baraku, ten to zawsze wieczorem czatował, jak pielę­gniarki wracały z miasta. Potem w pociągu do Lublina. Tak, wieczór, w korytarzu pusto, w ogóle mało osób, patrzę, co mi się w szybie odbija, bo facet stał przed­tem, przyglądał się, trzymał teczkę i w tej szybie... od­słonił teczkę... no...

— A ty?

— Ja się wróciłam w drzwi przedziału i tak zasuwa­jąc drzwi zacząłem się śmiać... tak... cho-cho cho-cho! A potem szłam z Ziorkiem koło ogrodnika, ktoś z par­teru woła, kiwa ręką, myślałam, że na Ziorka, bo go tu tak w Otwocku znają, a to młody chłopak, między tymi doniczkami kiwa dalej, ja spojrzałam mimo woli na te doniczki, a ten — masz ci los — macha...

— W doniczkach?

— Z tym machaniem, jesteśmy z Jackiem na Śród­mieściu, czekamy na brzegu na pociąg, tak już przy tunelu. Za nami tylko młoda dziewczyna czeka, też stoi oparta i je, taka zamyślona, je, je, a tam za nią w tu­nelu już facet, zarośnięty, tak przed nią profilem stoi i macha — tak patrzę na nią i myślę sobie: przecież bę­dzie jej głupio, jak zobaczy, ja już się tym nie przej­muję, ona je i je kanapkę i nic nie wie, ja się rozzłoś­ciłam, podchodzę i mówię: „A przestańże pan, do diabła ciężkiego, machać, już idę po milicjanta!", i zląkł się, schował, mój mąż dopiero spostrzegł, co jak, pyta, co za awantura, bo się gdzieś tam zagapił...

Rozpęd w niedopięciach

Wieczorem zaraz, tegoż 18 maja, jak tylko wróciłem z Otwocka, przyszedł Le., prawie równo, i zaraz puk-puk... Lu. i Lu. To ja wszedłem do łóżka i im to opo­wiadam. Le., że

— te Ulizesy.

— Właśnie — przytwierdza Lu. — masz cykl.

— Koleżanka mieszka na Brackiej przy Zgoda, zaw­sze tam mieszkała — mówi Lu. — i opowiada nam, że jest wieczór, ona się wychyla na podwórko, a tu jeden załatwia się na środku, to ona zdenerwowała się, wy­skoczyła, zaczęła krzyczeć na niego, to on się zląkł i za­czął uciekać, dalej... nie zdążył nawet przestać, chciał się dopiąć, to ona mu dalej wymyśla i go goni, to on ucieka, taki niedopięty, a ona też w szlafroku jakoś, zaniedbana, bo tak nagle wyskoczyła... była zdener­wowana, a on uciekał, i do Nowego Światu, Nowym Światem, ona za nim i dopiero opamiętała się tak ja­koś, jak zobaczyła, że blisko już są hotelu Bristol.

Dziwimy się. Le., ja, Lu. i Lu.

— To daleko się zapędzili, trzeba przyznać — obli­cza Lu. — Zgoda, przyłożyć Nowym Światem to wylot Chmielnej, a Bristol to naprzeciwko Ogrodu Saskiego. Sporo...

Garwolineum

Czerwiec 1970

W Garwolinie wielkim mieście jest kościołów chyba dwieście

— Tak było w książce dla dzieci, czytałem — mówi pan Antoni, garwolak.

Wracam ze spaceru po Garwolinie, mówię:

— Jest neonik z noclegami

— a to ten Maszyński — mówi pan Antoni — tylko ciekawe, czy to ojciec prowadzi czy syn

— e, chyba syn — mówi Mama — gdzie by ojciec

— nie umiał czytać, jak przyszło pismo tajne, to dał sekretarzowi, żeby mu czytał na głos, ale zatkał mu uszy, żeby nie słyszał.

Nieodmaglowane kwiaty

Szła Mama na imieniny Janiny. W Garwolinie. Ma ogródek, ucięła kwiaty. Te i dodatkowe, dla sąsiadki tej solenizantki.

— bo ma ołtarzyk, z Matką Boską, stara, ma magiel, niech ma.

Patrzę: Mama wraca.

— co? — pytam.

— a bo spotkałam sąsiadkę, rozmawia ze mną, przy­pomniałam sobie, że ona też Janina, a mnie na imie­niny przyniosła kwiaty, nie wypada, trzeba dać.

Po chwili:

Po trzech godzinach Mama wraca:

Spięcie wiekowe i futrowe

Wynikło coś przy śniadaniu, kto ile może. Zjeść. Mówię Mamie (bo to w Garwolinie):

— Ledera to smaruje chleb masłem i smaruje, i tak długo, ja patrzę i pytam w końcu, a ona mi na to, że chce, żeby było grubiej niż chleba.

— I jak to? I może to zjeść?

— Może. Na herbatę to mówi, jak spytać, czy jedna cukru, „nigdy nie za słodka". Tylko jej to idzie w ener­gię.

— Ta nasza sąsiadka, obok, ta stara, to jak pójdzie do rodziny się opalać, to zaraz mówi „jestem głodna" i dają jej dwa kotlety, w ogóle zjada podwójnie, i ciągle — opowiada pan Antoni, mąż Mamy.

Zagadnienia społeczno-gospodarcze

Pan Antoni (wciąż jestem w Garwolinie u Mamy) mó­wi:

— tak, bo rodzina przyjeżdża; jak kiełbasy, to ileś pęt, szynki dziesięć kilo

Przychodzi Marylka z córką.

Jedzą. Jemy. Marylka o mnie w telewizji. A po­tem, że bierze piętnaście kilo kaszy dla znajomych.

— no to samiście sobie winni, bo jakbyście zaczęli od ósmej, toby było od ósmej

— nie, no, przychodzę, zaczekam, aż ktoś stanie za mną, zamówię, idę do domu, ta za mną czeka, aż ktoś za nią, zamawia, idzie

— i co? to w końcu stoi zawsze tylko jedna osoba?

— no... — Marylka niezdecydowana — tak się robi. Nieraz, jak tłok, to pogonią, rozgonią. Raz zajechali w nocy, był ogon, powiedzieli, że pobiorą na wykopki...

— E... to nie w porządku z ilością, jakby było mięso dostarczone w ilości, toby nie trzeba było...

Świnia złodziej

— Chodziła od domu do domu i kradła innym jedze­nie, gdzie tylko było — mówi pan Antoni, mąż Mamy, bo znów jestem w Garwolinie, znów zima, mróz, śnieg w porcelanę.

— chodziła po całym mieście — mówi Mama — sły­szałeś? no, świnia złodziej

— Ale jak ona sobie otwierała chlewy? — dziwi się Mama.

Wigilia

1971

Jot pojechał do Rembertowa do rodziny na Wigilię, któ­rą ja ze złości przespałem razem z Pierwszym Dniem, ze złości na Le., i nawet Misio Holender przy puszczo­nej przez Le. głośno płycie rezurekcyjnej zakręcił się po moim pokoju:

— bo w zeszłym roku było tu we trzech tak świetnie — mówi zaczerwieniony bidny Misio, udźwięczając „w" w „świetnie" z lwowska, bo go lwowianka w Holandii uczyła polskiego; a sam po awanturze mu przez Le. o to ciągłe kupowanie do Lejdy tylu polskich książek:

— i po co tyle tego świństwa wozić i wozić?

wrzucił do klapy śmietnika świeżo przywiezioną pły­tę.

— bo ja to wybieram, jak co tłukę, jednak, tak jak i Studjocha.

— a ja nie — Misio na to.

A huk wyrzutu słyszałem przez drzwi tylko i zaraz Le. krzyczał:

— ja zaraz mogę wszystkie płyty wywalić.

Aż się przeląkłem. Bo ma takie dobre. Ale nie. A on też nie wybiera. A przedtem już byli źli na siebie, jak wychodzili.

— No, wychodź! — słyszę zgrzyt i jeszcze przekręt, i jeszcze znowu, i coś, i przekręt, już z tamtej strony, ja tu z Jot. Co dopiero przyszliśmy i nas Le. pytał:

A była środa. Mieli przyjść moi środowi. No i prze­czucie mnie gna do drzwi. A tu zamknięci. Śmy. Na trzeci zamek, od którego klucza nie mam. Raz już tak zrobił mi, jak chciałem wyjść. Wtedy miałem chęć rą­bać drzwi. Nie było czym. A raz zamknął na trzeci klucz, jak byłem nie w domu. Więc nie mogłem się dos­tać. Żoliborz — tramwaj — dopadniecie schodów — bezsilność — wio w tramwaj i na Żoliborz. Wtedy stwierdziłem, że tego drugiego (od zewnątrz) nie prze­widziałem, i że może gorsze jest od tamtego — we­wnątrz. Przerwa była długa. Zapomnienie pokryło py­łem trzeci zamek. Aż tu złość. Na Le. Wyjaśnienie przez drzwi Tadziowi, Agnieszce i jeszcze komuś:

Więc w Wigilię wbrew tradycji. Nie przeprosiny. Nie opłatek. A po ciemku wsypianie się w wyro...

Jot w Drugi Dzień zjawił się zdetegowany, zdewigiliowany. Ja mu swoje. A on:

— Chciałem posiedzieć z matką. A tu Wiesiek do mnie „każdy przyjeżdża z żoną, tylko ty bez żony". Zalała mnie krew. Złapałem za gęś ze stołu, za szyję, i trzepnąłem go przez mordę. Zamachnąłem się drugi raz i go przez ramię. I już nie mogłem tej gęsi na szyi cofnąć do zamachu, żeby mu dołożyć. Bo żebyś wie­dział...

Wiedziałem od razu, jak zaczął o tym zamachu gęsią za szyję, że ta szyja.

— jak ta szyja się wydłużyła, ale jak!

— właśnie właśnie, od razu sobie wyobraziłem.

— Zostawiłem gęś, a Heńka w krzyk, że biała ko­szula na nic, tyle pieniędzy na nic, „ojej", to ja za sa­laterkę ze śledziami w oliwie i jej na głowę, tak ocie­kała... mówię ci...

— ona też nic, tylko „całe uczesanie na nic, całe uczesanie na nic".

O paniach doktor

Przychodnia W. Czekali do załatwienia. Został przed­ostatni. Przy drzwiach. Drzwi się otwierają. Pani dok­tor w kożuchu z trenem, w rzęsach, w powiekach, przekręca klucz.

Chłopak — pacjent urodziwy, dwumetrowy, skłania się, że brak czasu. Mu. Pani doktor gestem palcem na wysokości paska:

— Kochany... Chciałbyś, żebym z głodu padła... Za siedem minut zamkną stołówkę.

Idzie do wyjścia. Za klamkę. Jeszcze się odchyla.

— No, co stoisz przy drzwiach, i tak cię nie będę wi­działa, tu — przez holik do wyjścia — usiądź... pocze­kaj.

A druga taka sama w telewizji! Tyle że czarna. Sprawa serio. Chodzi o poświęcenie nerki przez Zapa­siewicza (gra pozytywne, zdrowe typy, proste, i rap­tem u Hanuszkiewicza hrabiego). Reżyser przekornie takiej nie wymyślił. Czyż to taki model?

Pani redaktor docent od reformy języka naukowego. Zwierza redaktor od telewizji. W fotelu. Cała w prze­gubach. Zmysłowo.

— Gdyby tylko synonimy...— z lubieżnym przyci­szeniem — a przybliżenia...

Pani redaktor od TV:

— rozumiem.

Lala Tralala

20 czerwca 1972

Agnieszka, czyli Jagienka, darła malutkie koty z Li., przyprowadzonym tu raz, drugi przez Tadzia. Może i Li. ma w sobie coś. Oglądał obrazy Le.:

— Nic.

Tośmy mu donieśli. To jak był za rok, to Le. wziął do tańca do Mszy h-moll Bacha Anię Cesarską i chciał jej zadrzeć kieckę. Na Li. Ale ona się kapła w porę. A z Agnieszką, czyli z Jagienką, to prawie nie koty. Bo nie było o co. A poza tym też nie tyle koty, ile malu­tkie urazy wisiały między nimi w powietrzu, to znaczy między Jagienką a Krzysiem, co przeszło potem w uznanie.

— Ja ci powiem — mówiła mi po półtora roku — oni mi się wtedy mylili.

W każdym razie po wyjściu Li. Tadzio pokazuje zdjęcia, Jagienka zła jeszcze na Li. mówi na jednego:

Sama lalologika

A ja? A manekiny? Dziś? Idę Tylną Marszałkowską.

— Trochę wyładniały — przystaję — mają druty, całe zmywaki na głowach, to im dobrze robi.

Bawię się w wybory urody. Wszystko to za chude. Bo znam to towarzystwo nago. Raz nakryłem piętnaścioro. Nic nie mieli. Żadnej płci. A chude, a łyse. Ale w spod­niach, no... Dziewuchy gorsze, od nóg, przesada z tą sarniością. Staję, patrzę. Na przestrzał. Ci. Tam ci.

— O!

Z tamtej strony Juniora, od przodu Marszałkowskiej, stoi dwoje. Ona czeka na niego, nieco bokiem, on pa­trzy w sklep.

— Może — myślę se — tak jak ja myśli... i obserwu­je to bractwo, a mnie ma za sztucznego jak ja jego, ale to żarty, no i tak sobie stwierdzam:

— o, to to jest przyjemny chłopiec...

A on nic. A ona czeka. A ja patrzę. A on sztuczny.

Mimo wszystko bardzo perfidne myśli domyślały mi się do głowy. Po prostu monumentalizmy.

Nic takiego. To i tak lepsze od skrytej spirytofilii (seansiki, seansiki).

Ja państwu coś powiem. Człowiekowi w pewnym wieku niejedno, co się trafiło, pasuje. Czy w pewnych okolicznościach.

Oj, oj, trzeba uważać. Bo od jednego rodzaju lal do drugiego rodzaju lal nie tak daleko.

I o tym coś wiem. Razem z całą bezwstydną połową Krakowa, oglądającego za ogonem na świeżo zbombar­dowanym dworcu na posadzce przy 20-stopniowym mrozie urocze, pięknie zbudowane i rozebrane, po pros­tu pornograficzne lale Trzeciej Rzeszy.

Admini

początek lipca 1972

Wsunęli się.

— pan musi wycyklinować podłogę — to ona. (Opie­kunka bloku w drzwiach wyjścia, pali.) A on, łysawy, sztywny, w przedpokoju w rozglądzie. Ona sroga, ele­gancka, raptularzuje, on jej daje dane, ona bierze, opie­kunka nic, ja w drzwiach czwartych na twierdzy pro­gu pokoju w piżamie, ona do niego:

— nie, w dobrym i do drzwi

on zagląda

— brak — mówię — umywalki, wpadł raz gościowi widelczyk, rozkręcił, żeby wyjąć, rozwaliło się w ko­lanku, zdjęło się wszystko

— przecież to okropnie wygląda

— jak będę miał teraz w lecie pieniądze, kupię, wsta­wię

— a ta podłoga? czarna, jak tu wszystko zniszczone on:

— trzeba wycyklinować

zagląda do pokoju

— wycyklinować — to ona — tu szafy trzeba wy­remontować, w ogóle musi pan i stolarkę

— dobrze, ale to stopniowo

— straszny stan, te deski, poza tym tu... w przedpo­koju

— proszę pani, przecież to kilka rzeczy robi, wystar­czy brak szyby w drzwiach do pokoju, brak umywalki, brudna podłoga i już to robi wrażenie, że z wszystkim źle...

— proszę pana, nie, nie... tak nie można... musi się pan dostosować

— poza tym — mówię — to już i 13 lat

— proszę pana, jak ludzie mieszkają, jak dbają zaw­sze

— no, tam gdzie są kobiety

— to nie ma nic do rzeczy... musi pan się dostosować, inaczej grozi panu eksmisja poza granice Wielkiej War­szawy

— no tak, bo

Urwałem.

Sny

jesień 1972

Kiedy miała się rozpocząć wojna, mojej mamie przy­śniły się wielkie portrety dostojników państwowych na niebie.

Pani Azjani

Sen, 11 października w dzień

— Nie wpuszczać ich, nie wpuszczać ich! — mówi i sie­dzi na tapczanie (moim) Przemek po zamknięciu (moim) drzwi za... aż nie wypada mówić... kim.

— Ci młodzi to tylko pieniądze, tak, to wyjdzie na wierzch — mówi do Le. i do mnie zdziwionego, że na­gle ci młodzi tacy i że on, Przemek, poza swoją naturą — poczekaj do września, poczuje, że wrzesień, będzie chciał pożyczki, a potem się wyprze; potem się wyprze. Ja już tak miałem. Dałem. A potem się powypierali.

Nagle ruch, zmiana, niby ja, niby leżę, ale w drzwi (moje) ktoś puka, nie pyta, wchodzi, ktoś z Le. Le. krzy­czy i ktoś też:

Pani Azjani czeka. Pani Azjani...

Robię ruch do swoich o piżamę, bo mam na sobie po­dartą koszulinę.

Pani Azjani (jednak coś sobie przypominam) mówi bez miny:

Przekłady — myślę sobie, dopasowuję, no... może — pewnie.

Le. łapie od kogoś, a ja od Le. koszulę z kanarkowego ręcznika z Garwolina (frote). Potem, pac! spodnie od piżamy.

— Góra! — krzyczę, że niby spodnie niepotrzebne, ale myślę sobie po chwili, że może się przydadzą i biorę do ręki, też frote, kolory... różowo-pomarańczowe... pa­trzę, a te spodnie z kawałków ornatów, oczywiście sta­rych...

Pani Azjani czeka, a ja się budzę. Biedna pani Azjani.

A może nie taka biedna. One są takie uparte, że pew­nie mnie gdzie dopadnie. I to nie wiadomo gdzie, w któ­rej umowie na jawę-niejawę.

22

11 marca 1973

— panie motorniczy, czy 22 skręca?

Dwie w tramwaju

— No, pomieszczenie. Żyły ze strachu. Nie wycho­dziły. Tak im zostało. To wszystko wpływ wychowania. Od powstania. I po.

— Jak to? przecież od tego się zaczęło. Wie pani. Słynny przez powstanie domek Pniewskiego. I to obok. Jak Mokotów przeszedł na Śródmieście, to wtedy babka zeszła na dobre. Zgarnęła te dzieci, co zostały... Z ro­dziny. Może nawet nie z rodziny. Z kamienicy. Znała teren. Bo była tam za popychle od kręcenia. Ułemna niezamężna.

— Ani razu?

— Raz ze strachu, a dwa, że zasypało na dwa piętra w górę.

— Phi. Po co zaraz pieczarki. Tak trudno o grzyby? U mnie w łazience postawiłam stołeczek na miedniczce. Po jakimś czasie patrzę, jedna noga zrobiła się słonio­wa. Z grzybów.

— To po ile miały lat?

— A liczmy. Od 44-go do dziś, to we wrześniu skoń­czą 29.

— No a jak były w różnym wieku?

— No to dodać jeszcze. To coś koło trzydziestki mniej więcej, co najmniej po trzydziestce.

— Gdzie tam. Te dziewczyny się zaraz rozleciały ze strachu, nie wiadomo gdzie. Babcię przenieśli do Do­mu Starców, nawet nie zauważyła.

Z tomu „Szumy, zlepy, ciągi”

Spiszę wszystko

Leżałem w niedobrościach żołądka, przełyku. Za dużo soków, oranż, cytrusfruit, mleka z puszki gęste... czeko­lada... a tu: puk puk... pupupupupu — ten od arii z kurantem, potem tatata tatata tatata, trzy po trzy...

Co i raz tak od miesiąca na zmianę. Leżę... oj, te soki z mlekiem... chcę spać, ale tu tatata... tatata... akurat wybuch zgagi, na trzecie tatata, bałem się, że... ale przeszło...

Przypomina mi się monolog do mnie z przedwczoraj:

— to są pieniądze do zdobycia, u nas łatwo o pienią­dze

— co ty...

— znajdę amatora... może ten Andrzej... on coś chce sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, a drugie pół... trzeba spółkę... co... pieniądze trudno utrzymać, nie zacząć zarabiać...

— spółka od zarobków... to są sumy — trochę się za­bezpieczam co do siebie, choć wiem, że nie ma potrzeby, drobne sumy są niebezpieczne, ale takie grube...

R. nachyla się i jeszcze ciszej, i jeszcze prędzej tłu­maczy, tłumaczy...

Na drugi dzień wieczorem kurant od arii. Czasem otwieram. Otwieram. Oczy pływające, ale sam się trzy­ma. Jot wchodzi. Siada. Głowa to na kołdrę, to na bok, tak zawsze.

— jedź ze mną na Niską, tam zostawiłem przekaz na osiemdziesiąt siedem tysięcy... a ten drań Jurek może podjąć, bo piliśmy, oni mnie wysłali po wódkę, ja uciekłem, teczka została, jestem prosto stamtąd... Jestem już zmęczony. Jot mówi:

— jestem pijany, widzisz, jedź ze mną po ten prze­kaz, bo on może podjąć za mnie

— jedź sam, to blisko rogu P-P i W-Z, nie jesteś taki pijany, ja chcę spać

— już wyrzucasz, jestem bez grosza... Dałem papierek. Ledwie się udało zostać.

Za parę dni wpada R. Jest akurat mama Ani S. R. tłumaczy:

— tu nie trzeba się bać sumy, ludzie tyle zarabiają, i to ile ludzi, co to jest w Polsce sto pięćdziesiąt ty­sięcy czy sto dwadzieścia?

— ale skąd wziąć?

— od tego głowa, trzeba na pół znaleźć amatora, chy­ba już mam, a to drugie pół...

Potem, po dwóch dniach, Jot, wpuszczony, siada, gło­wa w pochył.

— nie mam ani grosza... wracam z Wołomina, teraz rodzina mnie pilnuje, bo mam mieć te pieniądze... już wiem, kupię samochód. Będziemy jeździli, chcesz? Bę­dziesz? Będziemy się rozbijać... Rozbijemy się, co? Za­bijemy się...

Wiem, że przypadki są głupie, kompromitują, tfu-tfu! odpukać...

A pukania szły. Dziobały. W ścianę. Bo Le. nie gro­zi, nie ma go. Aż wpadłem w humor. Zgaga sięgła szczytu, a ja se myślę tak:

— dziesiąta... noc... spokój, pójdę się wyrzygać, pu­szczę płytę i będę pisał... wszystko to, wszystko...

Tylko żeby nie brali tak tego wszystkiego na serio. Osoby mogą być prawdziwe, tylko mogą im się zmie­niać nazwy. Jak metryki. I sytuacje.

A to jak wtedy z tą prawdziwością?

Trzeba brać jeszcze raz przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał prawdziwszy.

Kirkut

Już przed tramwajem skręcił mi głowę klimat. Mia­łem być zdechły. Byłem dniem ujęty, robiła wszystko ta sobota, robiła, co mogła, a mogła dużo, i zrobiła.

Szedłem Karolkową do Lu. pod piętrami drzew, pod wodą nieba, między zieleniami niższymi, szedłem po­wietrzem i mówiłem pół na głos:

— nie chce się wierzyć, że też tu w Polsce może być aż tak... Najlepszy dzień roku, najpiękniejszy... jednak sierpień... dzień, jakiego nie było.

Tydzień temu Lu. był u mnie, mówił:

— byłem na swoim cmentarzu... zajrzałem od Mły­narskiej na żydowski... przez dziurę w murze... czarno... tak zarosło... jakieś poruszenie... postacie... zamajaczy­ły. Wycofałem się, bo się bałem

— co? łobuzy?

— no... tak, przecież tam zawsze ktoś... przechodzą z ewangelickiego, przez mur. Może przyjdziesz w sobo­tę wcześniej, i byśmy poszli... sprawdzili. Przy okazji Tatarską, i Powązki...

W dziurze muru było czarno. Czarna ziemia, aż wil­goć. Gęsto w górze, w środku można iść, pnie, pnie, nagrobki, gęściutko. Pnie-nagrobki, stoją, leżą.

— co to? — Lu. pokazuje na błyszczące dwa czy trzy szczyty nagrobków.

Trójkątne szczyty, błyszczą czerwono.

— korony Dawida — skojarzyło mi się, ale na gettowo, wstydziłem się głośno.

Czy Dawid miał koronę, i aż taką? Może... Salomon to tak... no, ale nie aż, jakby się zdawało. Plan świą­tyni mnie zawiódł, taka mała, ale skoro Troja ma wiel­kość kamienicy...

Ale tu dodatkowo. Jeden Żyd napisał dobrze, że z tym Salomonem tyle cmokania, przez tyle wieków, cały świat tym zarazili, że podziwia, a co to był ten tron jego przy tronie Dariusza. Ale żydowska przesada...

— wiesz... to słońce, ale... idziemy, pod nogami du-du-du patrzę

Ryfka... Łaja

bo i po polsku

malowane cyfry — czerwoną farbą — 141, 157, i to dopiero to w prześwitku zachodzącego słońca tak świe­ci na koronach nagrobków w tej czerni, pustce, ciszy.

Dalej dżungla.

Jedna dróżka. Tylko.

Ani skręcić w bok. Zarośnięte. Im dalej idziemy, tym gęściej. Grobów wciąż gęściutko.

— to aż tak, gęściej niż gdzie indziej

— aż tak... może taki przepis, a może po prostu stwierdzili: narodu tyle, trzeba chować gęsto.

Znów co i raz te trzycyfrowe czerwienie, ale już nie w słońcu.

— wywożą

— e — ja na to — gdzie, pewnie to oznaczone nagro­bki tych, co się zgłosiły rodziny...

— zgłosiły się — potem cicho — i teraz wywiozą

Idziemy jedyną ścieżką, trochę zgniłą, którą się da. Nigdzie indziej się nie da. Tak zarośnięte, zawalone. Skołtunione. Coraz gęściej. W drzewa, krzaki, zieleń. We wszystko. Coś usiłowałem, nie pamiętam, dać krok, sprawdzić ręką, na co Lu.:

— nie da się, to jak dno... z mułem.

Troszkę mniej zwarte od góry, za to wyżej, i tara­sowało, i piętrzy się.

I drzewa, i nagrobki. Ze schodkami — coraz schod­ki — schodki — a tam za nimi — wyżej — dżungla nie do odgadnięcia... zagrodzona splotami.

— liany.

Już i schodki nie puszczają.

— tam są pewnie ci biedniejsi — mówi Lu. — po­myśl, że to wszystko było na gołym piachu, bez drzew­ka, jak wtedy byłem, te trzydzieści, czterdzieści lat te­mu, to było co? przechodzili od tej części cmentarza do tamtej, i te zawodzenia?

Trafiamy raz na grób odwiedzany. Kwiat. Data po­wojenna. Napisy różne. Polskie też. Mieszane. Zatrzy­mujemy się.

— Mirabela — odczytuję.

— ładne... i nazwisko, dobrze pomyślane architek­tonicznie, z sensem te spiętrzenia.

Troszkę wstępujemy na schodek, na drugi.

— ona umarła najpierw — mówi Ludwik — bo wi­dać, to potem dostawione, ale dobrze dokomponowany odpowiednik

Było obejście. I jest. Ale patrzę, że lian splątanych do ziemi na grubość półtora metra.

— Chyba tam... tak równolegle do Młynarskiej, ale i ja tracę pewność. Czekaj, tak szliśmy... tam Mirabela.

Na dole, na jednym przyschodkowym nagrobku, na­pis. Odcyfrowujemy.

— popatrz, ta grafomania, po polsku — „pięć wiosen żyła, mężnie sławiła"

stawiła — poprawia Ludwik.

— „...stawiła skroń losom.

Ale co nieba, to oddać trzeba niebiosom".

— „Nieodżałowanej pamięci Henryki London". Po­patrz: pięć lat.

Czytam i spisuję:

— „Urodzona 18 września 5617 r., zgasła 19 marca 5622 r". Według rachuby żydowskiej

— te daty przyszłościowe, z mirabelami też ładnie, bo przecież deptałeś na ewangelickim.

Bośmy przedtem byli na ewangelickim. Na skręcie cmentarza, patrzę, śliweczki.

Trafiliśmy na część patriotyczną. Cała kwatera. I pomnik z mieczami.

— „Zginęli w 39 roku w obronie Warszawy" — od­czytuję — a to te Virtuti Militari.

Ludwik poprawia:

— Krzyż Grunwaldzki... to już jednak coś innego. Dziwi nas każde napotkane ze śladem po wojnie. Bo był koniec narodu. Potem dżungla. Wszystko zarosło. A tu dalsze ciągi.

Niektóre nagrobki mają odkrytą płytę wierzchnią. Widać jakby skrzynię.

— a tu — Ludwik bada — przymocowana płyta do pionu. Chociaż piaskowiec i tu, i tu. Z przezorności. Żydowski brak zaufania

— coś tu jaśniej, eleganciej, zbliżamy się chyba do bramy Okopowej

— tak.

Alejka półkolem, półkolem. Długo. Zalatuje coś przyduszonego. Z któregoś miejsca pa­raboli odkrywamy widok na ceglaste, sterczące

— kominy?

— cztery

— budyneczek wkopany, może to ta mykwa dla tru­pów

— albo krematorium

— stąd ten zapaszek, chodźmy szybciej

— e, trudno, nie boję się, wszystko jedno

— no tak — godzi się Ludwik.

— podobno był taki nagrobek powojenny — mówi Lu. — który sprzątali, a właściciel stawiał nowy, i znów kradli, i on znów stawiał.

— żydowski. Przemycał te figuratywne. Udało mu się kilka. Ale rozbijali mu tutaj

— a jednak... o, tam druga kamienna płacząca

— a jednak te dwie zostały. Odczytujemy napis na jednym grobie.

— wiersz, znów, po polsku. Pomyśleć, że jednak aż tak... do zastanowienia. Przecież tu się nie udaje. Ta polszczyzna widocznie z potrzeby, tu nie ma przed kim grać.

Schylam się. Ludwik odwrócony. Bierze mnie za rę­kę.

— dwa, ze śmieciami, ktoś zaufał, że da się uporząd­kować, pomyśl, w tym wszystkim

— no, niby niektóre groby

— gdzie — Ludwik nachyla się, łapie za chwasty — gdzie tu porządek, gdzie tu się da, co, kamienie, zobacz jakie, o. Wszystko zarasta. Zawierzyła, ale jak ona to uprzątała...

Ludwik śmieje się i patrzy na dwa kubły ze śmie­ciami równo ustawione.

— zapłaciła

Wybucham śmiechem na całego.

Parę razy mnie ciszył. A jeszcze tu, blisko bramy. W końcu taras z grobami najlepszymi. Niżej, jak pod burtą okrętu, miejsce wolne, ziemia, bałagan, mur, bra­ma zamknięta, buda z muru, piesek poszczekuje, mały, schowany. Stąd?

— wróćmy, byle przed nocą, żeby trafić

— a ty masz orientację, no zobaczymy. Nikt nie wychodzi. Ludwik nawraca do tej, co za­płaciła.

— uwierzyła w porządek... uwierzyła, tak jak nau­ka... też wierzy.

Zobaczyłem empirowy pomniczek, z czterech stron lwie główki, mokrawo, mieczyki, porzucone? podlewa­ne? Wąż wetknięty w pysk, i w drugi.

— mokro, węże, chyba czynna.

Idę tam. Popić lekarstwo. Ludwik za mną. Puszczam wodę z trzeciego lwa.

— jest

— no widzisz, teraz lwu odpadła szczęka... naprawili. Tylko teraz wygląda jak owieczka.

Popijam. Ludwik idzie na drugi bok pomniczka, od­czytuje:

— „ku czci..." — tu nazwisko i imię kobiety.

Myślę sobie: dlaczego studnia akurat w grobie? Ale to empire, sto pięćdziesiąt lat, a rury i tak osobne. Mó­wię:

Potem Lu. odczytuje:

— wo-do-trysk.

Nigdzie nie ma takiego, na żadnym cmentarzu.

— jestem jej wdzięczny

— warto, wodo-trysk. Po żydowsku wymyślone.

Wspinamy się na rufę cmentarza. Od razu Zamen­hoff.

— tak... a on na samym brzegu, pierwszy. Wróciliśmy po mimowolnych znakach. Nawet szyb­ko. Już się ściemniało. I to od Młynarskiej porządnie.

— gdzie byśmy nocowali? Noc ciepła. Tam w środ­ku?

Jak potem opowiadałem to Jadwidze, matce Ani S., Tadziowej S., to mówiła:

— a to nawet byłoby ciekawe.

Młynarska, stary nieznany odcinek, ludzie nad ko­cimi łbami. Po lewej murki, fabryczka?

— tu mieszkać

— w tej kamienicy — poprawiam się — kamieniczka za ludźmi, na prawo... a teatr gdzie?

— tu mają prawdziwy rynsztok, jeszcze pośrodku — Ludwik pokazuje wjazd do bramy.

Potem skręt w lewo. Potem Ostroroga. Coś i nowe­go. Reszta stare. Jak via Appia. Okruchy i zielsko. Po prawej mury cmentarza. Kilometrami.

— ale ładniejsze

— piękne... za szybko idę — mówi Ludwik. Słońce zaszło. Ciepło. Bez powiewu. Rajsko.

— a co to za budynek? — to jeszcze na Młynarskiej Lu.

— co? ten front?

— zapatrzyli się vis a vis na kaplicę Halpertów.

Teraz widzę coś znów nowego, niby stylowego, monu­ment frontu, tu — nad tymi kocimi łbami naprzeciw cmentarza, którego? czy to jeszcze żydowski, już nie ewangelicki, może katolicki?

Bo zbliżamy się do cmentarza mahometańskiego.

— to mur katolickiego — tak tak.

Ludwik rozpamiętuje tamtą od kubłów.

— te nieufności żydowskie, i te ufności... uwierzy­ła... wiara jest ślepa... ale jakoś mi się nie chce jej rów­nać z nauką, chcę ją ocalić. Wiara. Z wiarą trudno. Nau­ka potrzebuje dowodów. Wiara nie.

Zbliżamy się do zakrętu w Tatarską. Jest. I odnoga do torów. I tory. Wszystkie trzy jezdnie w kocich łbach. Zbie­gają się w trójkąt. Z Tatarskiej w Ostroroga — zakręt działa, co i raz samochód wiu... bu-bu-bu... trzęsie się.

Mur idzie Tatarską. Potem załom, potem w Ostro­roga. Naprzeciw mur, murki. Wylot w tory i w nie za­budowane — pusty, drzewa. Tory puste. Blisko. Na murze skręcającym z Ostroroga w tory namalowany fachowo obok jakiegoś napisu duży czarny koń w bie­gu. Odwrotnym niż samochody. Które wciąż mijają się z koniem, objeżdżają nas bu-bu-bu... Pierwsze reflek­tory... Szaro-ciepło... Na chodniku zakrętu dziki skwer z trawy, zielska, po brzegach ma dwa piękne drzewa.

