Golding Wiliam - Bóg skorpion, Fantastyka i Groza


WIliam Golding

BÓG SKORPION

Przełożyli

Małgorzata Golewska-Stafiej i Leszek Stafiej

Tytuł oryginału:

The Scorpion Gott, Faber and Faber, 1977

< 1956 and 1971 by William Golding

© Copynght for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 1988

BÓG SKORPION

ISBN 83-08-00835-6

Żadna rysa, żadna skaza nie znaczyła głębokiej emalio-

wej niebieskości nieba. Nawet słońce, zawieszone pośrodku,

stapiało tylko swe najbliższe otoczenie tak, że złoto t

ultramaryna zlewały się i mieszały ze sobą. Żar i blask

spadały z tego nieba niczym lawina, sprawiając, że wszystko,

co znajdowało się między dwiema podłużnymi skałami,

zastygło w takim samym jak one bezruchu.

Powierzchnia wody w rzece była gładka, mętna i martwa.

Jedyny ślad ruchu stanowiły unoszące się nad nią opary.

Pstre stada wodnych ptaków stojące tam, gdzie przybrzeżny

muł był twardy i porysowany siatką sześciokątnych pęknięć,

patrzyły w pustkę. Kępy uschniętego papirusu tu i ówdzie

rozdzielone zgiętą czy złamaną łodygą, która przygniatała

inne, tkwiły nieruchomo jak rzędy trzcin wymalowanych na

ścianach grobowca, chyba że z uschniętej korony wypadało

nasiono; ale nasiona trafiając na mieliznę i tak pozostawały

bez ruchu w tym samym miejscu. Dalej jednak, zapewne

przez wiele długich mil, ciągnęła się głębia. I tam także

docierało słońce, stapiając niebieską emalię niższych warstw

powietrza, które łączyły się z ciemnoniebieskim sklepieniem

nad czerwonymi i żółtymi skałami. Teraz skały, jakby nie

mogąc znieść dwóch słońc, skryły się do połowy za ścianą

powietrza i zaczęły drżeć.

Czarna ziemia między skałami i rzeką była wypalona.

Suche trawy wydawały się tak samo martwe jak pióra

tkwiące tu i tam między pojedynczymi źdźbłami. Nieliczne

drzewa, palmy, akacje, opuściły listowie jakby w geście

rezygnacji. Chaty z pobielanej gliny zdradzały nie więcej

oznak życia i trwały w takim samym bezruchu; w takim

samym bezruchu jak mężczyźni, kobiety i dzieci ustawieni po

obu stronach bitego traktu, który ciągnął się równolegle do

rzeki, w niewielkiej odległości od brzegu. Ludzie patrzyli w

dal, w dół rzeki, stojąc tyłem do słońca, które kładło krótkie

kobaltowe cienie u ich stop. Stali nad swoimi cieniami i

Spoglądali w dół rzeki z lekko podniesionymi rękami,

szeroko otwartymi oczami i ustami.

Od strony rzeki dał się słyszeć przytłumiony hałas.

Czekający mężczyźni spojrzeli po sobie, wytarli spocone

dłonie w płócienne spódniczki i podnieśli ręce dłońmi na

zewnątrz, jeszcze wyżej niż przedtem. Nagie dzieci zaczęły

krzyczeć i biegać w kółko, dopóki kobiety w długich

płóciennych szatach zebranych nad piersiami nie zmusiły ich

szturchańcami do spokoju.

Tam, gdzie droga wyłaniała się z cienia palm, pojawił się

człowiek. Poruszał się w sposób, w którym było coś z

rozedrgania skał. Nawet z tej odległości nietrudno go było

odróżnić wśród rozproszonej grupy innych postaci, a to z

powodu odmienności stroju, a także dlatego, że oczy

wszystkich skierowane były na niego. Kiedy znalazł się na

otwartej przestrzeni porośniętej wyschniętą trawą, widać

było, że biegnie drobnym truchtem, podrygując, a grupki

mijanych ludzi wymachują rękami, wykrzykują coś, kla-

szczą w dłonie i nie spuszczają go z oczu. W miarę jak zbliżał

się do pierwszych poletek, coraz wyraźniej widać było jego

ubiór, równie niezwykły jak jego ruchy. Odziany był w

spódniczkę i wysoką czapę, obie z białego płótna. Złotonie-

bieskie błyski padały od jego sandałów, przegubów i podska-

kującego na torsie szerokiego pektorału, a także od laski i

bicza, które trzymał w dłoniach. Połyskiwała też jego ciemna

skóra, po której spływał pot na spękaną ziemię. Widząc to,

ludzie krzyczeli jeszcze głośniej. Ci, którzy przez chwilę biegli

razem z nim, ocierali własny pot i zwalniali, odprowadzając

go wzrokiem poza granice swoich pól.

Znajdował się już tak blisko, że można było dostrzec

więcej szczegółów. Jego twarz, niegdyś owalna, pod wpły-

wem dostatniego życia i władzy stała się prostokątna i

przystosowana do krępego tułowia. Wyglądał na człowieka

o niezbyt szerokich poglądach, bezwzględnie jednak trzyma-

jącego się tych, które posiadał. Teraz wiedział, że ma biec i

nie ustawać w biegu. Tej myśli przewodniej towarzyszyły

jednak dwa wątki uboczne: zdziwienie i oburzenie. Oburze-

nie było całkowicie uzasadnione, gdyż płócienna czapa co

chwila opadała mu na oczy i musiał ją odsuwać pchnięciami

laski. Sznurki bicza z nanizanymi kulkami, na przemian

złotymi i niebieskimi, chłostały go po twarzy, kiedy podnosił

bicz zbyt wysoko. Raz po raz, jakby nagle coś sobie

przypominając, krzyżował laskę i bicz na brzuchu, a bieg

sprawiał, że pocierał nimi ruchem przypominającym ostrze-

nie noża. Okoliczności te, oraz chmary much, w pełni

tłumaczyły jego oburzenie, lecz znacznie trudniej było

wykryć przyczynę zdziwienia. Wpadł teraz z głuchym łosko-

tem na pole. Towarzyszył mu już tylko jeden biegnący —

smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, który wznosił

okrzyki tonem zachęty, modlitwy i pochwał.

— Biegnij, Wielki Domie! Zrób to dla mnie! Życie!

Zdrowie! Siła!

Gdy dotarli na skraj pola, wydawało się, że przekraczają

jakąś niewidzialną granicę. Ludzie stłoczeni dotąd w pobliżu

swych domostw rzucili się do przodu, wołając:

— Bóg! Bóg! Wielki Dom!

W jednej chwili powstał wielki tumult; rozgorączkowa-

nie młodzieńca udzieliło się wszystkim zebranym. Witali

biegnącego okrzykami i łzami radości. Kobiety pospieszyły,

by zabiec mu drogę, zapominając o dzieciach plączących się

pod nogami. Wtoczył się w wąską uliczkę i mężczyźni

przyłączyli się do niego. Nie opodal stał ślepiec, chudy i

sękaty jak kij, na którym się wspierał. Z podniesioną ręką,

oczami białymi jak kwarc spoglądał w kierunku biegnącego i

-wykrzykiwał, nie słabiej od innych:

— Życie! Zdrowie! Siła! Wielki Dom! Wielki Dom!

Wielki Dom!

Po chwili biegnący opuścił i tę wioskę, odprowadzany

przez młodych mężczyzn. Kobiety pozostały w tyle, śmiejąc

się i płacząc.

— Widziałaś, siostro? Dotknęłam go!

A Wielki Dom nadal kłusował, wciąż dźgając laską

niesforną czapę, wciąż oburzony, a zdziwiony nawet bar-

dziej niż przedtem. Towarzyszyło mu teraz zaledwie kilku

mężczyzn, lecz żaden prócz smukłego młodzieńca nie dłużej

niż od ostatniej mijanej wioski. Po chwili i ci odpadli, bez

tchu, lecz z uśmiechem na twarzy, podczas gdy Wielki Dom

wraz z młodzieńcem biegł dalej, przed swym roztańczonym

ogonem. Słychać było jedynie przyspieszone oddechy i tupot

oddalających się stóp. Mężczyźni powoli wracali do wsi,

gdzie na stoły ustawione wzdłuż zatłoczonej ulicy wynoszo-

no naczynia i dzbany z mętnym piwem.

Kiedy ucichły kroki biegnącego, ślepiec stojący dotąd

przy drodze opuścił rękę. Nie przyłączył się do tłumu

wieśniaków. Odwrócił się i pomagając sobie kijem przemie-

rzył pas wyschniętej trawy, przedarł się przez gmatwaninę

zarośli, aż wyszedł tam, gdzie w cieniu palm nagi muł,

pocięty sześciokątnymi pęknięciami znaczył brzeg rzeki.

W cieniu siedział mały chłopiec. Siedział ze skrzyżowany-

mi nogami, ręce oparłszy swobodnie na udach, z pochyloną

głową tak, że jedyny kosmyk włosów pozostawiony na

wygolonej czaszce opadał mu za uchem na kolano. Chłopiec

był równie chudy jak ślepiec, choć skórę miał jaśniejszą, a

jego spódniczka była nieskazitelnie biała, jeśli nie liczyć

10

miejsc, gdzie przylgnęły do nieJ pojedyncze gałązki i nadrze-

czny pył.

Ślepiec odezwał się z twarzą zwróconą prosto przed

siebie.

— No, już go nie ma. Podobny widok nie powtórzy się

wcześniej niż za siedem lat.

Chłopiec odpowiedział apatycznie:

— Nic nie widziałem.

— Ten młody człowiek, ten którego nazywają Kłamcą,

biegł razem z nim. Przez cały czas coś mówił. - '

Chłopiec poderwał się:

— Trzeba mi było powiedzieć!

— Dlaczego?

— Poszedłbym obejrzeć!

— Kłamcę? A nie Boga, twojego Ojca?

— Ja go kocham. Opowiada mi kłamstwa, które czynią

niebo lżejszym. I on jest.

— Jest czym?

Chłopiec rozłożył ręce.

— Po prostu jest.

Ślepiec usiadł na ziemi i położył kij na kolanach.

— To wielki dzień, mały Książę. Wiedziałeś o tym,

prawda?

— Piastunki mi powiedziały, więc uciekłem. Wielki

dzień oznacza stanie w słońcu, bez ruchu. A potem jest mi

niedobrze. Muszę cierpliwie znosić jakieś dymy i zaklęcia.

Muszę wkładać na siebie, jeść i pić różne rzeczy.

— Wiem. Każdy wie. Odgłos twoich kroków przypomi-

na chód małego starca. Lecz dzisiaj Bóg sprawdzi się i może

poczujesz się lepiej.