— usiąść tu się da? — macam grunt tego skwerku — e, da...

Siadam jak na materacu. Lu. obok. Mur cmentarza przed nami. Wyciągamy do niego nogi, a głowy odkrę­camy w bok, w tył, do konia. Pusto, ale prócz samocho­dów jednak nadchodzi dwóch. Rozmawiają. Przecho­dzą nad nami. Potem od Tatarskiej para młodych.

— na oknie tego budyneczku od cmentarza tatar­skiego zobaczyłem pierwszy raz w życiu dojrzewające pomidory, przedtem nie wiedziałem, że z zielonych mogą być czerwone, że tak się robi — kładzie na oknie.

Uliczka między cmentarzami była obliczana przed­tem.

— a może tu — mierzy Ludwik palcami — prawie żadnego wylotu... tylko śmiecie, wchodziłem po czymś, dopiero dalej robiło się przejście.

Tam Wola. Budy. Tu Parysów. Powązki. Mistinguett. Z wizji Ludwika. Jak był mały. Darły się głośniki. Nie­dziela. Upał.

Ça c'est Paris... ça c'est Paris

Mistinguette śpiewała. Prawdziwa (z płyty?). Ale jeszcze się zdawało, że ona idzie po murze.

— cmentarza

— tu... może być tu... a to nawet nie jest skrzyżowa­nie — popatrzał na trzy zbiegi, na konia. Zrobiło się ciemno. Ktoś znów mijał nam nogi.

— myślę o prawdziwym pięknie, harmonijnym tu w porównaniu z tamtejszym ciągiem

— o tak.

W 1941 i 42 roku, kiedy zamknęli część Okopowej, bo getto, a można było tramwajem tranzytem, ale nie było na tramwaj, ja z Leszna, kolega z Dzikiej odwie­dzaliśmy się, raz ja jego, raz on mnie, i wieczorem od­prowadzaliśmy się tyłami cmentarzy: Młynarską, Os­troroga, Tatarską, Powązkowską, zawsze do połowy dro­gi, do piątej bramy, od Tatarskiej. Tyle było śniegu, wiatru i puchy. Wywieźli go do Oświęcimia. Zginął.

Wstaliśmy. Tatarską. Do pętli Powązkowskiej. Roz­lana, sama Powązkowska. Aż zagubił nam się wylot Piaskowej.

Ludwik idzie zapatrzony. Takie podlewanie w wy­obraźni. Wyobrażonych kwiatów. Jak szli na spacer z matką, dawno, dawno. Bo tu mieszkali. Długo. Od ro­dzeń się prawie do wojny.

Zajrzeliśmy w czwartą bramę:

— też gęsto — zdziwiłem się.

— też gęsto

od grobów.

— tu nie ma skrawka gołej ziemi teraz, tu był cały pasek... ja tu miałem działkę, to szybko fiufiufiu, i już znudziło się...

To wyobrażone podlewanie. Nie wiem, czy to cho­dziło o chryzantemy, wianki, mrozy. Bo stały z tym na tej ziemi, tam to trzymały.

Teraz nie wiem. Jak szliśmy, było oczywiste. Lud­wik odmierzał, sprawdzał. Burakowska. Skręciliśmy.

— kocie łby są i rynsztok ten sam.

Resztki posesji, domków po lewej, tej, co mieszkał. Tłumaczy, gdzie kto, czyje co.

— o, masz nawet iluminację na przyjazd cara, bo py­tałeś, jak to było. A tak — pokazał na zagrodzone do reperacji kocie łby, zagroda drogowa w poprzek i dwie latareczki, niskie — i też w poprzek, jak to sobie wy­obraziłeś, a ja przez chwilę uwierzyłem, ale to było wzdłuż, nad rynsztokiem... odbijało się w rynsztoku.

Za latarenkami siedział człowiek. Spał. Przed czło­wiekiem coś pompowało wodę czy wypompowywało. Samo.

Posesja Ludwika i ta obok żywe. Pili wódkę. W tra­wie.

— prawdziwe życie jeszcze.

Ludwik pokazywał okna. Te swoje wtedy z tamtej wojny. Teraz oświetlone, trzy, ktoś kogoś całuje w rę­kę, ruch, imieniny?

— właśnie, to niedaleko tej Burakowskiej, już ja ją znam — powiedział Ludwik znacząco.

Burakowska szła od Powązkowskiej. Do Piaskowej. A Piaskowa na tle obwodowych torów szła do skrętu. I po skręcie wpadała w Powązkowską.

Wąziutka. Murki. Drzewa. Z kożuchem z kurzu. Nic się nie zmieniła. Wylot był. Przed wylotem murek, brama, napisy. Ludwik stanął. Studiował.

— Biuro Spisów. Główny Urząd Statystyczny. Tu? To tu stwierdzają, że najwięcej dziennikarzy umiera na zawał

— tu wszystko

— i ten orzeł na tablicy na Piaskowej... to i dla nich ona ważna.

Paluska

Wtorki nie tyle zbladły, ile zrzadły. Przychodzą późno, na raty, w mijanego.

Ale zawsze.

Le. lubi we wtorki mówić spod lampy. Albo czytać. Tadzio z Tadziową siedzą na moim wyrku, Le. czyta pod lampą:

— „…ja mam dwoje dzieci, Rogera i Sally. Jak tam się czuje ciotka, matka Wasza, czy zdrowa".

— ja też tak sobie właśnie myślę, co ja czytam? „Przyślę Wam mleka w proszku, trzeba rozmieszać dwie łyżki mleka w pół litry wody, można pić do kawy albo z samą wodą, trzeba zagotować..."

— Kuzynka? Co ona, zwariowała?

— Mleko w proszku z Ameryki? Po co?

— no — Le. bezradny — „niech Was Bóg ma w Swo­jej opiece, Mary Paluska, the Dżersej City", o, dalej jest po angielsku, niech pani czyta.

Tadziowa tłumaczy:

— „ja... niedawno wieczorem... przeglądałam swoje papiery i znalazłam ten list... przeczytałam go... i uzna­łam za dobry. Jadwiga pisała, żeby przyjechać. Ja... bym przyjechała z wycieczką Orbis... tego roku w lecie. Tylko Wy napiszcie najpierw. Ja piszę po amerykańsku. Mój syn Roger ma 23 lata, skończył college, jest dziennika­rzem, zarabia, nie jest żonaty. Moja córka Sally ma dwadzieścia dziewięć lat, skończyła college. Mój mąż Jó­zef jest na emeryturze. On mi pozwala przyjechać do Polski na ten pobyt. Bądźcie wszyscy zdrowi, niech Wam Bóg pomaga. Mary Paluska".

Na drugi dzień coś żeśmy z Le. wydziwiali.

— Ona pisała kiedyś do mamy: Solemska. A sama podpisuje się: Paluska, bo mąż Paluszka. Jej matka pod­pisywała się Soluska. A może to jej ciotka.

Za dzień czy dwa znów Le. zagląda do listów Mary. Bo okazało się, że listów więcej niż jeden. Plus listy od siostry Le. z Żarnowca, bo przysłała całą kopertę swoich pisań z Mary, bo Mary nie znała adresu tu.

Okazało się, że się świetnie orientowała, tylko my ga­py. Le. odcyfrowuje datę na kawałku listu, tym po pol­sku.

— A potem po amerykańsku, już na odwrocie, na tej samej ćwiartce, i data 1973.

— Czyli dobra?

— właśnie, dlategom myślał, że 1600 z czymś

— to wtedy był najazd szwedzki... W każdym razie baba f antastka

Przyszły nowe papiery z Żarnowca, czyli listy, z lis­tów wyleciały mapy, mapki, plany zwiedzań. Ale wszys­tko po angielsku.

— Tu trzeba by Miśka albo idź do tej Ani i Tadka, jedź

— to jedź tam, bo ona tu mi się nagle zwali, ma już adres, a ja nie chcę, boby była zaszokowana. Jedź do Tadka. Czekaj, coś może zrozumiemy... of the old... to pewnie stary... stary kraj... tak, i o Żarnowcu. Niech już ją zobaczę w Żarnowcu

— to już zaraz, ja się tu zabarykaduję albo wyjadę do Krakowa, jej tu nie wolno wpuszczać.

Przemek przyszedł. Opowiedzieliśmy mu o Mary z Ameryki.

— Przeglądała stare papiery, natknęła się na swój list z 59 roku i na tej samej stronie, lu go, teraz w 73-cim, dalej pisać. Ale już przez ten czas zapomniała, co umiała po polsku.

— Zaraz, zaraz — Przemek śledzi ostatni list Mary po amerykańsku — ona pisze, że nie umie pisać po polsku

Okazało się, że terminy wycieczki dwa. Teraz, i drugi, jak nie teraz, to z drugą wycieczką, też Orbisu, 22 lipca.

Przemek czyta, przez okulary, dokładnie, tłumaczy, przymierza.

— „Moja córka ma dwadzieścia dziewięć lat i wyszła za mąż..." czy jak wyszła za mąż. Może być i tak, i tak. A może to i to.

Przemek znów tłumaczy. My potwierdzamy. Ale on jest dokumentny, więc wszystko się rozbiera z cofaniami, nie po razie, i nie trzech.

— Nawet ona sympatycznie z tego wygląda — stwier­dza Przemek, siedzi na tle okna, w fotelu. — Przyznaje się, że nie umie lepiej.

Potem Przemek chciał jeszcze raz czytać wszystko. Ale Leszek powiedział:

— Starczy.

Potem była Ania Tadziowa. Czytała i to jeszcze raz.

— Tak, to czytałam.

I najnowszy list. A może i ten najnowszy był już wia­domy. Nie mogliśmy z Le. do końca ustalić kolejności.

— „My stąd... z Jersey-City nigdzie nie wyjeżdżałyś­my".

— Siedzą w tej dziurze-city, świata nie widziały. Ale Przemek powiedział, jak spojrzał na mapki:

— Ojej, to ona w samym piekle — i pokazał na mias­tową gęściochę.

Pytałem potem jej samej, jak to jest. Ich dziura ma parę tysięcy. Ale czy to ciąg miastowy? Niby tak, ale nie potwierdziła jasno. Może trzeba było lepiej pytać, a to akurat ulica; lenistwo.

Kartkę Leszek zawiesił na drzwiach w dwóch języ­kach

Mary Paluska

Maryna Paluszka

Ale przygotował jej aż trzy miejsca noclegowe. U ka­toliczek. Słał tam Marka. U Przemka w pracowni. I na Piwnej u Marii Gratii.

Kartka powisiała dzień i pół drugiego. Ja byłem za­szyty u siebie, płyty szły cicho. Le. uciekł na miasto. Termin przeszedł.

Bo jej ojciec i Leszka z Kobylan. Ma w planie. Kobylany zresztą za lasem od Żarnowca.

— A jak ona... czy to Jadwiga ją zaprosiła?

— Ano Jadwiga, bo do Olki przyjechał brat z Amery­ki. I tak, o, Olka z Janką: „zaproście, zaproście". Parę lat nie pisała nic.

— A odkąd przedtem?

— O... tak kiedyś z nudów, po wojnie zaraz, usiadłem i napisałem do nich, i odpisali, nawet coś chcieli przy­słać, ale mama nie chciała słyszeć. Przysyłali ciotce i tej drugiej, do Kobylan. A potem te kartki, ludowe stroje, do Rogera

Przyszedł lipiec. Le. bał się choroby siostry, bo chora, ale jakoś nie najgorzej, teraz ruch z Mary, pojechał do Żarnowca. Ja nareszcie sam. Upały. Zjeżdża Holender. Jakaś narada z Włodkiem. Wio na pociąg. Znów sam.

A i ja przedtem się wybierałem z Leszkiem. Już na­wet się ubrałem, ale potem

— nie, nie pojadę.

Zostałem na tapczanie.

Na drugi dzień znów dopakowuję tę samą teczkę. Znów zostaję. Tak tydzień, dwa, rezygnacja, z teki wy­jąłem wszystko.

Tadziowi, Agnieszce ogłosiłem, że jadę. Wszyscy my­śleli, że ja dawno tam. Nikt tu nie zachodził. Roman pu­kał. Ale i do niego doszło. Nawet Jot gdzieś się zapodział, nie na długo.

Wreszcie myślę sobie: czas się pokazać.

Pokazałem się Romanowi. Wpuściłem Jota. Zadzwo­niłem do Tadziów. Zrobił się ruch. Pukanie. Zapotrze­bowania.

Dowiedzałem się, że Tadzio w Żarnowcu. Agnieszka chyba też.

Ale draka. Trzeba jechać. Przespałem się. A może, skoro Ania mówiła, że Tadzio zaraz wraca, a Agnieszka nie wiadomo na pewno, czy tam jest — może nie jechać?

Niedziela. Puka Tadzio. Otwieram. Najnowsze ploty z Żarnowca.

— Tam tylko o Palusce. Czekają. My mamy ją tu przywitać. Już jutro. Do Żarnowca przyjedzie 4 sier­pnia.

— To co robić?

— Agnieszka jest. Będzie tydzień jeszcze. Jedź na sa­mą Paluskę.

Obecność Agnieszki przesądziła.

We wtorek przyszła mama Ani, Jadwiga.

— Paluska przyjechała, Ania po nią wyszła, podobno sympatyczna, ubrana nawet skromniej od innych, tam­te mają na sobie różne rzeczy. Jedna, co mieszka w po­koju z Paluską, zaczęła się rozbierać przy Ani i samych klejnotów zdjęła z siebie tyle, że trzeba by miednicy...

Przyleciał Tadzio. Odprowadził mnie do przedziału po­ciągu. Siedzieliśmy w pierwszej klasie. Weszła Cyganka z chłopakiem, synkiem. Od razu ożywienie, częstowanie.

Cyganka się naopowiadała, że ona do męża, bo on w wojsku.

Bała się lasu. I że daleko. Ona przyzwyczajona do Warszawy. Mąż Kwiek.

— tak. Jak król żył, to nie, on nie dał.

Jakżeśmy już trochę ujechali. Cyganka powiedziała:

— żeby tak prawdę powiedzieć, to ja na gapę

— to pierwszą klasą chyba gorzej — mówią panowie z przedziału, ale ja na to:

— tylko tak, jak już, to całkiem.

I opowiadam o Cymi, jak jechała z Wiednia do Rzymu przez Triest na gapę. Ma sposób. Śpi. I to robi swoje. „Potem inni też na gapę, też przez Triest. Ale dlaczego oni też przez Triest?" — dziwiła się Cymi.

Więc o tym Cygance. Cyganka poznała się na tym. Konduktor był sympatyczny. Wiedział o wszystkim. Je­szcze radził. Pilnował. Informował:

— to za Sandomierzem pierwsza stacja.

Zajechałem do Żarnowca taksówką. Z Krosna. Bo do­wiedziałem się od Tadzia, że tak zajechał Misiek. Odna­wianie mieszkania, bo już wiedziałem od Tadzia, z dale­ka widoczne, choć urwane. Pół domu odnowione, pół nie. Sień tak. Na cytrynowo. Pokój mój, czyli tam gdzie spał Tadzio, zawalony gratami z odnowionego pół domu. Reszta na trawie, przed gankiem. Misiek się krząta przy kwiatkach. Leszek woła Agnieszkę. Głos Agnieszki z sie­ni. Nie uwierzyła. Wszedłem. Zobaczyła, uwierzyła. Mu­siała się przenieść z pokoju Miśka Holendra do siostry Leszka, Jadwigi, dom obok

Do pokoju po niej wraca Misiek. Z pokoju mojego. A ja do mojego po Miśku. Potem Agnieszkę podglądali.

— To mycie to nieszczęście.

Z Bartkiem, najmłodszym, Agnieszka w przyjaźni, pa­nią Jadwigę chwali, średniego też.

Lały deszcze. Ziemia miękła i miękła. Nie było jak chodzić. Pojechaliśmy taksówką, Le., Agnieszka i ja, do Tarnowca, widzieć rzeźbę Matki Boskiej. Samochód utknął. Szliśmy, góry — doły, w błocie, ja narzekałem, zostawałem, taksówka czekała w brei. Zaszliśmy. Otar­liśmy pocztówki do wysłania o figurę. Taksówkarz za­jechał inną drogą. Znów potem padało. Ziemia jak ga­lareta. Myślałem, że się cała rozstąpi. Że ewakuują ludzi. Zboże rosło do ziemi. Nijak zbierać. Choć żniwa zaczęli, i brnęli.

A tu Amerykanka.

— Amerykanka na wersalce. Będzie. U Jadwigi

— no pewnie, nie tu

— ale ty znów — Le. do mnie — że tu, że ona prze­dłuża pobyt, bo oni mi muszą postawić wychodek i zrobić schody. Z jej okazji. Inaczej nie doczekam się nigdy ani wychodka, ani schodów.

Schody i wychodek dawniej były. Tylko — te się rozkruszyły, rozpadły, a wychodek rozleciał, przewró­cił.

Na tych schodach pamiętam matkę Leszka, jak sobie odpoczywała. Właśnie od tej strony — na Duklę, nie od ganku. A do wychodka jak się zlatywało — z górki — to pies latał, szczekał, miał zajęcie, miał obok budę, był na łańcuchu.

Teraz tu po psie śladu. Stodoła rozebrana. Matka nie żyje, gospodarstwa nie ma, trawa ma jak rosnąć, a i dom jakoś się staraniem Le. i Misia trzyma, ażby się matka w grobie zdziwiła, bo w szpitalu do mnie to wątpiła.

Więc Leszek dociskał o schody i o wychodek. Ile razy przyszła Jadwiga albo Bartek, albo Marcel, ten średni, to Le.:

A jak wychodzili, to on do mnie:

— mów im, mów. Że ona tu musi mieć i schody, i wy­chodek, że przedłuża pobyt, a jak nie będzie schodów i wychodka... Idź do Jadwigi i powiedz to, idź teraz.

A jak przychodziła, to on znów:

— mówię ci, że jak nie będzie schodów

Jadwiga na to:

— wychodek to Marcel, jak będzie miał wolne, albo stary...

Le. pokazał mi drzwi. Nowe.

Le. pilił i pilił. Uwziął się o wychodek. Schody odsta­wił. Któregoś dnia poszedł do Krosna. Misiek z nim. Ga­damy z Agnieszką w kuchni, wpada Bartek.

— To gdzie ten ustęp postawić, wujek? Nie ma wuj­ka, to niech pan pokaże.

Patrzymy po sobie z Agnieszką.

— a potem, jak wujek przyjdzie?

— musi być teraz, bo teraz Marcel ma czas.

Wychodzimy. Radzimy. Ustalamy:

— wiem, że Leszek coś mówił, że tu, bo tu była gno­jówka — pokazuje Agnieszka.

— wujek mówił, że chce wyżej, od drogi

— o, od drogi, gdzie! tu...

Ustalamy. Wracamy. A tu już huk. Już wychodek się zbija, stawia. Wraca Le. z Miśkiem. Mówimy:

Bartek wpada i znów pyta.

— stoi, ale można go przestawić, na razie jest prze­nośny

— przenośny?

Na drugi dzień jeszcze bili i bili. I stanął. Na stałe. Deszcze przestały akurat lać. Zapowiedzieli w telewizji zmianę na całego, na długo. Dotrzymali — trzeba przy­znać — w pełni.

Posłużyło to schodom i tarasowi.

— Mają być schody — mówi Le. do Jadwigi cały dzień.

— to robotnik potrzebny

I od szóstej rano zaczęły się szury, hurgoty, mielenia, nowe bicia, mieszania. Schody się lały, bo to beton, stopień za stopniem. Wódka co i raz. Bo ten, co robił, świetny majster, ale pijak. Trwało to półtora dnia. Nie­bywałe. I szalunki. I beton. I taras. Usłyszałem końco­we picie, coś do Agnieszki

— pani szefowa...

I nim wstałem, zastałem nie dopite kieliszki.

— udawałam, że piję, pan Leszek też...

— dla spokoju, oj, jak nie lubię tego, ale oni muszą pić na miejscu. A temu nie tyle chodziło o zapłatę, co o picie, a i tak, co zarobi, to przepije, a świetny fachowiec

W niedzielę przyszli Hejnarski, ten od drzwi, chrzest­ny ojciec Leszka, wpadł w humor, a gadane ma. I o szpi­talu, i o tym, że był czołgistą, i to w tamtą wojnę

— to była nowość...

i o tym, że stolarzem został samorodnie, w starszym wieku

— dwadzieścia sześć ganków w Żarnowcu, wszystko moja robota.

Był i nafciarzem, a rolnikiem też przecież.

— ja wiem — Hejnarski na to — ja umiem się za­chować przy stole, ja bywał na świecie... w różnych miejscach — i śmieje się

— ale drzwi dobre, Lesiu

W poniedziałek Agnieszka natarła garnek jabłek, po holendersku. Pół dnia to trwało.

— po co aż tak dokładnie?

— pan Misiek uważa, że tak trzeba.

Potem ją odprowadziliśmy na pociąg, do pierwszej wo­dy. Bo koniec lipca. Musiała. Woda, czyli Jasiołka, wez­brana.

Misiek do Jadwigi o swoim pokoju, bo umył podłogę, że jednak ładniej by było, jakby odnowić.

— pewnie

— tylko jak to teraz zacząć, jak podłoga czysta

— a gazetami dokładnie założyć.

— Wszystkie „Tygodniki Powszechne" mi wyciągnął — mówi Le. z łóżka wieczorem, jakżeśmy wrócili z odprowadzki.

Na żółto, ale nie tak jak salonik i sień, ciemniej. Po­malował. O północy mówię:

I do trzeciej rano trwało drugie malowanie.

Le. zły. Że nie może rozłożyć swoich obrazów. Chce uciekać. Do Warszawy, Krakowa. Zniknął.

— jest w Jaśle — Misiek na to, bo Jadwiga już uwie­rzyła, że w Warszawie. W pokoju Miśka okazały się dziury, które trzeba zakleić.

— wezmę Bartka, to mi zaklei.

Bartek zakleił. Trzeba było znów malować. Wszystko szło w odwrotnej kolejności. Meble, obrazy, rzeźby, kili­my porozwłóczane po domu, po trawie. Ale po trzech dniach zaczęło wszystko wracać, cichnąć.

2 sierpnia późno wieczorem Le. leży na łóżku. Jadwi­ga wpada z listami. On nie widzi.

— już przyszłaś, będzie gadanie, ja zmęczony.

Ale ona pewna siebie. Ja wołam:

— są listy

— są?

— od Mary. Zajechała do Krakowa. Już tam jest. Pi­sze, że by przyjechała tu, ale ktoś po nią musi przyje­chać

— skąd wiesz, co pisze

— Misiek przetłumaczył

— to on tam siedzi?

— listonosza spotkałam po drodze, dwa dni chodził pijany bez listów, teraz z całym plikiem, siedzi ze sta­rym i pije, i ma zacząć roznosić po Żarnowcu

— to akurat na raniutko, i tak za wcześnie będzie ją budzić

Wrócił ogolony.

Wychodzimy, Jadwiga, Misiek i ja. Zamykamy za so­bą drzwi.

Misiek coś mówi. Ja też. Ale Jadwiga

— ćśśś — chce słyszeć, co Le. do Jędrka mówi. Na­słuchujemy.

— wejdziesz, ładnie się ukłonisz, w rękę nie całuj, bo w Ameryce nie całują, powiedz „jestem synem Jadwigi, przyjechałem z Żarnowca, nie wiem, jak mam do pani mówić, bo pani właściwie jest moją ciotką..."

— wszystko dobrze — mówi Misiek po otwarciu drzwi — ale w rękę niech pocałuje, one na to czekają.

Potem bierzemy się do drugiego listu. Od Agnieszki. Poszła szybko po przyjeździe do Ani, i jak najdokład­niej o Paluskiej wszystko, od koloru oczu do wysokości obcasów, usposobienie, mówienie. Le. czytał najpierw sam, potem mi podał list z łóżka

— czytaj.

Usiadłem obok, na jednym z pięknych krzeseł, bo tu same ładne i piękne rzeczy, i dokoła. Jadwiga o Agniesz­ce i Tadziu powiedziała:

— Szukają piękna.

A potem Tadzio słyszał z łóżka zza drzwi, kiedy Le. i Misio poszli do Krosna, jak Jadwiga wpadła do sieni z ludźmi, korzystając z luzu sytuacyjnego, i szybko im objaśniała:

— tu Konopnicka... tu Siemaszkowa... tu Jan Dwu­dziesty Trzeci... tu Laura.

List Agnieszki zadowolił wszystkich. Nawet Leszka. Powiedział:

— dosyć dokładnie opisana.

Były nawet podane bagaże.

Chociaż za niewiele godzin mieliśmy Amerykankę zo­baczyć sami.

3 sierpnia pogoda, upał. Inny kraj. Mija południe. Mija trzecia, czwarta. Idę do Jadwigi, ona natchniona coś pitrasi. Obliczamy, o której będą.

— pewno na ósmą, pociąg z Krakowa przychodzi na ósmą

— tak, to będą po ósmej, przed dziewiątą

— wcześniej nie będą. Taras i schody wystygły ład­nie, taras duży — mówię.

Wracam. Siedzimy. Le. zamknął dom na wszystkie spusty, żeby go nie zaskoczyła. Założył drzwi od ganku sztabą. Słońce świeci. My w kuchni. Nagle bicie w drzwi, pięściami, w te ze sztabą.

Patrzymy na siebie. Bicie w drzwi dalej. I krzyk Bart­ka:

Sam Bartek, na razie.

— nie wiem — i poleciał.

Nie wiemy, czy kto z rodziny, czy kobieta, czy Ame­rykanka.

— ale żeby nie za późno

— jest czas.

Potem Le. mówi:

— ona się tak dopytywała o moją gerlsę, bo ona pew­nie ma dla niej jakie majtki, ja wam mówię.

A tu gerlsy nie było i nie ma. Gers-frind. Czy frind. Najpierw pytała Anię, czy to nie ona. Do Jędrka mówił Le. wczoraj:

— jakby pytała o gerlsfrind, to powiedz, że była i wy­jechała.

Przy Agnieszce jeszcze Le. powiedział, że ktoś pytał, gdzie podział czy gdzie wysyła swoją babę. Ja się śmie­ję. Agnieszka patrzy, zawsze pogodzona co do Le. wedle jogi. A on:

— swoja — przyznała Agnieszka

Teraz Le. goli się wolniej niż zwykle.

— ja wam mówię, że ona największy parol zagięła na mnie

— oczywiście — godzimy się, i Misiek, i ja.

— ona mnie ciekawa najwięcej, ja tu główną rolę gram...

Wpada rozogniona Jadwiga. Za nią Bartek.

— ja nie wiem, chyba rodzina, zaraz, niech usiądę — i tak jak nigdy nie da się na usiąście namówić, tak tu klap na ławkę w sieni.

Stajemy przed nią. Pytamy:

— to ona z Ameryki czy nie?

— ja też ją pytam: „tyś z Ameryki czy z Kobylan?" Ona mówi „z Kobylan"

— to co? to z tą Ireną widocznie też korespondencja?

Poganiamy Le. Że można zwlekać. Ale żeby w mia­rę. On się nie daje. W końcu nam każe posprzątać do reszty.

— ławę do stajni

— po co? — zaperza się Misiek — po co ławę zabie­rać, jak tu potrzebna zawsze

— nigdy mi niepotrzebna, po co mi ta ława

— tobie niepotrzebna, a gdzie miskę stawiać? myć garnki?

— ławę wynieść, stół z ganku też wynieść, do stajni

— na ganku i tak bałagan — Misiek czerwony cały, chodzi, lata szybciej niż zwykle i szybciutko mówi, ma ten język polski opanowany — na ostatnią chwilę trzeba było wcześniej powiedzieć, a nie teraz.

Le. się ubiera. W biały garnitur. Upatrzony we Wło­szech.

— Tydzień koło niego chodziłem. Ładnie mi tak?

— ładnie — mówię, ja, bo Misiek zły i w sieni.

— Marynarkę tak czy narzuconą? — i wychodzi do ganku.

— tak

— e — i narzuca — stół sprzątnijcie... Wracam. Misiek lata po sieni zły.

— żeby moja matka tak tu przyjechała, toby to wy­śmiała.

— że niby na wierzchu tak, a...

— a bałagan jak diabli, wyśmiałaby to.

Stół uprzątamy.

Wychodzę za dom z drugiej strony. A tu Le. W białej narzuconej marynarce. Jeszcze tu chodzi, po trawie, zaciera ręce.

— jeszcześ nie poszedł?

A on się śmieje i zaciera ręce, i chodzi. W końcu siadam. Misiek coś tam robi. Ale już mu troszkę przeszło. Wchodzi Le.:

Poszedłem i ja.

Bo Le. zapalił świece na stole w sieni na tle drzwi Hejnarskiego. Puścił kadzidła, te, co zwiózł Misiek. Fo­tele, dymy. Świece się palą. Ja mam czekać, potem wi­tać, jak wejdzie.

No to

— nie — mówię — idę za wami. Dom tak zostaje. Uroczyście. I sam.

Ano, Mary jak Mary. W okularach. Siedzi. Gada. Śmieje się. Całuję ją w rękę. Le. na to

— o, pocałował.

Mary w śmiech.

— a może ty — mówi do niej Le. — obrażalska, a ja nie wiem.

— ja mam syna dorosłego, to ja nie obrażalska. Idziemy zwiedzać dwór Leszka. Mary, co przestąpi który próg, to

— I spełniło się... — mówi Le. wieczorem — i Ame­rykanka na wersalce...

Pogoda trzymała się. Ja w deszcze, w te błota, gala­rety jeszcze się trzymałem. Teraz tylko spanie. Albo czytanie o Lourdes, o Salette, o cudach. Z trudem uda­ło mi się zacząć omijać obiady o ich porze, wywracać dzień i noc, wydłużać doby. Bo już mnie ta normalność męczyła. Aż skarżyłem się:

— za szybkie tempo dnia i nocy, wstawań, kładzeń się.

Le. naszykował Paluskiej stertę prezentów. Obrusy, kilimy, portiery, wszystko piękne. Chiński obrusik.

Le. mówi:

— Ja jej daję, a ona mówi „ podoba mi się, jak da­jesz, to ja biorę". I bierze.

Ale Ania o niej:

— Hojna. Dała mi dziesięć dolarów.

Jadwiga przyszła i mówi:

— Ona do mnie powiada „ty się nie bój, ja się po­znałam na tym, ja też mam honor, ja też jestem Solińska, ja tego twojego bojsa to ubiorę". Ja do niej, że nie chcę nic, a ona, że sweter przyśle jemu, ja nie chcę...

W niedzielę pojechały taksówką do Kobylan. Zna­lazły się Ireny. Różne. Jak się żegnała, odprowadzały ją rzędem Solińskie i Solińszczanki, i płakały podobno.

Nad wieczorem zagrzmiało. Prędko, zaturkotały fu­ry, ciągniki. Jedne za drugimi. Ze strachu po miesiącu deszczów. Zwozić co się da z pola. A tu ucichło. I znów upał i słońce.

W poniedziałek Paluska leżała podziębiona. Po Kroś­nie ją gonili przecież też. Przedtem tyle Polski, Zako­pane, Gdańsk, Poznań, Szczecin. Pilota nazywały gene­rałem. Do Morskiego Oka podchodziły. Sapały.

Le. nalał kieliszek dobrej wódki, na talerzyk obok dwie kanapeczki. I do Miśka.

— ­­masz jej to zanieść. Ma wypić. Koniecznie. I zjeść. Powiedz, że Leszek kazał, że to dobrze zrobi. I popraw jej poduszkę, żeby mogła na pół siedzieć.

Poszedł Misiek. Dał. Wypiła. Zjadła. Poduszkę po­prawił. Chwaliła Leszka.

— Teraz nie zjem obiadu. Jadwiga gotuje. Tu drzwi zamknęli i ja nie wiem, co tam robią...

Otworzył jej drzwi, żeby widziała. Po południu przyszła Jadwiga.

— bo tam ta ich wycieczka. Chce taksówką. Powie­działa, że zwróci, ale ja nie wiem.

Zaczęli z Leszkiem przekomarzania, narady.

— może ją odwieźć Jędrek

— mogę i ja, tylko że ząb mnie trochę boli, ale pew­nie pojadę

— kilim i te portiery odłożyła — mówi Jadwiga — mniejszy kilim i obrusy zapakowała

— pewnie paczkę zrobi i każe se wysłać.

Potem Jadwiga jest jeszcze raz.

— dom obfotografowała, pole też, bo tej Wandzie musi wszystko opowiedzieć, pokazać

Jędrek macha ręką, odlatuje.

— i chce jakieś obrazy, chodzi za mną i nic, tylko pypcie i pypcie

— pykczer — poprawia Misio.

Wieczorem odjeżdżam. Paluska kiwa mi od domu Jadwigi ręką.

— zobaczymy się w Warszawie — mówię.
Schodzę w dół. Le. mnie odprowadza. Kawałek łąką. Podlatuje Jędrek.

— to jak z tą taksówką?

— ja mogę dać — mówi Le. — sto złotych, Misiek drugie sto.

Jędrek macha ręką, odlatuje.

W najbliższą niedzielę w Warszawie wpadł Tadzio: — Paluska odjeżdża, będzie teraz u nas, idę po nią

— chyba nie przyjdę.

Ale poszedłem. Paluska opowiadała. O wycieczce. Z humorem. Pokazała obrazek, malutki, Matki Boskiej Częstochowskiej.

— Leszek chciał mi dać dwie, mówi „weź to i to", a ja do niego „ po co mi dajesz dwie? jedna w sam raz dla mnie, do walizki".

Potem z walizki, innej, u Ani i Tadzia przechowy­wanej, wyjmowała resztki

Bo Ania i Tadzio wybierali się w Bieszczady. I do Żarnowca.

W kilka dni później dostałem list od Ani.

„Najpierw przykrości — torbę z aparatem fotogra­ficznym Tadka i prezentami pani Paluskiej dla Leszka (ołówki, notesy, długopisy dla Leszka, suknia dla Jad­wigi) zostawiliśmy na dworcu w Warszawie przy kasie. W Częstochowie dzwonienie przez pół godziny. Ale tor­bą już ktoś się zajął".

Mniejsze lato

8 września o świcie otworzyłem balkon. Znów ciepło. Bardzo.

Nie, a może? Nie, to latarnia. Ale niebo pół żółtawe, a pół go to chmura w kolorze balustrady i reszty. Reszta to wielka topola i dwa kominy z wycineczkiem włos­kiej ambasady, będzie żółta za ileś minut, tam śpią go­łąbki, na gzymsie!