— Jak on może siebie sprawdzić?

Starzec zamyślił się.

— Jeśli już o to chodzi, to jak On w ogóle może

podtrzymywać niebo i podnosić wodę w rzece? A jednak

11

może. Niebo jest tam, na swoim miejscu; a rzeka wzbierze

tak jak dawniej. To są tajemnice.

Książę westchnął.

— Męczą mnie te tajemnice.

— ,Dzięki nim żyjemy — odparł ślepiec — Coś ci pokażę.

Widzisz tę palmę na lewo?

— Razi mnie słońce.

— No dobrze. Gdybyś tam popatrzył, zobaczyłbyś

znaki wycięte na pniu. Na wysokości wyciągniętej ręki od

korzenia znajduje się Znak Smutku. Gdyby woda nie

sięgnęła powyżej tego znaku, ludzie pomarliby z głodu. Ile

masz lat? Dziesięć? Jedenaście? Kiedy byłem niewiele starszy

od ciebie, tak się właśnie stało i wtedy tamten Bóg zażył

truciznę.

— Naprawdę ludzie głodowali? Umierali? :

— Mężczyźni, kobiety i dzieci. Ale ten Bóg jest silny. To

wspaniały kochanek, chociaż prócz twojej siostry i ciebie nie

ma więcej dzieci, wielki myśliwy, potrafi dobrze zjeść i wypić.

Woda podejdzie po pniu aż do Znaku Wielkiego Jedzenia.

Mimo słońca Książę ożywił się.

— A po co jest to nacięcie na samej górze?

Ślepiec zabobonnie potrząsnął głową.

— Jest taka przepowiednia, nie pamiętam od kiedy. Ten

znak zrobił podobno któryś z Bogów, ale woda nigdy tam

nie doszła. Lepiej za mało niż za dużo. Cały świat by utonął,

a woda wdarłaby się do Domu Życia. To się nazywa... —

przechylił się na bok i dokończył szeptem. — ...Znak

Ostatecznej Klęski.

Książę nic nie odpowiedział. Po chwili ślepiec poruszył

się niezdarnie i poklepał go po kolanie.

— To wiedza zbyt wielka dla ciebie. Niech tak zostanie.

Kiedyś, gdy mnie już nie będzie, a Bóg wstąpi w swe Teraz w

Domu Życia, ty sam zostaniesz Bogiem. Wtedy zrozumiesz.

Książę podniósł głowę i krzyknął głosem pełnym smutku

i usilnej prośby:

— Nie chcę być Bogiem!

— Jak to! A któż inny mógłby?

Książę bił wątłymi pięściami w wyschnięty muł.

— Nie chcę! Nie mogą mnie zmusić!

— Ciszej, dziecko! Gdyby cię usłyszeli... pomyśl o mnie.

Lecz Książę wpatrywał się w zbielałe źrenice tak, jakby

mógł zmusić je, by go ujrzały.

— Nie chcę... nie potrafię. Nie potrafię zmusić rzeki, by

wylała, ani przytrzymać nieba... mam jakieś sny... ciemność.

Coś na mnie spada, przyciska mnie, przygniata. Nie mogę się

ruszyć ani oddychać...

Łzy spływały po twarzy Księcia. Pochlipywał przez

chwilę, potem wytarł nos ramieniem.

— Nie chcę być Bogiem!

Ślepiec zaczął mówić głośno i stanowczo, jakby chciał w

ten sposób zmusić Księcia do słuchania:

— Kiedy poślubisz swą Królewską Siostrę...

— Nie mam zamiaru nigdy się żenić — odrzekł Książę z

nagłą gwałtownością. — Nigdy. A już na pewno nie z

Pięknym Kwiatem, ale i tak nigdy. Kiedy jestem z chłopaka-

mi, chcą się bawić w polowanie, a mnie brakuje tchu. Kiedy

jestem z dziewczynami, one chcą się bawić w małżeństwo, a

ja muszę na nich skakać w górę i w dół, aż mi dech zapiera, a.

potem one zaczynają skakać w górę i w dół, a mnie się robi

słabo. '-• !

Ślepiec milczał.

— No tak — powiedział w końcu. — Tak.

— Chciałbym być dziewczyną — rzekł Książę. — Ładną

.•dziewczyną, która nic by nie robiła, tylko była ładna i nosiła

ładne rzeczy. Wtedy nie mogliby zrobić ze mnie Boga.

Ślepiec podrapał się w nos.

— Nie podtrzymywać nieba? Nie podnosić wód rzeki?

Nie zabijać byka ani nie strzelać do celu?

— I tak nie zobaczyłbym żadnego celu, nie mówiąc już

o trafieniu.

— Co ty opowiadasz, dziecko?

— Mam jakąś białą mgłę przed oczami.

— Książę! Czy mówisz prawdę?

— Ona gęstnieje. Powoli, ale gęstnieje.

— Nie!

— Sam widzisz...

— Ale Książę, biedne dziecko... A co oni na to?

— Nikomu nie powiedziałem. Mam dosyć zaklęć i

zapachów, i wstrętnych napojów. Jestem zmęczony.

Głos Ślepca przybierał coraz wyższe tony:

— Ależ ty oślepniesz! Stopniowo, z roku na rok, ...oślep-

niesz ...dziecko! Pomyśl o nas! Pomyśl o Znaku Ostatecznej

Klęski!

— A co to ma wspólnego ze mną? Gdybym był dzie-

wczyną...

Pomagając sobie kijem. Ślepiec z trudem podnosił się na

nogi.

— Oni muszą wiedzieć. On musi dowiedzieć się naty-

chmiast... biedny Książę, biedny, słaby Książę. Biedny lud!-

Chłopiec chwycił Ślepca za kostkę, lecz ten wyrwał się i

stanął niepewnie na nogach.

— Nie mów nikomu!

— Muszę, biedaku! Oni cię wyleczą...

— Nie!

— Zawołam do Boga pod koniec Jego biegu i On mnie

wysłucha!

— Nie chcę być Bogiem!

Lecz Ślepiec odchodził pospiesznie, ostukując kijem

znajome drzewa, stąpając pewnie po wąskich ścieżkach

między wyschniętymi rowami nawadniającymi. Książę to

okrążał go, to biegł obok z płaczem i krzykiem, szarpał go za

przepaskę, chwytał za rękę. Więc Ślepiec przyspieszył kroku,

mrucząc coś pod nosem, potrząsając głową, opędzając się

kijem.

— Biedne dziecko! Biedne dziecko!

W końcu, zasapany, zapłakany i na wpół oślepiony

słońcem. Książę dał za wygraną, zwolnił, powlókł się jeszcze

kawałek i przystanął. Ukląkł w pyle i załkał. Popłakawszy

trochę, pozostał w tym samym miejscu, ze zwieszoną głową.

Po chwili zaczął recytować jakieś zdania, jakby przymierzał

się do nich lub upewniał się, że je zapamięta.

— Nie pojmuję, o co mu chodzi. Przecież całkiem

dobrze widzę.

I jeszcze zdanie pochwycone prawdopodobnie gdzieś w

korytarzach Wielkiego Domu:

— Ten człowiek jest opętany.

I jeszcze całkiem po prostu:

— Jestem Księciem. Ten człowiek kłamie.

Podpierając się obiema rękami, wstał i mrużąc oczy

przeszedł w cień drzew. Idąc powtarzał jak wyuczoną lekcję:

„Ten człowiek kłamie. Ten człowiek kłamie."

Potem nastąpił trzepot spódnic, potok spódnic, paplani-

na. Dwie piastunki, czarna i brązowa, spadły na niego i

zagarnęły go. Obejmowały, przytulały go do piersi, płakały,

przeklinały, zaklinały, strofowały, kochały i obsypywały

pieszczotami. Porwały go w stronę Wielkiego Domu, po

chwili postawiły na ziemi, znowu ściskały i całowały, czyściły

spódniczkę i tuliły wśród woni i potu obfitych piersi i

tłustych ramion. Wyrzucały mu, że jest niegrzeczny, bo

udawał, że śpi, kiedy one wymknęły się, by obejrzeć Boga, że

wszędzie go szukały, że nie wolno mu nikomu o tym mówić,

że jest niewdzięczny wobec swych piastunek, które ani na

chwilę nie przestają troszczyć się o jego szczęście. Potem,

trzymając Księcia za ręce, zaprowadziły go do bocznej

15

bramy Wielkiego Domu, wprowadziły do środka i pospie-

sznie uporządkowały jego wygląd tak, by mógł pokazać się

ludziom. Chyba nie słyszał o niebezpieczeństwach grożących

ze strony krokodyli, rzecznych potworów, lwów, szakali i

obleśnych staruchów, bo — nie zwracając na nie uwagi —

Książę ciągle powtarzał półgłosem:

— On kłamie.

W końcu powiodły go przez Wielki Dom w kierunku

dziedzińca, na który wychodziła główna brama. Mimo że był

to dzień, w którym Bóg miał potwierdzić swą moc, dziedzi-

niec był niemal pusty. Lecz za bramą dwa rzędy czarnych

żołnierzy uzbrojonych w ogromne tarcze i oszczepy tworzyły

szpaler, po obu stronach którego zgromadzili się ludzie z

doliny rzeki. Gwar, jaki czynili, utonął we wrzawie zwiastu-

jącej nadbiegającego Boga. Dosyć już mieli patrzenia, nawet

na Piękny Kwiat stojącą na podwyższeniu, na tle swych

kobiet, nie opodal bramy. Byli zmęczeni wpatrywaniem się

w głąb szpaleru i dalej, wzdłuż ścieżki pod skałami, którą

Bóg miał powracać. Piszczałki milczały. Piękny Kwiat stała

nieruchomo, chociaż wyglądała dekoracyjnie. Bóg wciąż był

jeszcze poza zasięgiem wzroku. A tłum chciał nowego

widowiska. Dostarczył go Książę. Ukazał się na odległym

krańcu dziedzińca, na stopniach u wejścia do wielkiego

Domu. Po bokach miał potężne malowane kolumny i

potężne piastunki. Na jego spódniczce nie było śladu pyłu, a

złote klamry przy sandałach lśniły podobnie jak misterny

łańcuch na ramionach i bransolety na rękach. Lok Księcia,

długo czesany, szczotkowany i pomadowany, wyglądał teraz

jak wyrzeźbiony w hebanie. Blady, oficjalny uśmiech, błąka-

jący się wokół jego ust, zmienił się w uśmiech prawdziwego

zadowolenia, gdy kobiety z tłumu zaczęły głośno chwalić

wygląd i urodę Księcia. Zatrzymał się na podium, spojrzał

ukradkiem w górę na twarz Pięknego Kwiatu, nim przesłonił

ją wachlarz, po czym w stosownym geście położył dłoń na

\kolanie. Piastunki pomogły mu wspiąć się na podwyższenie,

gdzie stanął mrużąc oczy. Piękny Kwiat pochyliła się

płynnym ruchem. Jej uśmiech wyrażał miłość, gdy z kobie-

cym wdziękiem dotknęła jego policzka wierzchem dłoni.