O tej porze w czerwcu, lipcu — z tym, że ta pora wte­dy łapie mnie wcześniej, nocy zawsze wtedy nie ma.

Teraz — przedwczoraj — pomyślałem, że dopiero co było dnia dużo, stało w miejscu coś letniego, od nieba, a nagle urywa się, zmiana, dnia mało

— czy to tak zawsze? czy tak mi się w tym roku zdaje?

Przychodzi Agnieszka.

— jaki dzień się zrobił krótki... ale jak nagle... zau­ważyłeś?

A pewnie było.

Niech nam się zdaje, to też przyjemność.

Więc w tych długich dniach o świtku nieraz wysta­wiałem siebie na balkon. Oglądałem, liczyłem drzewa. Swieżunie, szumne albo nie, tylko stoją wszystkie liś­cie, ani drgnie żadne.

— Ogrody Izabelli.

Bo jak założyła z Ferdynandem w Hiszpanii ogród, to było wielkie co.

To aż tak to można podnosić? Cieszyć się? Sławić?

Staję na balkonie — uciecha jest — pachnie, kurzu jeszcze nic, dzień nie nadgryziony, ulica ludzi się nie nabyła, wietrzyk owiewa ciepło; stoję w placu, w mieś­cie, wysoko i powietrze mnie obwiesza po cichu. A za uszami mam swój pokój, idzie Palestrina. Albo tak jak teraz — Vivaldi. Albo nie.

Dziś Vivaldi znów mi się odbierał na smakowo. Moc­ny jak grzybowy sos. Taki przykład. Couperin — wyda­wał mi się zawsze charakterystyczny. A inni niektórzy bezstronniejsi, na abstrakcję. A tymczasem każdy jest charakterystyczny, mocny w smaku albo taki delikat­ny, że aż spleśniały w dobrym sensie i leczniczym. I każdy jest osobny.

Przed wojną domy

— te pudła!

wydawały się i mnie, i innym trochę nijako-bezsmakowe, a w dziesięć lat później, w piętnaście przechodzę, i aż mnie stawia w miejscu:

— ojej, jakie one charakterystyczne, jakie w stylu, swoim smaku.

A wszystko z tej radości, że mi nic nie dolega i że mi zabrali szwajcarski zegarek, a ja się nie przejąłem. No i że ciepło. No i że jestem zdolny. I że jestem sam.


I adapter nie popsuty. A tam już szare raniutko, tramwaje, motor, pierwsza wrona, pierwsi ludzie.

Muzyka stanęła.

— Nie przygłuszać! Wiem.

Miotła. Słychać. Tramwaj się gniewa.

Miotła.

Tramwaj.

Miotła.

Tramwaj.

Nosorożec autobusowy — pod oknem.

Grób babci pra

Siostra rodzonej pra.

Bywała gosposią po majątkach.

— niech babcia pra wsiądzie w dorożkę

moją, w dwa krzesła pałączasto wypięte. Wsiadła.

Pamiętam ją z nożem nad gołym indykiem na Wi­dok, w kuchni u rodziny.

Oddali ją przed drugą wojną do Dobroczynności. Chodziłam tam z ciotką Józią. Kocie łby. Bozieńki z porce-
lany.

Babka pra skręca korytarzem — widzimy: zwolniony ruch, ale krzyk jak w pawilonie papug.

A ta leży jak faraonka. Obok druga faraonka, trzecia. Albo jak krokodyle. Sztywne.

Uciekała nieraz przez kaplicę do nas, na plac Napole­ona.

— Jak się miało pięć lat, to wchodziło się na słup, mówiło się prędko wiersz

a ze słupa

skacze dupa

i buch na ziemię.

To było w trzy lata po Wiośnie Ludów.

— Zenuś?

— Miron, syn Zenona — bo już się dowiedziała.

Umarła w okupację, pochowana u męża, w grobie z płytą jak się patrzy, ławka, słupki. On był ostatnim jej mężem. Umarł o czterdzieści pięć lat wcześniej. 1898. Wydało mi się nagle dziwacznie dawno w 1963 ro­ku, jak byliśmy tam na Powązkach, z Adasiem i mamą jego, i Tatą moim, Zenusiem.

W cztery czy pięć lat potem Sabina mówi, bo ja coś pytam o ten grób:

— nie ma grobu Oklęckich. Zachodzę tam w pewną niedzielę... szukam, nie ma, cały zabrany, ze wszys­tkim

— cały grób? płyta? słupki?

— nie wiem, ścieżka w tym miejscu wydeptana, na ukos, bo pamiętasz, że to był grób narożny

— teeż

Minęło. Znów w trzy lata. Sabina siedzi na tym sa­mym fotelu po Lederze, ja na tej samej kanapie po Ol­gierdzie. Sabina sprawdza aniołka:

— wiszę?

— co?

— no, jestem tam? a, jestem, dobrze. Bo aniołek do młodej Sabiny podobny.

Mowa o grobach. Zaczęta w drzwiach przez Sabinę

— jakbym teraz umarła, tobym miała miejsce na Bródnie

— co?

Leszek wlatuje, dopina mankiety.

— zabraniam tak mówić

— i ja myślałam, ale go nie było parę lat, jeździłam tam przecież. Przychodzę raz... stoi, jak dawniej. Wszystko, nic nie brak

— dziwne... odnieśli?

— ja wtedy miałam rację, że głośno płakałam przy tej babie.

Snitki

Śniło mi się, że przyszła Jadwiga czytać dramat Nie­szczęście na stacji. Przeraziłem się, bo to miało być z życia. Zaczynało się jak proza. Ale już się w to wda­łem. Już ja ciskam się po pustym dworcu. Schodki, sto­jaki z rozkładami jazdy. Grożą dwa niebezpieczeństwa. Jedno, to już wiem, zwierz. Słyszę i uciekam. Lew cho­dzi i ryczy. Megafonowe

Uniknąłem jakoś spotkania ze lwem. Może była przerwa wśnie. Potem jechałem sypialnym. Przedział wielki, okniska. Wszyscy na półkach. Ja na swojej. Ob­sługa rozdaje ściereczki, kładą na stoliczkach. Przycho­dzą salowe i mówią:

— po co te ściereczki mają leżeć, niech panowie so­bie wezmą i schowają,

Biorę i chowam przez uprzejmość.

A tu rozdają siatki. Salowe znów na to:

— i to też można złożyć, o — biorą to do rąk, ale nie ma co składać.

— o... i wywrócić na drugą stronę.

Ale siatka, każda, ma zaszyty wylot. Nie da się wy­wrócić. Ale one chcą. Ja się dziwię, bo jak można prze­filcować zamkniętą przestrzeń. Lecę, żeby pomogły im to wytłumaczyć jakieś autorytety. Są dwa. Stoją (to już jest sala). Jeden to nawet Jan Józef L. Prowadzę ich do tych siatek, ale nie doprowadziłem, bo się prze­budziłem po drodze na schodku.

Tysiąc lat księcia.

Małe przyśnicie

z całości

tysiąca lat snów wszystkich ludzi

narodu polskiego

Południe, lato, buja się ciepło, siedzę w polu, jest rok 1022, ale czasy są przed Mieszkiem, książęta panują i dziedziczą jeden obok drugiego, zagmatwane to, ale bardzo mnie obchodzi, a sporo nie wiem, chyba pszczo­ły buczą, rajsko, nie ma domów, idą miedze, idą, pod górkę, daleko, w głowie mi ten wykres genealogiczny piastowski, horyzont jest krechą, prapoprzeczną, a od tej pra rozchodzą się książęta młodsi, wchodzą, w tę stronę, z górki, miedzami, zagonami, każdy zagon na­leży do innego księcia; jeden książę, młodzian lniano-włosy, siedzi naprzeciw mnie, pytam go

— to jak: Rymko dostał więcej od Świtka?

— więcej

— a Świtek nie jest młodszy?

Patrzę na te miedze, po horyzont i z powrotem, zie­lenie pod podmuchami ciepła, zależy mi, żeby ustalić, ale książę gapa albo mu nie zależy, a ja z tego dopyty­wania zaczynam wytykanie palcami od głównej krechy miedzami do księcia, z dotykaniem księcia.

— a Świtko?

— nie wiem.

Jednak koło nas coś stoi, cień, nad nami — bo my nisko — stoi samotny pojedynczy wychodek, polny, raj­ski, brzęczący.

Patrzę, że na lewo, trochę w dół, rów, jeden z po­działowych, za rowem łączka pod boczną górką, takie jak w sadzie drzewa, a pod nimi moja Mama na su­kience, w kostiumie usiadła do opalania, nic się nie zmieniło, powiew nami huśta, ziemia, dobrze, i jest takie dawno, i jest, i ja niby coś wiem o tych rodach i podziałach, w wykresach... niby widzę... o... a niczego się właściwie nie mogę dowiedzieć i wciąż za wygraną nie daję, biorę księcia za łokieć:

A ja się budzę, blaknę, pewnie na swoim.

1939

5 września, we wtorek, Ojciec wpadł do mieszkania:

— Pakujemy się i wyjeżdżamy

— Ale mowy nie ma o zostaniu, całe ministerstwo jedzie.

— Czym?

— Samochodami pocztowymi. Już, już. Nie tracić czasu.

Mama zaczęła ustępować i wpadła od razu w rozwa­żania Ojca, co brać.

— kołdry, pościel

Wszystko mnie przerażało.

— jak to po co? Nie wiadomo, na jak długo jedziemy ani jak daleko.

Oni wiedzieli z zeszłej wojny, co kiedy trzeba i na co kiedy pora przychodzi. Tylko na bombach się nikt nie znał. Taka nowość. W gazetach była sensacja: „War­szawa przeszła chrzest bombowy". Nie widzieliśmy do tej pory żadnego urąbanego domu. Tymczasem Ludwik, którego miałem poznać za pół roku, malutka Ludmiła i reszta rodziny już w przeddzień zostali trafieni na rogu Kercelaka i siedzieli w piwnicy.

Pakowanie było żmudne, trudne, długie i też było pier­wszyzną, po której miały być rozmaite pakowania, prze­prowadzki, wynochy, ucieczki, powroty, tułaczki. Boga­ta przyszłość.

To, co szykowało się teraz, miało się nazywać rajza. Nazwa nie za szlachetna, ale to z ironii, przezwisko. Czające się w bliskości czasu określenie okupacja na razie było mi nie znane.

Tobołów było siedem, wydaje mi się. Wszystkie duże. Przeważnie podługowate w prostokąt.

— Mizię trzeba odwieźć do Nanki.

Mizia siedziała na krześle zaniepokojona. Biała kotka z czarno-siwym ogonem i łatką nad ogonem, i jeszcze jedną małą — nad łopatkami.

Mizia 11 listopada 1932 roku przyprowadzona była na Karolkową do naszego drewniaka w ogrodzie przez Nankę i przeze mnie. Bo właśnie Nanka na schodach znalazła Mizię kilka dni temu. Nakarmiła ją i zatrzy­mała z myślą o mnie. Akurat poszedłem na swoje sta­re śmiecie, gdzie się mieszkało — jak narzekała Mama — na kupie dziesięć lat, a gdzie została Nanka z Micha­łem i Dziadek (umarł w 1938 roku). Więc poszedłem sobie akurat na róg Leszna i Wroniej, wchodzę do ku­chni, Nanka mówi:

— Jest kotka dla ciebie, tam śpi, między komodą a łóżkiem.

To miejsce było moim magazynem. Tam budowałem z klocków gramofony, za które śpiewałem. Tam przy­gotowywałem teatr dla Matki, Nanki i Sabiny, one sie­działy i gryzły pestki, a ja zza kulisy pocieszałem, że zaraz się zacznie. I tam chowałem tramwaje ze zwy­kłych kawałków opałowych, tyle że z numerami. Bo tramwaje kochałem (samochodów nigdy). I kochałem procesje. Więc porobiłem sobie dużo, ale to dużo cho­rągwi na patykach, z glansowanego papieru, dobierane kolory, niektóre miały szarfy do niesienia — też z pa­pieru. Miniaturuchny. Składałem to w pudełkach po gilzach Michała „dwuwatkach" z „Sokołem".

Wyjechałem na letnisko, wracam, a Nanka (ona za mojej pamięci nie wyjeżdżała na letnisko) ogłasza mi po moim wejściu, żeby przykrość mieć za sobą:

Tam na stosiku z drobiażdżków, a właściwie na gałgankowo-gazetowym słupku (mam taki teraz między skrzynią z Bachem a etażerką, bo to się samo robi, jak się robi miejsce) leżała w kłębek zwinięta niedorosła Mizia. Jeszcze bez imienia. Miała różowawe, prawie przezroczyste uszy, jedno ucho było zadrapane. Pogłas­kałem ją, mruknęła i spała dalej. Potem z Nanką szliś­my Lesznem, koło Kercelaka, trochę w dół, przez ko­cie łby, było błoto, wisiały flagi. Niosła kotkę Nanka, bo ja się wstydziłem, co miałem sobie potem do wyrzu­cenia. Mizia ani nie bała się ulicy, ani nowego miejsca.

Dobrze Mizia miała u ogrodnika. Gorzej na placu Na­poleona. W chwilach „marcowych" nie szła do czarnej, tropikalnej, potwornie wielkiej komórki na spanie na pierzynie, tylko przemykała się po korytarzu i wyła. Na próżno, bo jak tu koty miały wejść, chociaż może by i miały, tylko trzeba było wyć i czekać. Ale to by prze­szkadzało ludziom, bo tu same mieszkania były, klitki nad pocztą i ministerstwem poczt; więc Mama goniła Mizię ze ścierką albo z bamboszem. Korytarze były sze­rokie strasznie, jeździły nimi sąsiadki na rowerze, a ba­by, jak myły podłogę na święta, tak zwana sotnia, z fundy poczty, to na raz ich poszło z kubłami i ście­rami w jednej falandze z pięć, lały wodę, szczotowały i ścierały w takim tempie, że bez przerwy posuwały się szybko naprzód, z wielką wrzawą.

Korytarze szły w kwadrat. Pośrodku tego wielkiego kwadratu — tylko od okien — było kwadratowe pseudopodwórze, zamknięte samo w sobie z pięciu stron, bo i dna nie miało, bo zamiast dna szło w piramidę do wysokości drugiego piętra szkło przykrywające kotło­wnię z kominem pośrodku. Komin wystawał nad kwa­drat, miał na sobie kulę z siatki, poznawało się po niej, czy mży. I z widokiem na to i na okna, te mieszkalne i te naprzeciw, niższe, pełne klekotu maszyn do pisania, echo jak w ciepłym słoju, i pań dość zadbanych i pil­nych. W dużej mierze mieszkanek naszego poddasza i klientek Mamy.

Ach, te upały, ciasnota, Mama klęczy przed klientką w lustrze, szpilki w ustach, te kiecki, te narady...

Z widokiem na to więc siadywała codziennie na pa­rapecie w słońcu biała Mizia, komplementowana przez biuralistki. Miała powodzenie u kotów i u ludzi. Cho­ciaż raz jej ktoś wąsy przyciął. To nasze piętro, naj­wyższe, z betonem na płask nad głowami, niby trzecie od frontu, a naprawdę siódme — było tropikiem. Jak ktoś do nas szedł, to już na piątym piętrze czuł się nie­dobrze, zaczynało się wachlowanie gazetą i „uff!", na szóstym napadał gorąc i poty, na siódmym rąbało jak siekierą w łeb. Lokatorzy nie zamykali w lecie drzwi, panie zawieszały zasłonki, siadały w progu po turecku, nasz sąsiad owijał się na podłodze w mokre przeście­radło.

Z sufitu i ze ścian kapały pluskwy, dużo, wszędzie. Z tapczanu zwieszało się na podłogę, a potem na ko­rytarze wychodziło się z tenisowymi rakietami do wa­chlowania, spacer w stronę wylotu — takiej szpary na rogu pierwszego i drugiego korytarza, szpary na płaski betonowy nieduży dach, nie ogrodzony niczym z żadnej strony. Tam ciągnęło Mizię.. A ta komórka, do której Mama wpuszczała Mizię, była taka, że zasychało naty­chmiast wszystko w nosie i w człowieku, a głowę ja­koś pchało w tył. Wieczorem, po nagrzaniu, po pierzynę Mama wlatywała biegiem i pędem wyskakiwała. Mizia mogła. W pierzynie. Bo egipska. Jednak, z pochodze­nia.

I w tej chwili sobie uświadamiam, że moje wizje świątyni egipskiej, tych coraz niższych i ciemniejszych pomieszczeń, coraz suchszych... dzień, upał nieludzki, piasek obsypuje ściany, a tam ciemno, ciemniej, duszno, duszniej, kapłani idą w procesji albo na tajemne nabo­żeństwo, zebranie, kontemplację, tęskniłem nieraz za tym chyba, bo sobie to usilnie wyobrażałem, i że ja też tam idę, kontemplować... opłaca się wszystko... ciągły zawrót głowy — więc to chyba są wizje z tamtej komórki-landary. Na pewno.

Jak one obie bały się bomb. Mizia i Nanka. Było go­rąco, słońce, cudo-niebo, kamienice stały nad brukami pod złotymi niebieskościami i wprawiały siebie i nas w szczęśliwość rozpylenia i krzywych linii, czegoś zę­batego od dołu (bruki, bruki). Wydaje mi się, że to aż szło, poszło, Ogrodowa, pamiętam, czasem jak magiel kołowy z kamienicami na zębach. Taka wyraźna, cięż­ko napierająca perspektywę, i cały dół z kamieni. I taka świąteczna i leniwa. I taka jak ta Mizia z Nanką, bo ostatnie, co dla niej, to wojna — a tu pierwsze co, to wojna i bu-rum, łubudu. Potem to jej pasowało, wybohaterszczała. Właściwie tam słyszałem najwię­cej bomb wtedy. Mizię odniosłem. I tak została. Miau­cząca w okienku w dachu. Nanka ją wołała, Mizia odzy­wała się, ale bała się dojść na czworakach, Nanka bała się iść do niej, bomby waliły, paliło się. Nankę wzięła Sabina do Olka na róg Ogrodowej i Wroniej, na parter, tam przesiedziała Nanka na krześle blada, z atakami wątroby ostatnie dni oblężenia, a 25-go cały czas miała ręce przy uszach i schylała tylko głowę. Ocalała. I Sa­bina też. I Olek. Mizia zaginęła. Olka żona zabrana by­ła przez Zosię Romanowską na Grochów, na Kawczą, do siostry i szwagra. 8 września zjechali wszyscy do piwnicy. Z pierwszego piętra ocalała tylko siostrzenica Zosi, która po niej przyszła tu mieszkać, na Leszno, drzwi obok drzwi Nanki. Po oddaniu Mizi i zajściu na Ogrodową spotkałem Zosię, wsiedliśmy w tramwaj, ta­ki jeszcze elegancki, i na rogu Trębackiej i Krakow­skiego Zosia wysiadając żegnała mnie, całowała:

— No... może się nie zobaczymy...

Była moją trzecią, chociaż nie prawdziwą ciotką, sta­le obecną.

U niej z podręcznika francuskiego słyszałem pierw­sze wytworne słowa:

la poule — kura

le coque — kogut

Le chat sur le toit — kot na dachu.

Zosia pracowała w Kasie Chorych na Mariańskiej, jak siadała do ceraty z obiadem u Nanki w kuchni, to zaczynała:

— U nas dziś w budzie...

Na francuski długo nie chodziła. Mówili, że zapisała się, żeby znaleźć męża. Nie znalazła. Nigdy. Zakochała się w kuzynie Nanki, który u Nanki w pokoju zamiesz­kał z poręki ciotki Józi, bo on i ciotka Józia (i moja babka) z Warki. To z góry jej, Zosi, powiedziała tak niby ją kochająca ciotka Józia, jak się romans rozwinął i Zosia do niej

— ciociu, chyba ciocia teraz naprawdę moją ciocią zostanie

— e... Zosiu...

Była romansowna, nasz sąsiad Walentino, bo miał locz­ki aż za kołnierz, jak wpadł do nas w palcie po dro­dze, a Zosia akurat w palcie była do wyjścia, było wid­no i niedziela, i na tle drzwi w czasie rozmowy, uśmie­chów, lansad jakoś już z nią się chyba umawiał i brał ją za włosy, to ona nie uchylała się specjalnie. Ale nie miała szczęścia.

— Jak wyszła ze szpitala, to kupiła kwiaty i zawio­zła lekarzowi na imieniny. On ją wpuścił do przedpoko­ju — opowiada Mama — przyjął kwiaty, podziękował i „przepraszam panią bardzo, ale muszę wracać do po­koju, bo mam gości". A ona liczyła na to, że ją też przyjmie. Lubiła się opiekować różnymi osobami, prze­padała za dziećmi. Była znana i towarzyska. Miała po­kój, a Józio i Olek za ich kawalerskich czasów spali w jednym wyrze w kuchni i przypalali sobie mleko na śniadanie, bo lubili. Przeważnie ich tam widywałem w gaciach, obaj brzydcy. Wymyślali sobie z Zochą: „że­by cię pierwszy tramwaj przejechał!"

„Dziewiątka" — ciężko zapatrzona i starawa w wy­razie numeru — szła Lesznem, spod okien, w dal, w Leszno, w zbieg, albo na odwrót, pod okna i pod kamie­nice (takie wrażenie), i kocimi łbami niżej, niżej, sze­rzej, szerzej, w ujście, w fale, w pióra i orgie Kerce­laka z Okopową. Tłum rozstępujący się na dwie strony, sztuczne kwiaty na brukwiach wachlują widokiem, tramwaj przejeżdża i żywioł się schodzi w sobie.

No więc — czasem przejeżdżał kogo tramwaj — na­gle krzyk — bieg — tłum i trup pod papierem w rogu naszej bramy... Sporo było tego.

Więc Zosi czasem, jak braciszki nie wrócili, zdawało się, że pogotowie, któregoś przejechał tramwaj — zla­tywała w popłochu w szlafroku... Ale nic.

Pójście do ciotki Józefki na Ogrodową było moim nad­datkiem — widocznie nie było tak źle z godziną, a mo­że... może to był poniedziałek, 4-go. I chyba tak. Pasu­je. Poniedziałek ma cieplejsze zabarwienie. Jest zaniedzielowany. A jeszcze po niedzieli 3 września 1939, alianckiej, manifestacyjnej, Francja i Anglia „wypowie­działy wojnę Niemcom". U cioci Józi sublokatorka pani Janina szyła (potem latała na wygnaniu do Niemiec z Nanką w drewniakach po śniegu trzydzieści kilome­trów dziennie do fabryki i z fabryki). Była krawcową. Czasem przychodził do niej rozwiedziony mąż, siedział w palcie na łóżku, bo i nie na długo, a tu ciasno.

Ciotka Józia szyła koszulę na specjalnej maszynie bieliźniarskiej. Długo to nie trwało. Syreny, tak jak i teraz dzieci potrafią, zawyły. Niebo zaczęło buczeć bu-u-u. A potem ziemia i miasto walić się na siebie i trząść, i łyski, i kurz w oczy, pewnie wymyślony, z huku.

To było czwarte piętro. Zeszliśmy drewnianymi stop­niami, poręczami, na każdym piętrze wnęka i lampka gazowa (racja, to po to te wnęki na Poznańskiej, a nie na figury). Schody krzyczące, śmierdzące, gęste, ściany jeszcze gęstsze i w dziaby, ciapy, zdarcia olejno malo­wane, a po ścianach zawsze wchodząco, schodząco przy­klejeni starzy i stare, małe, po poręczach żydowskie dzieci, dużo... drobne, czarne, rude... jadą, wiszą...

Zatrzymujemy się na podeście parteru — u wylotu parterowego korytarza. Wylot do bramy. Drugiej bra­my, na drugie podwórko. Żydzi, starzy, średni, dzieci, Żydówki w mrówczanych perukach (to mnie się to z mrowiskiem kojarzyło, ale sam z siebie nie wiedzia­łem, że to sztuczne włosy na łysych głowach, Mama mnie oświeciła). Żydzi na schodach, Żydzi w bramie, w korytarzu, w głębi korytarza. Bomby to bliżej, to da­lej walą, bruk kurzy echem, Ogrodowa maglowana, pa­nika, podskoki dachów kamienic nad kocimi łbami, z rynsztokami... Łyski, dygoty. Żydzi nie mogą ustać w miejscu. Po bramie chodzą. Po korytarzu chodzą bo­kami. Gadają, echo się w bramie miota. Bomby biją. Żydzi głośniej. Ciocia Józia „och, Jezu, Matko Boska". Żydzi gardłują, echo aż charczę... łubudu!... ciotka Jó­zia w długiej na pół łydki, szerokiej czarnej spódnicy bęc między Żydów, Żydówki, na kolana na środku ko­rytarza, składa ręce, spódnica jak przestraszony indor w rozłożeniu... Łubudu... buu... Bomby...

Żydzi w bramie przechodzą pod ścianą na lewo, na prawo, na lewo, szwargotanie beczkuje, my z panią Ja­niną u brzegu Żydów korytarzowych. Żydzi korytarzowi zalegli drzwi mieszkań, chodzą pod ścianami dokoła ciotki Józi, gadają i krążą, a ciotka Józia czarna w klosz od dołu, nieruchoma, ze złożonymi rękami, duża... co głośniej bomba, to ona głośniej

— Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna...

I wtedy Żydzi głośniej. I co? Wyszedłem potem na Ogrodową, a tu... jak po rezurekcji: dużo było, śladu nie ma.

Ja i Artur S. w Paryżu

Było akurat po deszczu. I akurat sobota. Czyli neonów cztery razy tyle co zwykle, bo liczą się odbicia. Umó­wił mnie Józio Cz. z Arturem S. w wielkiej kawiarni na rogu Saint-Germain i Saint-Michel. Zajrzałem do ka­wiarni. Jasno. Lustra. Tłum. Uciekłem sprzed drzwi. A że był siusiak blaszany obok — wstąpiłem. I tam przez dziurki w blasze zobaczyłem ucho z nasadzonym beretem Artura S. Wyskoczyłem za nim uszczęśliwiony. Wiedziałem, że pierwsze, co w Paryżu, to mnie zapyta o postać Żyda w Osmędeuszach, czy nie odskakuje z tym Dostojewskim od innych. Bo zawsze o to ostatnio mnie pytał. No i padło:

— Proszę pana, czy ten Żyd w Osmędeuszach jed­nak słusznie mówi tytułami Dostojewskiego, czy to nie odstaje od tych innych postaci?

Przeszliśmy most.

Potem umawialiśmy się na niedzielę.

— Niech pan przyjdzie do Luwru. Na dwunastą. Naj­lepiej umówmy się przy Giocondzie. Niech pan pyta „pardon, monsieur, ou est Gioconde?" albo krócej „par­don, monsieur, Gioconde?" Nie... jeszcze lepiej „mon­sieur, Gioconde". Niech pan pyta w ogóle tylko „Gio­conde? Gioconde?"

— o...

W hotelu wyjąłem z kieszeni lekarstwo i zdziwiłem się, że takie jest, jakie było w Warszawie. Nic się bu­teleczka nie zmieniła. Cała podróż samolotem. Ito, że Paryż. I ja w nim, nie wiadomo po co — bo jaki poży­tek z tego? Więc nic się nie zmieniło. Ja też nie. Dru­gie objawienie miałem w wychodku. Ciekła woda i było zatkane ścierką.

— wszędzie te same sposoby.

A przecież z drugiej strony byłem trochę Europej­czyk, bo w autobusie z lotniska dwie panie tu bywałe za­stanawiały się, co to takiego widać, tak oświetlone.

Na co ja:

— to Łuk Triumfalny, tylko z boku

— a, tak, tak, ma pan rację, to Łuk Triumfalny z boku.

Tak samo raz objawiłem Amerykankom, że Neapol widziany od morza tak się ładnie spiętrza. Znałem to z filmu.

— nie zauważyłam tego, ale ma pan rację

— tak — przyznała druga — teraz sobie przypomi­nam.

Z hotelu wyszedłem w niedzielę rano pierwszy raz na Paryż jako tako spokojnie, planowo. Ulica. Wysokie drzewa. Kamienice za kamienicami. Autobusy zielone. Pustawo. Słychać kroki. Miała być na końcu Madeleine. I była. Od razu mnie zdziwiły kolumny. Że takie ogrom­ne, słoniowate. Kamienne. Jeszcze nie wiedziałem, że w Paryżu wszystkie kościoły są z kamienia. Nikt mi tego nie objawiał. A Madeleine ze zdjęć w rojowisku samochodów wydawała się niczego. A tu — grzmot.

Główne wejście do końca mnie speszyło. Schody wiel­kie — po nich wlatuje harcerzyk w krótkich majtkach, choć to styczeń. Wchodzi pani na czarno. W drzwiach olbrzymi czerwony plusz z akselbantami. W środku du­żo świeczek, ludzi. Wieje klasycyzmem, Napoleonami. Prędko uciekłem. Zalazłem na drugą stronę Sekwany. Sekwana zielona i wąziutka. Między betonami w koryt­ku. Trzeba podejść całkiem, żeby ją zobaczyć. Na bul­warze Saint-Germain ani śladu Prousta. Innego dnia wlazłem w kupę w biały dzień. Napatoczył mi się jakiś ogromny dworzec po drodze. Brzydki, zastawiony prze­dziwnymi szafami, wielkimi jak zagrody. Zacząłem la­tać po jednej hali, drugiej, żeby rozwikłać zagadkę tego umeblowania i dotrzeć do istoty tego dworca. Czułem, że przez to spóźnię się do Giocondy. I nie mogłem się powstrzymać. Dworzec nie dał się cały obwąchać. Do zagród nie dało się wejść. Musiałem to zostawić tak, jak było. Tyle rzeczy na świecie stoi, leży, tyle ludzi chodzi. Ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. W Tuileriach żwir. I w Ogrodzie Luksemburskim. I w wielu miejscach. Wyczytałem później już w Warszawie przy­padkowo, że to Napoleon III tak — gdzie się dało — sy­pał żwir, wydłubywał płyty, żeby było jak najmniej materiału na barykady. Nie cierpię żwiru. Nie wlaz­łem przez to do Ogrodu Luksemburskiego. Tylko podkradłem się pod najbliższe rzeźby i zwiałem, bo niecie­kawe. Wiele mi się wydało takich nieciekawych. Nawet te na moście mnie rozczarowały. Plac Zgody mnie mę­czył za każdym razem.

Więc przed Luwrem żwir, pełno matek z wózkami. Na ścianach skrzydeł wiszą rzędami, czyli stoją i siedzą gęsto solidne Couperiny, Rousseau'y, Woltery. Zawrot­ne ilości. Podchodzę do jednej z matek pochylonej nad dzieckiem

— pardon, madame

przestraszyła się, ale ja spytałem o

i pokazała.

Wpadam na deptak Luwru. Ten gościnny. Nie trzeba pytać, bo jakoś wiadomo. Architektura wnętrza żenu­jąco kolorowa. Widzę tłumek, pewnie przed Giocondą. Od tłumu odbija postać z rozkrzyżowanymi rękami, w palcie

Gioconda ma przed sobą kwadracik z palików i plu­szowych balasków. Balaski przed Giocondą niby są od kradzieży, od kamieni, bo ktoś niedawno cisnął. Ale to nie ten sam, co porąbał Pietę Michała Anioła.

Arturowi S. było ciągle za gorąco w wydrach. Na wystawie stu obrazów Utrilla między pluszowymi balaskami przeciskaliśmy się każdy z paltem przed sobą. Artur mówi w pewnym momencie:

— pan zauważył, że zwracają na nas uwagę jako na cudzoziemców, bo rozmawiamy po polsku?

— tak.

Widzowie byli zajęci sprawdzaniem, jaka to ulica. I to wszyscy, i przy każdym Utrillu. Ale potem zrozu­miałem na przykładzie. Wyznam, że to powszechne. Mnie też obchodziło, jaka ulica jest tu i tu na obrazku.

Po paru dniach potrafiłem objaśniać Arturowi, gdzie jesteśmy.

— pan jest pierwszy raz i pan lepiej orientuje się ode mnie, a ja przecież tu rok mieszkałem

— plan

— o właśnie.

Siedzimy w metrze.

— trzeba się uczyć planu Paryża —- mówi Artur, roz­wijamy wielką płachtę, ale okazuje się, że już wysiada­my. Artur łapie palto, bo i w metro zdejmował. Łapie­my rozwiany plan i lecimy w szklane drzwiczki.

Nie pomogły Arturowi plany. Zawsze pytał o ulicę, po pięć razy, nim dopadł

Mnie to „szie" niewiele pomogło.

Raz u Lecha Emfazego Artur S. postanowił zorien­tować się nieco w systemie zapisów nutowych. Staszek P. otworzył partyturę symfonii Haydna.

— o, Haydna to nawet widać symetrie, nie tylko sły­chać

— tak, rzeczywiście

i chyba na tym się skończyło.

Na ciemnej ulicy wieczorem Artur S. mówi:

— trzeba wprawiać się w języku, spróbować piosen­ki po francusku — zdejmuje kapelusz, macha nim i od razu śpiewa jakieś „Sur le pont d' Avignon".

Na Giocondę wtedy nie popatrzałem. Trochę ze wzgardy, że taka oklepana. A trochę z uprzedzenia Ty­tusa Czyżewskiego, który do Lu. powiedział złośliwie o Giocondzie

— to piernik.

Aż raz stanąłem. Spojrzałem. Żaden piernik. Byłem tak oczarowany, zawstydzony.

Nie, nie... Są rzeczy, których nic się nie czepi...


Artur S. zaraz wtedy w niedzielę przeprowadził mnie na Stare Miasto, między Żydów.

— jak można w takim drogim hotelu.

Hotel nazywał się „Grand Hôtel du Nord", był mały, ludzi się widywało rzadko. Pani, starsza, tłumaczyła długo Arturowi, na końcu powiedziała:

pytam go:

— a, że od południa do południa.

Znów on pyta o coś, ona mówi, mówi i kończy:

Hotel był ciasny, wąski. W wychodku siedziało się z kolanami na drzwiczkach. W windzie, jak jechałem z Józiem, tośmy się ledwie zmieścili. Wietrzyć tu się nie chciało. Śmierdziało wiecznie niedopałkami. Okno pojedyncze, hałas, bo główna trasa do Hal, od trzeciej w nocy. Raz w te trzy i pół godziny ciszy ktoś szedł środkiem ulicy i śpiewał:

My, pierwsza brygada...

Gdzie ja jestem? — pomyślałem sobie, leżąc na kwa­dratowym tapczanie z głową na strasznym paryskim wałku. W suficie lustro.

Artur mówił:

— ja wiem, po co im wszędzie te lustra, już ja ich znam jak zły szeląg.

Ale co do tego języka. Po polsku na ulicy Rosier u pa­ni Rose z Warszawy kupowałem codziennie nocne zapa­sy: kilka bananów, butla mleka, kilo pomarańczy, dwie czekolady. To wszystko tanie. A nie byłem za biedny.

Żydówki przychodziły do pani Rose, wdawały się w gadanie między mną a nimi o Polsce, o getcie. A potem mówiły

— oj, to ja już te zakupy dokończę po polsku!

Pani Rose spytała:

— to pan był podczas tego... tej... revolution w War­szawie?

A u Artura od szmuglowanych zegarków kupowaliś­my dla mnie szwajcarski zegarek. Artur S. ustalił:

— Musi pan sobie kupić zegarek. Dobry. I tanio. Bez zegarka zawsze będzie się pan spóźniał.

W kupnie pomógł mi pan Piotruś. Tak ustalił Artur. Artur uliczny, mało młodszy od Artura S. chodził po Rosier zdenerwowany. Najpierw niby pana Piotrusia nie poznał, potem, że

— dziś nic z tego

po polsku oczywiście, ale zaraz powiedział:

— no, to chodzimy szybko, dziś zły dzień, o, tu, do sklepu z płytami.

Weszliśmy, ale Artur natychmiast kazał wychodzić. Był wylękniony, zdenerwowany.

— chodźmy do cukierni.

Wchodzimy. Stoimy przy drzwiach, bo Artur wciąż patrzy w ulicę, obraca się trochę do mnie, trochę do gabloty:

— ciasteczko?

I natychmiast zapomina o propozycji. Pieniądze da­łem, zegarek wziąłem. Wychodzimy. Artur zdenerwo­wany.

Któregoś dnia mijaliśmy go z Arturem S. On do Ar­tura S.:

— i po co pan wraca do tej Polski?

— a pan po co tu siedzi? I handluje na ulicy? Pan jest pasożytem.

Puenty Paluskiej

Kiedy od swojej siostry Jadwigi Le. nie miał długo wieści, napisał do pani L., tej, co „Lesiu, widziałam, ku­py jak kołacze...", nauczycielki. Sprawdziła przez ko­goś. Załatwiła mu i zegar. Odpisała. A on o niej we wrześniu do mnie:

— Z panią L. źle... co to będzie z jej siostrą, jak sa­ma zostanie? Jak ona będzie żyła?

— a starsza o wiele?

— o sporo... zawsze wyglądała staro i biało... odkąd pamiętam. I moja matka dziwiła się na jej widok w kościele: „taka biała". Wejdzie się, to siedzi, nie odzywa się, śpi. Coś tam pani Jadwiga z nocniczkiem. Poda, nie poda. W końcu noc, trzeba się wynosić. Tamta nieru­choma.

Tymczasem zaraz za Le. i Miśkiem z Żarnowca przytłukł się telegram: „Hejnarski umarł..." Zaraz po Hejnarskim list, a w liście: „Pani L. umarła".

— Chodzi, chodzi, jak wtedy kiedy moja matka mia­ła umrzeć, tak chodziło wokoło — mówi Le.

Na Zaduszki był pogrzeb siostry Le.

Okazało się, że ona na pogrzebie Hejnarskiego wszy­stko już sobie załatwiła z księdzem. Nie chciała umierać, ale na śmierć się przygotowała sumiennie.

— Był i stary z nią u spowiedzi — mówi Le. — po­tem sam chodził ciągle.

Jak mu Le. o nowej żonie, to on:

— co ty mi chcesz taką krzywdę zrobić?

Chciała przystąpić Jadwiga i do ostatniego namasz­czenia, ale to tak nie można. Pogrzeb zrobił jej kościół za darmo, jako zasłużonej i aż tak lubianej przez księ­dza, że nie mógł śpiewać przed wyprowadzeniem, bo mu w gardle zebrało na żal.

Le. był u państwa Koch. Nocował, dniował. I u ciotek. Genowefa, ta od „to samo ciało", nie poszła na pogrzeb, bo kto zostanie w domu, wszystkich swoich wysłała.

Ciotka Honorata mało się rusza.

— Z nią już nie jest tak dobrze, miała chęć nie żyć, ale ja jej kazał jeszcze. Nie poszła na pogrzeb, bo okrop­nie się boi przeziębienia. Najmniejszego. A ciotka Ma­ryna, też rodzona siostra ich i matki, najstarsza, dobrotliwa, świętowała, jak jej mówiły:

to ona

to one

I nic więcej. A przecież u Jadwiśki raz tak się zezłoś­ciła za nią na jej męża, że podobno ją najpierw zatkało, a potem zaczęła krzyczeć na jakimś kurzym czy kogu­cim zapianiu.

Więc Le. wracał późno w noc z Krosna. Idzie zza rze­ki, idzie przez wodę na okrągło mostkiem, wchodzi pod skarpę, widzi w żywym płocie między jego ogrodem a ich zmarłej siostry i szwagra — stoi ktoś.

— wchodzę coraz wyżej — patrzę... chyba moja sio­stra... bo tak nieraz stała za życia, ale gdzie by ona... przecież nie żyje... podchodzę bliżej — stoi w żywym płocie. Moja siostra, trudno... Bo kto? Ale jeszcze bli­żej idę, a widzę od dołu spodnie — aha, to nie moja siostra, bo nie kładła... to chłop. Podchodzę, Szamocze się. Nie może z tego żywego płotu wyjść.

— panie, pomóż pan, bo ja idę na stację

— a na którą stację pan chce? Do Turoszówki to da­leko, i noc, a pan podpity

— o, proszę pana, nie, między Krosnem a Jasłem.

No i zanocował w pokoju holenderskim, tam gdzie Leonowi nocnik z kupą rozbił się o kratę i rykoszetem wszystko w niego poszło, aż krzyczał

— ratujcie biednego!

bo myślał, że okno, i już, a krata mu umkła.

Le. w piecu nie palił. W żadnym. Bo to pogrzeb, sty­pa, narodu, rodziny. To brał do siebie a to Stefkę, od tego umierającego dziecka w 44 roku tu na ucieczce, w niecce na chleb, a teraz na cmentarzu i z tym dziec­kiem, pięknym kawalerem, i ze sześcioma chyba star­szymi była, potem stała i czekała, i trzymała w ręku siedem czapek. A to ciotkę Genę zabrał. A to kulawego przyrodniego brata, co się cieszył, że jeszcze jeden do roboty przyjechał. Na mnie. No, miałem wtedy dwa­dzieścia siedem lat. Ale ja przyjechałem na co innego. Na uczucia. I na sztukę.

No i przyjazd się udał. Przyznacie. Za bardzo. Skoro mija — ile? — dwadzieścia cztery lata, a on za ścianą... że aż złości, bo jest i jest.

No i nocował w tym zimnie, bo wtedy była zima, choć Zaduszki, piętnaście stopni mrozu, a nie jak teraz, a to pięć, a to siedem ciepła, a tu już Sylwester. Jak w Pa­ryżu. I to tym lepszym. Le. nakrywał się pierzynami i czytał. Najgłówniejszą lekturą był pamiętnik pani L. Z Jedlicza. Kazał jej na sam koniec opisać dzieje swoje, kogo z ciekawych ludzi spotkała. Klobasę, Lorkę, Łu­kasiewicza... A ona o nich nic. Owszem, o różnych. I o sobie. I o wojnie. Nawet dużo zmieszczone, pakow­nie, ale patetycznie, czasem ogólnikowo, czasem bez dystansu do siebie, na ogół w stylu „Lesiu, widziałam". Chociaż przechodzą różnice, przechodzą... i pakowne to, ale... takie montowane specyficznie zwrotami-buforami, dziewiętnastowiecczyzną od grzesznej strony...

Przywiózł ten pamiętnik. Był wtorek i on o pogrze­bie, i z tym. Bo we wtorek wyjazd i w dwa potem wjazd, na świeżo zdanie sprawy grupie. Całe piękne. I docenione. Razem z pamiętnikiem nauczycielki.

— Zasłaniałem okna i czytałem po nocach, i śmiałem się jak głupi na głos, bałem się, że mnie kto podpatrzy, co ja robię, tu pogrzeb siostry, zwariował czy taki zwy­rodniały? Ale mówię wam, że dobrze robiłem, że czyta­łem, bo mnie ciekawiło i odwracało uwagę, ale zaraz tak rozśmieszało, że musiałem, no gdzie tknąć, sami widzi­cie. Ten pamiętnik był naszykowany dla mnie. U sio­stry pani L. w Jedliczu. Bo poszedłem zaraz tam po to.

Pytam go:

W pewnej chwili zaczęła śpiewać kuplety Zbierzchowskiego:

sery, likiery, damska pończoszka...

I podrygiwała sobie.

— widzi pan, to lustro zasłoniłam, bo jak siostra mia­ła umrzeć, pokazało mi się w nim coś brzydkiego, ta­ka zdzira.

— bo proszęż szanownego pana, my jesteśmy z do­mu...

I opowiadała. I chciała dalej. Wesolutko. Rusza się.

— Wyzwoliła się.

— Ona by miała do powiedzenia. Do opisania. I co. I chęć.

Paluska dostała od Le. pocztówkę z Częstochowską, na odwrocie cytat „I zabrał ją Pan spośród nieprawości" i wieść o śmierci Jadwigi. I telegram od Jędrka, które­go wołała Ksander i nim się chwaliła przed wycieczką. A Ksander, bo tak na imię miał jej stryj. Podobny. Ale nic więcej nie opisali jej, bo i nie chcieli, bo jak, po co. Ale jej było mało. Trzeba przyznać, było tej wieści za skąpo. Napisała do Holandii. Misiek poruszony. Bo za­przyjaźnił się na swój sposób, ale prawdziwie z tą Jad­wigą. A nie wiedział, bo Le., tak jak mnie o Adasiu po­wiedział za rok, tak tu chciał oddalić, rozpylić, bo Mi­siek napisał: „Myślałem, że to jest sprawa delikatnej przyszłości".

Przyleciał Tadek.

— list od Paluskiej. Znikąd nie może się dowiedzieć, jak to z tą Jadwigą było i jak się skończyło. Opłaku­je ją bardzo

— no dobrze, o pogrzebie coś z tego, co pan opowia­dał

— o pogrzebie nie trzeba.

Odpisali jakoś. Nie najkrócej. Żeby coś miała. Ona do Le. Bo zdobyła adres. Rada — pisze — że zdążyła poznać taką ciekawą i dobrą siostrę stryjeczną — a kto to ta Irena? Czy to półrodzina, czy żadna?

— kiedy ona nie pół, bo ona z ojca Kaifaszka. A jej matce jeszcze całkiem co inne. ...ińska z niej żadna. Ale co ja będę o tym do Paluskiej. Ta Mery to ciekawa wszystkiego. Ona zresztą jest bezczelna.

— No, nie taka bezczelna...

— Ja ją pytam przed dworkiem, bośmy szli do mu­zeum:

— niee — ona na to dalej śmiało

— to ćśśś... nie przyznawaj się do tego tutaj i jak wejdziesz. A wiesz co o Mickiewiczu?

— niee...

Tadziom zaraz odpisała. Do Le. chyba skarżyła się, że jak ma pisać po polsku, to wszystko jej się rozpada. Le. stawia wniosek:

— Trzeba drzwi pilnować, bo jak te posągi wolności ruszą, jak tu te Ameryki zjadą, to niech Bóg zachowa — aż się złapał za twarz.

Śnieg zalewa,

śmierć zalewa, zawiewa

A potem topola-sokora będzie miała wciąż jeszcze dwa­dzieścia osiem liści albo trzydzieści jeden. Pewnie, że sparszywiałych na twardo jak figura. I śnieg. Czyli obca sprawa. Pokrowcowa.

I co? Przespałem się raz, przespałem dwa dni — i śnieg! taki popłochowy. Od razu rzuciłem wróblom rozmaitości na balkon, gołębiom bułkę, na dół, w śnieg. Ale po bule w śniegu przejechał w nocy z hałasem rozgarniacz. Topolę też zaskoczyło, zamalowało. Skok. Choroba się wlecze, wlecze, nagle siup — na tamten świat. Tak było teraz z siostrą Le.

Siedziała, bo jej wygodniej, o szóstej rano. Rozma­wiali. Zdjęła z palca obrączkę:

— żebyście nie musieli zdzierać mi potem, bo to nie­miłe, masz tu, schowaj dla Bartka, jak będzie miał osiemnaście lat.

On schował obrączkę, poszedł zamiatać sień, chłopcy byli koło domu. Zamiótł, wchodzi, coś do niej mówi. Ona patrzy i nic. Półtora roku było choroby, i jeszcze mówiła o przyszłych wakacjach. Ale on patrzy, a ona oparła o stół głowę, i wielki oddech. Cisza. Uniosła gło­wę. Znów o stół. Oddech. I tyle.

Pogrzeb był huczny. W same Zaduszki. Ludzie ją lu­bili. Ksiądz mówił:

— umarła zwyczajna kobieta, a skąd tyle płaczu?

— To jednak może być i tak — mówię do Le.

— Jestem bardzo zadowolony z tej śmierci. Że taka. A to ma wielkie znaczenie.

— No pewnie. Dlatego się pocieszam. Że nie musi się dusić.

— To dużo wiadomo — Le. się śmieje.

— No, ja wiem, że nie wiadomo, ale to, że różnie...

— przymusówka

— wiem, ale

będzie, co dadzą

— Twoja siostra? Ja się nie dziwię. Co z nami będzie?

— Nie chciała umierać, i już. Ja nie wiem, czy ona dojrzała do śmierci.

— Była dobra dla ludzi, nikomu nie rzucała kłód pod nogi.

— To to tak.

— Jak podśmiała się z Wacusiowej, to zaraz była go­towa ją z Wacusiem przyjąć na mieszkanie.

— To wszystko tak, ona ludziom nigdy nie wadziła.

— Agnieszka, jak mówiła o swoim nocowaniu, że „ta­ki kłopot", to powiedziała „tu nijakiego kłopotu nie ma".

— no właśnie. Niepotrzebnie mi powiedzieli jeszcze. W ostatnią niedzielę przyszło do niej do szpitala trzy­dzieści sześć osób, czekali na korytarzu, ona siedziała w oknie, odwrócona, podparta łokciami, ręce przy oczach, i nie chciała nikogo widzieć, prosili ją „Wisiu, spójrz tu na nas", nie pomagało, ciotka Genowefa stała i prosiła! „Wisiu, odwróć się na chwilę", a ona, palce przy
oczach... i nie odwróciła się

Matka Le.

Przejeżdżaliśmy wtedy przez Żarnowiec. Z panem S. K., malarzem z Krosna, i księdzem S. Był 1960. Matka Le. chorowała od wiosny. Le. woził ją po szpi­talach, nie było nadziei. Teraz patrzymy: karetka szpi­talna przed domem.

— niech pan zatrzyma samochód — wołamy — kto poleci się zapytać, o, ksiądz najlepiej.

Ksiądz Salambo buch w żywopłot i pod jabłoniami wpada w ganek, chwilę go nie ma, wraca:

— panią S. zabierają właśnie do Krosna do szpitala. W tej chwili się myje.

Za jakie dwa dni pan S.K., malarz, mówi do mnie:

— o... dobrze, ale jak tu zacząć...

— o to chodzi. Mówiłem mu, że jak to zacząć, a on uparł się, „mama sama o tym zacznie".

I miał rację. Na sali ponuro, łóżek sporo. Nie wie­działem, które łóżko.

— O... jest pani — mówi malarz K.

Spojrzałem na czarną i wychudłą postać, która usiad­ła na nasz widok, bo leżała. Nie poznałem.

Umówiliśmy się z nią na drugi dzień, że będziemy my i rejent. Bardzo jej na tym zależało.

— A czy tu możliwie?

— tu wszyscy dobrzy...

— a pani jak się czuje? boli co?

— nie boli.

— Leszek przyjedzie... jak tylko będzie mógł.

Leszkowi choroba się znudziła. Wisi też się znu­dziła, jeszcze prędzej

— znudzona moją chorobą.

Było coś jeszcze o dachu, o domu

— Leszek nie naprawi, a by trzeba dach naprawić... ale gdzie on tam się tym zajmie.

Umarła za trzydzieści pięć dni.

Leżała w domu. Leszek z jednej strony, Jadwiga z drugiej. Na koniec trzymali ją za ręce. A ona wołała:

— Trzymajcie mnie mocniej. Nic nie czuję. Już idę do grobu.

A Leszek o dach zadbał. Z Holendrem cały zmienili. I o ogród zadbał. I o trawę, i o pokoje, i zjeżdżają tam, i Misio dudra w ogrodzie, jak mu Le. pozwoli. Bo pyta:

— Pozwolisz mi trochę podudrać w ziemi? — nie może zwalczyć holenderskiej natury, i nie chce. Lu­dziom to się u nas podoba. Le. często zły o to w Żar­nowcu. A w Warszawie zły o książki. Ostatnio były ustawione na wysłanie do Holandii na nazwiska pań, ciotek, bibliotekarek, w szarych paczkach dookoła przed­pokoju. Papier szumiał rano godzinami. Potem w no­cy światło w przedpokoju, krzesło pod pawlaczem, wyj­mowania, ubijania. Szumy, szare papiery rozfalowane, odpływy i przypływy. W saloniku Le. tak pozagracane, pospiętrzane, że strach. Jak co gdzie się włoży, to dłu­go czekać na dobrą wolę Le. albo na przypadek wysypania się na widok. Misio ostatnio szukał drugiej płyty Vesperów Monteverdiego. Le. tak to kocha, ostatnio nie chował płyt nawet do koperty. Nawet Vesperów, nawet z Monsaratem i Solesmes nie chowa, a trzyma tak, a jak co na tym, pod tym, to też trudno, mówi z łóżka

— nie mam już siły.

Misiek pozbierał. Ja raz zbierałem, chowałem, to nakrzyczał, a jak ułożyłem do kupy drugi raz, to wysta­wiał odtąd płyty na parapet, prawie na blachę, okna w lecie zostawiał otwarte, zawsze lubi zostawiać, jak wyjeżdża. W zimie też lubi

— pluskwy wyginą.

Nieraz Włodek pilnuje dwa miesiące tych otwierań. Tylko w najgorszą burzę zamyka i zaraz leci odemknąć, bo jakby go ten nagle nakrył na zamykaniu, toby miał a miał.

No i wtedy padało troszkę na obwoluty, czasem sypały się manne kaszki z tynku. Mówię o tym do Przemka.

— Ale dlaczego on tak? — nie mógł zrozumieć. Te­resa mogła:

— Nie wiesz? dbają, a on nie chce, niech się sypie, leje...

A mama Le. była łagodna, choć nie poufalili się z nią za bardzo, bo nie mówiła za dużo byle czego, nie ośmie­szała się, pomyślała, nim co powiedziała, i była spra­wiedliwa. Na targu brali ją za hrabinę Bobrowską, a hrabinę na furze za wieśniaczkę, obie na furach. A je­dnak krowy jej chciały coś z powagi odjąć. Raz takie błoto. Krowy lecą drogą między zbożami, wypadają na łączkę pod domem, jedna za drugą kłusem. Któraś z pę­kiem fasoli. Za nimi pędem, z kijem w górze, z krzy­kiem pani Bronisława. Żeby im nie dać wyrwać po dro­dze. A i tak ją oszukały.

Pasałem te trzy krówska czerwone. Kapryśki. Rano od szóstej do dziewiątej. Co drugi dzień ja. Bo co drugi dzień Le. Były świetne wrześniowe rana, czytałem Dy­la Sowizdrzała po krzakach. Ale krowy mi nie dały. W trzy strony tak się zaraz rozchodziły i w takich odle­głościach, że nim przeleciałem od pierwszej do drugiej, to trzecia już kradła, co mogła, pierwszej we łbie już było to samo, a druga uciekała pędem, ale buraki całymi pękami wyrywała po drodze i z tym w pysku gnała, nie puściła. Wiedziały, że nie walnę kijem. Były nie­możliwe i urocze. Nieraz chodziły koło mnie, pozwalały się sobą zachwycać, wkładały gębę do papierowej tor­by nie prując jej i wyjadały moje śniadanie.

A o siebie się bały. Raz zachciało nam się z nudów i upału kąpać i myć. Jedną Kapryśkę wzięliśmy w tro­szkę większy dołek, żeby się zamoczyła nie do brzucha, ale wyżej, to tak się przelękła, że się topi, oczy nie­przytomne, rogi latają, jeden mnie bęc! w obojczyk, bolało z miesiąc.

Ten Bóg

zajmująca osoba

Były tyły września. Jechaliśmy z Krosna do Iwonicza taksówką. Ja, fotograf pan Stach, malarz pan Koch i ksiądz Salambo, gospodarz jazdy. Jak zwykle, szofe­ra wziął takiego, który jeszcze go nie wiózł — choć to mało możliwe — albo takiego, któremu spłacił już raty za poprzednie jazdy. Zawsze brał taksówki, zawsze pła­cił część, potem brał innego szofera, jak ujrzał na po­stoju wierzyciela, to oddawał tak, że zostawał jeszcze winien dwadzieścia złotych, albo wołał — objedźmy dokoła, dokoła.

Liście w słońcu i kurzu; jeszcze ich sporo... pogoda... Humor... Ksiądz Salambo któregoś poprzedniego dnia wyjątkowo zabrał mnie autobusem.

Gruby, mały, pod pięćdziesiątkę, w byle jakim pal­cinie, wypchanym, teka mało się nie okoci. Tu gruszka, tu tomik Konopnickiej, tu brudna koszula z kiełbasą, wiersze na bibułkach, jego własne, na przykład o Cygance, sypią się z kieszeni.

W taksówce do Iwonicza opowiada:

— A wiecie, tu raz, o, w tej kapliczce, zamknęli starego Żyda z brodą, tak że widać go było przez te szyb-
ki, i puścili wieść:

— Bóg Ojciec ukazał się w kapliczce rozumiecie panowie, co za okazja? nie Chrystus, ale Bóg Ojciec, to się nie zdarza. Jak ludzie zaczęli lecieć, patrzeć — jest. Dopiero potem, ano, otworzyć z kłódki, wypuścić starego Żyda z brodą.

Mojżesz zleciał, ogłosił, podniósł się rejwach. Młodsi biorą starców pod pachy, pomagają iść. Bo to na górze, góra nieniska, pewnie kamienie, osty...

Mała godzinka

Koniec listopada. Ruch. Niecała czwarta po południu. Samochody. Spieszę się, a tyle przejść przez jezdnię. Bp muszę zdążyć obrócić na Wybrzeże — do doktora Jasia — i z powrotem w domu być na piątą. Ale jestem na dobrym chodzie, to mnie bawi, i iście, i tłok, i sklepy.

Na rogu pogapiłem się na jasnowłosego światowida regulującego ruch.

— Nie omijać drobnych przyjemności, nawet kiedy malutko na to czasu.

I wstępuję do księgarni radzieckiej po płyty. Nadłożone trochę drogi, ale się opłaca. Bo będę wra­cał Tamką, to teraz Ordynacką i schodkami. Po drodze podoba mi się.

— A gdzie ta kaplica?

Nie ma. Rozebrana. Miałem jej żałować. A teraz pra­wie się nie zauważa braku.

Agnieszka mieszka w kamienicy na Wspólnej od urodzenia. Traktuje tę kamienicę z podwórkiem jako oczywistość. Zna się na tym, owszem. To, że tam rzad­ko jest, to inna sprawa. Ale jaka byłaby ta kamienica jeszcze inna, gdyby zbombardowali, spalili. Nagle nie ma. Jak z człowiekiem. Nagle ważne jest życie, bo umarł.

To są grube efekty.

Ale może taki gruby podział na to, co jest, i na to, czego nie ma, ma sens.

Jestem już na schodach Ostrogskich, skręcam w Tam­kę. Ślisko. Pogranicze mroziku.

— Ale czy to, czego nie ma, w sensie tym, że było i nie ma?

Miało być w tym?

— A może podział na rzeczy, które są i nie są ani nie były?

Ale jak tu wiedzieć, co było, a co nie? Albo w tym samym czasie na innej planecie, albo w Australii, albo w NRD. No, mówią o tym, uczą, to się wierzy... No tak, a jak mówili, że ileś pokoleń temu Bóg jak słup prowa­dził kupę ludzi przez pustynię, wierzyli w to na tej sa­mej zasadzie.


Zlatuję Tamką w dół. Nieba tu dużo. Bliższe. Chmury półwieczorowe.

Przestrzeń... ćmawość... człowieka to zaraz przygnębia, a Boga nie. Dobrze być Bogiem. Nie boi się przestrzeni, czasu ani wypadków. Materia jest ciągiem kata­strof, bo to wynika z jej kitoszenia się. Przez kitoszenie zalęga się niechcący życie. No, te różne chwile. Te mar­ne trwania, trwanka. A Bóg nie. Spokój... Skupienie.

Patrzę w to niebo

— ,,A duch boży unosił się nad wodami."
Więc był, wszędzie, ale jakieś jego jądro było tu i tu...

Przesuwało się. A reszta — to jakby macki czy radar.

Macki... to potwór. Bóg jest potworem potworów? Nie. On jest wszędzie, ale nie jest materią. Nie chciał nią być nigdy. Jest tylko duchem.

A duchów się nie boję, duchy są rzeczą przyjemną.

Więc

„duch unosił się nad wodami"

jak motyl?

radosny...

To niepoważne określenie?

No, czuł w sobie moc woli, chęć robienia czegoś. Za­czął robić wszechświat, te światła, ciepło, bo go też gnębiło? Nie, to z radości, z nadmiaru energii.

Światła. Sklepy. Tamka to świetna ulica. Bo idzie w dół. A na końcu Wisła.

— I jak wygląda Wisła? — spytała mnie u mnie o piątej Jadwiga, mama Ani, ociemniała.

— A byłem nad nią, ale jej nie widziałem. Miałem ją nawet w oczach. Kiedy wlatywałem po schodach do doktora Jasia.

Zosia leżała na kanapie. Mama Zosi się krzątała w kuchni, w przedpokoju.

— Nie poznałam pana w pierwszej chwili.

A wiadomo, zęby, których nie ma.

Jasio się śmieje. Zosi błyszczą oczy. Mama Zosi wy­gląda jak zawsze na rokokową damę. Oni się mało zmie­niają od lat. Ale jak im to powiedzieć, to mówią

— o tam... daj spokój

A może mają swój dobry dzień. Siadam, mówię:

— To racja.

— Nawet wojna, w 39 roku miałam dziesięć lat, i jak miała wojna wybuchnąć, to modliłam się, mama mi ka­zała, „Boziu, zrób, żeby nie było wojny", a potem po cichu „żeby była, żeby była".

Miałem mieć humor, radość później, wieczorem. Tro­chę miałem. Jeszcze i tak najwięcej zaraz po powrocie.

Ale wybuch był w tym leceniu w dół i potem pod górę Tamką. Ale to stara tradycja i prawo. Z wybuchem, zanim się co zacznie. Z przeżyciem czegoś, co ma być. Te wszystkie Wigilie, Wielkie Soboty, żydowskie piąt­ki wieczorem ustalone są na tym doświadczeniu.

Frywole — 2

Grudzieństwo

Grudzień, i są grudy. Wyszedłem. Półbiałe, siwo-brudne, przymazane. Jak śledzie. Ślisko na tej beczce.

Niebeczkowo na Marszałkowskiej niby. A ja dziś ją w tym zobaczyłem obco. I właśnie przytoczoną. I że to miejsce, jej, moje, sklep, brama, powinno być nie tu, dlatego że to tu i zawsze tu, a kręcić się po ziemi za ciepłym słońcem. Byłem na poczcie telefonować. Tele­fony też dziwne stworzenia. A jeszcze szeregowe. Po­łyskują, chłodzą, a do tego robią siupy. Łykać wszystko. Przypiąć się do każdego ucha. Ucho jest ciepłe. Pępo­wina. Rodzi się rozmowa, rozmówka za rozmówką, całe mioty.

W spożywczym z samoobsługą furtka z panią z ma­szyną rudududud, niezmienna pętla dokoła bułek i to­reb. Wiraże. Grzebania. Mijanki. Zewnętrzne towary wieją oknami, drzwiami, same są zimne, bo puszki, bla­chy, sery w srebrach. Wyjście drugą furtką z drugą pa­nią rutututu. Niewinne, a z tymi paniami, rano, wie­czór, rano, wieczór, postarzeliśmy się tak o piętnaście lat. Zawsze tym sposobem można niezauważalnie dojść do Bolesława Chrobrego.

Po południu wyjrzałem: niebo żółte.

O, racja, to ta okazja, co to tylko jak śnieg, może na­wet specjalny, zlasowany, a jednak całe jego połacie są, świecą. Jak na moim skwerze. I one robią coś tam lustrowego z niebem. Niebo oklapłe, krótkie. Z koloru jak przyjezdne. Śnieg się nie nabył jeszcze. Świeży towar. Banany. Egzotyka z odwrotnych stron.

A szumu dokoła połcia! Grudy się dały stratować. Pies szczeka, jakby szczekała mokra bielizna. Ludzie wsiąkli. Wietrzę. I wietrzę. I znów otwieram. Pocieplało. Topola malutka. Ani jednego listka. Nic. Ściem­nia się. Skwer maleje, bo połcia ubywa. Szum kipi. Po­tem na śniegu krechy, pozadrapywane lustro rańsze.

Le. wyszedł na długo. Grałem. Pisałem. Święciłem wieczór i huzia w noc! Leżę. Puszczam już stare Boże Narodzenie. Po ciemku. Goście? Gość? Czy to dym? Po­tem Le. wrócił, poszedł spać. Znów zgasiłem światło. Czy to ktoś przyszedł? Rozsiada się na łóżku. Może ścia­na tylko podeszła, poczuła się zaproszona. Te jaśniejsze rzeczy w nocy mają tupet. A okno? Okno bije poświatą przez gruby gałgan. Jednak połeć. A może ma się pod koniec nocy? Bo nie było tak jasno. Leżę. Cisza. Na łóż­ku siedzi. W dole szurają śniegiem, szufladują go. Pusz­czam płyty. Adwent. Przyjście. Tam zbierają i zbiera­ją. Z placu. Ciemno z plamą w miejscu stoi. Tą w ra­mach okna. Ta plama przejaśnia się i gasi, raz odchodzi, raz chyba jest, kitosi się. Licho wie co. Kto to? Aż się zmęczyłem. Palę światło. A to dopiero druga. Pchanie śniegu nareszcie ucichło. Poszli spać. Wszyscy. Nad ra­nem więcej mi żal tych przymuszanych do śniegozbioru. Patrzę za gałgan w szybę. A wody. A świeci. I po­łeć jednak jest. I świeci. To i ściana pchnęła się w odwiedzinki, w majaki, przespała się na siedząco.

A może to kto inny? Póki mniemam, wiem. A niech tylko przejdzie to. Zaczynam nie wiedzieć. Do końca życia. Na zapas. I zwątpienie w tył też idzie. Cofa się, cofa.

Frywole — 3

Technika kuszeń

Skupienia. Ześrodkowania.

Pisać o tym. W tym być. Kim? Nie z nastroju, nie na­wet z samego napięcia, nie tym; a starającym się być cierpliwym. Czy się staram? Mało. Niewysoko pcha mnie chcenie, żeby zasłużyć się sobie i tym na pisanie.

Listopadowe, grudniowe krótkie dni sprzyjają. Wpadaniom szarego blasku, bo na nie długo i przez grube zasłony, jak przez sita, dzień cedzony. Bije w podłogę. Odbicia. Ja z łóżkiem w sześcianie. Świat się chce wlać. Naokoło za oknem żywioł. Lód świeci. Tu rozpuszcze­nia. Spód na słupach. Na palach. Tyle się wlało. Osada. Ja w łóżku i te inne graty, ciuchy dookoła. Błyszczymy i zarastamy. A właściwie wisimy z blaskiem. Możemy mieć wizję. Ze siebie nawzajem. I mamy. Świat odbił. A płyniemy my i ani kroku.

Jak ma być dobrze, to ma być zmęczenie. Jest. Od długiej przytomności oczy gubią ścisłość. Starania nie te. A za to polot zmysłów. Graty na ścianach to łapią. I grają. Dla mnie. Ta wzajemność.

Sjesta obrazów. I różności. Wieszak. W kącie kan­ciaste niewdzięczności z płótna, listwy, lewe strony. Robi się ćmawo, bo o to łatwo. I już wdzięczna rola. Profil. Znam go. Znam cię, szatanie. To takie przezwis­ko. Przegięty. Spojrzenie skacze. On się porusza. Kusi.

O anioły trudniej. Ale i one zstąpiły na ziemię i uży­wały z tutejszymi córami. Był wypadek, w Biblii. Teozoficzne serafiny wlepiły się w błoto, w krew, żeby poczuć. A goście Abrahama, ci skrzydlaci przy stole, narazili dom, gospodarza i siebie, bo wpadli na siłę, chłopy, obcy, i chcieli się dobierać do tych trzech. Bo młodzi, piękni, i nowość, i skrzydła. A to podobno była sama Trójca. Abraham obronił. Więc dostało się najwyż­szym, najświętszym. Pewnie, że po co się ucieleśniali.

— Wiem, żeś sztuczny, płaski, podejść — rozpusz­czasz się w konkret, a wierzę. Trochę chcę. Nie ma oka­zji, jak tak być w jaskini u siebie, to przymierza się i do tego. Można od razu do razu nawet nabrać smaku.

Miało być uduchowienie, natchnienie. I jest, ciągnie się. Ale cielesność robi psikusy. Duchy też. Chce się ich jak dymu, i to już grzeszek. Potem się ściemnia. W oczach ciemność mruga, błyska. Burza nieraz idzie. Ta omamowa. Duchy się kłębią, a to już wymiary wy­pukłe i zmienne.

Bosch. No tak. To z tego. I inni. I naprawdę ci, co sie­dzieli po kątach świata. Tacy, siacy, pustelnicy. Nie po­może jeść mało i sucho. To czasem sprzyja. Im się właś­nie takie różności ulatniały z kamienia zamyślenia. Dy­miły, krążyły nad głową. Cieliły się i kusiły.

Nie ulegali? Nie wiemy, co którzy, kiedy. O tych, co wiemy, że święci, to wiemy, że odpychali z trudem, że aż nie mogli; że w końcu świętymi zostawali, ale ulegali nie raz i nie dwa, nim co. Że pewnie im w końcu te do­kuczania dogadzały. Można było oczekiwać na to, owo, na zamęt. Nawroty. Oczy głupieją, ręce chcą też, łapią się za sam dotyk. I to starczy. A są i nowości, i intrygi, bo wymiany. Te majaki i wymysły potrafią się kłócić z sobą, wypychać. Z zazdrości o pustelnika. Faustowi dymiło na ogniu ze słojów, garów, a ciuchy, rozhuśtywania, kołdra puchnie, puchnie pod palcami, nabrzmie­wa, rodzi, jak ją dotykać, te korpusy, fragmenty. Uszy wrzucić w morze chęci. Będzie szum i spiętrzenie siebie.