Zwróciła się do niego szeptem:

•V— Płakałeś, mały.

Książę przyglądał się swoim stopom.

Zgiełk narastał. Książę podniósł oczy, a Piękny Kwiat,

kierując się w stronę krawędzi podwyższenia, pociągnęła go

za sobą. Z tyłu ktoś podał im liście palmowe. Patrzyli tam,

gdzie patrzył tłum, wzdłuż rzeki.

W górę rzeki, już w zasięgu wzroku, znajdował się

podłużny występ skalny. Stał na nim długi, niski budynek,

wzdłuż którego poruszała się niewielka postać. Po chwili

obok niej pojawiła się druga. Trudno było je dostrzec: ich

ruchy rozmazywały się w rozedrganym, rozpalonym słoń-

cem powietrzu. Wyglądały jak karły, zmieniające kształt,

momentami ginące nawet wśród drgań. I nagle tłum po obu

stronach uliczki zamienił się w gęstwinę, żywopłot, gaj liści

palmowych kołysanych nieustającym wiatrem. Odezwały się.

piszczałki.

— Życie! Zdrowie! Siła! .:•:

Pierwszą postacią nie był Bóg. Poprzedzał go Kłamca,

smukły młodzieniec, który biegł przed siebie, od czasu do

czasu zawrac,ał, okrążał Boga, rozpaczliwymi gestami po-

naglając go do biegu. Był zlany potem, lecz nieutrudzony w

swych zabiegach. Za nim podążał Bóg, Wielki Dom, Małżo-

nek Królowej, która już osiągnęła wieczne Teraz, Byk

Królewski, Sokół, Władca Górnego Państwa. Biegł powoli,

ostrząc swój nóż z zapamiętaniem graniczącym z rozpaczą.

Jego skóra lśniła teraz bardziej mokrym blaskiem, spódnicz-

ka oblepiała uda. Wyłonił się z drgań ziemi i oślepiającego

słońca. Białe nakrycie głowy opadło mu na czoło, lecz nie

zwracał już na nie uwagi i nie próbował poprawiać pchnię-

ciami bicza czy laski. Nawet ogon zdawał się bić powietrze

niczym ogon zdychającego zwierzęcia. Wielki Dom zatocz

się. Kłamca krzyknął: i

— Och, nie! J

Okrzyki tłumu wyrażały taką samą rozpacz jak twa

biegnącego. /

— Wielki Dom! Wielki Dom!

Nawet wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Odwra-

cali się, łamali szyki, jakby chcieli ruszyć z pomocą. Książę

ujrzał znajomą postać z kijem przeciskającą się ku drodze.

Ślepiec zatrzymał się z podniesioną głową, z kijem wyciąg-

niętym przed siebie. Bóg z łoskotem przetoczył się uliczką i

tłum zamknął się za nim. Ślepiec krzyczał na całe gardło, lecz

nikt go nie słyszał. Stopy Boga znaczyły nieregularny ślad w

pyle drogi. Kolana uginały się pod nim, usta z trudem łapały

powietrze, oczy patrzyły przed siebie nie widząc. Upadał.

Potknął się o kij Ślepca, ramiona mu opadły, nogi odmówiły

posłuszeństwa. Z niezmienionym wyrazem twarzy upadł na

kij, przewrócił się na bok i pozostał bez ruchu. Biała

płócienna czapa potoczyła się po ziemi.

W ciszy, która nagle zapadła, zabrzmiał donośny głos

Ślepca:

— Boże, Książę traci wzrok! Twój syn traci wzrok!

Książę wykonał rozpaczliwy gest w kierunku Pięknego

Kwiatu, która nie przestawała się uśmiechać. Wykrzyczał

swą odpowiedź:

— On kłamie!

— Książę traci wzrok!

Głos Pięknego Kwiatu zabrzmiał czysto, spokojnie:

— Oczywiście, że kłamie, drogie dziecko. Żołnierze,

zabrać go do dołu!

Popychając, rozdając razy, żołnierze robili miejsce wokół

powalonego Boga i klęczącego przy nim Kłamcy. Tymcza-

sem ludzie tłoczyli się wokół Ślepca, który stał się teraz ich

18

zabawką, krzyczącą kukłą. 'Piękny Kwiat odezwała się

znowu:

— To on rzucił kij pod nogi Boga.

Kilku żołnierzy dopadło Ślepca, Szamotali się wokół

Boga leżącego na ziemi i klęczącego obok Kłamcy. Wzięli

starca między siebie. Piękny Kwiat chwyciła Księcia za rękę,

potrząsnęła nią i zwracając się tylko do niego, rzekła:

— Uśmiechaj się.

— Mówię ci, on kłamie.

— Głuptas. Uśmiechaj się.

Łzy zamazały uśmiech Księcia, gdy dziewczyna odciąg-

nęła go od podwyższenia. Zachowując resztki godności

przekroczył Główną Bramę. Paru żołnierzy torowało im

drogę, pozostali nieśli Boga. Pośpiesznie odprowadziwszy

chłopca tam, gdzie piastunki ukryły jego i jego łzy przed

oczami tłumu. Piękny Kwiat i towarzyszące jej kobiety

również zniknęły.

Na dziedzińcu powitał Boga orszak, jakby specjalnie

przygotowany na tę okazję. Sześciu ludzi podtrzymywało

lektykę. Był tam człowiek w skórze lamparta i ktoś, jeżeli w

ogóle był to człowiek, z głową szakala. Procesję otwierał

wysoki mężczyzna, znacznie starszy od Wielkiego Domu,

odziany w długą szatę z białego płótna. Słońce odbijało się

od jego gładko wygolonej czaszki. Kłamca znalazł się przy

nim pierwszy.

— To okropne, Naczelniku^okropne i zupełnie niepo-

trzebne — to znaczy... Po prostu okropne! Skąd wiedziałeś?

Jak się domyśliłeś?

Naczelnik uśmiechnął się.

— Można się było tego, spodziewać.

— Ale pamiętaj, nie ma żadnego powodu, żeby... żadne-

go!

Naczelnik spojrzał nań z łaskawym uśmiechem.

— No, no, mój drogi Kłamco. Zbyt nisko się cenisz.

19

Kłamca podskoczył, jak ukłuty oszczepem. /

— Skądże znowu! Wierz mi, nie stać mnie już na nic

więcej! (•

Bóg spoczywał w lektyce. Naczelnik odprowadzał wzro-

kiem pochód oddalający się w stronę Wielkiego Domu.

— On wciąż pragnie słuchać twoich kłamstw.

Przed wejściem Kłamca przytrzymał Naczelnika za

szatę.

— Słyszał je już tyle razy, że mógłby je sam zapamiętać

albo kazać zrobić z nich obrazki.

Starzec spojrzał na niego przez ramię.

— Wczoraj mówił co innego.

— Jestem zupełnie zbyteczny, zapewniam cię!

Naczelnik odwrócił się, spojrzał na Kłamcę i położył mu

rękę na ramieniu.

— Powiedz mi. Kłamco... pytam z czystej ciekawości —

dlaczego chcesz uniknąć życia?

Lecz młodzieniec nie słuchał. Wzrok jego, omijając

Naczelnika, skierował się ku Wielkiemu Domowi.

— Ale on przecież jeszcze...?

— Jeszcze co?

— Jeszcze raz pobiegnie, prawda? Ktoś go przewrócił.

Jeszcze pobiegnie, prawda?

Starzec przyjrzał mu się z uwagą.

— Chyba już nie — odrzekł ściszonym głosem. —

Właściwie jestem pewien, że nie.

Wszedł do Wielkiego Domu. Roztrzęsiony Kłamca

pozostał na schodach walcząc z bladością wokół ust.

Piękny Kwiat wykorzystała chwilę względnej samotności

w Wielkim Domu, by się odegrać na Księciu. Wymierzyła

mu policzek, który — Książę wiedział o tym — był ceną

czułości okazanej na podium. O zachodzie, rozkapryszony,

poszedł spać.

20

Kłamca nie dał się odprawić tak łatwo. Natknęła się na

niego w mrocznym korytarzu. Przytrzymał ją za przegub

dłoni.

— Precz z łapami!

— Jeszcze cię nawet nie dotknąłem — wyszeptał. — Czy

nie potrafisz myśleć o niczym prócz seksu?

— Po tym, co zrobiłeś...

— Ja? Chciałaś chyba powiedzieć — my!

— Nie chcę o tym myśleć.

— Lepiej nie myśl. Pomyśl lepiej o tym, żeby ci się udało.

Tym się zajmij!

Przylgnęła do niego.

— Taka jestem zmęczona, zagubiona... chciałabym...

sama nie wiem czego.

Objął ją i pogłaskał po ramieniu.

— No.dobrze, już dobrze.

— Ty drżysz!

— Dlaczego nie miałbym drżeć!? Jestem w śmiertelnym

niebezpieczeństwie. Nie po raz pierwszy, ale nigdy nie było

tak źle jak teraz. Więc lepiej postaraj się. Rozumiesz?

Wyprostowała się i cofnęła o krok.

— Chcesz, żebym była dobra? Ty!?

— Dobra? Nie... no, tak. Ty to nazywasz dobra. Bądź

bardzo dobra!

Oddaliła się krokiem pełnym godności.

— A więc dobrze.

Z głębi korytarza dobiegł jej uszu .szept.

— Zrób to dla mnie!

Mimo gorąca wstrząsnął nią dreszcz. Odwracała wzrok

od mglistych postaci wyłaniających się z wysokich murów.

Teraz każdy szept i tak utonąłby w narastających od strony

sali biesiadnej odgłosach pomieszanych rozmów i dźwięków

muzyki. Przemierzyła salę, kierując się w jej najodleglejszy

koniec, i odsunęła zasłonę. Przestrzeń za zasłoną była

21

rzęsiście oświetlona. Tutaj czekały na nią jej kobiety,

milczące w obawie przed jej farbowanymi henną dłońmi i

pomalowanymi paznokciami. Lecz tego wieczoru Piękny

Kwiat nie zwracała uwagi na swoje kobiety. Spokojna i

pogrążona we własnych myślach, czysta i zdecydowana,

pozwoliła rozebrać się, namaścić ciało wonnościami, rozpuś-

cić włosy i zmienić klejnoty. Potem wstała i zasiadła przed

lustrem jak przed ołtarzem.

Lustro Pięknego Kwiatu było bezcenne. Było bajeczne.

Przede wszystkim odbijało nie tylko twarz, ale całą postać aż

do pasa, zaś pochyliwszy się jeszcze bardziej mogła oglądać

w nim swoje stopy. Tylko w Wielkim Domu znajdowały się

takie skarby. Poza tym, oprócz wielkości, miało i tę zaletę, że

nie było ani z miedzi, ani ze złota jak zwyczajne lustra tych

kobiet, które je w ogóle posiadały. Wykonano je z litego

srebra, dzięki czemu jego właścicielka posiadała dar naj-

wspanialszy — własne odbicie pozbawione wszelkiego po-

chlebstwa i zniekształceń. Po obu stronach lśniącej tafli stały

złotolite boginie nieba, podtrzymując'ją w sposób tak

dyskretny, jakby nie chciały wywierać żadnego wpływu na

osąd przyglądającej się. Powierzchnię zwierciadła tłoczono,

klepano, szlifowano i gładzono tak długo, aż osiągnęła

nieporównywalną gładkość. I rzeczywiście, można by po-

wiedzieć, że jako powierzchnia nie istniała, dopóki odde-

chem czy "dotykiem nie sprawdziło się jej niedostrzegalnej

namacalności. Powierzchnia była pojęciem,' niczym innym

jak odwróceniem, które stawiało świat oko w oko nie ze

swym odbiciem, a z samym sobą. '.

Żadnego zniekształcenia, żadnego pochlebstwa — właś-

nie tego potrzebowała Piękny Kwiat. Siedziała wpatrując się

w swą magiczną siostrę, która także się jej przyglądała. Były

obie pochłonięte sobą. Kobiety, wyzbywszy się lęku, zaczęły

rozmawiać szeptem, krzątając się wokół niej w świetle

licznych lamp. Lecz ona nie słyszała ani nie czuła ich

22

obecności. Siedziała na taborecie przy niskim stoliku, na

którym stało lustro. Była teraz naga, jedynie złoto-niebieski

pas otaczał kibić, nie krępując jej; na całe szczęście, gdyż

jakiekolwiek skrępowanie tej najsmuklejszej części jej ciała

zniszczyłoby to, co natura połączyła w nim tak subtelnie.

Pochlebstwa zwierciadła, czy jakiekolwiek inne, były zupeł-

nie zbędne. Piękny Kwiat osiągnęła najwspanialsze Teraz i

żadna zmiana nie mogła tu już nic poprawić. Zebrały jej

czarne połyskujące włosy i upięły gładko nad czołem, choć

wymknęło się im kilka loków. Jej powieki nie drgnęły nawet,

tak bardzo pochłonięta była swoim obrazem. Wzrok chiru-

rga utkwiony w chorym, artysty stojącego przed własnym

dziełem, czy filozofa zatopionego w metafizycznych rozmyś-

laniach nie wyraża większego skupienia i oderwania od

rzeczywistości niż wzrok Pięknego Kwiatu zapatrzonej we

własne odbicie.

Zastanawiała się najwyraźniej nad wyborem koloru, bo

w prawej dłoni trzymała trzcinkę, gotowa zanurzyć ją

zdecydowanym ruchem w jednym z naczynek na kamiennej

palecie. Miała do wyboru roztarty w oliwie malachit, lapis

lazuli, białą i czerwoną glinkę lub szafran. Mogła również

wybrać złoto, gdyby chciała, bo tuż obok palety, na niewiel-

.kim stojaku wisiały płatki złotej folii, drgające jak skrzydła

owadów w powietrzu rozgrzanym płomieniem lamp.

— Już są gotowi...

Lecz Piękny Kwiat nie słuchała swych kobiet, czy raczej

zapomniała o ich istnieniu. Bolesnym wysiłkiem woli wy-

rwała się ze stanu niezdecydowania, by przejść w stan

oczywistego olśnienia. Karmin, tylko karmin! — taki właś-

nie wybór w niepojęty choć logiczny sposób dyktowały jej

pozostałe barwy. Uwolniła dolną wargę spomiędzy zębów i

skinęła głową swej magicznej siostrze. Karmin wzmocniony

błękitem, lecz nie tym ciemnym, niemal czarnym błękitem nieba

o północy, ani też nie czystym, głębokim błękitem nieba w po-

23

ludnie, a rozbielonym lazurem, takim, co się mieni wewnę-

trznym blaskiem. Z największą starannością nałożyła kolor.

— Czekają już...

Odłożyła trzcinkę na miejsce.

— Ja także jestem gotowa.

Z brzękiem opadających bransolet opuściła ramiona.

Podniosła się, światło zalśniło ślizgając się migotliwie po jej

gładkiej, ciemnobrązowej skórze. Kobiety okrywały ją,

spowijały, otulały zwojami delikatnej tkaniny, a ona obraca-

ła się coraz wolniej i wolniej, aż ostatni siódmy szal zakrył ją

od stóp do głów. Stała przez chwilę nieruchomo, zasłuchana

w gwar rozmów i dźwięki muzyki dobiegające z sali.

Wyprostowała się, i być może nieświadoma tego, że mówi

głośno, tonem pełnym smutku i zdecydowania rzekła:

— Będę dobra!

Odgłosy rozmów w sali obok osiągnęły już to natężenie

właściwe biesiadzie, kiedy pojedyncze głosy zlewają się w

'jednostajny szum. Jedynie z rzadka spoglądano na Wielki

Dom, który kontentował się jedzeniem i piciem, gawędząc

przy tym z Naczelnikiem i Kłamcą. Dobry ton nakazywał

nie zwracać nań uwagi, czyli obdarzać go najwyżej cenionym

pochlebstwem dworskim — pozorną obojętnością. Toteż

wzdłuż stołów ustawionych po obu stronach sali tworzyły się

grupki i wydawało -się, że rzędy biesiadników kurczą się i

rozkurczają na przemian. Jeżeli nawet trójka gości, powiedz-

my dwie kobiety i mężczyzna, sprawiała przez chwilę

wrażenie zajętych sobą, to i tak wkrótce jedna z osób

przyłączała się do grupy sąsiedniej, która z kolei rozpadała

się w podobny sposób. W monotonnej wrzawie podniesio-

nych głosów ukwiecone nakrycia głowy pod ścianami wzdłuż

stołów kołysały się jakby rzucone na powierzchnię wody i

poruszane lekkim wiatrem. Nikt nie był jeszcze pijany.

Mimo że obserwowali Boga dyskretnie, w sposób naturalny i

niewymuszony, potrafili pić równo z nim: nie mniej i nie

24

więcej. A że Bóg przewyższał wiekiem wszystkich prócz

Naczelnika i najwyraźniej lepiej pił niż biegał, jasne było, że

wkrótce upiją się; nie wcześniej jednak niż Bóg.

On sam nie przejawiał takiego ożywienia jak jego świta.

Był wypoczęty i zadowolony. Leżał na szerokim łożu

zdolnym pomieścić dwie osoby. Lewe jego ramię ginęło w

skórzanych poduszkach. Kończył właśnie delektować się

trzymaną w prawej ręce pieczoną kaczką. Kłamca i Naczel-

nik zajmowali miejsca poniżej, przy niskim stole, gdzie

znajdowała się reszta jadła. Naczelnik siedział spokojnie,

uśmiechał się i obserwował Wielki Dom z wyrazem uprzej-

mego zainteresowania. Kłamca natomiast, jak zwykle, wier-

cił się niespokojnie.

Wielki Dom skończył jeść, wyciągnął rękę za siebie i

resztki kaczki znikły w śniadych dłoniach. Inna para rąk

podsunęła naczynie, w którym zanurzył i opłukał dwa palce

oraz kciuk prawej dłoni. Jak na dany znak, trzej muzykanci,

którzy przykucnęli w drugim końcu sali, zagrali głośniej.

Byli niewidomi. Jeden z nich zaintonował nosowym głosem

starą, bardzo starą pieśń.

Jak słodkie są twe objęcia, ..:„;

Słodkie jak miód i gorące jak letnia noc

O, moja ukochana, moja siostro!

Bóg spojrzał ponuro na śpiewaka. Zgiął mały palec i ujął

w dłonie następną czarkę z piwem podaną zza jego pleców.

Naczelnik podniósł brwi, nie przestając się uśmiechać.

— Czy mądrze czynisz, Wielki Domie?

— Chce mi się pić.

Przy stołach napełniono naczynia. Wszyscy poczuli

pragnienie. Naczelnik potrząsnął głową.

— Wiesz przecież, że to długi taniec.

Bóg czknął donośnie. Biesiadnicy ucichli, lecz po chwili

wrzawa pomieszana z odgłosami czkania podniosła się na

25

nowo. W lewym rogu sali jakaś dama wymiotowała hałaśli-

wie i pomysłowo, wywołując tym ogólną wesołość.

Bóg poklepał Kłamcę po ramieniu.

— Opowiedz mi jakieś kłamstwo.

— Opowiedziałem ci wszystko, co wiem. Wielki Domie.

— Chciałeś powiedzieć, wszystko, co potrafisz wymyślić

—wtrącił się Naczelnik. — Nie jest kłamstwem to, co się wie.

Kłamca spojrzał na niego, otworzył usta, jakby chciał coś

powiedzieć, lecz zrezygnował.

— Niech i tak będzie.

— Kłamstw! — Domagał się Wielki Dom. — Więcej

kłamstw! Więcej kłamstw!

— Nie bardzo potrafię. Wielki Domie.

— Opowiedz mi o białych ludziach.

— Już wszystko o nich wiesz.

— Opowiadaj — rzekł Bóg rozbawiony, ciągnąc Kłam-

cę za ucho. — Opowiedz mi, jaką mają skórę.

— Wyglądają jak obrana cebula — zaczął Kłamca

posłusznie. — Ale bez połysku. Całe ich ciało jest takie...

— ...każdy cal...

— Nie myją się...

— Bo zeszłaby z nich cała farba! — podchwycił Wielki

Dom i ryknął głośnym śmiechem. Zawtórowała mu cała

sala. Dama, która wcześniej wymiotowała, spadła z krzesła z

histerycznym chichotem.

— I śmierdzą — ciągnął Kłamca — tak, jak już ci

mówiłem. Rzeka opływa ich ziemie dookoła i wznosi się

wielkimi bryłami. Woda w niej jest słona, a ten, kto jej

spróbuje, dostaje pomieszania zmysłów i przewraca się.

Wielki Dom zaśmiał się raz jeszcze, po czym umilkł.

— Ciekawe, dlaczego upadłem — powiedział. — To było

bardzo dziwne. Biegłem, aż nagle zabrakło następnego

kroku.