Święta, Sylwester 1973

Pani Helena K., malarka, zrobiła mi cztery rysunkowe portreciki łóżkowe w różnych wychyłach i pozach pa­pierosowych jeszcze w starej pościeli

— o, tu narysuję dziurkę po papierosie

bo była, zawsze jest, gdzie bym nie nocował, i nigdy jej się nie da ukryć.

Nową pościel sprawiły mi — jak kiedyś już — pol­skie kobiety. Na czele z Jadwigą. Ania Tadziowa do­bierała kolory, bo przecież tamta tylko światła widzi. I dobrze. Prześcieradło niebieskie bez deseni. Kołdra, poduchy, jasiek w jasnoniebieskie na żółtawym, w od­łamki i w duże niebieściunie turkusowate serca do góry nogami, z niebieskim czubem u ostrza, czyli nie tam gdzie Serce Jezusa ma ogień. W aureolach le rocaille.

Nawleka mi to wszystko Le., bo ja zmęczony. Potem puścił nową rzecz. Misiek przywiózł. Pogrzeb opatki. Le. świece zapalił. Przyszedł Tadzio. Rozdał prezenciki. Mnie sok jugosłowiański pomarańczowy. Sobie otwo­rzył osobną puszkę. A cmokał, stękał, sam zachwyt. Ja go rozumiem. W swoich seansach, kiedy sięgnę po sok grejfrutowy, to zawsze po nim stękam i rżę z otrząsa­niem. Potem coś jadł. Na tej pace cały czas, po Roma­nie, co mam w niej płyty, co Tadzio i Le. z piwnicy ją wnosili, co szparami Malina trochę polała herbaty i tak się wstydziła, biedna, że odechciało jej się mówić. Mię­dzy płytami za to znalazłem okruchy. Przedostały się same. Z tymi więc gorzej. Bo to jak wszy. Jak zaraza. Do zwalczania albo do cudu. Zresztą z wszami też — wedle ploty — Chrystus miał do czynienia. Stała baba po prośbie pod kościołem. On wychodził z kościoła, pe­wnie nie sam — masz, żebyś miała co robić — i dał żebraczce całą garść wszy, na pewno nagle rozmnożonych z jednej. Może nasze prusaki, robale tam się zakitosiły.

A im więcej gatunków zdycha, tym więcej powstaje nowych. Katastrofa rosła odwrotnie proporcjonalnie do możliwości naprawienia. Jak z nakładami książek. Co­raz gorzej, coraz świat bardziej psieje. Coraz więcej tego wszystkiego. Aż nagła heca z naftą. Brak.

Przy świecach nagle zobaczyłem sens mojego nowe­go garnituru łóżkowego. Zrobił się mistyczny. I wzory, i turkusy. Migdałowe serca w zimnych ogniach Ducha Świętego. Ale ile do tego trzeba było okrasy: opłatka, Dies irae, Holandia, rokoko. Le. i ja, i. ten pokój. Po­tem Le. dalej coś puszczał, zgasił świece. Patrzę, gdzie oni są, czy nie. Bo coś gdzieś ciut dymi, ale o wiele słabiej niż moje zjawy. Więc te dymki, jak sprawdzi­łem, to Tadzio na romanówce, zamyślony, słuchający, już niegłodny chyba, i Le. w bieliźnie.

Potem Le. chciał szykować dalej. A ja, że idę spać. On

Chciał zamawiać na święta Tadzia, Malinę. Ja, że nie wiem, co będzie. No i spełzło na niczym. W końcu prze­praszałem Tadzia, jak szedł, a on

— to nic, i tak było dobrze, napiłem się, najadłem, nasłuchałem.

Potem przebiłem gwoździem po teatrze puchę ju­gosłowiańską, nagle poczułem zapach żywych poma­rańczy. Zdziwienie. To można zachować? Po dwóch go­dzinach już uleciała sensacja.

A zacząłem od pani Heleny, malarki. Ona wychodząc mówiła:

— pozowałam malarzom i rzeźbiarzom do Jakuba Mniejszego, do Jezusa, do Kopernika, do świętej Tere­sy

Le. pyta:

Ja za to jej przedtem o ociepleniu się, to od pół wie­ku, bo do XIII wieku było właśnie tak. Potem oziębie­nie. I że lody się topią, przybywa co roku trzecia część milimetra. Potem o tym do Lu. i Lu., bo siostra Lu. też Lu.

— o, akurat, zmierzą!

Lu. i Lu. w śmiech.

— no, tak chybocze, chlupocze — ja od razu przeko­nany.

— i nie wierz Edkiewiczom. Nie wierz Edkiewiczom. Bo to wiadomości od Edkiewiczów. To są te instytucje, to jest groza instytucji.

— Proszę pani — wyjaśniał Lu. znajomej przez te­lefon — pani powiedziała, że ja nie lubię literatów. Ja nie lubię instytucji literatury. — I dodał: — Ale pani jest instytucją.

Święta — te łańcuchy świąt — w tym roku ze zros­tami niedzielnymi, tyle że poprzeponiedziałkowe, ale Gierek idzie na rękę — mówią. Sklepy pełne towarów. Ogony mniejsze. Udało się z pogodą. Elegancka. Ciepło. Cały czas. Śnieg się kasował, wysychał na wafle, na kości. Jeszcze wczoraj kopnąłem Jadwidze, żeby wie­działa. Ona też kopła. Jeszcze mocniej. Le. z Miśkiem ledwie wyjechali, już wrócili. Ja zły o to. Obrażony.

Le. mówi:

I tyle.

Sylwester c.d.

Pisałem w międzyczasie sporo. O jedenastej wieczorem pukanie w ścianę. Znam hasło. Ale czyje?

— Może to Adam?

Wiem, że nie żyje. Ale nie widziałem martwego. Mia­łem te żarty ze sobą po jego śmierci, na świeżo, że jed­nak żyje, że udawał albo że nieporozumienie, stoi na schodach, dobija się, w brązowym palcie. Tak i dziś. Przyjechał na Sylwestra. Podpity. Znów to hasło.

Może Cymi? Teik nie. Agnieszka albo Malina? To ha­sło Agnieszkowe. Tak. A nie: Leszkowe, Leszkowe. O! już pukanie i w drzwi. Idę, doubierywam się.

— zaraz, zaraz!

Oni u siebie. Misiek i głos Le. Otwieram: Malina.

— można? my na chwilę. Spałeś? Przepraszam, prze­praszam

— nie spałem, wchodź

Malina się śmieje. Le. ogląda się do drzwi niepewny. A to Tadzio.

— Nie ma go, znikł, obleciałem dookoła, nigdzie śladu.

— Myślałem, że to Adam może, jak było pukanie w ścianę.

— Co ty! — Tadzio się dziwi.

— No, wiem, ale może się coś zmylić na odruch. Bo rytm. Potem myślałem, że Agnieszka, a to Malina. A i że Leszek, że jego rytm, ale on tu, a to tam.

Posiedzieli do niecałej dwunastej. Z plecami o mój tapczan, na podłodze. Zasnęliby. Ale się zerwali. Le. wstrzymywał.

— musimy do naszych rodzin — Tadzio zakołował do drzwi. Malina za nim w psach, lwach, blada, ręce w kud­łach.

O dwunastej Le. do mnie:

— Butelka już dawno stała — woła pyskato Misiek i robi parę bul-bul-bul.

Le. w łóżku.

Misio mu podaje. Kładzie się też:

Na tym dowcip się urwał. Strzelali. Tamci. Ci zasnęli. Ulica tupała. Baby coraz któraś, pijane, histeryczne

— cha cha cha cha cha cha

Wreszcie kłótnie z jedną parą. Idą w Kredytową. To ona krzyczy? Staję w drzwiach balkonu. Nie, to tu któ­raś, od wieżowca.

— milicja!

— on idzie, idzie! nie idź!

Milicja była. Czyli jeden szedł właśnie pewnie z dy­żuru w budzie włoskiej. Drugi ukazał się na rogu placu.

— milicjaa! — patrzę, to pod wieżowcem, ona krzy­czy, on w sweterku, szarpią się. Milicjant leci biegiem z hukiem. Za nim biegiem tamta para z Kredytowej:

— niech pan się nie wtrąca! niech pan się nie wtrąca!

Ale milicjant miał osobistą chęć. Dopadł do pary podwieżowcowej. Po prostu on ucieka, ona goni.

— on go uderzył — krzyczy wieżowcowa, w futrze, w ondulacji; niby tego, co szedł z drugą w Kredytową. Nie boją się, pewnie nie było tak źle. Milicjant jednak zainteresowany, nie daje się od wtrącania odciągnąć parze z Kredytowej. Szarpie sweterkowego, sweterkowy chce uciekać, szarpie go wieżowcowa. Ucieka w bra­mę do Marszałkowskiej. Ona w krzyk:

— zoostań!... zooostań!

Za nim milicjant. Za milicjantem ta z Kredytowej i ten, co ż nią, co woła:

— niech pan się nie wtrąca. To prywatne życie.

Ta z Kredytowej do tego sweterkowego już zza moje­go węgła, już zniknięci:

— ja z tobą nie pójdę, ja z tobą nie pójdę!

Milicjant nie chce dać uciec. Ta w futrze krzyczy, chociaż nie leci dalej:

— zoostaań!

— panie, co pan się wtrąca, to prywatna sprawa, były dwie pary i teraz się tu zmienia

Zamknąłem balkon. Coś jeszcze szło. Z Adasiem nie było problemu. W rok, jeszcze w dwa po jego śmierci. Ale teraz? Ja zmieniony, zęby, lata idą — już osiem bije. O nie... — chyba że i on jako żywy się przechował, lata mu szły — zawsze choćby niepewność o własny wygląd... po nagłym skoku niewidzenia. Ale jeżeli zestąpił na klatkę z przesłania astralno-magicznego po tych lustrach strunowych, to ma wciąż dwadzieścia dziewięć lat. Na to się nie piszę. Zawsze jest zmęczenie. Z każdym. Za dużo o jedną całą fizjonomię, fizjologę, fizyczność.

Oddycha się z ulgą, jak się zostaje z samym sobą. Lustrowcy, widmowcy, te latawce nad kołdrami, kołdrospychacze, bo i tacy są, kołdra puchnie, puchnie, robi przesuw. Potem się okazuje, że to ja się przesu­wam. Czyli mną przesuwa. Coś. Życie i zmęczenie. Ży­czenia i złudzenia. O jedną, i to o całą fizyczność za mało. Zawsze o całą jedną. Tak, że i to źle, i to.

A w pół? Właśnie, właśnie. Ale to wymaga kształceń dojść, wpraw.

1 Maj 1935

W 1935 jako szczeniaczek poleciałem na pochód pierw­szomajowy. Nadchodził wieczór. Pochód z placu Saskie­go przewalał się w wąską Wierzbową. Z szumem, w tej ciasnocie. Mokro, zimno, deszcz, tłok, huk, śnieg i krzyk

Popłoch. Sztandary idą, zbijają się w kupę. Na chodni­ku tłum rzuca się do ucieczki, czarno, śnieg, mnie pchają w załom tyłu Opery koło Trębackiej. Ostatkiem sił za­pieram się o ścianę, a już pchające się i pchane jak fala chałaty, pejsy, mycki walą się na kupę. Patrzę z przera­żeniem, bronię się. Szybkie uspokojenie. Teraz chałaty podnoszą się. Kolejno. Z pomocą. Jedne spod drugich. W przekładańcu. Tak jak padali, tylko odwrotnie i wolniej.

Na placu Teatralnym błoto, pochód się rozpuszcza, ktoś przemawia z estrady, tłumek otaczający, na szta­chetkach poszarpane wieńce, w rynsztoku czapki, bam­busy po sztandarach.

Ulica Leśna

Przed wojną nieraz gadaliśmy z kolegą oparci o łańcu­chy uliczne koło Grubej Kaśki, u wylotu Leszna, Ry­marskiej i Przejazd. Przechodzili co i raz przechodnie i pytali z akcentem takim i siakim, ale zawsze żydow­skim

1945 rok

W lutym 1945 roku czynny był w Warszawie tylko je­den sklep — na rogu Chmielnej i Szpitalnej. W tym sklepie stały trzy worki: z kaszą, z mąką i z solą. I nic więcej.

Nim wojna się skończyła, Marszałkowska nabrała wi­goru. W jamach po bramach zaczęli handlować, czym się dało. Między kręcącymi się ludźmi chodził Turek z ciastkami przed sobą. Zatrzymany 1 sierpnia 1944 ro­ku tramwaj koło Hożej miał na czerwonym boku napis „kawiarnia". Wchodziło się do środka, siadało na ławce i piło kawę zbożową. W Alejach Jerozolimskich stercza­ła w poprzek, nad rowem kolei przechylona, ni to wiel­ka krata, ni to wielki ruszt po nowym dworcu. Bliżej Żelaznej było odludnie. W lecie o zachodzie wychodziło w Aleje Jerozolimskie dwoje starych ludzi, typowo śródmiejskich, z krową. Paśli tę krowę do zapadnięcia nocy nad wąwozem kolei, bo tam rosła bujna trawa.

W rok później było to już niemożliwe, ale było jeszcze możliwe trzymanie kozy w loży teatralnej teatru Bogusławskiego, oczywiście w gruzach. Właścicielką kozy była samotna dziewczyna. I też w tej loży na dru­gim piętrze mieszkała.

Wtedy redakcja „Wieczoru Warszawy" wysłała mnie na zdobycie „Prudentialu", czyli dzisiejszego hotelu „Warszawa". Wtedy był to dziurawy szkielet. Moja re­daktorka działu miejskiego, która rok wcześniej sypiała w zabarykadowanym mieszkaniu w sienniku i której mąż po powrocie do Warszawy chodził w papierowym ubraniu, dowiedziała się, że jednak jest dojście na szczyt. Wysłała mnie i fotografa. Stanęła na korytarzu redakcji i wołała za mną:

— Panie Mironie, tylko niech pan nie spadnie!

Dojście na szczyt nie było proste. Do piątego piętra szło się gładko, po wypalonej klatce. Dalej były strzałki „tędy". Trzeba było dostać się na inne schody po kilku żelaznych belach nad przepaścią, czyli przejść trzy me­try nie patrząc na dół, jak po linie, obłapić słup beto­nowy, przewinąć się i przejść znów nad puchą. Wyżej szły schody, częściowo wypalone, częściowo zawalone gruzami, ze strasznymi dziurami w ścianach. Na dwu­nastym piętrze znów strzałki „tędy", zmiana schodów, przejście po belach bez trzymania nad przepaściami. I wyżej coraz gorsze schody, coraz więcej gruzów, coraz mniej ścian. Fotoreporter pokazał mi wronie gniazdo.

— A teraz będziemy pełzali.

I pełzaliśmy. Strach patrzeć na boki, bo od razu widać było Wilanów. Dobrnęliśmy do tarasu. Tam leżało piętnaście kafelków z podpisami. My podpisaliśmy szesnasty. Pośrodku sterczał zgięty wpół maszt telewi­zyjny. Fotograf kazał mi się na ten maszt wdrapać do pozowania.

To była dobra szkoła pokonywania lęku przestrzeni. Schodzenie okazało się gorsze od wchodzenia. Trzeba było zsuwać się na siedząco. W chemigrafii spaskudzili całą dokumentację. Musieliśmy powtarzać eskapadę.

Na Żurawiej na czwartym piętrze ktoś założył plan­tację tytoniu. Wydało się dzięki temu, że dom się zawa­lił.

Na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej pod ilomaś piętrami gruzów podawało się elegancko mokkę, orkiestra grała La Cumparsitę i Jalousie. Na rogu Alej i Starynkiewicza, w uboższym lokalu, z napisem ,,kawiar", bo „nia" się nie zmieściło, mandolinistka i gitarzystka siadały na koszu pod barokowym aniołkiem na tle szarego papieru i co wieczór śpiewały

Warszawo, ty moja Warszawo, tyś miastem mych marzeń i snów.

Odstrychnięcia

Nie zawsze pasuję do tego wszystkiego, co jest. Moje bycie jest wtedy inne albo niepewne. Nie chodzi mi tu o czucie się gorsze ani o osłabienie. Nawet nie o roz­chwianie uliczne, choć to zahacza o tego zeza, ostatnio ulica mi nieraz zawróci w głowie, na krótko. A tak to czuję się w sobie. Ale były wieczory, że nie mogłem w siebie wskoczyć. Kołowałem nad sobą, obok sytuacji, w końcu dawałem spokój. Siedziało się, rozmawiało. Ale oni i wieczór, i mieszkanie sobie, a ja sobie nie cał­kiem.

Ciągnęło się to tygodniami. Miesiącami. Tak, że usta­wiłem się w tym odstrychnięciu jako tako, żyłem w tym, brałem to odstrychnięcie za rzeczywistość, bo w końcu myślałem, że inaczej się nie da i że może w ogóle to nigdy o wiele inaczej nie szło.

A teraz na ogół idzie to wpasowanie. Nie zauważyłem, kiedy naszło. Czyli kiedy ja naszedłem na swoje miej­sce. Tylko to sobie uprzytomniłem raz i drugi. W stanie liryczno-intelektualnym. Prawie z rozumu i domysłu. To może różnica nie taka znów. I znowu — jak zacznę to wałkować — to mogę wpaść w obawę, że tamto to było coś.

A taka norma?

Ale że pisze mi się w tej normie i źle nie powodzi na duchu, to i spokój. Nie jest mi nijako. Odstrychnięcia najdą mnie jeszcze, nie ma obawy. A wtedy ja będę na­chodził na sytuację, i będą mijanki. Jedno bardzo wy­raźne odstrychnięcie zdarzyło mi się kilka lat temu wieczorem w wielki mróz w Otwocku.

Wyszedłem od moich O. z domku, po schodkach, z gór­ki, w drzewa, do furtki, w las. Było biało i ciemno. Od śniegu i nocy w Otwocku ćmawej, a już na moim kur­sie bezlampowej całkowicie. Kurs był na pawilon bab­ski, na zapiaszczonej w lecie, a teraz zakopanej śnie­giem uliczce Zamenhoffa, Zamenhoff pasuje do niej tak jak ona do nazwy ulica. Liczyłem na światełka w pawi­lonie babskim Buczka. Doktor Jaś miał tam dyżur. Nie było późno, co nie miało znaczenia na kursie. Na kursie był zamarznięty śnieg, noc, pagóry, sosny i bezdroża na skróty. Do światełka daleko.

Wyskoczyłem z siebie na pewno już u państwa O. Po wyjściu od nich byłem trudny do załapania. Szukanie drogi, pagórowatości, włażenie na sosny, heca z otwartą bramką, w którą zawsze trudno mi trafić. Marznięcie na drętwo, porcelanowo. To wszystko razem wypychało mnie za siebie.

Przy czym nic mnie nie bolało, nic mi nie było, by­łem nawet tak jakby w humorze, nogi mnie niosły, gę­ba się powiększała od zimna, trafianie szło trudno, dłu­go. Bo ja na tle Otwocka i ja na tle siebie. Tak, że i ta gęba, i te nogi miały dodatkowe kończyny, opatulenia, maseczki z oczami. Ręce potykały się z gałęziami i par­kanami. Ręce miały mieć oczy, a nie miały. A oczy dawno zgłupiały.

Zaszedłem. Wszedłem. Na pięterko. W ciepełko, w oświetlenia. Czuję, że coś to gorzej niż ciemno i mróz. W gabinecie Jasia nie ma. Idę do sióstr.

— jest pan doktor w pokoju pani F. — i jeszcze dwóch pań, lepszych.

Pani F. urządzała dopiero co Mikołajki. Ubrała jedną pacjentkę na diabełka, w trykot z ogonem, drugą opa­tuliła gazą na anioła, dała im kosz z upominkami. Upo­minki od różnych dla różnych. Z wierszykami, dow­cipami. Ci różni, czyli wszyscy, zebrali się w świetlicy, ileś rzędów krzeseł, w pierwszym rzędzie doktorzy, ho­norowi goście. I co? Pani F. w coraz gorszych wypie­kach. Dowcipy okazały się i takie, i siakie. Na przykład — wręczanie upominku od kogoś komuś łysemu, z es­trady, z czytaniem kartki na głos:

a najlepiej mają łysi,

nic im nie stoi, nic im nie wisi.

Pani F. żegnała mnie wtedy fioletowa, przepraszała, że może nie wszystko udane, ale to tak trudno, napręd­ce...

Więc teraz szedłem do pokoju, gdzie ona i te dwie pa­nie przebywały jako pacjentki, a doktor Jaś po obcho­dzie.

— O... — wchodzę, oni siedzą, coś ktoś popija, w świetle biały fartuch, rozwijane materiały. Uśmiechy.

— Chodź, chodź, napijesz się herbaty?

Odśmiecham się, staję na tle drzwi, coś odpowiadam i tylko pilnuję się i patrzę na nich, czy nic po mnie nie poznali. Przekręcam się zupełnie w sobie. I tak jakbym stał do góry nogami.

Raz miałem sen, jak byłem bardzo mały, na Lesznie. Że na stołku w kuchni siedzi Nanka, gdzieś zaraz obok Matka, pewnie i Ojciec, i Dziadek, i Sabina. Drzwi od pokoju zamknięte. W pokoju ciemno i nikogo. Jak nie raz bywało. Nagle drzwi się otwierają. Powoli, pokój ciemny. Przerażenie mnie zagarnia w sam środeczek wszystkich najbliższych, stoję koło stołka, między nimi. Jesteśmy zbici w jedną gromadkę, jak do dawnej foto­grafii. Żeby się zmieścić w tym strachu. Tym razem. Drzwi się do reszty otworzyły, patrzę na klamkę i nie wiem, czy zobaczyłem, czy wiedziałem, że zobaczę ma­łą postać wchodzącą na próg, taką małą jak dziecko, z ręką u klamki. Z przerażenia dostałem zawrotu głowy. Zawrotu całego siebie i przy tym stołku między mo­imi bliskimi zupełnie się przekręciłem: góra — dół. I koniec snu.

A tu było bez powodu. Bezinteresownie. U pani F.

Potem chwila rozmowy, na stojąco chyba, cały czas towarzysko, na uśmiechach. Kolorowo. Jasno. Troszkę głowę uniosłem wyżej. Jeszcze wyżej. I trochę lepszy, ale dobrze ze sobą minięty pożegnałem się i buch w ciemno, mróz, śnieg ubity, bo tego z góry nie było — na Otwock, Zamenhoffem, między sosnami — sosny — śnieg — ciemno — dalej — dalej — sosny — śnieg. — ciemno — nagle jaśniej — druty — lampy — szopy za drutami — daszki — pod daszkami maszyny, takie od żniw, od ogrodów, od hodowli. Myślę sobie

co to jest? gdzie ja jestem? co to za gospodarstwo? To nie wygląda na Otwock.

Idę w przód. Ale coraz głupiej. Sosny są. Ale te dru­ty, światła, szopy z maszynami? Idę i staję. Staję i pa­trzę. Cofam się. Wzdłuż drutów. Patrzę idąc w tył. I dziwię się. Nie znam tych okolic. Staję.

— Skąd te druty, i tyle lamp?

Znów przekręcam się i idę powoli naprzód. Przy­staję. Tyle śniegu. Śnieg podbija oświetlenie. Maszyny pod daszkami mroźnie świecą. Dochodzę do skrzyżowa­nia. Dwóch dróg między sosnami, parkanami. Stoję i myślę

gdzie ja jestem? Co to za miejscowość? Ale jak to może być tak blisko znanego?

Cofam się wzdłuż drutów. Patrzę. Staję. Odwracam się i idę szybko.

— Tam musi być Otwock i dworzec. To wszystko złudzenie złudzenia.

Jestem gdzieś w znajomym miejscu. Śnieg świeci w oczy od lamp. Myli. I te szopy, druty, maszyny.

Skręcam w uliczkę i tak jakbym zaczynał się domyś­lać.

— Tu to gdzieś tam trzeba, tak, tak, już wiem, a tu Buczek, ale skąd gospodarstwo w Buczku?

I nagle objaśnienie:

— Po prostu gospodarstwo w Buczku, sanatoryjne, ogród, zaplecze, szopy, maszyny przecież mają i świnie, i różne urządzenia. Wszystko się zgadza. Nawet druty. Zawsze druty tu szły. A na tyle lasek.

Siwa niedziela

W marcową deszczową niedzielę przed południem wy­szedłem z domu w goście; zaraz za rogiem uświadomi­łem sobie, że to pora nudy, kłótni, rodzinnych beczek z kwasami, gwałtu i morderstwa.

Na Jasnej już czułem mijanych rzadkich na przykro. Znajomy? Półznajomy? Ten siwy? I przed dyżurną ap­teką na Szpitalnej idzie dawny mój sąsiad. Siwy. Ale go poznaję. On mnie nie pozna. Nie poznał, Albo było mu tak wygodniej, jak i mnie.

Zaraz dalej za wysepką idzie — tak, to on — kolega z młodzieżowej redakcji. Był taki szczupły. Toczy się do taksówki. Sapie. A wiem, że wyszedł z tej bramy obok, bo tu mieszka. Taksówki na postoju stały, bo i ta pora, i po podrożeniu. Aż poczułem ulgę, za niego. Bo wiem, że mu się chce jechać tym nie z samego bogac­twa, bo sapie. Miałem mu krzyknąć

— cześć

ale ani mu w głowie było kogo spotkać, dałem spokój, przeszedłem na róg Kruczej i Alej

— o rany!

Temu skinąłem głową, ale on mi nie skinął

— racja, on ma krótki wzrok.

Znam go. Trzydzieści lat. Podziwiałem niedawno w świetle latarni, że taki wciąż z niego jasny blondy­nek, a to stary dziad, siwy w świetle dnia, kurzy faję. Uciekłem.

Wkręciłem się w podziemną karuzelę z przejściami i buch w tramwaj do Hożej, ale i ja się zmieniłem i zmęczyłem. Chcę się oprzeć o kant ławki, bo wszyst­kie kanty zajęte. Szczęśliwie baba koło mnie puściła, i z biletem do przodu, za kasownik

łubudu!

ja łap za kant ławki po niej, myślę sobie:

jak wróci tu, to już dawno zajęte, na tym polega szyb­kość i życie.

Ale nie obróciła się nawet. Tam stoi. Ma doświadcze­nie.

Ja teraz powinienem przedziurkować bilet swój. E, nie. Na jeden przystanek? Nie warto. Już wysiadam. Stoję do przejścia połowy Marszałkowskiej. Koło mnie inne osoby. Czerwone światło dalej. Samochody wiuu! i wiuu! Przeleciały, pusto, a tu czerwone. Trzeba, żeby ktoś pierwszy. Za nim inni. Złamią.

Ja pierwszy. Tym razem. Czerwone trwa. Za mną walą inni. Ale nim doszedłem, zzieleniało.

Ale patrzę: już idzie czwarty, wysoki, z gołą głową, chodnik pustawy. W czarnym palcie. Też siwy. Całkiem. Jak negatyw siebie sprzed piętnastu laty. Tamten z fają też negatyw. Same negatywy. W deszczu, półdeszczu. Białe upiory. Nawet nie usiłowałem mu się kłaniać ani go unikać. Wiedziałem od razu, że mnie ani nie pozna, aniby nie chciał. Szedł jeszcze jeden, nie byłem pewien, czy nie mijałem go dawniej jako młodego. Ale już mi się myliło. Spojrzałem w Marszałkowską od Hożej: idzie czarna postać od stóp do głów, niewieścia, rozchwiano, rozpięto, blond włosy, czy jakaś półzakonnica? nie, su­knia w falbanach, ale ilu, futro, bo to futro na tym, rozpięte, majta się. Młoda. Młoda? Jasna twarz. W pu­drach. Elegancka, i to bardzo. Pasowało mi na starszawą, nonszalancko-zmęczoną. A tu młoda i bogata? Te­raz takie bywają. I to z domu.

Idę już Hożą, skręciłem, nie sprawdziłem. Wchodzę pod rusztowania. Przede mną rozmachana duża kobieta w palcie z wciętą talią i kloszem. Idzie, stuka obcasami. Minę ją — myślę sobie. Ona zmęczona nieco, ale prędka. Ja zmęczony nieco, ale prędki, przynajmniej w tej chwili. Mijam. Dalej trzech młodzieńców. Z daleka ciężkawi. Na mijanego — nie bardzo. Jeden pluje, drugi mówi brzydko. Za nimi, osobno, bardzo młody i na­prawdę na pół łysy

ojej — myślę sobie.

Wchodzę do Jadwigi, mówię o wszystkim od tyłu.

A potem o tej czarnej w futrze rozpiętym, do ziemi,

— a, to podobno — mówi Jadwiga — redaktorka B. tak chodzi ekscentrycznie.

— Tak? Pewnie ona. Ale to ile by ona miała lat, no, prawie sześćdziesiąt, a myślałem, że młoda.

Idę do przedpokoju. Przede mną Jadwiga. Wycią­gnięte ręce... wolno, czasem obije się o framugę. Ja też się czasem obiję, choć widzę. Ciemno. Idę wolno, bo za nimi. Bo jeszcze przed nią idzie jej ojciec, ma dziewięć­dziesiąt cztery lata, drobi kroczki, ale idzie świetnie, wygląda na siedemdziesiąt lat albo sześćdziesiąt pięć, pewnie, że bardzo źle słyszy.

Oj, te suwy czasu!

oj, te niedziele.

— Wiesz, dobrze, że nie widzisz, to ma swoje zalety.

Jadwiga zastanawia się tylko troszkę:

— Może masz rację...

Święte obrzydzenie

Był ze mną Tadzio na moim wieczorze wtorkowym na KUL-u. W środę przed południem jeszcze raz zwiedzi­liśmy Stare Miasto lubelskie, na mokro; bo wczoraj na sucho. Kościół koło autobusiarni, na pochyłości, jezuic­ki, ze spiętrzonymi attykami w podziałach na prostoką­ty, typowy renesans lubelski. Idziemy zwiedzać. Od progu tłok. Nad tłumem ksiądz ze stułą, z rozpostarty­mi rękoma:

— ... i nie święty Grzegorz, uczony i pisarz, nie świę­ty Augustyn, ten doktor Kościoła, który mógłby z łat­wością kompromitować dzisiejszą naukę, ale właśnie święty Józef, rzemieślnik, prostaczek, Józef, którego dzień dziś obchodzimy, jego obrał Kościół dziś za patro­na.

Wchodzimy w środek Starówki. W wąskim przecisku na podwórko rusztowania, duże sienie wejściami do sie­bie, a nad nimi od jednej do drugiej kilka desek i maty, jako daszek ochronny przed tynkiem, który ma chęć sypać się z góry, a i przed cegłami: widać, że też lu­bią same spadać. W uliczce pod murem obronnym zwa­lają dachówki. Na nas też. Za to przed kościołem z tam­tym kazaniem był cichy, zagrodzony żelazami kwadra­cik z napisem „strefa niebezpieczeństwa".

Idziemy odwiedzić piękne skrzyżowanie czterech uli­czek. Krzyżują się w mijanego, krzywo, grubo, z wy­pukłościami, bo grube narożniki, nabrzmiałości. Wczoraj tu był pies, samochód, baba z chłopem stali i gadali; dziś pusto i deszcz. Mury żółciutkie. Podlatuje żółciutki piesek, wbiega do swojej bramy. Tadzio za nim. Prze­mawia. Piesek patrzy i słucha, czeka na wpuszczenie. Ciemna sień. Zabytkowa. Przedtem mijaliśmy dwa żółte pieski uwiązane przed sklepem. Każdy czyj inny. Przy jednym był trzeci, luźny, do towarzystwa, też żółty.

Sprawdzamy w katedrze dwa obrazy. Na jednym niby klęczy, niby leży, niby w kościele polska dama w różowej barokowej sukni. Bardzo długa. Modli się z książeczki i podpiera łokciami, przez co pupę ma wy­piętą, nad pupą kokarda. Po prawej panowie polscy, zaaferowani. Wyżej obłoki i wielki ruch na niebie.

— tam było napisane — mówi Tadzio, bo studiował tabelę w kruchcie — o bitwie pod Chocimiem

Na drugim obrazie dama (ta czy nie ta?) klęczy i wy­ciąga ręce do świętego, który w komży z obłoków po­kazuje jej krzyż z Chrystusem. Z głębi na pierwszy plan ucieka jej kochanek, piękny, młody, nagi szatan. Wychodzimy spod portyku katedry. Nagle widzę pod nogami napis „ścieraj pychę moją".

— aha, no tak — Tadzio też oblicza — myślałem, że więcej

Nagle zrywamy się przez jezdnię. Bo jedzie. Trolej­bus „50" — tylko tym jeździliśmy, żeby nie zabłądzić. I wio na dworzec.

— znów śmierdzi

— aha.

Wchodzimy na peron, jest w załomku tyłów dwor­ca ławka. Siadamy.

— i tu śmierdzi też — mówię

— a coś ty myślał, że to nie przepełza przez taki bu­dynek na drugą stronę?

Trochę myślałem, że nie.

Ledwie się pogodziliśmy z potężnym cuchem, idzie jeden, mija innych, znalazł nas oczami. Stanął. Ale znów my. Idzie prosto na nas. Wiadomo. Jak byłem ze Swenem nieraz, to nas zaczepiali. Jak chodzę z Lu., to nas zaczepiają. Raz szliśmy Lesznem, blisko jezdni. Je­chał dorożkarz. Wtedy jeszcze kursowały dorożki. Mija nas. Nachyla się, jak może najniżej

Jak jestem z Tadziem, to też stanowimy żer. Ten lu­belski, w czapie i nieprzejednanym palcie, oczy ma w zmarszczkach, nos nieruchomy, Tadzio określił, że

— jak przylepiony, jak z parafiny

— Leszek jestem — i ręka do Tadzia

— Leszek jestem — ręka do mnie.

Witamy się. Widzę, że już go Tadzio częstuje klubo­wymi. Wyciągnął sporta, a mnie wpycha do paczki te­go klubowego.

I zaczyna staropolski wierszyk o temacie sprośnym. Tadzio woła:

— Biernat z Lublina!

Śmiejemy się, bo co robić. Ten nas dotyka, kiwa się to nad Tadziem, to nade mną, prawie się kładzie na głowy albo bierze za włosy, paluchami za twarz. Odsu­wamy go. Bo się ślini. Bez przerwy. Bo bez przerwy ga­da. Deklamuje nowe sprośności.

Czekam z utęsknieniem na pociąg. Ale każda sekun­da nieapetyczna. Nawet kompromitująca. By była. Gdyby nie brak przejęcia.