Kłamca poderwał się. -

26

— Ktoś cię przewrócił, Wielki Domie. Widziałem to. I

tyle piwa wypiłeś przed biegiem... Następnym razem...

— Nie byłeś pijany, Wielki Domie — wtrącił nie przesta-

jąc się uśmiechać Naczelnik. — Byłeś wyczerpany.

Bóg znowu pociągnął Kłamcę za ucho.

— Opowiedz mi — roześmiał się nagle — o tym, jak ta

woda twardnieje.

— Już to słyszałeś.

Bóg uderzył w poduszki prawą ręką.

— Więc chcę to usłyszeć raz jeszcze. I jeszcze raz! I

jeszcze raz!

Gwar przycichł i zamarł. Zasłona w drugim końcu sali

rozsunęła się, ukazując coś na kształt monolitu z białego

płótna wspartego na dwóch drobnych stopach, które poru-

szały się miarowo, aż monolit zatrzymał się pośrodku

wolnej przestrzeni między stołami. Odezwał się przyciszony

głos bębna.

— ...twarda zupełnie jak kamień — mówił Kłamca. —

W zimie skały przy wodospadach obrastają nią jak kamienie

wodorostami. Ale to tylko woda.

— Dalej, dalej — nalegał Wielki Dom. — Opowiedz mi,

jakie to jest białe, przejrzyste i zimne, i jak nieruchome... to

bardzo ważne, ta nieruchomość.

Skądś wynurzyła się czarna dziewczyna. Trzymała jeden

koniec szala i zbierała go, w miarę jak obracały się pod nim

drobne stopy. Kłamca dalej rozmawiał z Bogiem, ale rzucał

w bok ukradkowe spojrzenia.

— Bagna są biało-czarne i twarde. Trzciny są twarde jak

kość. I jest zimno...

— Ach! Dalej...

— Nie jest to chłód zmierzchu, czy wiatru od rzeki. Ani

chłód chropawego dzbana na wodę, ale zimno, które

człowieka chwyta, każe mu najpierw tańczyć, potem zwol-

nić, aż zupełnie ustanie.

27

— Słyszałeś, Naczelniku?

— A kto położy się w białym pyle, który jest wodą, nie

może się już ruszyć. Natychmiast zmienia się w kamień, w

swój własny posąg.

Wielki Dom krzyknął.

— Jego Teraz jest nieruchome! Już się nie porusza!

Gwałtownie objął Kłamcę ramieniem.

—. Kochany Kłamco, jesteś mi bardzo drogi!

Usta Kłamcy przybrały brudnosiną barwę.

> — Och, nie, Wielki Domie. Jesteś zbyt łaskawy i uprzej-

my... Ja nic nie znaczę dla nikogo!

. Naczelnik zakaszlał. Odwrócili się obaj w jego stronę, a

on wskazał im wzrokiem, gdzie powinni patrzeć. Szal

właśnie zsuwał się z monolitu. Opadł świetlisty strumień.

Głowa zwrócona profilem zaczęła poruszać się rytmicznie to

w jedną, to w drugą stronę. Strumień połyskiwał i kołysał się

zgodnie z rytmem bębna. Drobnymi ruchami stopy wykona-

ły obrót.

— Ależ to Piękny Kwiat! — krzyknął Bóg.

Naczelnik potakiwał z uśmiechem.

— Twoja piękna Córka.

Wielki Dom podniósł rękę w geście powitania. Uśmie-

chając się przez ramię, Piękny Kwiat odwróciła się tyłem w

doskonałej harmonii z rytmem muzyki, zsunął się jeszcze

jeden zwój szala, a połyskliwa kaskada włosów kołysała się

zalotnie omiatając biodra. Gwar wzdłuż stołów zmienił się i

dostroił do uśmiechu i powitalnego gestu Boga. Na wszyst-

kich twarzach pojawiły się ciepłe uśmiechy, zabrzmiały

zachęcające pomruki, pełne zachwytu przyjęcie Pięknego

Kwiatu do rodziny. Instrument trzcinowy i harfa przyłączy-

ły się do bębna.

— Wydoroślała, wiecie — powiedział Wielki Dom. —

Nie do pomyślenia, jak ona wydoroślała.

Kłamca, oblizując wargi, z trudem oderwał uwagę od

28

Pięknego Kwiatu. Pochylił się w stronę Wielkiego Domu i

omal go nie potrącił.

•- — To lepsze niż twarda woda, prawda, Wielki Domie?

Lecz spojrzenie Boga wybiegło daleko, daleko poza

Piękny Kwiat.

— Opowiadaj dalej.

Kłamca zmarszczył czoło i zamyślił się. Coś postanowił.

Wykrzywił kościstą twarz w lubieżnym uśmiechu.

— Obyczaje?

— Obyczaje? Jakie obyczaje?

— Kobiety — wyszeptał Kłamca.

Przysunął się jeszcze bliżej i zasłaniając usta dłonią

opowiadał szeptem. W oczach Boga pojawiło się zaciekawie-

nie. Uśmiechnął się. Ich głowy pochylały się ku sobie. Bóg

sięgnął za siebie i nie patrząc, podniósł do warg jeszcze jedno

naczynie z piwem. Pociągnął z niego. Przeciągły chichot

wstrząsnął Kłamcą, a spoza jego dłoni dobiegły słowa.

— ...bywa i tak, że nigdy ich przedtem nie widzieli...

obce kobiety!

Wielki Dom parsknął, opryskując Kłamcę piwem.

— Umiesz opowiadać najsprośniejsze...

Naczelnik zakaszlał po raz wtóry, tym razem surowo.

Rytm muzyki zmienił się. Instrument trzcinowy zabrzmiał

jakby bardziej nosowo, jękliwie, jak gdyby pojął, czego

pragnie, lecz nie wiedział, jak to osiągnąć. Piękny Kwiat

zmieniła się także. Była już dostrzegalnie naga od pasa w

górę i poruszała się szybciej. Przedtem poruszały się jedynie

jej stopy. Teraz tylko stopy i głowa pozostawały nierucho-

me. Uśmiech znikł z jej twarzy; przyglądała się swym

piersiom, raz jednej, raz drugiej na przemian. Na przykład:

stojąc, zasłaniała twarz prawym ramieniem tak, że

skierowane ku dołowi przedramię i wygięta na zewnątrz

dłoń wskazywały lewą pierś, podczas gdy lewa dłoń podkreś-

lała ją od dołu. W ten sposób pierś obrysowana dłońmi była

29

jakby podawana i nieznacznym ruchem lewego ramienia;

wprawiana w lekkie drżenie, pulsowanie unaoczniające jej

ciepło i ciężar, zapach i gładkość. Następnie Piękny Kwiat

miękko przechodziła w lustrzane odbicie gestu, tym razem

skupiając uwagę na prawej piersi. I teraz właśnie, gdy para

karminowych sutków rozsiewała wonie w ciężkim powietrzu

komnaty, instrument trzcinowy zaczął pojmować, o co mu

chodzi. Nosowe dźwięki przerodziły się w coś więcej niż

ludzki krzyk. Podjęto go wzdłuż stołów, gdzie pośród

toastów oddawano się całowaniu i dyskretnym obłapia-

niem. Głowa Kłamcy powoli odwracała się od Wielkiego

Domu. Usta miał ściągnięte niczym w grymasie pragnienia.

— Ona jest piękna — jęknął. — Piękna, piękna!

— Tak, rzeczywiście — odrzekł Bóg. — Opowiedz mi

coś jeszcze. Kłamco.

Kłamca jęknął jak konający.

• — Musisz na nią patrzeć. Wielki Domie... czy nie

rozumiesz?

— Jeszcze zdążę.

Piękny Kwiat popisywała się teraz obiema piersiami. Jej

roziskrzone włosy szalały. Kłamca usiłował dzielić uwagę

między nią a Boga. Obiema rękami bił się po głowie.

— Doskonale — powiedział Wielki Dom obrażonym

tonem. — Jeżeli nie chcesz już opowiadać, zagram w

warcaby z Naczelnikiem.

Szachownica pojawiła się natychmiast, podobnie jak

piwo. Gdy Wielki Dom pochylił się nad nią i potrząsnął

kubkiem z kośćmi, w nastroju biesiadników zaszła zmiana.

Mniej było obłapiania, więcej przyciszonych rozmów o

potrawach i napojach, wydarzeniach towarzyskich i grach.

Piękny Kwiat i muzycy zdawali się występować sami dla

siebie albo dla pustej sali.

— Twój ruch — powiedział Wielki Dom. — Powodze-

nia.

30

— Czasami wydaje mi się — rzekł Naczelnik — że

byłoby ciekawiej, gdybyśmy zamiast pozwalać przypad-

kowi decydować o naszych posunięciach, sami je wymy-

ślali.

— Bardzo dziwna gra — zauważył Wielki Dom. —-Nie

byłoby wówczas żadnych reguł.

Podniósł wzrok, zauważył Piękny Kwiat i zanim ponow-

nie opuścił głowę, posłał jej czarujący uśmiech. Zwracała

teraz uwagę na smukłość swej talii i złożoną nośność bioder,

powoli zataczających kręgi pod ostatnim szalem. Jeżeli z jej

twarzy pod warstwą wypracowanego makijażu można było

wyczytać cokolwiek, to był to niepokój przeradzający się w

prawdziwą rozpacz. Przedłużała każdą kolejną figurę tańca,

jakby chciała na siłę wymusić zaproszenie. Jej ciało lśniło już

nie tylko olejkami.

Muzykanci mieli trudne zadanie. Harfista szarpał struny

z zaciętością kobiety trącej ziarno między dwoma kamienia-

mi. Flecista zezował. Jedynie grający na bębnie uderzał w

swój instrument swobodnie, zmieniając od czasu do czasu

ręce, używając to jednej, to obu naraz. Pizy stołach rozma-

wiano o grze w warcaby i polowaniu.

— Twój ruch, Naczelniku.

Naczelnik potrząsnął jednocześnie głową i kubkiem do

gry. Kłamca, w przypływie śmiałości, szarpał Boga za

spódniczkę, by przywołać jego uwagę. Ostatni szal zsunął się

z Pięknego Kwiatu. Była naga i świeciła bardziej niż jej

klejnoty. Jej wargi, wykrzywione w stylizowanym grymasie

pożądania, obnażały lśniące zęby. Przeszła do ostatniej

figury. Poczynając od przeciwległego krańca sali, pod dy-

ktando muzyki, z której czerpał całą moc, taniec przywiódł

ją serią konwulsji aż do podwyższenia, co kilka kroków

wystawiając na pokaz jej ciało rozrzuceniem ramion, roz-

warciem kolan, podaniem brzucha do przodu. Przeniósł ją

przez całą salę od Teraz do Teraz. Jej uda potrąciły Boga,

31

który trącił szachownicę tak, że pionki z kości słoniowej

rozsypały się na wszystkie strony. Bóg szarpnął się gniewnie

do tyłu i podniósł wzrok.

— Jak śmiesz!

Cisza zapadła wzdłuż stołów, wśród wyczerpanych mu-

zykantów i na podium, gdzie pionki z kości słoniowej

przestały się toczyć, a jedyną rzeczą, która się poruszała,

były piersi Pięknego Kwiatu. Upadła wyczerpana na podło-

gę, twarzą do ziemi.

Wielki Dom poruszył się, wyraz gniewu znikał z jego

twarzy. Przesunął wierzchem dłoni po czole.

— Och, tak. Oczywiście. Zapomniałem.

Spuścił nogi z łoża i usiadł na brzegu.

— Wiesz, ja...

— Tak, Wielki Domie?

Wielki Dom spojrzał na córkę.

— Bardzo dobrze, kochanie. Bardzo podniecające.

Naczelnik przysunął się bliżej.

— A zatem...

Kłamca miotał się zrozpaczony między Pięknym Kwia-

tem i łożem.

— Musisz, Wielki Domie! Musisz!

Wielki Dom wsparł się dwiema rękami o łoże. Zacisnął

dłonie, napinając mięśnie ramion. Wyprostował się, wciąg-

nął brzuch, tak że pod trzęsącą się warstwą tłuszczu można

było dostrzec niewyraźny zarys umięśnionego torsu. Pozo-

stał w tej pozycji przez kilka chwil.

— Wielki Domie, proszę! Drogi Wielki Domie!

Bóg zrobił wydech. Jego spojrzenie zmętniało, ciało

zapadło się między rozluźnione ramiona, a wnętrzności

powoli uwypukliły zaokrąglony brzuch. Odezwał się bezna-

miętnym tonem.

— Nie mogę.

Odgłos wciąganego powietrza zabrzmiał jak świst

32

ogromnej strzały. Nikt z obecnych nie śmiał podnieść

głowy. Nie drgnął ani jeden palec, ani jedna powieka.

' Nagle Piękny Kwiat poderwała się na nogi. Ukryła twarz

w dłoniach i potykając się przebiegła roztrzęsiona przez salę,

aż za zasłonę, która za nią opadła.

Jakiś młody mężczyzna wybiegł z cienia za podwyższe-

niem. Pochylił się i coś szepnął Bogu do ucha.

— Ach, tak. Już idę.

Bóg wstał i salę wypełnił szelest, gdyż goście także

podnieśli się z miejsc; wszystkie głowy pozostały jednak

nadal pochylone, wszystkie usta milczały. Wielki Dom podą-

żył za młodzieńcem, minął mroczne korytarze i wyszedł na

zewnątrz. Nad dziedzińcem ociężała noc sięgała zenitu,

sącząc się z góry i obnażając miriady istot niebieskich. Pod

krawędzią nocy, tuż nad linią horyzontu, niebo było bledsze,

delikatniejsze, ledwie zdolne utrzymać nadciągające brze-

mię. Wielki Dom zatrzymał się, by rzucić okiem na tę

kruchość, cicho zagwizdał, po czym pośpiesznie skierował

się ku jednemu z czterech narożników dziedzińca. Idąc

odezwał się półgłosem do młodzieńca.

— O mały włos byłbym się spóźnił.

W narożniku, pod murem, znajdował się niski ołtarz.

Wielki Dom obmył się świętą wodą, spoglądając z obawą na

ciemniejące niebo. Rzucił szczyptę kadzidła na rozżarzone

węgle i wymamrotał kilka słów, aż gruby słup dymu wzbił się

w ciemność. Pośpiesznie obszedł pozostałe trzy narożniki,

gdzie postawił następne słupy. Przystanął na chwilę obser-

wując je, potem zawrócił, kierując się do sali biesiadnej. Po

drodze znowu wymamrotał coś do siebie lub do młodzieńca.

— Przynajmniej potrafię jeszcze podtrzymać niebo.

W sali goście siedzieli przy stołach sztywno, ze spuszczo-

nymi oczyma, bez słowa. Kłamca klęczał, kurczowo zaciska-

jąc dłonie na jednej z nóg łoża, jakby szukał ratunku przed

utonięciem. Wielki Dom ciężko opadł na łoże i legł na boku.

Bóg Skorpion

33.

Przemówił.

— Chciałbym się napić.

Lecz zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, Naczelnik

chwycił go za rękę i zapytał z łagodnym uśmiechem.

— Nie rozumiesz, Wielki Domie?

Wielki Dom odwrócił się. Jego stężałe rysy drgnęły.

— Co mam rozumieć?

— Dzisiaj rano upadłeś. A teraz, wieczorem... ,

Wielki Dom wstrzymał oddech. Potem roześmiał się.

— Mówisz, że to początek?

— Właśnie.

Ciszę wzdłuż stołów 'przerwała nagła fala szeptów.

— Początek! Początek!

Kłamca puścił nogę łoża i przywarł do wygiętego wez-

głowia, przyklęknął obok z zamkniętymi oczami i głową

zadartą do góry. Krzyczał.

— Nie! Nie!

Lecz Wielki Dom nie przestawał się śmiać. Spuścił nogi z

łoża i siedząc tak przemówił ze śmiechem:

— Mocne piwo i żadnego kaca!

Naczelnik uśmiechnął się i przytaknął.

— Piękne, wiecznie młode kobiety...

Kłamca zwrócił się bełkotliwie do Boga:

— Oczywiście, Wielki Domie. Czegóż więcej potrzeba

mężczyźnie? Piwai kobiet, kobiet i piwa, jakiś oręż... czegóż

więcej?

— Własnego garncarza — wtrącił się Naczelnik. —

Muzykantów. Piekarza, piwowara, złotnika...

Wielki Dom pociągnął Kłamcę za ucho.

— I własnego Kłamcy.

Bełkot Kłamcy przybrał na sile tak bardzo, że na sali

zamarły wszystkie inne dźwięki. Naczelnik poklepał go po

ramieniu.

— Uspokój się, mój drogi Kłamco!

34

Bóg spojrzał na niego, uśmiechając się coraz szerzef. Był

w świetnym humorze. '

— O co ci chodzi? Po prostu nie wytrzymałbym bez

ciebie!

Kłamca wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, zerwał się na

równe nogi, rozglądając się dokoła, potem ruszył i przebiegł

przez salę. Dał nura między muzykantów, minął ich i zerwał

jedną z zasłon. Dały się słyszeć odgłosy szamotaniny, jakiś

łomot, szczęk broni, uderzenia. Padły rozkazy. Kłamca

wrzasnął:

— Nie chcę!

Odgłosy szamotaniny i ciosów oddalały się w głąb

korytarza; jeszcze raz, tym razem mniej wyraźnie, biesiadni-

cy usłyszeli Kłamcę, który wykrzykiwał głosem pełnym

przerażenia i oburzenia:

— Głupcy! Czy nie możecie użyć kukieł?

Nikt się nie poruszył. Wszystkie twarze pokrył rumieniec

wstydu. Ciemna plama na miejscu, gdzie Kłamca zerwał

zasłonę, wyglądała jak ohydna rana w materii samego życia.

W końcu Naczelnik przerwał ciszę.

— Już nigdy więcej zmęczenia.

Wielki Dom przytaknął.

— I podniosę wody naszej rzeki. Przysięgam.

Teraz wzdłuż stołów goście zaczęli śmiać się i szlochać.

— Przebacz swemu Kłamcy, Wielki Domie — szepnął

Naczelnik. — On jest chory. Ale będziesz go miał.

Goście opuszczali stoły, przesuwając się w kierunku

Wielkiego Domu. Szlochali, śmiali się i wyciągali ręce.

Wielki Dom uronił łzę.

— Droga rodzino! Dzieci moje!

Naczelnik zawołał:

— Przynieść klucz Wielkiemu Domowi!

Goście rozstąpili się, tworząc przejście wzdłuż sali. Z

mroku, tam gdzie kiedyś wisiała zasłona, wyłoniła się

35

drobna, stara kobieta z zasłoniętą twarzą, niosąc powoli

jakieś naczynie. Podała je Bogu i znikła w cieniu. Wielki

Dom przyjął napój i zaśmiał się nerwowo. Ujął naczynie

oburącz i uniósł do góry. Krzyknął pełnym głosem.

— Aby zatrzymać Teraz!

Pił i pił, przechylając głowę do tyłu; z wolna, nieznacznie

suwając nogami i cicho klaszcząc w dłonie, goście zaczęli

tańczyć. Tańcząc, zaczęli śpiewać, kiwając głowami i spoglą-

dając na siebie błyszczącymi oczyma.

Rzeka jest pełna po brzegi.

Niebieski kwiat się otworzył

Teraz się już zatrzymało.

Wielki Dom wyciągnął się na łożu i zamknął oczy.

Naczelnik pochylił się nad nim, układając jego członki,

zsuwając razem kolana, wygładzając zmiętą spódniczkę.

Muzykanci zagrali, podchwytując od tancerzy rytm. Taniec

stał się szybszy, a Bóg uśmiechnął się przez sen. Naczelnik

ujął jego ramiona i skrzyżował je, tak że nie brakowało im

już nic prócz bicza i laski. Sprawdził puls w lewym nadgarst-

ku, słuchał oddechu, przykładając ucho do piersi. Wypro-

stował się, podszedł do wezgłowia i wyciągnął poduszkę

spod głowy śpiącego.

„Rzeka podniosła siei nie opadnie", śpiewali. „Teraz jest

wieczne".

Poruszali się niczym rozrzucona mozaika, która stopnio-

wo układała się w koncentryczne kręgi. Płomienie lamp

migotały w podmuchach gorącego powietrza. Służba i

żołnierze stłoczyli się przy wejściu. Spódniczki i przejrzyste

suknie lepiły się do wirujących ciał.

Naczelnik stanął za łożem, twarzą zwrócony ku tance-

rzom. Podniósł ręce. Taniec zamarł, jeden po drugim

umilkły instrumenty. Na dany znak żołnierze i czyściciele

36

zaczęli przeciskać się przez tłum. Zajęli miejsca wokół łoża,

po czym podnieśli je bez wysiłku. Przeszli z nim przez salę i

dalej, w głąb, ku mroczniej szym tajemnicom Wielkiego

Domu. Wtedy goście zaczęli wychodzić cicho, nie oglądając

się za siebie. Sala opustc zała, pozostał jedynie Naczelnik.