Ciągnę Tadzia

Ale ten się czepia dalej

Ja daję dziesięć i Tadzio drugie. Patrzy na Tadzia rękę

— to z którego ty jesteś roku?

Tadzio kłamie

— z pięćdziesiątego

— o, to tak wcześnie? Ja tam się nie ożenię. Ja je­stem z trzydziestego siódmego, a zwariowałem w sześć­dziesiątym.

Tłoczek, zbitki, parowóz wjeżdża z szumem, głuszy.

— Leszek jestem — ale już się odłączamy, on robi cześć przechodzącemu milicjantowi. Milicjant odrabia krótki ruch ręką. Nareszcie. Kłopoty z miejsca inne. Tłok zupełny. Bo to z Hrubieszowa. Na korytarzu na­wet nie ma jak stać. Przeciskamy się do innego wago­nu. Tłok. Do połowy. Nagle luz. Patrzę: Tadzio gdzieś uleciał. Zaglądam. Jakaś pusta przegroda, a on z tecz­ką pokazuje:

Ano tak. Stoliczki.

— nie — mówię — tu nie, coś ty! Chodźmy do pierw­szej klasy, dopłacimy.

Poszliśmy. Usiedliśmy. Teraz już był kłopot tylko z nudą jazdy. Za to było miejsce na wspomnienia o Leszku z peronu, bez Leszka, bez ślinienia się.

— no tak...

Sam by do niej nie podszedł. Bo taka dama, skrom­nie ubrana, ale księżna. Z orszakiem. Więc nieśmiałość. Skoro jednak sama by go zaczepiła, i do niego z miłoś­cią, to on do niej po swojemu, to ona co? A wiadomo, że sobie radzili. Ci święci. Chociaż nie zawsze.

Biłgoraj

Pojechałem. Prawie prosto z Kobyłki. Jako pracownik „Świata Młodych". Na reportaż z harcerskich obo­zów. Był rok 1950. Do samego Biłgoraja pociąg normal­ny nie dojeżdżał. Trzeba było poczekać na ciuchcię. By­ło ciepło i nudno. Przyszła. Wsiadłem. Ruszyła. Jechała i jechała. Słońce świeciło. Potem spochmurniało. Co­raz granatowiej. Grzmoty. I burza. Jedziemy. Ludzi nie tak wiele. Pola, lasy, rżysko z kopami zboża. Biją pio­runy. Naokoło nas. Aż strach. Ludzie patrzą za okna. Żyto, żyto. Snopy. Kopice. Pioruny. W jedną piorun trrrach... Stanęła w płomieniu. Z drugiej, obok, wy­szedł człowiek. Schował się i ocalał.

— Ale miał szczęście!

Dojechaliśmy. Pioruny odeszły. Deszcz przeszedł w deszczyk. Biłgoraj. Wysiadłem i patrzę. Komin fabrycz­ny, dużo drzew, bele drewna, szyny ciuchci i deszcz. Pytam o moje dwie miejscowości — wcale nie tu.

— Źle pan wsiadł. Musi pan kolejką do końca i tam dopiero wsiąść w pociąg normalny...

Więc znów. Kolejka. Stacja kolei dużej. Czekanie. Jazda. Trafiłem wreszcie. W lesie rozfalowanym w pa­góry i dołki obóz harcerek. Było ich sto dwie. Urządzi­ły mi nocleg w białej pałatce. Dały kołdrę. Na drugi dzień pobyłem tu, pojechałem do obozu harcerzy. Zno­wu las. Spotkanie. Wypytywanie. Popołudnie, późnawo — czas na stację. Kilka kilometrów przez las. Nie do tej stacji, od której przyszedłem, ale do jeszcze innej, bo najbliżej. Zacząłem szybko iść przez las. Las duży. Pachniał. Drzewa wysokie. Teren falisty. Zegarek po­gania. Zaczynam galop. Górą. Dołem. Górą. Drzewa. Drzewa. Korzenie. Piach. Zapachy. Lecę i lecę. Zlatuję w wąwóz z szynami. Stacyjka. Zawiadowca jako jedy­ny kolejarz. Jeden tor. Maleńki czerwony budyneczek. Ponuro.

— Pięć minut temu.

No tak, słyszałem, tylko myślałem, że może w stronę odwrotną... a nuż...

— A następny?

— Następny będzie dopiero jutro.

— O rety!

Aż mnie ciarki przeszły.

— Ale niech pan się nie martwi. Będzie niedługo przejeżdżał towarowy, zatrzymam go dla pana. Doje­dzie pan do samego Lublina.

— O, świetnie, dziękuję.

Stałem na peroniku. Chodziłem. Las. Budyneczek. Szyny. Las. Coś słychać. Wychodzi zawiadowca z czer­woną chorągiewką

— nadjeżdża — mówi i daje znak, pociąg skrzypi, zgrzyta, całkiem nie zdążył stanąć

— gdzie?

— byle gdzie — radzi zawiadowca — tu. Wgramoliłem się do szpary pokazanego wagonu. Na klęczkach otworzyłem więcej zasuwę i wsunąłem się do środka. Nie wiem, czy powiedziałem coś.

Zobaczyłem, że jestem w środku czyjegoś życia. Na­gle. Mężczyzna nijaki w średnim wieku stał nad garn­kiem na kuchni. Garnek kolebał się w takt pociągu. On obierał kartofle, powoli, jeden za drugim, i wrzucał do garnka. Nie wiem, czy mi coś mruknął. Może nie. Usia­dłem pod ścianą na ławie. Bo była. Pod tą od tych drzwi co nimi wlazłem. Siedziałem i patrzałem. Oprócz stołu, kuchni, dwóch krzeseł, ławy było jeszcze łóżko. Na łóż­ku spał pod kocem głową do ściany drugi. Nad łóżkiem wisiały dwie reprodukcje z pism. Trochę śmierdziało papierochami, trochę betami.

Tamten obierał kartofle, jeszcze długo. Zaczęły się gotować. On nad nimi stał. Później usiadł, chyba pat­rzał w garnek. Ten drugi przekręcił się głową do tam­tego. Coś zagadali do siebie. Po niemiecku. Ale nie o mnie raczej. I znów nic. Pociąg kołatał. Ja wygląda­łem przez szparę. Wekslowaliśmy. Jazda nie szła tak szybko. Towarowy. Przystanęliśmy. Czekanie. Czeka­nie. Wreszcie pisk, brzęk, ruszamy. Tory, tory. Niemiec jeden nad kuchnią. Drugi czyta gazetę. Znów gdzieś przystajemy. Stoimy. I ruszamy. Rozkołysani. Kartofle się kołyszą w garnku.

To co? Co oni tu robią? Skąd ten pociąg? Ze wschodu. A wschód to granica. To pewnie ze Związku Radziec­kiego. Tak mi ktoś potem wyjaśniał. Do Niemiec. Prze­wozi stąd tam. Coś tam. Potem z powrotem coś innego. A ci tak jeżdżą, mieszkają. Konwojenci.

Torów zrobiło się dużo. Lublin? Możliwe, że Lublin. Dużo torów, coraz więcej. O! I domy. I ludzie. Lublin.

Wiejski reportaż

Lato 1950. Redakcja „Świata Młodych". Zebranie. Na­czelny mówi:

— Trzeba zrobić reportaż z 22 Lipca z którejś dru­żyny wiejskiej... o — i szuka na mapie — dajmy na to stąd... województwo krakowskie, powiat Proszowice. Ale dla wszystkiego najpierw pojedziesz, Miron, teraz i zorientujesz się, co z tą drużyną.

Pojechałem. Pociągiem. Od pociągu autobusem. Od autobusu kawał drogi piechotą, w upał płytkimi wąwozikami w piachu, górą szło zboże, pełne maków, mo­tylki fruwały, piach kurzył, słońce piekło, rozpierzone akacje się pióropuszyły. Bo tam nie było lasu ani lasku, ani zagajnika. Tylko co kawałek drogi akacja, placek cienia, trudno dostępny, bo przeważnie w zbożu albo pół nad drogą, i znów piach, upał.

Dobrnąłem. Szkoła. Kierowniczka. Co z drużyną?

Marnie. Prawie nie istnieje. Była. Ale dzieci nie bardzo przychodziły. Trzeba robić w polu, paść krowy.

Zacząłem chodzić od chałupy do chałupy i po pas­twiskach, po tych krowach, umawiałem się, namawia­łem.

W końcu na drugi dzień nazbierałem ich trochę. Sie­dzieliśmy na szkolnym ganku. Zastanawiałem się z ni­mi, co na tego 22 Lipca zrobić. Ale nie bardzo to szło. Śmieli się z byle czego. Powiedziałem, że przyjadę. Pi­sać reportaż.

Wróciłem do Warszawy. Redaktor naczelny od razu ustalił, że muszę mieć pomoc. W organizowaniu. Za ja­kieś dwa dni wyruszyliśmy z koleżanką. Zdaje się miała na imię Hela. Jechaliśmy długo pociągiem. Słońce do­piekało, pchało się do wagonu. Nawet ta Hela nie była taka ciężka towarzysko. Pogodna. Potem wsiadło się w autobus. A potem wynajęliśmy furę. Drabiniastą. Koń się wlókł, my usiedliśmy w poprzek z nogami majtającymi się między szczebelkami. Słońce cisło nam głowy, koń rozkopywał piach, koła kurzyły. Hela trzy­mała na kolanach płaszcz. Jechaliśmy w kłębach kurzu, w upale, wąwozikami. Wyżej zboże, miedziane i blond, i maki, maki i rozpierzone akacje. Gorąc, duchota, piach, ale swojsko. Co spojrzę na Helę, to coraz ciem­niejsza, coraz grubiej wytatuowana kurzem, tym szla­chetnym kurzem, lipcowym, przyzbożowym, małopol­skim. Co za spokój.

Dojechaliśmy.

Łatwiej jakoś poszło. Zleciały się na szkolny ganek dziewuchy. Koleżanka Hela od razu ustala:

— Słuchajcie, dziewczęta, tak drobić do rytmu, i pa­ra za parą, niech jedna drugą weźmie za szyję i śpie­wajcie, o tak: tralalalala tralalalala!

Wzięła jedna drugą za szyję, parami, śpiewały i tań­czyły.

I to był pierwszy numer.

Na drugi dzień kręcili się nawet i chłopcy. Trochę się zastanawiałem, co i jak, radzili mi chyba wyścigi z jajkiem na łyżce, czy na jednej nodze. Aż tu zjeżdża trzecia osoba z redakcji. I to ważniejsza od nas. Niejaki Janek K. Łysawy, grubawy, starszy od nas, wesoły i zawsze pełen inicjatywy. Pamiętam, że drugi ważny numer — to były wyścigi w workach. Od razu chłop­com wytłumaczył. Były próby. Szedł kurz. Chichy — śmichy. Wieczorem siedzieliśmy z nim i z Helą w sto­dole. Właścicielka stodoły była niestara, bardzo szczer­bata. Kręciły się koło niej jej dzieci. Kolega Jerzy usiadł koło niej, czy ona koło niego. Wziął ją za rękę. Patrzał na nią śmiejąco. Dzieci latały. Światło elektry­czne się paliło w stodole. W końcu my z Helą wyszliś­my, dzieci chyba poszły spać, a Jerzy ze szczerbatą, ro­ześmianą dziąsłami gospodynią zostali na belce rozromansowani.

Co się działo dalej, nie pamiętam. 22 Lipca był albo na drugi, albo na trzeci dzień. Kolega Jerzy chyba wró­cił do Warszawy przed uroczystością. Coś tam było, bo musiało. I opisane też było. Pamiętam tylko, że po tym wszystkim chyba było mi nudno. Kręciłem się po wsiowatym pokoju kierowniczki szkoły i wlokło się to świę­to. Przez radio szła Salome Ryszarda Straussa. Pierw­szy raz słyszałem, więc podsłuchiwałem. A Hela i kie­rowniczka postanowiły umyć głowy i tak się tym za­jęły, tak zaczęły to omawiać i szykować się, i bratać w pokoju obok i w kuchni, że tylko mi to zostało, na tym pamięć się urywa: drzwi, one za drzwiami, tu Sa­lome, graty, nudno... kwiatki... i marzenie o Warszawie.

Pan Mozart, pan Bach, pani Reginka, ja

Ktoś krzyknął „Figaro!" i Mozart modulując gamy za­czął wpadać w melodię z Figara. Potem oklaski i okrzy­ki „Brawo, Mozart! Brawo, Mozart!" To było dawno temu w Pradze.

Teraz w nocy leżę, a Bella Dawidowicz gra jego so­natę. Nie wiem, dlaczego ta płyta działa na mnie aż tak wzruszająco za każdym razem. Trochę wiem, ale tylko trochę. Tę płytę nie tak dawno kupiłem. Spytałem wte­dy, dlaczego ta Bella Dawidowicz tak ucichła. Od tam­tej szopenowskiej nagrody.

— To nie wiesz, że załamała się potem ciężko? Po prostu zachorowała.

I zaraz w niedużo dni idę, a tu na parkanach afisze z nią. Świeże. Czerwone. Ucieszyło mnie to, choć nie poszedłem.

Nie tak długo potem mówię o tym Tadziowi, a on na to

— Bella Dawidowicz umarła.

A Mozart? U Przemka czytałem raz w nocy opowia­danie Hessego, był tam w loży pan Mozart. Kilkana­ście dni temu Le. daje mi malusieńką książeczkę:

— Masz, poczytaj sobie Podróż pana Mozarta do Pra­gi.

Tak go wszyscy kochamy. Biali i czarni, Japończycy. Pewne niecywilizowane plemię indyjskie odwiedzili kontaktowcy, puszczali im różne muzyki, poważne, lek­kie, i nic. Puścili Mozarta. Od razu zaczarowanie, jeden z wodzów wyniósł nawet taboret, żeby słuchać w sku­pieniu. W Australii z jakimiś Papuasami to samo. Mo­zart to jeden z głównych punktów zgody. Tak jak pira­midy. Tylko Mozart jest czysty, bo co do piramidy Cheopsa na przykład, to jeszcze Herodotowi kapłani egipscy zwierzali, że do ich czasów nieomal imię Cheops jest omijane.

Więc uwielbiamy Mozarta jako Mozarta i jako pana Mozarta. Osobiście. Wyjątkowo. Od iluś pokoleń. Różni pisali, wspominają go, wskrzeszają, byleby żył dalej — jako pan — osobiście.

— W Hadze — opowiada Misiek Holender — jeden pan codziennie przed południem grał na fortepianie u siebie w domu Mozarta i słuchała go codziennie ba­wiąca się na schodach dziewczynka od sąsiadów. Raz nie było nic słychać. Dziewczynka czekała zdziwiona. Aż wychodzi ten pan, zakatarzony, chyba do doktora, i mówi smutnym głosem: „pan Mozart dziś nie będzie grał, bo jest bardzo chory".

Jeszcze kilka lat temu i pan Mozart, i pan Bach sie­dzieli i pisali, pisali, i grali, i zapisywali nowe utwory, nieznane koncerty na skrzypce, na klawesyny, płyty z Brandenburgii, z Drezna przychodziły, przychodziły premiery, szły za premierami prawykonania.

I jeszcze nie napisali wszystkich. Jeszcze coś tam zostało. Mamy szczęście. Byłem u Przemka, on wycho­dził, ja zostałem sam w pracowni.

— Masz, poczytaj sobie Mozarcinę. — I tam było o tym występie w Pradze.

Któregoś dnia słuchaliśmy Kunst der Fuge. Dzie­więtnaście wariacji.

— Na tym się urywa — mówi Przemek — jego syn napisał o, widzisz, „Tata", i przekreślone „Tata", a jest „Jan Sebastian Bach umarł".

Pani Mozartowa dostała w Badenie wiadomość o śmierci męża i natychmiast wróciła do Wiednia, ale by­ło po pogrzebie. Zaraz była niedziela. Poszła na grób męża z jego przyjacielem. Ale wtedy — te parę dni temu, w pogrzeb — padał duży deszcz, z tych kilku osób on ostatni uciekł za którymś rogiem zza karawanu, bo lało, i z panią Mozartową w niedzielę już nie wie­dzieli, gdzie grób.

To tak jak Reginka. Bohaterka z mojego tomiku i ze swojego życia. Sąsiadka. Nie byłem na jej pogrzebie. Umarła nie obok. Na nowym mieszkaniu rok temu. W Wigilię. Gosia od windy usłyszała coś głośno włączo­nego. Pompa? Motor? Nagle wpada w swoje drzwi, zrozumiała

— Reginka — to był jej straszny oddech. Siedziała w swoim pokoju na krześle.

Ale teraz ja w nocy idę na schody, stoi szafa, szufla­dy nie podomykane, prawie z każdej wystaje stanik, koszula.

to chyba Reginki — myślę sobie, pomyliło mi się, że tu nie mieszkają, bo ta szafa na ścianie między moimi a ich drzwiami.

Nagle otwierają się ich drzwi. Reginka coś popra­wia, patrzy w dół, w tych otwartych drzwiach. Prze­chodzi mnie dreszcz.

— przecież umarła. Nie umarła? — i odstawiam nie­pokój, robię pół kroku w jej stronę, widocznie jakoś znowu żyje, to dobrze, świetnie, i kłaniam się, i idę do niej, głośno

— a czy pan wie, że pan żyje?

— taaak? — i blednę.

Wiem. No dobrze. Spróbujemy jeszcze raz Belli Dawidowicz. Z pewną odmianą, niespodzianą, bo odezwał się ten ptak, fujarkowy, przedświtowy z mojej topoli między baziami. Bazie wiszą i wiszą. Pomalutku. Roz­wieszają się dalej. Teraz doszły inne ptaszki.

— nie ma jej o co szarpać, zajmować się grobami, a co? z grobów te sonety?

— pani Mozartowa nie żyje

no tak, i dałbym się nabrać. Przecież umrę. I też — no —

Swen w swojej bramie, jakeśmy go odprowadzali, ja i Cymi, mówi do Cymi

na co Cymi wykrzywiła się

Pani Bella skończyła na bis.

— Brawo pan Mozart!

Ktoś krzyknął „Figaro!" i pan Mozart zaczął.

Baziowo

z 10 na 11 kwietnia 1974

Wyszedłem dziś rano na ulicę i przypomniałem sobie, żeby zerknąć na moją topolę stamtąd z dołu i trochę z daleka. Wydała mi się nie taka duża, w ogóle nieduża. Aż przystanąłem

Potem gapiłem się z progu balkonu. Wszystko ru­szyło przez półtorej doby dalej. Na kasztanach punkciaki czy jak to nazwać — rzuty, osobniaki? Bo to już liś­cie, ale każda rodzinka liści osobno, nie za bardzo roz­winięta; drzewo w tym sztywne, trochę sztuczne.

Topola była obwieszona, prawie kapała tymi baziami. A dziś znów się z nią zrosły. Patrzę, badam: można to wziąć na perskie oko za brzydki modrzew. Już wiem: listki, wszędzie, zaczajone, miejsce przy miejscu. Zaraz wyrosną, topola się rozindyczy, zrobi się duża, głośna, ruchoma, stanie do ślubu, zielona i w białym, bo zacz­nie się pierzyć. Tak. Ale to już dzieci, rozdmucha, po­zbędzie się i cała reszta czasu jej. To teraz ona panna młoda, zanim co.

Jest południe. Tak, tak, ludzie też wyraźnie się zmie­niają, skolorowieli, zeswobodnieli, tyle ich i idzie, i sie­dzi.

Popędzam ich

i nagle zatykam się

— nie! niech idzie tak wolno, wolno, więcej uciechy.

W dzieciństwie te lichy-bazie na chodniku, jedne ca­łe, drugie rozdeptane, aż bucha w nos, zbiera się, wącha, prawie je... cały tajemniczy okres. W zimie sobie przy­pominałem wtedy kiedyś:

— kiedy te bazie? kiedy na drzewach niepełno, a już tyle leży i pachnie... jesień? nie, coś nie pasuje, lato nie, wiosna? chyba wiosna.

Od bazi do kołtuna

A może i Baśce się pomyliło? I to była wiosna i bazie na nią tak leciały, a nie lichy prawdziwe. Baśka się brzydziła lich. Mówi, że stała w ogrodzie — ta, którą widziała wtedy, w dzieciństwie, dorosłą jedną — pod drzewem i zlatywały na nią liszki, a ona stała nieru­chomo. Umarła zaraz i leżała w tym pokoju, gdzie te­raz poczta.

— Była zupełnie żółta, bałam jej się.

Mama Basi opowiada o jednej gospodyni, też stąd:

— Zanim dała świniom jeść, sama musiała najpierw spróbować. Mówili, że jej ryj z tego wyrośnie. I wy­obraźcie sobie, że wyrósł. No, zrobiły jej się potem ta­kie usta w ryj.

A kiedyś zgadało się w tym samym domu o kołtunie. Że nie wolno obciąć, bo pokręci. Ktoś mi pokazał od razu ręce do tyłu.

— Wiadomo, że głupi przesąd, ale była u nas służą­ca Julcia w czasie wojny. Miała kołtun. Ścięła. I na­prawdę ją pokręciło. Akurat Niemcy już wyszli, to ona, jak tylko usłyszała samolot, to pokręcona wylatywała na podwórko

— o, narzeczony po mnie jedzie!

Zimny wieczór

Późno wieczorem pod rozbudowującą się wciąż gęstwi­ną, w alejkach, między fontanną a ambasadą włoską z budką milicjanta, pani w krzyk, ktoś we wrzask, chłop coś trzaska, dziecko na cały skwer z wylotami echa:

ona:

po czym nic, dziecko płacz urwało, ona, od razu nor­malnie, głośno, ale normalnie, pod gąszczem w ochło­dzonej aurze klaruje tamtemu

— męża... pan... męża — nie wiem, co on męża, i czy to mąż co pewien czas coś usiłował, ona jak papuga w zimnej zieleni

— ty się nie wtrącaj, moje dziecko, ty się nie wtrącaj Słychać ciekawość ludzi, bo podlot butów i stają, ale temat w kółko

Idę i ja patrzeć, zasłania topola, krzaki, noc

Tamten, co cos... o mężu, odpowiada, ona odpowiada, ludzie rezygnują, ktoś tam, co przejdzie, przystanie, pójdzie.

Fontanna i samochody, rzadkie, ale starczy dojazd, poszum — uniemożliwiają wyjaśnienie tekstu. Kładę się, okna zamykam, chłodno, słyszę: nagle druga kul­minacja, troszkę mniej efektowna. On jej pełną parą, ona jemu na to też. I dalej on normalnie. Ona normal­niej. Szum informacyjny. Długo tak. Trochę wymiece­nia z Kredytowej. Głównie śmietniczek, bo porozsta­wiali rytmicznie, widzę trzy, te od święta, czwartą w głębi, już na Małachowskiego. Krótko nic, płyta, płyta się kończy, a tam nie jeden ten średni czarny śpiewak, ale dwa, drugi jeszcze głośniejszy, rozfiukańszy, bije o mury, o jezdnię echem, ma gamę w górę, w dół tam­ten stały śpiewa swoje, z Kredytowej wraca biegiem pogłos tamtego... gdzieś inne... z Ogrodu, zza domów, ciszej, te się mylą, sobie, może też i odbiciami. Piękne zamieszanie. Nikogo nie ma. Koncert aż roznosi plac. To słowik.

Co car na pożar, a co IBL?

— Co? Znów rodzi?! — Nieślubne. Katarzyna. Ktoś doniósł carowi. Krzyknął jeszcze

Zdążyła urodzić. Dziecko łap, oni, i takie gołe na nie­dźwiedzie futro, pokazują Katarzynie, zabierają, któ­raś pani, od razu, w powóz i na zawsze, Katarzynę za ręce, za głowę, przebierają, ubierają, lu na fotel, sie­dzi, jakby nigdy nic. Car od ognia idzie, wchodzi. Pani w sukni, siedzi, cienka, uśmiech, wita.

Pani z dzieckiem jest wiadoma. Potomkowie wiado­mi. W Polsce. Było i drugie splątanie. Car Aleksander załatwił potomkini męża, Polaka, odwiedził jego dom w podróży

— panie hrabio, pan weźmie za żonę — nie był hra­bią, ale już był

Przeszła. Hrabiami byli. Hrabiów, hrabianki rodzili. Została polską matroną, wybitną, dobrą, znaną, sławio­ną. Miała wnuczkę dobrą, wybitną, świątobliwą. Msza za nią, po okrągłych latach. Wnuczki tej wnuczki, zna­nej, półudanej, jak dobrej — nie wiem, nie było. Byliś­my my. Z wtorku. Wróciliśmy. Tu wspominki.

A przedtem Tadzio od Ani, która weszła w IBL, do mnie, że siedzieli, sesja, rada, o Micińskim, w IBL-u, IBL w Pałacu Staszica, na pierwszym piętrze. Na trze­cim wybucha pożar. Nie wiadomo skąd. Książki płoną. Korytarz w płomieniu. Ktoś do tamtych na pierwszym, w drzwiach:

Na to prowadząca osoba:

Kontynuowali. Nie przerwali. Siedzieli. Poważni. Aż strażacy zlecieli i jednak, jak to oni, sikać lubią na za­pas, jak już zaczną, więc i tu, a tu Miciński, referat, siedzą twardo.

— Proszę państwa, proszę opuścić... musimy... Opuścili. Bez ośmieszań się. Nie sprawdzili. Nie po­lecieli.

Ja o tym Agnieszce. Jak Le. te rodowody nieboszczki od mszy ruszył, pożar i cara, że ten poleciał, to Agniesz­ka powiedziała:

— nie tak jak ci iblowcy.

— To był poważny pożar, no... — zaręczała jeszcze w tydzień potem Ania.

— byłaś tam?

— nie, słyszałam, zupełnie poważny pożar, duże stra­ty, całe piętro, korytarz czarny...

— A pan po powstaniu — pyta Jadwiga — panie Ju­lianie, był wywieziony? Gdzie pan był?

Julian z fotela ślubnego Ledery na tle kotary coś do­jada i sposobem przyrodzonym sobie, sylaboosobnym, podnosowo-mamranym odpowiada z opóźnieniem:

— w Mi — la — nów — ku

10 lipca

Jak to nie trzeba się zarzekać. Myślałem o tym braku szacunku dla własnego cierpienia. Tymczasem po do­brych, pięknych dniach z dobrą pogodą na dobitek i po dobrym spaniu przebudziłem się na boleniu. Wątroba? Czy nerki? Z początku znośnie. Potem gorzej. Po trze­ciej rano. Przykładam worek z gorącą wodą. Nic. Atak narasta. Płyta idzie, czytam coś, kryminał, ale wszystko przestaje bawić. Resztki udawania przed so­bą pryskają. To nie jest ból, z którym da się przeżyć kilka godzin jako tako. Chwilami kleszczowy, jakby łapa mnie ściskała i wtedy troszkę odłączam się od sie­bie. Gorszy kłujący. Wtedy krótki oddech, zamykam oczy. Okropne. Ból nie jest jednym ciągiem. To są igły, co jakieś pół sekundy, może częściej. Ale nawet i te przerweczki wydają się ważne. Staram się być mocny. Nie z bohaterstwa, tylko z musu. Otwieram oczy. Tak jakby lepiej. Wydłużam oddech. Też lepiej. Duchowo. Duch chce być mocny. A tymczasem poty się ze mnie leją strasznie. Ciało mdłe. Nie wytrzymuje. Wiercę się na czworakach. I chodzę. Wielkie krople potu, potem strugi. Potem ból się zmniejszył, bardzo. Spokój. Za pół godziny przymierzam. Ból nie boli? Boję się wyobraże­nia. Wyobrażam sobie. Boli. Zaczyna gorzej. Drugi atak. Znów mija po pół godzinie.

O jedenastej rano jechałem tramwajem. Nic mnie nie bolało. Tylko został gruby osad. Tramwaj przecina Aleje Jerozolimskie, słońce żółte, półciepłe. Z przyzwy­czajenia spoglądam na tę stronę Ochoty. W jednym rzucie. Żółta. Znana. I niedobra. Aż mnie przeraziła. To aż tyle z nią niedobrych skojarzeń? Tyle było wido­ków z głodem, z zimnem, strachem.

— Ale ile!

Jedna ściana cierpienia. Już tramwaj przeciął skrzy­żowanie.

Wróciłem po południu do domu. Wchodzę, obchodzę ostrożnie, z niepokojem i z pewnym szacunkiem łazien­kę, okolicę łóżka.

— Aha, to są te miejsca niedawnego niedobrego.

Boję się własnych kroków, chodzę koło swojego łóż­ka jak koło niewypału. Strach, ostrożność, niepewność. I jednak ten rodzaj podziwu. Dla porannego siebie. To byłem ja, męczący się. Tu.

Pędy, rytmy

To nie tylko to, że Mozart przyśpiesza bicie serca. A w ogóle sprawa rytmu, tempa. Czekam w aptece, przede mną już tylko jeden pan, załatwiony. Nagle pa­kuje się ktoś z numerkiem na odbiór.

Jeżeli będzie pod ręką ten lek, to nie wypadnę z to­ku — myślę sobie.

Ale aptekarka szuka, szuka — tu — nie ma, weszła do drugiego pomieszczenia. No tak, to jest to. Opadek. Potem zwracała się, ona sześćdziesięcioletnia, pewnie zaraz będzie na półetacie, do drugiej, pięćdziesięciolet­niej: „pani magister", co mnie podirytowało; zupełnie jak Anna Jagiellonka, do którejś z sióstr w liście:

„Wasza Królewska Mość, tak mnie zęby bolały i ucho, że już nie wiedziałam, co robić..."

Rozbawiło mnie trochę, że tamta pięćdziesięcioletnia miała dwa łańcuszki złocone od okularów do szyi, pew­nie żeby nie zgubić. Ale ta niby-potrzeba, niby-ozdoba robiła jej tylko dwa razy tyle fałd na gębie i pod gębą. Tak to wszystko w pewnym wieku służy złemu, jak wszystko w młodości dobremu.

Co do tego rytmu, uniesienia. Rano puściłem chóry Palestriny. Zapaliłem papierosa, puściłem ogień do po­pielnicy, stare zapałki zajęły się, ogień szedł w górę, chóry w górę. Nagle zapałki — przedwcześnie zgasły. Uniesienie straciło tempo.

Potem leciałem przez jezdnię i wysepkę do tramwa­ju, mijałem się z lecącymi. W ostatniej chwili trochę podstawiłem nogę jednej pani już za mną. Nie zdąży­łem na rytm. Na pewno jej coś zepsułem.

Któregoś dnia po południu wróbel przyleciał na bal­kon i ćwierkał. Głośno, miarowo, co półtorej sekundy ćwierk. Pomyślałem, że za dużo tego dobrego. Ale co? Będę straszył? Może odleci. Odleciał. Przyleciał i znów. Spróbowałem straszyć, wiedząc z góry, że to na nic, na­wet odwrotnie: wtedy myślą, że ktoś coś im daje, da. Najgorzej mnie martwiło, że mi zagłuszy inne ptaki, autobusy, drzewa. Nagle wszystko, było lepsze od tego jednego miarowego ćwier! ćwier!

A co będzie, jak się tu sprowadzi na stałe? Na zimę? Poszedłem do łazienki, tam było mniej ćwierku, mó­wiłem do siebie

— kto się nie prosi, ten dostaje.

Potem otwieram balkon, patrzę na gołębie. Właściwie to spełniają moje wymagania. Siedzi ich ileś na latarni. Nieruchomo. I czeka. Rano trochę pogruchają, ale po­tem ich nie ma, gruchanie lepsze od tego ćwiru.

Na drugi dzień było wszystko w porządku. Wróbel ten i ów trochę poćwierkał. Ja się nie zezłościłem. Nie wpadłem w zły napęd, bo wróbel nie wpadł. Czyli co? Nie zawsze uniesienie wywołuje uniesienie. Nieraz od­wrotnie. Tyle że zawsze działa.

Ujścia

Budziłem się na początku nocy i chciałem dalej obli­czać czas, ten ze snu. Nie dało się dalej spać.

— zaraz, tam był najpierw już sierpień, a potem okazało się, że... dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci, więc chyba dwudziesty któryś lipiec, jeszcze.

Bo tak mi żal było, że się skończył. Chociaż w tym roku parszywy jak zmokłe futerko. Zacząłem jeszcze raz liczyć, pewien, że taki lipiec jeszcze.

— więc dwudziesty drugi był w niedzielę, nie, w po­niedziałek, to dwudziesty trzeci, oj... ucieka, ucieka ten lipiec, zaraz, to już noc, wtorek, zaczęty, nie, nie, jesz­cze da się coś ratować, trzydziesty...

— niby da i niby nie.

Poszedłem gotować jajka, które mi przed swoim wy­jazdem przyniosła Agnieszka. Bo tylko to zostało, resz­tę wyjadłem w budzeniach się, prosto z łóżka, z nachy­leniami po ciemku, po ciemku tu, bo tam przechodził cały dzień. Jedno jajko w dodatkowej torebce było ma­lutkie.

I przydały się do pierwszej jajecznicy, też jak raz tu nic nie było.

Baśka ...owa dała mi raz, choć to ona była w sanato­rium, a ja odwiedzający, cytrynę do domu w torebce. W nocy leżę i myślę sobie: zjadłbym tę cytrynę, ale ją obierać...

Przeczucie jednak kazało sięgnąć. Sięgnąłem po ciem­ku w dół. Wyjąłem z torebki cytrynę. Była w bibułce.

— no tak obrana, gotowa.

Nie nudziłem się z Baśką, aż dziwne. Ale czy teraz bym na przykład z Agnieszką — gdzieś na dłużej — nie popadał w zmęczenia, takie zmęczenia samym sobą? Kiedy Baśka leżała po śmierci na swoim tapczanie, w ligninowych aureolach, ja w swoim pokoju obok — bo oni, rodzina, rozlecieli się w różnych sprawach pogrze­bowych, lał deszcz, dom pusty, wieś, byliśmy sami. Więc ja w swoim pokoju myślałem sobie:

no tak, leży Baśka, była pod moim wpływem, chociaż miała osobność, osobowość, ze swoimi nawykami, uwiel­biana i dobra, chociaż nagle tamtej Mańce, która nam wyświadczyła grzeczność właśnie, wódki nie dała, choć Mańka patrzała na karafkę na stole i powtarzała:

Baśka nic

Baśka nic. Jedziemy, wracamy. Mańka poszła.

— co ty tak, nie słyszałaś?

— nie dałam jej, bo tak się napraszała.

W tych leżeniach wtedy, jej po śmierci, myślałem sobie:

no tak, w dużej mierze mój produkt intelektualny tam leży martwy.

Odczułem wtedy ją jako część leżącego siebie, jako istotę stworzoną przeze mnie, aż tak...

Aż siebie karcę za te zarozumialstwa, faustowości; nie tak do końca, idzie o prawdę. A ci moi teraz, wtor­kowi? Jak by to było ze zmęczeniem? Na dłużej? Osobniejsi? Ja starszy, i od nich o wiele, i od siebie wtedy.

Było już ciemno, ostatniego wieczora w szpitalu, w seperatce. Baśka bierze się za jajko, które zaniosłem pielęgniarce, ugotowała, przyniosłem, troszkę poleżało

— co ona mi dała za jajko? idź jej odnieś, zupełnie zimne.

Odniosłem. Coś z tego powtórzyłem. Pielęgniarka ani słowa. Wróciłem. Baśka dostała ataku

a nigdy nie kazała sprawdzać

Przyjechała Lusia. Odwiozła mnie. Leżałem w palcie u siebie. Za pięć godzin telefon, drugi atak, i koniec, z tym, że jeszcze Baśka mówiła do Luśki (jej siostra, le­karka):

— głuptasie, nie płacz... tam radio, pamiętajcie... że niby oddać, tej małej obok.

Jedno jajko latało. Z tych od Agnieszki. Bo zawsze sprawdzam na ucho, przed wrzuceniem. Więc jednak. Ale ileś dni leżały u mnie. Nie wiadomo do końca. Nie wrzuciłem. Za drugie jajko posłużyło to małe, jednak. Przypomniałem sobie sny.

— Ani się bez niej obejść — mówiłem do tych swo­ich we śnie. — Gdzie czego nie tknąć ona, ta pani Ro­chefoucauld czy Sévigné — i u Prousta ona. Czytam jej list, mam przed sobą, prawdziwy.

„My, starsze kobiety na dworze królewskim" — że niby nie bardzo co już mają robić. Właśnie. Może dlate­go ustaliła to misterium. Z narzeczoną Chrystusa. Pra­wosławne. Cerkiew, przed cerkwią skwer, śpiewają chóry, prowadzą ją. Blondynka, rozpuszczone włosy. Powtórzyć to, ale jaka scenografia? Któraś, może Mali­na, przymierza na głowę coś jakby hełm, coś na świętą Genowefę, Joannę d'Arc, coś z Matejki.

— ach, to tak, jak u córki Leszka Białego?!

Chrystus nie potrzebuje żadnej narzeczonej. I przy nim jakieś chóry, swaty. On porywa. Ona wariatka, święta, porwana. Wcale nie chce być żadną narzeczoną, wstydzi się, strasznie. Chóry po ukraińsku wymyślają

— kurwa!

Aż tak? — myślę sobie. To misterium ma się odbyć niedługo, ale o której? Tu cerkiew, tu skwer, tu kościół, katolicki. Podchodzą do bab w chustach, z koszami, sto­ją na skwerze, sprzedają

— o której to nabożeństwo w cerkwi?

— my nie wiemy, my katoliczki, co nas to obchodzi...

W przedziale pociągu chyba mam rozmowę z mło­dym dosyć niby-księdzem, o rzekach, przejeżdżamy przez coś akurat, most? o ujściach, ja, że ta nazwa nie pasuje mi.

— nie czuję tu ujścia

— ech, to wpada do tego, to razem do tego, same uj­ścia

— tak? ale to nie tak jak z tymi świniami w Świno­ujściu, tamte to płyną — uśmiecham się do niby-księdza — oczywiście tylko metaforycznie

— nie, nie! właśnie od tego nazwa, dosłownie

— jak to? i tak pełna ich woda? płyną żywe i aż rzeka robi się fioletowa — szukam drugiego koloru — różowawa?

Pani mówiła nam w najmłodszej klasie, na Nowo­lipkach, gdzie miałem kolegów Żydów tylu, że nie było lekcji w Sądny Dzień: „Ma być symbolem zmartwych­wstania". Jajko. Obrałem. Pisałem. Takie było zwię­złe w smaku, dotyku.

Warto snuć dalej? Dla badaczy?... pisań? snów?... Sen. Byłem mały. Była pogoda. Podwórko. Miałem kolegę Żyda, trochę młodszy ode mnie. Różowawo. Lato. Dzień. To jego ojciec z tym drugim Żydem, w zrujnowanej bramie, wygląda na czterdzieści, a ma szesnaście... Niby ten ojciec.

śpiewam, śpiewam, coraz wyżej, i on też, kolega, unosimy ręce, unosimy się, patrzę, a on wyżej, naprze­ciwko, nade mną wisi w uniesieniu, jak jogin, ja się sta­ram. Obaj śpiewamy to samo, z mijaniami oczywiście, chociaż on śpiewa słowa prawdziwe, a ja wymyślone.

— a czy przytomna? rusza się jakoś?

— o, jeszcze jak, rozmowna, dowcipna, jeździ, przy­jechała ze mną, z nią zagraj, idź, spróbuj pogadać, tam leży w łóżku, no, posłałem jej na podłodze w pokoju obok, idź, zobacz, idź...

Idę. Zaglądam. Chyba puste. Posłanie. Na podłodze. A może ktoś tam się przewraca na bok? Bo to tak nie­raz jest. Zaglądam. Schylam się.

— nie... puste...

Raj

1 sierpnia

Jot pukał, nie otworzyłem. Na pół spałem, na pół nie. Może nie spać?

— Dziś już sierpień, otworzyli czytelnię. Pojadę za Aleje, po kryminał, za Alejami są różne atrakcje. Słoń­ce świeci. A może jest ciepło?

Jot zapukał. Otworzyłem. Czasem, bardzo rzadko, do czegoś się przyda. Ale potem to wykorzystuje. Kłamie.

Wie, że wiem, ale kłamie na siłę, robi wymówki o nieotwieranie. Albo mówi, że ktoś był i mu coś przez drzwi mówił. A nie było nikogo. A wtedy, co mi miał coś za­łatwić i ja miałem do niego wstąpić, to on czekał. By­łem, nie czekał. Kiedy zaprzeczać, to on na to

— Nie słyszałem. Byłem. Słuchaj, a ta gruba pani to twoja dozorczyni?

— Nie, to jej pomagierka. W fartuchu?

— Tak, w zielonym. Siedziała z drugą babą, siwą. Ale was obrabiały!

— Tak? Dobrze.

— Słuchaj, ty będziesz miał tu komisję.

— Idź ty z takimi wiadomościami!

— Zobaczysz, mówiła dozorczyni.

— Ty zawsze albo coś z milicją, albo z administracją, albo że ktoś zaczepił, że czyha, że donosi. Wciąż.

— No bo tak jest.

W dawnych wiekach toby dawno Jotowi łeb ucięli. Za takie wieści.

W ogóle zastanawiające. Taki Jot. Tyle razy skom­promitowany. I co? I nic. Dlatego może, że tyle razy. Ale wiem, że z innymi też tak bywa. Teraz pewna na­sza znajoma naraziła nam się. To ona doradziła pani Steni ten numer z Tadzia płytami. Bo pani Stenia chcia­ła zająć telewizor. Na to nasza znajoma do niej — bo nocowała nieraz u Jany, a i podbiła sobie Stenię, czyli mamę Jany — więc mówi do niej:

— po co telewizor, zająć sto płyt.

Teraz do nich nie przyjdzie. Ani tu. Bo niby jak? Ale po namyśle wpadłem na to, że ma wytłumaczenie. Telewizor był stary. Więc gdyby Stenia zajęła telewi­zor, przepadłby Tadziowi u niej. A o płyty ruszył ener­gią. Zresztą Le., jak ja mu o tym, to on:

I tak to idą kompromitacje i złagodnienia. Momenty ostre, a potem powoli wszystko się utrząsa w życiu jak w worku.

Wyleciałem na świat i wleciałem w raj. Dosłownie. Pogoda jak w raju. To ciepło mnie niosło, podkładało się, pieściło, karmiło, głaskało, gładziło słodko. Ulica fa­lowała rozkoszą. Tak w tym roku jesteśmy niesyci ciep­ła, zalodowaceni, zastraszeni, że ta pogoda co teraz aż nas odbudowuje psychicznie, odkompleksia. W tram­waju rozsiadłem się, bo luźno. I tak dobrze. Siedzieć i jechać, i potem wysiąść za MDM-em prosto w raj, w półpowiew, przejść przez jezdnię pod filary. Zawiozłem torbę pełną zużytych kryminałów. Mój bukinista od dwóch tygodni ma kiosk w boczku bramy pod filarami. Takie potrójne ukrycie. Po tylu dniach straganowych. Oczywiście książki wystawia i przed wystawkę i póki ciepło, a i z przyzwyczajenia, jest przed sklepikiem. Wita mnie z uśmiechem:

— Bardzo się cieszę, jak pan przychodzi. Proszę, niech pan sobie szuka, wybiera.

Mówię do niego w progu jamy z książkami:

— Ale ciepło, co? jak w raju.

— Tak. Ale my już nie tacy.

On ma sześćdziesiąt lat. Bo tydzień temu klient o coś go pytał. A on na to, że ma sześćdziesiąt lat. Skończył właśnie. Klient nie pytał o to. Ale on to chciał odpowie­dzieć. Mnie jeszcze do tej kopy brak ileś, ale w rachun­ku z grubsza jestem ten z tamtych lat, niby. Co tu się wyłamywać. Choć Le. się nie daje, na siłę pcha w mło­dość. Co przy dobrym wyglądzie nie jest takie głupie, bo ludzie rówieśni i starsi pchają w starość. Więc ja pa­nu bukiniście, łysemu bez włoska, skręcam:

— Teraz zimniej — on o roku zeszłym i tym. Urywam, bo co. Grzebię w książkach. Słyszę, że przy­szli jacyś z czymś, na co pan bukinista

— proszę panów, to nic niewarte, teraz to pan to mo­że dać na śmietnik.

Wyszedłem potem, pytam.

— Myśleli, że będą zbierali pieniądze do wieczora. Tyle tomów. No, nie każdy się orientuje, co kiedy warte

— właśnie.

Zeszłym razem, kiedy ukucnięty grzebałem w książ­kach, nachylił się nade mną poufnie:

— Aha — wyprostował się i znów wszeptał w jamę z książkami i ze mną, aż mu zaświeciły okulary: — a pan nie prowadził żadnego interesu?

— a, to przepraszam.

Teraz chodził ode mnie do stoiska zewnętrznego, gdzie była pani. Pierwszy raz ją widziałem.

— Słuchaj, Marzena...

— No, to to wybrałem — mówię — te cztery — między innymi pamiętnik Konopackiego. Zachęciła mnie data, 1817, 1818.

— Proszę bardzo. To może być kwita?

— Tak, do widzenia.

— Proszę przyjść, czekam.

Na przejściu przez Piękną spojrzałem w Piękną — Co to? drzewa, ale skąd ta zieleń, ta faktura. Jak sierść. I taka zamknięta. A może zmęczenie, złudzenie. Rezygnuję z zielonego światła, robię kursik w prawo, sprawdzić. Akacje. Bo to chyba akacje. I nagle wyła­niają mi się zza mojego węgła dalsze. Ale olbrzymy. Zwierzęta. Prawielbłądy, do potęgi, zielone. Zielonogarbne. Na nogach pni. Coś przedziwnego. Idę, patrzę, pra­wie nie wierzę. Co to za miasto? za kontynent? Patrzę w lewo za plac, w głębi widać inne drzewa, po tych wy­brykach wspaniałości wypełzłe z koloru, sztywne, przełysiałe. Więc nie złudzenie. Tak mnie to ucieszyło. Po­tem mijam różnych ludzi. Te dawne przesądy z nieopalaniem miały swój sens. Białość. Nagi biały człowiek. Nagle. W upał. Tak. Ci nasi przodkowie mieli dużo wy­smakowanych, wypróbowanych perwersji. Upał, taki raj jak dziś wydobywa dziwne rzeczy i u ludzi. Wyolb­rzymia. Fragmentaryzuje, kadruje, aż chciałoby się za­trzymać, sprawdzić. Wszystko w kwiecistościach, w pas­ki, świetliste, we włosach, grzywach. Może gdyby taki raj trwał dłużej, zaczęłyby nie tylko drzewa dostawać sierści, ale i ludziom by się coś zmieniło.

U Węgrów w chłodnawym dole pytam o płytę

— ta... z tym Bachem, pierwsze piętro, za przegrodą, tak — do tej pory Węgierka łapała w mig moje określe­nia, nagle na moje

— tu, ale nad tym wyżej

ręce jej w górze kołyszą się pytająco

znów nie wie

Druga jej podpowiada

— Wyżej!

Trafia.

Wobec tego kupuję tę płytę, choć ten repertuar mam. Dam komu. Ciągnie mnie kupowanie płyt. A potem w domu denerwuje, że za dużo. Skąd brać miejsce? Wyjmuję kilka, odkładam

— rozdam...

W księgarni dokupiłem jeszcze jeden kryminał. Mam skłonność do dużości, do nadmiaru. Dobrze, że w pi­saniu nie, że ćwiczyłem się latami, jak batogami. Strze­gły mnie dobre oczy i rozumy. Lu. pilnował.

Upał wciąż opychał nas radością. Bujał Warszawą w perskich hamakach między wieżowcami. Chwilami zdawało mi się, że mogę się położyć i to ciepło mnie zniesie. Pochyliłem się nad mijaną książką

— Sienkiewicz? nie Sienkiewicz — na okładce, z brodą — On. Ej, nie. Też! Żeby Sienkiewicza nie rozpoznać do końca!

Troi się. Troi się wszystko. Raduje.

Labirynt pod ziemią to labirynt. Wieczne źródło ra­dości. Takie źródło w kwadrat. Zalewane ludźmi. Za Alejami siedzą, gdzie się da, przy PKO, pod knajpą, na tarasikach, na ławkach, na wazonach, ci w cieniu, ci w słońcu. Jedna z zielonymi powiekami, przechylona do opalania w tył, jak z tataraku, jak sadzawka. Mehoffer, tyle nastroju i hecy takie jedne powieki, oddane ciepłu.

Dalej ludzie za ludźmi. I ludzie przed ludźmi. Lu­dzie w szkłach, w szybach, wchodzą, w domy towarowe, wszystkimi przezroczystościami. Drudzy wchodzą, wy­chodzą w prawo, placyki, Chmielna, prześwity, kąty, za­kamary, sklepy, sklepy, kino, samochody, stragany, ko­szule, koszule, bluzy, włosy, kwiaty, torby, spodnie; pa­sy, kolory, kiece... włosy, włosy, bluzy męskie, damskie, bluzy, koszule, idą, lezą, świecą, siedzą, przechodzą. Znów jestem w dole. Chłodniej. Babka klozetowa z po-echem do kogoś

— proszę pana ostatni papier wszędzie zabrakło proszę pana

Rym typu a — b — c — a.

Wyszedłem w górę. Kupuję faszer. Plaster. Odczytu­ję, czy to nie to co wtedy, bo raz takie jadłem, i dobre, i poszedłem znów, jest, ale czytam napis „morszczur", kupiłem, z tym, że z obrzydzonkiem. Klapło na podłogę, chlapło. Na szczęście. Teraz czytam „morszczuk"

— ach... noo... — kupuję, świetne.

„Fri-Fri". To taka kielbaskiarenka na gorąco, od któ­rej zapach niesie i niesie. Na koszulach mijańcy mają „tip-top", Miki, remont czy jak tam... ta cywilizacja... może ona nie jest znów taka poważna. Ostatecznie...

Szenwalda

15 października 1974

— Jest cały zestaw pań — wołała do mnie pani Anna, gosposia

— tak? — witałem całując ją w rękę

— cały zestaw pań.

Pani Anna coś wnosi i opowiada o pobycie w Belgii.

Jadwiga przyjmuje od rana wizyty, telefony. Rozba­wiona. A tu ja z Otwockiem, że myślałem, że pojedzie­my i wrócimy na szóstą na Berberę.

— To za tydzień, to Berbera może przyjść wcześniej

— no właśnie, trzeba by być od piątej

— no tak, bo tak jej żałowałem osobnego dnia na to jej krótkie czytanie artykułu, ale wiesz, że ja teraz z ni­kim się nie umawiam

— może tobie dam klucze i przyjdziesz na plac Dąb­rowskiego na piątą

— dobrze

No tak, to przy tym stole było wesoło i syntetycznie. Malutka staruszka, głuchy Korbiński, dziewięćdziesięcioczteroletni dziadek, i te panie.

Jadwiga chodzi, tu coś mi podaje, tam uprząta, jest żywa, opanowana.

— Pojechałabym z tobą, ale te telefony, raz na rok, niektórzy czekają na to, i mnie to zajmuje, już trudno, chyba że...

— Nie, nie. Jadę. To jak w indiańskich powieściach. Spotykają się, radość. I zaraz muszą się rozdzielić na dwie drogi na ileś czasu. Muszą. I ja muszę.

— Jak musisz....

— Bo postanowiłem. A postanowienie nie daje na­mysłu. Zdziwiło mnie dziś. Postanowienie jako idea. Że taka silna. To niby we mnie. I ze mnie. Ale tyle mnie jest jeszcze tego, którym ono rządzi

Byłem trochę odstrychnięty i na humorze. Doszed­łem do dworca od Emilii Plater, zleciałem w podziemia i stanąłem przed kasą z samopoczuciem odwrotności. Zawsze schodzę od Świętokrzyskiej. Ale to nie tylko to.

oho! — myślę sobie.

A! jednak prawą za lewą.

Mimo odstrychnięcia od siebie zdołałem sprawnie le­wo przywrócić lewu, a prawe napuścić w swoje prawe.

Do przedziału wpadł za Wisłą zapach liściopadowy, Zaduszki, zamknięte okna, a on wisi, a jedziemy, to i z nami jedzie. Gdzieś jednak wysiadł. Kiedy sosny się rozwawrzyły, rozanieliły.

W dzisiejszym stanie siebie nie całkiem w sobie róż­ne zjawiska nabierają niepewności, i to im silniejsze. Rzeczywistocha ulatnia się w oczach, ale coś tam wy­mienia elementami.

Wysiadły cztery niebieskie

To może ma być to hasło wywoławcze przygody. A już mi się pisało o babach na niezestawie.

Na dalszych stacjach niebiescy chłopcy, baby, dzieci. Świecą chabrowo. To modne po prostu. Świecą, żeby się nie gubić.

Pociąg się tak rozkokosił, lata po czubkach szyn. Mo­że zacznie przepuszczać, przeskakiwać? Tylko oni, zda­je się, dosyć dbają o dokładność kół i szyn nawzajem.

Potem się dowiedziałem, że wcale nie tak. Że czeka­ją do ostatniej chwili. Że to na samym końcu. Naprawy torów. Do Grodziska. Aż był wybuch skandalu.

Do taksówki spierała się pani z dzieckiem z inwalidą o pierwszeństwo. Grube numery. Pod górkę do Witka i Romy wypadłem między koguta i kury. Kolorowe, jakby ich wiatr zerwał z drzewa przed chwilą. I takie w zachowaniu. Jedna się usunęła. Kura-liść. Inne nie. A i ta się nie bała. Inna rzecz, że to im powiedziałem:

— Nie bójcie się. Dziobcie.

Nie było nikogo. Zszedłem z górki i liśćmi do Szen­walda.

— Teraz choruje na oczy.

Bokami. Liście-pozostajki, tam wyżej, dużo jeszcze. A tak spód ciemny, maź, i raz kałuża, dwa kałuża, to prawa, to lewa, ale nie z symetrią. Stamtąd — idzie czy jedzie? — szerokie, czarne, wolne. Białe u góry. Jak jedzie, to koń z furą, a to to biała gwiazda na pysku. Jak idzie, to zakonnica i to jest kornet.

Trajda się. Zakonnica. Mają tu swoją willę. Obejście. Do tyłu przytyka klata z perliczkami, indyczkami pana W., sąsiada Romy i Witka, co to nienawidził kotów, psów. Oni kochali. On truł, bił. Bez przyłapania go na tym. Tak to się sobie kłaniali. A tu co raz kot albo pies wyłapywał drób. Witek płacił. Bez słów. Pan W. przy­nosił to zdechłą kurę, to perliczkę.

— A ten pana kot to jak usiadł przed moją klatką, to tak siedzi i siedzi, perliczki go się coraz więcej boją. Aż któraś z tego strachu się zapędzi pod siatkę i kot złapie.

I złapał. Pan W. rzucił zdechłą. Witek płacił. Koty trzy bez udziału niczyjego sparszywiały.

Wyliczyłem, że po trzeciej pięć, dziesięć będzie wra­cała z pracy z Szenwalda Roma. Błoto. I ona. Z liśćmi u boku.

— Romantyczna.

— Romantyczna.

— Nie zapomnę, jak was szukałem. Najpierw pani Lalunia myła wam okno, was nie było. Potem się ściem­niło, chodzę po Szenwalda, błoto. Idzie pani Lalunia z koszykiem. Tak jakby się zanurzała, potem w bok, potem idzie, czci kałużę. Ukłoniłem się.

— nie ma ich jeszcze.

I szła pogodna, bez śladu niecierpliwości. A ile tędy do Baśki w takie wieczory się nalatałam. I Adam tu pracował u wylotu. W Krasickim. Jako wychowawca.

Jak liści naździera za dwa, trzy dni, to będą stercza­ły goławe drzewa z rowu, z kijami na boki, będzie bło­to kołowało, kije z resztką ozdób, szprychowe, jazda, jazda, zakonnico! Goplano! Romciu! Polsko, pra, mo, kra, kra, popielowa, ludowa.

Roma podszydza z siebie:

— Któregoś wieczora późno wracam ci ze szkoły, aha, mam w podręczniku ciebie, to heca, ja się z tego uczę, jesteś tam, a ty tu. Przychodzisz.

— Nie, widziałem w Świdrze. Na wieczorze autor­skim. Uczennice mnie przywitały w progu wierszem, bardzo osobistym, na raty, coraz wstawała inna. Bądź co bądź osoba. A to na osobę jedną pisane. Ale co było?

— A, ano wracam, już noc. Od torów wchodzę w Szenwalda. Oświetlone. Ładnie. Dobrze. Ja taka rozra­dowana. „Jestem na Szenwalda". U siebie. A obejrza­łam się za siebie, nikt nie szedł. Przed sobą nie mam nikogo. Idę zadowolona, mówię do siebie: „no, tutaj to już mi nic nie grozi". I w tej chwili wypada z tego, o, lasku, taki tam lasek, zza tych drzew, jak ja już skrę­cam w swoją ulicę. Już dom, już brama zaraz, a ten ci sadzi do mnie takimi ciężkimi krokami. Ja niosłam ze sobą dwie torby. To uciekać? Jak? Nie dałoby rady. To już stawiam te torby i staję. On też staje i mówi „cho-no!", ja do niego „odczep się!", a on coś majdruje, ze scyzorykiem może, mówi „mam brzytwę". To ja myślę sobie, fizycznie jeszcze nic się nie dzieje, ale niech za blisko podejdzie, to jak go zdzielę parasolką, bo miałam, przez łeb, to myślę, że by dwa razy starczyło. Ale mówię do niego: „czego, łobuzie? już cię wypuścili!" A on trochę zgłupiał, bo myślał, że o nim wiem, znam go. „A skąd wiesz?" On pyta. A ja już się nie zdradzam, że nie wiem. „Wiem". I próbuję do tyłu troszkę. Zna­czy cofam się. On stoi. Widocznie jednak zgłupiał, a w ogóle nie wiadomo, co on chciał.

— tak się cofałam, a on stał, a ja coraz więcej od nie­go się oddalam, w pewnym momencie odwróciłam się przodem i gnam... wpadam w bramę tu, do zakonnic, na górkę, i obserwuję z górki, myślę sobie: „przecze­kam, goni mnie czy nie?", nie goni, nie szuka, postał tak, postał i poszedł.

Tak to w Otwocku się rozmawiało, tak to było. A ja o tym innym. A nim innym, to Jadwidze. Bo lecę, szós­ta, siedzą na ławce z Julianem. Bo nie otworzyli? Nie, nie siedzą. Ani na podwórku, ani na schodach. Wchodzę. Jadwiga sama.

— Wyobraź sobie, że Julian natychmiast pootwierał z wszystkich kluczy.

Nie przyszła. Chyba się nie obraziła. Prawda wypły­nie, i to za kilka dni. A ja cały czas na falach ludzkości. Do pociągu fale, tłumy. Z pociągu na peron wyniosły mnie fale. Po schodach idę — ze mną, nade mną. Idę. Idziemy. Wchodzimy. W wieczór. W Aleje. My. Potop. Spełzamy w tunel. Zalewamy. Wypełzamy. W tramwaj. Z tramwaju. Światło. Jedno, drugie. Cały czas na falach ludzkości. Przez jezdnię. Po jezdni. Dopiero tu, na moim podwórku, odczułem pojedynczość, odłączyło mnie.

Nonmariano

Rano wywędrowałem aż na róg Gęsiej. Tam też życie, sygnały, praca, praca. Z przesiadkami.

Łańcuchy białych dziewięciopiętrowców z koronami w zęby, z fortecami na czubkach szczytów. Tyle nanio­sło się po wymordowanych Żydach. Nazwa nic. Biało, to gęsio. Ale gęś mały ptak jak na te wymiary. Smok. Paw. Smocza. Pawia. Anielewicza z gęsi. Tego od getta. Otruł się na Miłej. W maju. Z całą resztą dowództwa.

Wracam pod arkadami, patrzę pod nogi

— mozaika?

— mozaika.

Ile to lat? Cud na Nowolipkach — bo to obok — kie­dy był? pięćdziesiąty ósmy? no.

Pod następnymi arkadami, róg tras, cukiernia posta­wiła na wystawie naturalnej wielkości kolorową dzie­wicę w zbroi. Styl mocno ortopedyczny. A ortopedia po skosie naprzeciw. Ma swoje: gorset, noga, sztuczna szyja, kolory północne, nadgotyk. Ale czy Orleańska lubiła ciastka? Surowa, surowa, a na ciacha się rzucała Musiała mieć feblika. Kto wie — może od tego głos patronek wyblakły, spełzły na niczym?

Pod trzecimi arkadami, w podziemiach toaletowych co spojrzę na kamień podestu, to płaskorzeźba

— nadepty, ściery

— ejże, tak?

— rycerz z żoną .

— a tam niżej?

A potem to już od gęb się roi, tych, co są i co nie są, w domu i nie. Pod stołem. Na owinięciu płyty.

Moczy niebo. Liście polizane. A te zostanę ładne. I jeszcze dużo. W głębi Ogrodu mokrego Saskiego — tak spojrzeć — tak ujrzeć. Zieleń. Ziemia. Bezludzie. Zieleń. Ziemia. Pucha. Wyspa z ludźmi. Czeka na tram­waj. Wsiada. Przelatuje. Prosto, prosto. A przed wojną przecież jak one się wykręcały, wpraszały, te tramwaiki.

Wsiadałem z Marianem na Dzierżyńskiego do mnie — jedno pęto. Chcę dziurkować. Marian głową na nie. Ja:

— Masz rację, jak sam jadę, to nieraz nie dziurkuję. Czasem warto. Gra w traf.

Marian do wysiąścia czeka z odpowiedzią

— nie o to chodzi, po prostu nie ma sensu płacić za jeden przystanek

— masz rację — bo co tu, czym kontrolować?

Marian śle uśmiech pewności. Co mu się zdarza.

A jakby tak pan kontroler? Albo nagłych dwóch. On bez pieniędzy. Z logiką. I co?

Ciepłe zorze

Kiedy ciepłe wstają zorze w listopadzie, to dobrze, dobrze. Amerykańskie, do rewii. A to rewie miotły, wron. Topola powiewa kilkunastoma listkami, a one wyglądają na kartki ostrzegawcze „nie siadać", na przykład, „nie śpiewać".

A zaśpiewał przed wronami, to i siedzi tam gdzieś. Olśniło mnie, że to zimowy. Zimowa? Zimorodka, je­miołuszka, zimorodziczka, ta słowiczka zimy.

Niebo dalej na wolnym ogniu. Trzyma się.

Potrzymać „na wolnym ogniu" — przepis głosi na torbie z zupą. Wolny ogień. Wolny strzelec. Wtedy ro­zumiałem, że tu chodzi o „dzień krwi i chwały", ale kropelka zakłócenia pewności była. Na nieprędkim. Na powolnym. Nie pasuje. To już nie to.

Raz poszedłem do fryzjera.

— Pan będzie łaskaw długo.

— Ale czy chodzi panu o to — obwiązuje mnie far­tuchem — że pan chce włosy strzyc na długo, czy żeby pana długo strzyc?

Odpowiadam poważnie i krótko. Przecież to oni po­wymyślali te terminy. Nie ja.

Szoferzy w Otwocku też potrafią za niezbyt tanie pie­niądze tak narzekać na trasę, na mus, na objazd, na bło­to, że ja, ten pasażer, ten winny, już nie wiem, jak się tłumaczyć. Za cały Otwock. I nagle wykrywam, że to ja jestem z Warszawy, a oni z Otwocka.

Zimorodek, okazuje się, jest duży. Zrozumiałem, że coś tak jak gęś. Kto by przypuszczał?

Zorze nad Zamkiem. Nie może mi ten Zamek zejść z ekranu. Pierwszy raz go widziałem na czysto. Z okien mojego Związku zajmuje teraz pół wysokości. Czerwo­ny. Niebieskie niebo w pogodę. Dobre razem.

I jakby się przyjechało do innego miasta. A jeszcze prosto z domu, jak z pociągu, iść w te zorze, nieba róż.

W kopalni błota

Zaczynały się trzy dni świąt, bo teraz modne takie ze­stawy. W sklepach dogorywało najście. A ja połączy­łem swoje zakupy z odwiedzeniem Tadzia i Ani w wie­żowcu na Chłodnej. Wymyśliłem sobie zupełnie nową trasę. Miałem skręcić z Alej Jerozolimskich w Mar­chlewskiego. Okolica wyglądała niepokojąco. Ciemno, pustawo, pozagradzane, rozkopane. Najpierw myślałem, że w ogóle tam przejścia nie ma. Ale jakieś osoby wcho­dziły w zakręty, zagrodzenia, pomosty nad wąwozem kolejowym. I ja się w to wdałem. Za którymś załomem z drewien i metalowych pali prawie wszyscy skręcali do peronów Ochoty. A tylko dwie młode panie prze­cięły tory tramwajowe i szły przejściem bardzo niepew­nym. Nie było żadnych wskazań ani zabronień, żadnych tablic, strzałek. Nie stał żaden milicjant, nie jechał ża­den tramwaj. Świeciły w żółtym świetle wertepy w bło­cie. Przejście było kręte, błoto się powiększało. Trzeba było iść teraz kładką w mazi. Coraz gorszej. Młodsza pani chciała wracać. Grubsza, z torbą z zakupami szła naprzód.

— Czekaj, chodź.

Błoto świeciło. Groźnie. Ale wielki pomost dochodzą­cy prawie do Chmielnej obiecywał koniec przeprawy.

— O, widzisz — mówiła grubsza.

Szły, ja je minąłem. Z pomostu było do wyboru: wdać się w kładkę i iść na środek jezdni, bardzo świecącej, bardzo w kożuchu błota. Albo wejść do bramy, oświe­tlonej, pustej, przez szczątek kamienicy wyjść na tył w niewiadome. Tam też była kładka. Ale zdawało mi się to ślepą ścieżką. Nie było kogo spytać. Ani żywego du­cha, ani psa, ani kota. Poszedłem kładką, na ukos, w niewiadome i coraz gorsze. Obie panie zostały z namys­łami na pomoście i patrzyły, co będzie. Ja zacząłem lgnąć coraz gorzej do błota. Zobaczyłem przed sobą breję bez końca. Żółto i czarno. Wydawało mi się, że wrócić już za późno. Rzuciłem się z energią naprzód, zapa­dałem w mazi po kostki i głębiej. Panie z pomostu parę razy głośno coś krzyknęły, a ja myślałem, że dalej jeszcze ileś kroków będzie po kostki — no trudno — i bach! na przełaj! A tu błoto do pół łydki. Usłyszałem urwany śmiech. Brnąłem dalej. Przez błoto filmowe, takie po­marszczone, z krokodylami. A może biblijne od słynne­go potopu. Bo podobno były zalewy wody, a potem bło­to. W warstwach starego, sprasowanego błota odkopa­no przecież te orszaki z koronami na głowie, z harfiar­kami. Przedpotopowe.

Kiedy wydobyłem się na płytsze tereny, nie było którędy iść. A jeszcze czekał mnie spory kawał zagro­dzonego. Zdecydowałem się iść torami tramwajowymi. Nadal nic nie jechało, nikt niczego nie zabraniał. Niko­go tu nie było. W mokrych i ciężkich buto-nogawkach, podobnych do pary wyłowionych z potopu zwierząt z czasów Noego, z uwieraniem, ze żwirami na lepko i gę­sto wydobyłem się na chodnik między ludzi, ale nie nadawałem się do pokazywania. Najpierw się wstydzi­łem. Potem poczułem się zmęczony. Do apteki nie wstą­pię. Trzeba bokami do domu. Do Tadzia nie pójdę, bo bym ich skompromitował przed lokatorami w windzie. Zresztą trzeba z tym prosto pod kran i powiesić wszyst­ko do wyschnięcia.

Po przejściu kilku przecznic oswoiłem się jednak ze swoim widokiem od dołu. Nie było takich znów wiel­kich świateł, ludzie się nie oglądali. Pomyślałem sobie, że normalnie spotyka się różnych robotników od róż­nych robót w brei. Wróciłem na Kasprzaka do apteki. Ostatecznie załatwiaczki widzą mnie raczej od połowy w górę. Potem jedna pani z pieskiem mnie goniła

— proszę pana, niech pan wróci...

Wróciłem.

— Okropna gapa z pana! — I wręczyła mi jeden z leków, na który w pośpiechu nie zaczekałem.

— Dziękuję bardzo.

Więc okazuje się — można normalnie rozmawiać. Je­stem przecież Mironem dalej, niepijany, mowa czynna. A to, że od kolan w dół nie w porządku — to co? A w ogóle od początku ustawiłem to na drobiazg — dojść, zdjąć, umyć. I bez śladu. Ani mnie to nie boli, ani mnie z tym pod mur nie stawiają, nie aresztują, nawet nie gwiżdżą. To tylko dłuższa chwila efektu. Wsiadłem do autobusu na dwa przystanki. Usiadłem przy drzwiach, ale frontem do ławek naprzeciw, na ławce na kole. Ktoś dyskretnie spojrzał mi na nogi, ale ja byłem w dystan­sie do efektu. Na Marszałkowskiej byłem zmęczony i zupełnie ośmielony.

Dzień gniewny

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Życie źle się kończy. Więc jak?