Stał nie ruszając się z miejsca, patrzył na lampy i uśmiechał

się nieznacznie. Niebawem i on udał się na spoczynek.

Tylko jedna część Wielkiego Domu jeszcze nie spadła.

Był to górny taras wychodzący na odległą rzekę. Tutaj zbita

gromadka kobiet patrzyła bez słowa, w milczeniu, na

dziewczynę, która leżała na ziemi z rozrzuconymi włosami,

okryta jedynie naprędce schwytanym szalem. Wszystkie jej

członki wyrażały napięcie. Ramię, na którym opierała twarz

z rozmazanym makijażem, kończyło się kurczowo zaciśniętą

pięścią raz po raz szarpaną łkaniem. Czasem druga ręka

powoli unosiła się do góry i uderzała w podłogę, a z

wykrzywionych ust dziewczyny wydobywało się zawodzenie

niczym płacz dziecka. Gdy płacz ustawał, wśród spazmów i

pociągania nosem, przeciągły jęk rozdzierał ciszę:

— Och, co za hańba, co za straszna hańba!

*

Kiedy rzeka wezbrała na życzenie Śpiącego, to czego

należało się spodziewać, zaskoczyło tylko istoty najbliżej z

nią związane. Zrazu żurawie i flamingi zataczały się, trzepo-

tały skrzydłami i skrzeczały, gdy pierwsze fale przypływu

rozbijały się z pluskiem przy brzegu. Lecz już następne

wywołały okrzyki radości. Ptaki z zapałem zajęły się niespo-

dziewanie łatwą zdobyczą. Dziobały i łykały, jakby z trudem

nadążając za płodnością wyschniętego błota, które, raz

zwilżone, rodziło całą różnorodność smakowitego życia.

Wystarczyło zaledwie kilka cali wody przelewającej się przez

37

łjlfjiłtil i ^•n'g.^» .,,...

^l^sll^^i8!!^ 'l liii? l ^-sa

l^.ij^t^Ei-.gila0?1^ •§?,!L•'§.'? ^ -sp^

-sa^s-s^g^..;»^^ ^s^.?gg..|E^<Ł|gs .- •ggjsg

j i!i5

jl|X

\h.^N— >, •^ ._ ^ Q. ^ C > c/'' N a^-o.^p^ S •S 5t S ^ -^ % •O-^ §3'

^J^^i^a^^l^g-siio^Its-^ili-ja. ^ts'

^^f^gg^^^-i^^f^^^^^^^^a.^ ^tj

^i^^jl.S^r.^^-i^il^-^^^^^^ ^•?^

.^Is^i.^^l.6-!^^;!^^^^^0-^?-!^!! l,.Si

^^^^"^^.^"-'-'•^s—u^^^-u^P^'"^^-23-"^" caKc^

?^ i ^°! .f 3 's' •Ę, i a.».=.? s s" •§ ? I i -§ ? ^ 's S -s s L j " 31

•5^'S •^•^-"ff^coS '- źS^^-^u SS^^-^^g^^g^o^"5

SoNN^iura^^-sy-ri^-gu •s^^^^-y^-P-^-o^^—.^^u.S^

.S-Og.S.'0'^-^ O rt g,-^.^^ y ^-^^ ^S^-^^E a'K.^-3^ ^^ o o-^-O1

"'•^-••"E.tiIj.SIlJi^liJjjIS^j!

/ -o,.^ ^ ^^g ^

rusza wzdłuż skrawka suchej ziemi między skałą i rozlewi-

skiem. Zobaczyli samego Śpiącego na czele pochodu: spo-

czywał na łożu niesionym przez ośmiu wysokich mężczyzn.

Był zawinięty od stóp do głów i bogato wypchany, z rękami

skrzyżowanymi na piersi, z laską i biczem w dłoniach. Mienił

się wieloma kolorami, lecz głównie złotym i niebieskim;

nawet z tej odległości widzieli jego brodę, ostro rysującą się

na tle rozedrganych skał. Długowłose kobiety wykrzykując

szły za nim tanecznym krokiem: jedne z grzechotkami w

dłoniach usiłowały obudzić go, inne zawodziły i kaleczyły się

nożami. Za nimi podążali czyściciele i reszta jego ludzi, a

dalej grupa mężczyzn i kobiet, którzy szli bokiem, trzymając

się za ręce. Powolna była ta podróż Śpiącego; długa i

powolna była procesja krocząca za nim czy, jak ornament

fryzu, sunąca gęsiego groblami. Wielu wieśniaków, powodo-

wanych miłością i ciekawością, zeszło z dachów i brnęło

przez wodę w kierunku pochodu. Stawali w wodzie, jak

dzieci, z szeroko otwartymi oczami i przyglądali się. Wołali

do Śpiącego, lecz on nie budził się, bo czyściciele musieli

jeszcze nad nim popracować. Więc stali w miejscu, gdyż

brodząc nie nadążyliby nawet za tak powolnym wędrowcem,

i pozdrawiali kolejne grupy, jedną po drugiej.

Była jednak grupa, której nie pozdrawiali, lecz przyglądali

się z milczącym niedowierzaniem. Na końcu pochodu, w

pewnej za nim odległości, szedł oddział żołnierzy, prowadząc

wyrywającego się Kłamcę. Obręcz Wielkiego Domu okalała

jego szyję, tak jak i szyje ludzi, którzy szli bokiem i trzymali

się za ręce. Gdyby Kłamca chciał uwolnić którąś rękę, co

czasem próbował robić, musiał także szarpnąć obręcz.

Ponadto czasami krzyczał, czasami jęczał i ani na chwilę nie

przestawał wyrywać się żołnierzom, tak że musieli wiele się

natrudzić, by go nie uszkodzić. Niewiele brakowało, by

wykończył się sam, bo piana wystąpiła mu na usta. Jego

krzyki niosły się wzdłuż całego pochodu.

40

— Nie chcę, mówię wam! Nie chcę żyć! Nie chcę!

Ostatni w szeregu trzymających się za ręce- spojrzał za

siebie, po czym zwrócił się do kobiety przed nim.

— Nigdy nie mogłem zrozumieć, co Wielki Dom w nim

widzi.

Brodzący wdrapali się na groblę i pospieszyli za procesją

i Kłamcą. Gdy pas ziemi rozszerzył się, a pochód przystanął,

rozpadając się na poszczególne grupy, tłum wieśniaków

zgęstniał.

Pochód ustawił się przed długim, niskim budynkiem,

wokół którego przedtem biegał Wielki Dom wraz z Kłamcą.

Teraz między pochyłymi ścianami rumowiska otwierał się

przed nimi korytarz. Jego drugi koniec krył się w głębokim

cieniu, z dala od promieni słonecznych. Wejście do budynku

zajmowało jedynie połowę szerokości korytarza; po drugiej

stronie wejścia, na wysokości oczu, znajdowała się szczelina.

Ci z zebranych, którzy stali u wlotu korytarza, mogli ją

zobaczyć; ale nawet ci, którzy stali za daleko, lub ci, którym

tłum zasłaniał widok, wiedzieli, że ona tam jest, i wiedzieli, co

ma przez nią wyjrzeć.

Mężczyźni ponieśli Śpiącego korytarzem, podnieśli go z

posłania i postawili na nogi, z twarzą zwróconą ku górze.

Cisnąc się tłumnie do przodu, ludzie zobaczyli, że jeszcze śpi,

bo oczy ma zamknięte. Lecz już podchodzili czyściciele

niosąc swe instrumenty i magiczne słowa; po chwili jego oczy

otwarły się, a czyściciel odrzucił glinę, która je zamykała.

Tak więc Śpiący przebudził się i Wielki Dom stał spogląda-

jąc na swą rodzinę ze swego nieruchomego Teraz, żywy,

zdrowy i w pełni sił. Potem Naczelnik, który między innymi

• był także czyścicielem, przystąpił do wykonania swej urzę-

dowej powinności. Owinął się skórą lamparta, wiążąc ją w

pasie. Podniósł niewielki toporek o kamiennym ostrzu, które

wcisnął między zesztywniałe wargi. Podważył je i wówczas

ci, którzy stali dostatecznie blisko, usłyszeli trzask przypo-

41

minający odgłos płomienia trawiącego suche gałązki. Gdy

Naczelnik cofnął się, ludzie zobaczyli, że Wielki Dom

przemawia w nieruchomym Teraz, bo usta ma otwarte.

Zaczęły się więc tańce i śpiew. Chociaż wśród tych tańców i

śpiewów niejeden zapłakał z cicha na myśl o tym, jak ulotne

jest jego własne Teraz, nie bardziej uchwytne niż cień.

Żołnierze, tragarze i czyściciele wyprowadzili Wielki Dom z

korytarza na dach budynku, gdzie kilka ciężkich belek

odsuniętych na bok odsłaniało otwór. Znieśli Wielki Dom

na dół, a żołnierze stojący na dachu wokół otworu widzieli,

jak składano Boga do kamiennej skrzyni, jak zasunięto i

zapieczętowano wieko. Czyściciele wydostali się na górę,

pozostawiając Boga w jego komnatach wypełnionych jedze-

niem i piciem, bronią i grami.

Stali i patrzyli, jak żołnierze kładą belki na miejsce i

przywalają je wielkimi kamieniami.

To samo, co z Wielkim Domem, uczynili czyściciele z jego

Bliźniaczym Bratem, który stał wyprostowany w ciemnoś-

ciach po drugiej stronie szczeliny. Z tym, że Naczelnik

podszedłszy doń z toporkiem nie otwierał jego ust siłą, gdyż

były z kamienia, a tylko ich dotknął. Oczy Bliźniaczego

Brata były już otwarte i patrzyły przez szczelinę.

Wówczas ci, którzy trzymali się za ręce, podeszli gro-

madnie i każdy z nich otrzymał to, co miał nieść. Przesuwali

się między rzędami czyścicieli: kamieniarz ze świdrem, cieśla

z siekierą i dłutem, piekarz z zaczynem, piwowar ze słodem,

szły pięknie odziane i umalowane kobiety, muzykanci z in-

strumentami pod pachą. Wchodząc śmiali się, rozmawiali we-

soło, z radosną dumą przyjmując czarki z napojem. Jedy-

nie Kłamca ciągle walczył: teraz jego krzyki stały się jeszcze

bardziej przejmujące. Naczelnik próbował go uspokajać, na-

zywając chorym i opętanym, lecz Kłamca nie chciał słuchać.

— Jeżeli to zrobicie, już nigdy nie opowiem mu żadnego

kłamstwa... nigdy!