Na szczęście nie zawsze myśli się o zakończeniu tego kryminału.

Ale kiedy boli albo łapie słabość, to się myśli.

Od dwóch tygodni nie bardzo dobrze chodzę. Mam napady bólu nóg na ulicy.

Berbera pisała artykuł o bólu. I ja tam coś przyta­czam. Kiedy nie boli, są namysły ze sformułowaniami. Trzeba było Berberze wejść na moje bóle brzucha przedwczoraj albo dzisiaj. Jeden krzyk, zapisany po prostu, lepiej powie niż teorie. A potem, jak trochę mo­żliwiej, kilka zdań teorii, ale z trzymaniem się za flaki praktyce. A na końcu ulga, że przeszło. Posłuchać tych trzech etapów. Łapie mnie słabość ogólna. I wtedy pesymizm. Że zalewa mnie fala stałej niemocy, podcho­dzi i tu! Albo że to już początek końca. Jakiegoś. Jakie­go? Wiem w takie dni, że koniec istnieje. Wierzę.

Dnia jednego,

Dnia gniewnego

Czas popiołu dojdzie swego.

To nie jest ten dzień jeden. Ale to jest jeden z tych wcześniejszych gniewnych dni. Teraz mogę pisać. Dwie godziny temu bałem się, że z wyczerpania mogę tracić powoli przytomność. Zaczynało mi się mącić w głowie i żołądek bolał, i siły nic a nic.

W niedobrym stanie przedwczoraj polazłem do czy­telni za Żelazną Bramą, potem z wielkim wysiłkiem do Tadzia i Ani. Na Chłodną przy trójkątnym placu Pod Lwem. Daleko. Przy Żelaznej. Tam troszkę posie­działem, dali mi dziurawca. Wziąłem Tadzia ze sobą. Wieczorem polepszyło mi się. Wczoraj półbudziłem się z ulgą:

— mam trzy żołądki i żaden nie boli — i przewra­całem się na bok, bo to chyba był jeden żołądek od le­żenia na lewym boku, jeden od leżenia na prawym, je­den na plecach — trzeba ciepła, ciepła.

Ale dziś ciepło nie pomagało.

Szedłem do Tadzia przez Halę Mirowską w środku. Potem za Halą, między puchą, wieżowcami a odbudo­wywanymi remizami, w zimie i z bólikiem, powłócząc nogami, pomyślałem sobie o tych Halach, o Chłodnej źle. Tyle tu życia mi zeszło. Tyle w głodzie, chłodzie, w kłopotach, strachach, nudach. A i te przedwojenne lata trzydzieste, szkolne, a co szkolne, to nie takie dobre. Ile trudu, wstydu, lęku. A lata dwudzieste — słoneczne, ciepło w cieniu. A jak tak sięgnąć drugą łopatą, to byle nędzy i zimna. Zimna klamka, śmierdząca mrozem, zima i palta. Brzydkie ciotki. Palta. Szafy. Gzymsy. Buzie. Zęby od dentystki. Parasolki rozkładane kapią. Tyle fizyczności, brzydoty, chorób, nieżurnalowości. Pytałem Mamy, dlaczego te w żurnalach są takie smukłe, wy­sokie.

— Ano, takie modele.

Białe drzwi, zatrzaski, albo czarny, albo machnięty olejno na biało z niechlujstwa. Klamka najgorsza. Brzydka, pochyła.

Raz Nanka i Matka poszły na Kercelak. Przed połud­niem. W zimie. Kercelak był blisko. Tramwaj już jeź­dził Lesznem. Przejeżdżał ludzi. Co i raz krzyki. Trup w bramie pod papierem.

Było biało i sino. Sino. I taki odblask na suficie w po­koju. Matka i Nanka wzięły kosze, takie jak teraz mod­ne damy noszą.

— Zamknąć cię?

Miałem ze sześć lat. Nie lubiłem zamykania mnie. Nigdy nie byłem zamknięty. Tym razem, zamiast po­wiedzieć, że zamknę się na zatrzask, zgodziłem się

— no, dobrze — wiedząc z góry, że będę żałował.

Zamknęły mnie i poszły. Przez spory czas zajmowa­łem się czymś. Potem udawałem, że nic mi nie jest. Bo zimne, nędzne południe przeciągało się na klamce. Nie mogłem już znieść zamknięcia. Byłem w kuchni. Z ku­chni wypadłem do pokoju i w stronę brzydkiej, zimnej ściany w niebieski deseń wołałem do sąsiadki

— proszę pani... proszę pani! — a wiedziałem, że jej nie ma, że jest w swojej trafice aż na Bagateli. Prze­stałem wołać. Pod tą ścianą stało łóżko zrobione i podrzeźbione przez dziadka, na tym łóżku się urodziłem.

Przed tym łóżkiem ukląkłem, zacząłem popłakiwać, przeżegnałem się

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...

Chyba zaraz po wstaniu z klęczek usłyszałem na ko­rytarzu głosy, tupania, dobijanie się do zamków.

— Wracają! — Szybko obtarłem oczy, stanąłem spo­kojnie w kuchni

One tupały, otrzepywały śnieg, stękały.

Dziś rano otworzyłem balkon i zajrzałem z daleka w dół. Mgławo, pustawo. Uleciało półmrozkowate po­wietrze. Topola z resztką liści, pod nią zbite w kupę gołębie, A w środku i z boku jednocześnie babina w pal­cie. Sypie im żarcie.

— Tak, to to...

— to cała ta strona

dnia zimnego,

zamkniętego...

Dzień uprzejmy

Rano półmgiełka. Rano teraz przesunęło się pod połud­nie.

Kartka na drzwiach:

„Niech pan przyjdzie do Związku, do pani S., w spra­wie mieszkania i zapomogi".

— Mieszkania? A, racja, Le. złożył jakieś podanie od nas obu o rozluźnienie mieszkaniowe, ministerstwo od­mówiło, a teraz...

A zapomoga? to jeszcze coś dadzą? Mam dziś siłę. Zlatuję do taksówki. Bo stoją aż ze cztery.

— Proszę pani... — zaczynam mówić do szoferki, sprawdziłem uważnie, że kobieta.

Podlatuje do mnie w słońcu pani w czarnym palcie i kapeluszu

— dokąd jedziesz?

Zaglądam jej pod rondo, a to Gosia Olgierdowa. — a, to ty

Siada.

— o, to ja sobie tam wysiądę do księgarni

— a chciałaś jak przedtem?

— ja też... miałem do was dzwonić, chcą tego wieczo­ru u was

Chodzi o wieczór mój, autorski.

— dobrze, można zawsze. Wiesz, pracuję teraz koło ciebie, jak przechodzę, to patrzę

Skręcamy z jezdni w jezdnię, ślisko, jasno.

— Ale piękny dzień dziś, co?

— tak — patrzę na Krakowskie Przedmieście, lśnią­ce listki wiatr przepędza przez jezdnię — elegancko, zachodnioeuropejsko.

Gosia się śmieje.

— Dlatego, że te listki.

Koniec perspektywy. Czerwony Zamek. Wysiadamy.

— Mógłby tak zostać

— mógłby...

Na górze w sekretariacie pani Halina S. i druga pani witają mnie

— o, jest pan

— o, właśnie, jak to dobrze, to ja byłam u pana

— panie Mironie, niech pan siada — jak pan się czu­je?

— źle ostatnio było, przeszło

— a co?

— żołądek, trudno się zginać, ale dobrze już

— niech pan mi powie, bo chcę od pana samego usłyszeć, co pan by chciał, optymalnie, z mieszkaniem? Leszek razem z panem?

— właśnie, pracownię, a pan... tylko muszę uprze­dzić, że teraz w Śródmieściu mieszkań nie ma

— ja tobym chciał zostać na placu Dąbrowskiego

— aha, więc Leszek pracownię możliwie blisko, a pan by chciał zostać, to pan jest przywiązany do placu Dą­browskiego

— tak

— Leszek jest?

— wyjechał

— niech pan do mnie przyjdzie i musi pan koniecz­nie złożyć wniosek o telefon

— oj, może nie

— będzie pan mógł włączać telefon na pół godziny dziennie, a co będzie, jak pan będzie sam i pan zacho­ruje?

— no tak

— my panu we wszystkim pomożemy.

Poczułem się nie opuszczony, nawet przy całej ży­czliwości pani Haliny i innych ludzi zląkłem się nad­miernej życzliwości losu.

Potem znów miałem siłę. Po południu. Zszedłem ku­pić śmietnik. Do dużego sklepu gumowego. Światła, ko­lory szczoteczkowodozębowe, landrynowe, ludzie, stosy materacyków po 140 złotych i droższe też.

Przed barykadą z materacyków młoda pani coś zwi­ja i mówi z dobrą znajomością do ekspedientki

— proszę pani, muszą być przecież pewne granice nielogicznego myślenia.

Patrzę, wchodzi z panem w okularach mała pani w kapeluszu. Przyglądam się: Śląska? Ona z uśmiechem do sprzedającej:

— Czy ma pani może...

Nie dosłyszałem, sprawdzam: Śląska czy nie Śląska? Odchodzę, lustruję strój — brązowy, spodenki, żakiecik, no, może być Śląska. A pan? w okularach, na poziomie. Jeszcze patrzę na twarz.

— Śląska? Chyba, a może nie? Poszła z panem w głąb sklepu.

— Ale dlaczego nie mam pewności?

A wczoraj ją obmawialiśmy. Najpierw ja jej dałem rolę w Ocaleniu Conrada. Jadłem lody. Od Jadwigi. A potem, nic nie wiedząc, przyszła Malina.

— Śląska była w telewizji, ale... bo ja wiem...

— Dlaczego?

Bez kubła na śmiecie wyszedłem, myśląc o Śląskiej, dlaczego niepewność, czy to ona, patrzę, a tu zaraz da­lej na tle ściany, na podwyższonku w reflektorze, nad tłumkiem kręcą się dwie wte, we wte, szybko, na zmia­nę

— nakręcają, ale co?

Tak niby robią mijanie się w tłumie? ale przecież w kółko te same dwie, bo poznaję ludzi. Podchodzę. One się kręcą. Przygląda im się również dwóch milicjantów z baletowymi wygibaniami z podziwu i komentarza.

Słyszę komentarz nie ich, a prawdziwy, do tych pań na desce, od tych mijanek.

— Rewia mody — a ten pan ma mikrofon. Stoi niżej, pod drzwiami sklepu. Bo to pokaz strojów na zimę z te­go sklepu. One w tym sklepie. Szybko się przebierają i nadchodzą na zmianę, po jednej, po dwie. A jest ich jednak razem cztery. Szybko się ruszają. Po dwa razy prezentują za to na sobie każdy komplet. Jedne patrzą w tłumek, inne w obiektywność, w przestrzeń. Oczy wyraźnie omalowane, dobrze, po egipsku jak gdyby. Bo o tę wyrazistość wieczorową uliczną chodzi.

Rozochociłem się na iście dalej. Kręcę się po wszys­tkich kantach, skrzyżowaniach. Tłumy u świateł, tłu­my czekają na tramwaj. Nie ma żadnego. Długo. Lecę do autobusu. Jedzie. Dużo. Zapchany każdy. Tłum ogromny. Nic nie ubywa. Wracam na wyspę. Nic. „Dwójka". O, ale jaka zapchana, normalnie luźna. Dalej nic. Połaziłem po okolicach pawilonów, po pawilonach. Rakowe walizki. W kolorze, w fakturze. Raki po ugo­towaniu oczywiście. Nóżki z pończochami nad głowa­mi. Manekiny w wielkich kudłach modnych, w tłoku, też idą, pchają się, mylą, schody jadą, na schodach stoją, rewia, ale to zakupy, życie, piętra, szkła, moda, tłok, bogactwo z zająknięciem.

Wracam. Mijam i tak Murzyna na piętach fioletowe­go, przed nim Chinka, do taksówki. Mijam dwie Chinki. Rozgadane. Słucham, a one gardłowo, melosylabowo.

— Inne, Mongołki?

Zaraz obok baby z dziećmi w wózkach. Drą się na ca­ły głos. Chyba po węgiersku.

Zaglądam do płyt, a tam puchy. Dosłownie nikogo. Lada, dwoje za ladą, z uśmiechami, i płyty, i bezruch. Nie rozumiem. Zawsze takie ogony. A jeszcze wie­czorem? Byłem tu w dzień, i buchnęło na mnie nagle:

A słowo ciałem się stało

i mieszkało...

Psiakość, to już?

— no i nie udało mi się ominąć kolęd — a co będzie w grudniu?

Na rogu Świętokrzyskiej nie to, co było te trzy kwa­dranse temu, nie to, czekam na przejście, ciemnowato, też nie rozumiem. Szczyt tak szybko minął? No, już koło mnie polonez się zebrał, ale na średnio, a tramwa­je — całe rzędy, i puste.

— a może wszystkie zepsute?

Bo wyglądają jak rząd werand, które pchają się od Ogrodu Saskiego. Po kubeł wstąpiłem. Z plastyku. Cytrynowy. A jeszcze bieliznę zaniosłem do pralni, dziwiąc się sa­memu sobie

— coś podobnego!

Ale to dlatego, że to na schodach naprzeciw moich i tam chodziłem z Reginką, żeby jej pomóc nieść od prania do prania. Reginka zawsze mi się przysługiwa­ła. Ta bielizna w walizce to może jedyne, co ja jej, nie ona mnie.

Ale będę miał co opowiadać

— coś takiego...

A swoją drogą, co może nie jestem piewcą Marszał­kowskiej?

Markiza się zemściła.

Poeta wyszedł z domu i nie wrócił.

Ale o tym w następnej książce.

Z tomu „Rozkurz”

Majowe przejście

Maj i nie zimny

Wiosna dalej wybucha

Ostatnio intryguje mnie Chrystus nie jako tylko czło­wiek, ale jako Bóg wcielony. Nierozwikłana sprawa dwóch natur w jednym. Żeby zrozumieć mysz albo kro­wę, trzeba ścieśnić się w mysz albo krowę, wejść w jej żywot, urządzenia biologiczne i mózgowe. Bóg wmieścił się w aparat człowieczy, niepewny, nietrwały, strachliwo-bohaterski. To był trud.

Z Le. mam już normalne gadania. Bo i o tym było rozprawianie.

Chciałem się przekonać, jak to było ze stworzeniem świata. Kiedy światło?

Le. podał mi Biblię Wujka. Czytałem. Światło drugie.

— „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. A zie­mia była pusta i próżna, i ciemności były nad głębokoś­cią, a Duch Boży unosił się nad wodami. I rzekł Bóg: Niech się stanie światłość. I stała się światłość. I ujrzał Bóg światłość, że była dobra, i przedzielił światłość od ciemności. I nazwał światłość Dniem, a ciemności Nocą".

Więc to dlatego światło wydaje się pierwsze, bo stwo­rzenie nieba i ziemi jest jakby w ekspozycji. Działanie zaczyna się, kiedy „Duch Boży unosił się nad wodami". I rzekł Bóg: „Niech się stanie światłość". Podaję pierw­sze słowa. Bóg jeszcze nie wie, co to będzie, nagle wi­dzi, co to jest, aha, podoba mu się, zatrzymuje to, od­dziela, nazywa.

Adam i Ewa nie rozróżniali dobrego i złego. Tacy by­li niewinni. Wiedzieli tylko, że jest drzewo wiadomości dobrego i złego, ale mają z niego nie jeść owoców, bo pomrą. Oni jednak nie wiedzieli, co to znaczy. A nie by­ło powiedziane, że nie mają, to nie mogą. O szatanie jak­by nic. Są zwierzęta. Jest wąż. Śliski, kręty, wpełza na drzewo i pyta: „Czemu wam Bóg przykazał, żebyście nie jedli z każdego drzewa?"

I to pytanie jest pierwszym złem. Zaistnieniem zła. Puszczenie w ruch podejrzenia. Oni jeszcze są niewin­ni. I odpowiadają. Ale on im mówi, że nieprawda, że umrą. Wąż kłamie. Ale boi się, że samo zaprzeczenie to mało. Swoją zazdrość przerzuca na Boga: Bóg nie da im jeść z tego drzewa, bo wie, że jak z tego drzewa zaczną jeść, to nie tylko nie umrą, ale staną się jako bogowie. I na to ludzie się nabrali. Dlatego pycha jest pierwszym grzechem głównym.

Bóg mówi do węża: „Położę nieprzyjaźń między tobą a niewiastą". Wąż został tu wyróżniony między zwie­rzętami jako wyjątek. Kościół katolicki uznał niewin­ność i pokorę Marii za spełnienie tej nieprzyjaźni. Ma­ria chyba aż nie rozróżniała dobra od zła, była istotą jakby sprzed bytu Szatana, sprzed pierwszego grzechu.

Bóg po rozróżnieniu światła od ciemności stwierdził, że światłość jest dobra, a po stworzeniu drzewa z wia­domościami stwierdził, że ono ma i dobre, i złe. To zno­wu jako rozróżnienie. A rozróżnienie dało pole do popi­su woli. I wąż poznał się na tym rozróżnieniu. Bóg lubił dobre, to on to drugie. Bo chciał być inny od Boga. W rozróżnianiu zaczyna się grzech. I chęć bycia rozróż­nionym już jest pychą.

Późnym wieczorem Le. układał mój życiorys dla wy­dawnictwa, co jego bawiło, a mnie trochę złościło. Cho­dziłem od łóżka na balkon i z powrotem. Przyszedł Ta­dzio z przepisanym moim brulionem. Przerwał życiorys. Wyszliśmy przed pierwszą w nocy do Maliny. Ale w jej oknie ciemno, więc wróciliśmy do Ogrodu Saskiego.

Wynikło gadanie o filmikowaniu, o ich graniu, o mo­im niegraniu; ja, że ograniczenie mimiki przez brak zę­bów, czyli przez unikanie ruszania ustami. On, że to niepotrzebny kompleks. Ja, że to rzecz obiektywna, ist­niejąca.

Usiedliśmy pod starym, grubym kasztanem i Tadzio zaczął o Agnieszce i o Aninie. Ale ja starałem się, że­by temat się nie rozwinął, i obróciłem w żart dalsze tego rodzaju problemy.

— Każdy z nas ma swoje pewne chody dla innych zupełnie niezrozumiałe.

— I to zupełnie — potwierdza.

— Ale czy to lepiej, gdyby było wszystko dla wszys­tkich zrozumiałe?

— Może i nie.

— Przecież to uciążliwe wiedzieć, co kto może, czego nie może. Dlatego imponują nam jogowie.

I tęsknimy za naturą tak niewiadomą, niepoznawal­ną jak Bóg.

Jedzenie wiadomości jest samozniszczeniem.

Noc bez wiatru, pochmurna, ciepła i bujna. Pachną zielska, pierwsze skoszone trawy. I ta pustka. Też pach­nie.

— O, chodźmy, na ten plac Żelaznej Bramy, tu po­chodzimy alejkami, to Graniczna — pokazałem pasek asfaltu wzdłuż wieżowca.

— O, i to nie tu, a to, masz prawdziwą starą jezdnię, kostka, szyny tramwajowe na wprost i z wykrętem, o, a Ptasia też jest dopiero tu, nie tam, to wszystko w ukosach, tak prędko się zapomina.

Wyszliśmy na ten nowy skwer, nocny plac Żelaznej Bramy, przed przekręcony pałac z lwami, których nie było.

— pusto tu, nie tak, jak myślałem

— toteż ja się dziwiłem, po czym ty tu tak chcesz chodzić

— e, chodzić to tu było dawniej po czym

— po takim kawałku?

— ale ile na tym kawałku było ludzi, o, są alejki, no nie tyle, co myślałem, za mało, to są te krzaki, co mi urosły do iluś w wyobrażeniu.

Wyszliśmy na boczną łączkę, zielone przejście, ku Królewskiej.

— to tu znajoma księżniczka wchodziła na pierwsze piętro schodami uklepanymi z gruzów na wierzchu

— tu? stał dom?

— tu, i to szła między kwitnącymi liliami, rosły aż do pierwszego piętra. Tam mieszkała

— to było w czterdziestym piątym?

— a gdzie tam, w sześćdziesiątym. Chodź na Próżną, pokażę ci chrapiące podwórko.

Nie było tym razem chrapania, ale ktoś westchnął. Podwórko jest ciaśniutkie i wysokie dookoła. Piękne w wykroju z perspektywy zadartej głowy

— można by tu zrobić bardzo dobry teatr.

Naprzeciwko kilka bram, niektóre połączone, jedna za­kręcająca. Między nimi przejście i podwóreczka minia­turowe, ze śmietnikami. Wszystko to otwarte od tyłu, tam wielkie przestrzenio-bloki. Tadzio roześmiał się

— rozkrojone mysie jamy — i zaczął otwierać drzwi do schodów z napisem „prosimy zamykać i wycierać obuwie".

To obudziło psa. Cofnąłem się w bramę. On nie

On też do bramy, a tu z góry ktoś

— akuku!

Wylatujemy na Próżną. Czy to dziecko, czy to nie na nas

— akuku!

i teraz to jakby z oświetlonych okien po drugiej stro­nie ulicy

— zaczajone, czyhają tylko, jak popatrzeć, to tu się pali, tam. Tu ktoś się odzywa

— o, śpiewają te radzieckie

— wejdźmy na to podwórko koło kościoła. Jak tu jasno

— a to co? pałac czy kotłownia?

— połączenie z tych lat, taki był styl.

Nagle śpiew. Tak jakby z kościoła.

Tadzio przybliża się do bocznych drzwi. Świeci się dziurka od klucza, śpiewają. Idziemy sprawdzić od przodu

— wrócić sprawdzić? czy nie? lepiej, niech tak zo­stanie?

— sprawdzić!

Śpiewają. Patrzę na zegarek.

— Dobrą porę wybrały. Druga piętnaście w nocy.

— I tu życie, utajone. Co one śpiewają? Taki walc.

Na początku innej posesji najpierw nic, potem ogrom­ny słup i betonowy cokolik z numerem niby domu „69". Dalej pusto i nagle z dwóch stron strzelają ściany na pięć pięter. Oba ogryzki. Zamieszkałe. Potem niebo, przerwa. Kawałek domu znów.

— Jakie to drzewo?

— Topola. O, i druga? Druga obok. Jeszcze wyższa. Podejdźmy. Tak, druga. Dwie siostry. Jadzia i Krysia. Zazdrosne o siebie. Patrz, jak się nienawidzą.

— Ale nie mogą się rozstać.

— Na tym polega. Tyle razem przeżyły. I one, i te resztki oficyny... I te zazdrości o wysokości. Przystajemy przy klepsydrze.

— przeczytałem najpierw „Józefa". Jakaś Józefa. A to było: „W 40-letnią rocznicę śmierci Józefa Piłsud­skiego odprawi się Mszę św. w Katedrze 12 maja".

— widziałeś to?

— nie, to teraz przykleili.

Rozwidniło się powolusieńku, a uparcie, z przy­nagleniami.

W domu usłyszałem deszcz. Otwarty balkon. Szum. Huk, ulewa. Jedna. Potem mniej. Potem znów. Ulice płyną. Bujnie jak w raju. W przerwach śpiewy ptaków. Błysk. Piorun. I ulewa. W łazience majowa mucha. Przebudziła się, bo zapaliłem światło.

Port Praski

19 maja wieczorem i w nocy

Moja babka Białoszewska żyła 52 lata. Jestem starszy od mojej babki.

Umarłym lata nie idą...

Tak się zdaje.

Umarli starzeją się o wiele szybciej. Od pochowa­nia odlatują od nas w odwrotnym, coraz większym kwa­dracie odległości. W gwieździe. Coraz mniejszej.

— To nic, zaraz mu kupię, który numer nosisz?

— Nie wiem.

— Cerują — na to później Jadwiga — i dlatego się bogacą.

Malina pyta:

Jak ty obrywasz te kawałki lodu... ile, jak prędko...

— Tak, tak prędko.

— Chyba ten lodowiec się cofnął, albo się rozpusz­cza.

— Na pewno, zrobiło się tak tropikalnie. Wiesz, Tadzik zaprowadził mnie do synagogi na Zielone Świątki, ołtarz ubrany w liście, ale było już po nabożeństwie.

— I zupełnie nie różnił się od Żydów, takie same włosy, taki sam nos, potem zaczął rozmawiać z jednym Żydem, po przyjacielsku, pytam go „twój znajomy?", „nie, widzę go pierwszy raz". Co to za święto, te ich Zie­lone Świątki?

— Tadzio tak mówił. Nie?

— Zesłanie Ducha Świętego? Tam nie ma Ducha Świętego. Jest Duch Boży, ale to Bóg.

Usiadłem na czarno-białym okryciu na tapczanie, obok książki.

— Co czytasz?

— On z zazdrości. Ja też. To wszystko zazdrość

— Le. powiedział, że każde z was jest dla niego me­dium na pewne bliskie mu osoby albo na pewne strony jego własnej natury. Agnieszka spełnia mu tę pannę ze dworu, dumną, stylową, miał ją w sobie, ten dworek Konopnickiej... „Malina", powiedział, „bliska mi, bo ży­wa, ma pohukliwości Siemaszkowej".

— A to nieprawda, pozory.

— Niezupełnie, bo to różnie, zależy kiedy, nasze za­chowania się, gesty... są jednak nasze.

— Tak, może tak.

— My ich się nieraz wypieramy, ale one wchodzą w naszą osobowość.

— Chyba tak.

Na początku wieczoru stanąłem w progu Le.

— Pójdziemy do Wandy?

— Do Wandy? Koszula nie czysta...

— Nie, nie pójdę nigdzie. Mam napisać list do Miśka. Mam uprać koszulę. Trzeba się trzymać dyscypliny.

— Ale maj ucieka. Godzina ucieka. Słowiki i żaby.

— Chcesz posłuchać słowików i żab, chodź, ja cię za­prowadzę. Miałem nie wyjść, ale wyjdę.

Myślałem, że mnie prowadzi do sadzawy w Ogrodzie Saskim, aleśmy ją minęli. Bez żab. Oglądam się

— To woda czy łabędź?

— Łabędź. Raz mnie tu w nocy łabędź napadł. Taki był zły.

— Ładna brama, wstąpmy.

Dozorczyni rozkłada ręce, szczerbata, majowa.

— A proszę bardzo, brama ładna, oświetlona, obielona.

Le.:

— Wiesz, jakie to są sklepienia? Na żagielkach. Lam­pa śliczna. Miejsce na portret. A tam dalej... o, brzydziej proletariacko.

To o podwórku. Ktoś na balkonie. Może się obrazi? A może też napadnie na swoje? Bo i tak bywa.

— O, tu też miejsca na portrety.

— Proszę, proszę — mówi radosna dozorczyni w let­niej sukni do dwóch panów skręcających na schody z bramy, o coś pytali.

W bramie i w ileś osób trzeba głośniej. To ja głośniej

— Powinien tu być pani portret, w tym owalu.

Le. przestępuje żelazny drąg progu

Dozorczyni wychodzi za nami

— Wszystkie takie rozbierają. Po co komu stary grat.

Le. mówi:

— Warszawa pozbywa się tego, co w niej dobre.

— Nie można o tym napisać?

— To piszą, i nic.

— Jak Dąbrowska w tych ciężkich stalinowskich czasach napisała o niepotrzebnych zmianach nazw ulic,

Krakowskie Przedmieście. W aptece z urządzeniami, meblami, po magistrze Klawem. Le. ogląda boczne drzwi

— Tu są drzwi — bo za Klawego w drewnie były, prawdziwe — wiesz, to te same. — Podchodzi, ogląda, magistry się uśmiechają zza mahoniów. — Jaki zamek śliczny, i tak się zamyka, z zakręcaniem.

Le. spojrzał na kino

— No, jednak włoskie filmy są lepsze od innych.

Widać między gałęziami bokiem front kościoła. Ciep­ło stojące. Ludzie nie marznący.

— We Włoszech tak jest stale.

Le. pokazuje na zbocze Mariensztatu, całe na biało, kwitnące.

— To te kasze, które tak kochała siostra Maria Fran­ciszka.

— Ale ile ich tu, wystarczy popatrzeć na te za wszys­tkie.

Z drugiej strony na wysokościach Zamek, w drze­wach, oświetleniach, widok od Wisły, znany z tylu zdjęć, malunków, przez trzydzieści lat nieobecny, nagle jest.

— Nareszcie dowiedziałem się, kto to Ryx.

— Mieli rację.

— Pozwalał sobie na wszystko. Szczęsny z Komoro­wską wzięli ślub po cichu?

Szumna Wisłoszosa. Od samochodów. Za nią w dole i do góry oświetleniowce. Rojne i spocone w środku. Wylot uliczki, ślad po rozbiórce na plecach solnej rogat­ki. Od przodu ruszt, to uszanują. Przed szosą w dół i do góry drzewska, wspaniałe, trawa, ścieżki, zielska. Wisła. Duża woda. Świecąca. Pełna siebie, po brzegi. Nieduży most. Na odnogę. Odnoga dalej się rozdziela na ileś, daleko świeci to, odbija. Wyspa stąd sterczy.

Za mostem. Na lewo w dół ciemno.

Szumią pędzące.

Zlatujemy.

W dół na prawo.

Ścieżki. Ciemno. Spląt. Gąszczyki. Coraz szerzej od drzew. Zaraz za nimi cała wielka woda. Idziemy. Ścież­ki kręcą. Ognik. Leży dwoje w trawie. Gada. Le. pod­skakuje.

— Op! Bym się przewrócił. To i tak... że ci. Bo pusto. Zawsze tu teraz pusto. Głupi prażanie tu nie przycho­dzą.

To właściwie środek miasta — z drugiego brzegu piętrzy się Warszawa, wywyższa, włazi w górę, po skar­pie, po wieżowcach, świeci, spada, topi się w wodzie, drży, cała, od góry do dołu, gasi, zapala, zmącą, i od początku...

Nagle idzie na ciemnym tle ciemna postać, szybko, długie włosy...

— Idzie Hamlet.

— Nawet podobny.

Teraz już dużo drzew. Wierzby. Pękami. Po dziesięć, po piętnaście z jednego miejsca. Wysokie.

— Sam nie byłem przygotowany, a wpadłem w nie­zwykłość.

— Pachnie Bożym Ciałem.

— I nikt nie przychodzi. Nie korzysta.

Bo rano praca. Chociaż nie, siedzą przy tych swoich meblościankach, telewizorach do dwunastej, zamiast tu. Przed wojną jednak był ten zwyczaj chodzenia późno.

— I to mają wyrżnąć. Zmienić. Ulepszyć. Mają zro­bić bulwar. Po co tu bulwar? Co tu ulepszać? No po­wiedz, co tu jeszcze można zrobić? Tylko gnoju na­wieźć, żeby jeszcze lepiej zarosło.

— Tylko. To ci, co rozbierają stare kamienice. Zaw­sze ludzkość była taka?

— Zawsze.

— A te po dworach, no to one może nie niszczyły, nie przeinaczały, bo było za trudno.

— Mogli.

Wielka woda wciąż idzie za drzewami. Miga. Miga.

— I się zapamięta. No tak, piramidy raz się ogląda. Mekka i Medyna też raz. Ci, co byli, noszą jakieś od­znaki czy welony.

— Co to tam świeci tak równo? Brzeg wody? Czy coś dodatkowego?

Podeszliśmy. Buty wchodziły w głąb.

Dotknąłem Wisły. Le.

Hamlet znów nas minął.

— Cienie, lampy. To księżyc? Nie. Od lampy.

Woda, woda, drzewa migają. Ścieżka kręci. Ciemno, ciepło

Zrobiło się jeszcze kulminacyjniej. I wtedy zobaczy­łem most.

— Jaki wielki.

Kolejowy.

— Jak rzeźba. Nowoczesna. O, pociąg, jak się odbija cały w Wiśle...

— jakie złote

— ale jakie wydłużone, jakby płynął w poprzek cały most, cała Wisła. To wygląda stąd jak jedna rozkosz... a to zwykła jazda do Otwocka.

Znów jechał pociąg, zwalniał, świecił w poprzek wo­dy, zajmował sobą szerokość, przystanął, cisza, ruszył...

Podeszliśmy pod most. Dziurawy wzdłuż. Prześwieca­jący. Szum, nachodzi. Jedzie. Prześwieca. Drzewa po­większają się. Świecą. Ruszają. Płynąco.

— Cyrk.

— Ale dobry. Królestwo podwodne...

— Zupełnie.

Zaszliśmy za most, między kolejowy a Poniatowskie­go. Przejście przez wybieg piaskowy. Na szosie między wodą, nami a stadionem stał milicjant z wozem. Dalej domki na uroczystości. Krany z wodą.

Wróciliśmy. Ale Le. mnie wyprowadził na autoprzeloty.

— Po co tędy?

W lewo w dół uroczyska. W prawo w dół uroczyska.

— Bo cię chcę zaprowadzić na świstakówkę.

— To świeci szosa? skarpa? a ja myślałem, że Wisła. Jak tu się mylą odgłosy żab, samochodów.

Zeszliśmy nad odnogę, drzewa gęsto, a woda czarna, stoi, drzewa czarne, Le.:

— O, tu można usiąść, nie ma na czym, można usiąść i marzyć...

— I marzyć? Co to znaczy marzyć? O czym? Tu ma­rzyć? O tym, co widać?

— Doktór Jaś mnie raz zapytał: „Ty lubisz marzyć?" Ja byłem zaskoczony: „Co to znaczy?" A on: „Ja jak zasypiam, to marzę". „A o czym?" „O ludzkości, żeby jej co poprawić".

Chodziliśmy. Żaby się zanosiły to szczekaniem, to na­kręcaniem. Druga woda zaświeciła.

— O, to miejsce lubię, usiądźmy.

Usiedliśmy na przygiętej gałęzi.

Było słychać i słowika.

Słabo coś ten słowik śpiewa, i daleko, w kilku miejs­cach.

Ruszyliśmy. Drzewa w pąkach. Łąki. Wody. Le.:

— Ten słowik to czasem tylko się odzywa.

— Pójdziemy do kolei. Do stacji „Stadion". Przy­najmniej ja. I wysiądę na Powiślu.

— To i ja.

— Dawniej to tu było. I pary. I chodziły zalecajki tędy. Teraz gdzie...

Jeszcze raz stanęliśmy nad czarną wodą.

Wyszliśmy z pociągu na skarpę, za Smolną.

fi?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
labirynt nad morzem, proza współczesna
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
2. Proza odwilzowa starszych generacji, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
2. Proza odwilzowa starszych generacji, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
24.Proza rozrachunków inteligenckich – problematyka i innowacje, Filologia polska, wiedza o literatu
Proza Edwarda Stachury i Edwarda Redlinskiego, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Proza Wojenna, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Proza po roku 1956, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA
makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA

więcej podobnych podstron