42

I wtedy taniec załamał się, a wybrańcy stojący w

korytarzu obejrzeli się do tyłu z wyrazem bezgranicznego

zdumienia. Naczelnik wymierzył Kłamcy silny policzek i

Kłamca ucichł zaskoczony, sapiąc i wykrzywiając twarz.

— Uspokój się, Kłamco. Uspokój się. No już. Powiedz

nam, dlaczego odrzucasz wieczne życie?

Właśnie wówczas Kłamca powiedział rzecz straszną,

rzecz ohydną, rzecz, która rozbiła świat. Uspokoił się na

chwilę. Przestał pociągać nosem. I nagle targnął całym

ciałem tak gwałtownie, że trzymający go żołnierze zachwiali

się. Skulił się międy nimi, rzucił Naczelnikowi wściekłe

spojrzenie i wykrzyczał na całe gardło:

— Ponieważ to jest całkiem dobre!

Na te słowa ucichły wszystkie dźwięki, z wyjątkiem

szybkiego oddechu Kłamcy. Tańczący zatrzymali się i

Kłamcę otoczył krąg oburzonych i pełnych pogardy twarzy.

Nagle czując może, jak ta pogarda popycha go w kierunku

Boga, zaczął szarpać się z nową zaciekłością. Naczelnik

podniósł rękę. Kłamca przestał się wyrywać i wpatrywał się

w nią tak, jakby ujrzał w niej swoje życie. Naczelnik

przemówił spokojnie, tonem lekarza omawiającego przypa-

dek.

— Wielki Dom nigdy nie spotkał człowieka, który

odrzuciłby jego łaskę. Lecz ten człowiek jest nieczysty i

trzeba go oczyścić. Zabrać go do dołu.

Kłamca trwał w napięciu, dopóki nie poczuł, że żołnierze

odwracają się. Wówczas zachwiał się i byłby runął w piach,

gdyby nie to, że jego ramiona przywiązane były do żołnierzy

niczym liny. Żołnierze oddalili się, wlokąc go za sobą: głowa

mu opadła, usta pozostały otwarte. Tłum patrzył bez słowa.

Żołnierze wlekli Kłamcę z powrotem groblą, aż zniknęli z

pola widzenia.

Wówczas ludzie, jakby jeszcze bardziej zjednoczeni tym

niezwykłym wybrykiem, znowu odwrócili się w stronę

43

korytarza. Ci, którzy czekali tam z narzędziami i czarkami,

zaczęli śpiewać i posuwać się naprzód; tych, którzy zniknęli z

oczu pogrążając się w głębi korytarza, nie było już słychać,

toteż śpiew przycichał w miarę jak zmniejszała się grupa

osób widocznych jeszcze na zewnątrz. Gdy pozostały tylko

dwie, pieśń była ledwie słyszalna poza korytarzem. Potem

było widać tylko jedną osobę, aż wreszcie nie było już nikogo

i zaledwie nikłe echo błąkało się u wylotu korytarza. Ludzie

nasłuchiwali, nadstawiając uszu, pochylając się do przodu,

przekrzywiając głowy, niepewni, czy był to rzeczywiście jakiś

słaby dźwięk, czy jedynie wspomnienie po nim. W końcu

zapanowała bezsporna cisza i smutek wezbrał w sercach

tych, którzy zostali, by uporać się ze swym własnym Teraz.

Smutek ten narastał stopniowo, w miarę jak zanikał śpiew,

lecz był równie bezsporny jak cisza. Wydobywał się spod

ziemi. Kobiety zaczęły zawodzić, bić się w piersi i rwać

włosy; mężczyźni jęczeli jak ranione, złapane w sidła zwierzę-

ta. Tylko czyściciele pozostali nie tknięci smutkiem. Zebrali

jedzenie, picie i ogień. Zamknęli wejście magicznymi słowa-

mi, złożyli ofiarę zjadła i napoju przy szczelinie i przemówili

do nieruchomych źrenic, które patrzyły na nich z ciemności.

Wyszli z korytarza i wraz z Naczelnikiem udali się groblą w

drogę powrotną. Tłum ruszył się, rozproszył, rozszedł po

wodzie. Zostali tylko żołnierze. Zabrali się do zasypywania

korytarza kamieniami i piaskiem.

Książę miał ćwiczyć boską pozę. .Naczelnik odebrał go

piastunkom i posadził na odpowiednim krześle. Siedział oto

w ponurej sali biesiadnej: ze złączonymi kolanami i stopami,

piersią wypiętą do przodu, brodą zadartą do góry, z

otwartymi oczyma, które patrzyły w pustkę. Miał na sobie

dziecięcych rozmiarów uroczyste szaty, łącznie z ogonem;

przed sobą, na wysokości piersi, trzymał skrzyżowane laskę i

bicz. Obcięto mu śliczny lok, i jego głowa pod ciasno

przylegającą peruką była teraz łysa jak kolano. Do peruki

przyczepiono wysoką płócienną koronę, a do podbródka

przywiązano taśmą brodę. Siedział usiłując oddychać niedo-

strzegalnie i nie mrugać powiekami, chociaż mrok migotał, a

łzy wysiłku napływały mu do oczu.

Naczelnik krążył wokół niego. W komnacie słychać było

tylko cichy szelest jego spódniczki.

— Dobrze — mówił Naczelnik. — Bardzo dobrze.

Krążył i krążył. Łza spłynęła z zamglonego oka Księcia i

potoczyła się po policzku. Dał za wygraną i zamrugał

gwałtownie.

— No — rzekł Naczelnik. — Tak dobrze ci szło i

wszystko popsułeś. Nie zamykaj oczu, a łzy będą dla ludu.

Nie mrugaj!

— Muszę mrugać! Ludzie mrugają!

— Ty nie będziesz „ludzie" — odpowiedział Naczelnik

poirytowanym tonem. — Ty będziesz Bogiem, Wielkim

Domem, będziesz siedział na tronie w całym majestacie,

dzierżąc siłę w jednej dłoni, a pieczę w drugiej.

— Zobaczą, że płaczę!

— Oni mają widzieć, że płaczesz. To głęboka religij-

na prawda. Czy wyobrażasz sobie, że jakikolwiek Bóg,

który ma oczy otwarte, mógłby nie zapłakać nad tym, co

widzi?

— Każdy by płakał — odparł ponuro Książę — gdyby

miał otwarte oczy i nie mógł mrugać ani ich potrzeć.

— Każdy — rzekł Naczelnik — mrugałby albo tarł. I na

tym polega różnica.

Książę wyprostował się i znowu zapatrzył w mrok.

Zauważył, że prostokąt wejścia w drugim końcu sali rozjaś-

nia się, i wiedział już, że korytarzem podpełza tam światło

45

słońca. Załamał się, zamknął oczy i zwiesił głowę. Laska i

bicz zastukały na kolanach. Naczelnik przystanął.

— Znowu?

— Nie potrafię. Podtrzymywać niebo... podrygiwać w

górę i w dół na siostrze... mieć otwarte oczy... podnosić wody

rzeki...

Naczelnik uderzył dłonią zwiniętą w pięść we wnętrze

drugiej dłoni. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie; lecz

pochylając głowę, przełykając ślinę, oddychając głęboko,

zdołał się opanować.

— Posłuchaj, dziecko. Nie zdajesz sobie sprawy z nie-

bezpieczeństwa, jakie nam grozi. Nie zdajesz sobie sprawy,

jak mało mamy czasu... twoja siostra zamknęła się... nikogo

nie przyjmuje... a rzeka się podnosi...

Pochylił się i zajrzał Księciu w twarz.

— Musisz to zrobić! Wszystko będzie w porządku.

Obiecuję. No, spróbuj jeszcze raz.

I znowu Książę przyjął boską pozę. Naczelnik przyglądał

mu się przez chwilę.

— Tak lepiej! A teraz muszę zobaczyć się z twoją

siostrą... muszę! Więc cię tutaj zostawiam. Nie ruszaj się,

dopóki słońce nie przesunie się na drugą stronę wejścia.

Wyprostował się, uniósł rękę, opuścił ją na kolano,

cofnął się o trzy kroki, potem odwrócił się i pośpiesznie

wyszedł.

Gdy szelest spódniczki Naczelnika był już poza zasię-

giem słuchu, Książę wypuścił całe powietrze z płuc, zgarbił

się, zamknął oczy. Podniósł chude ramię i otarł nim twarz.

Poprawił się na krześle, bo ogon uwierał go w kościsty tyłek.

Położył laskę i bicz na podłodze. Przez chwilę patrzył w

stronę wejścia, po czym gwałtownym ruchem zdarł z głowy

płócienną koronę razem z ciasną peruką, rozrywając wąski

pasek przytrzymujący brodę. Rzucił to wszystko na laskę i

bicz. Skulił się z posępną miną, oparłszy podbródek na

46

pięściach, a łokcie na kolanach. Pojedynczy promień słońca

zalśnił na posadzce, aż Książę musiał zmrużyć oczy. Promień

rozlał się w jaskrawą plamę.

Poderwał się z krzesła, potem zaczął krążyć niespokojnie

po wielkiej sali. Spoglądał raz po raz na ściany, gdzie postaci

o głowach ptaków i głowach psów nie płakały. Zatrzymał się

w końcu na środku komnaty, tyłem do światła. Powoli

podniósł głowę i spojrzał na ciemne belki i straszną solidność

krokwi. Wzdrygnął się przed tym widokiem, jakby się

przeraził, że belki spadną mu na głowę.

Podszedł cicho do wejścia i zajrzał w głąb korytarza. W

jednym końcu stał wartownik oparty o ścianę. Książę

wyprostował ramiona najlepiej jak umiał i pewnym krokiem

ruszył w stronę wartownika. Ten obudził się i podniósł

oszczep. Książę zignorował go i skręcił w boczny korytarz,

gdzie jakaś dziewczyna pokornie odsunęła się pod ścianę, by

go przepuścić. Szedł przez Wielki Dom, ignorując wszyst-

kich napotkanych po drodze, aż zaszedł na tyły, gdzie

usłyszał przytłumione odgłosy dochodzące z kuchni. Minął

kuchnię, śpiących kucharzy, polerujących i gapiących się

pomywaczy, dziedziniec kuchenny, gdzie pod gołym niebem,

nad rozżarzonymi węglami powoli piekły się nadziane na

szpikulce gęsi. Tylna brama, wychodząca na pustynię i skały,

była otwarta. Wziął głęboki oddech, jak chłopiec skaczący

do wody, zacisnął pięści i przeszedł.

Za bramą przystanął w cieniu muru i uważnie przyjrzał

się skalnym załomom, osypiskom, linii skał na tle nieba.

Wszystko było dzikie i jałowe. Nic nie wyglądało tu równie

przyjemnie jak cień palmy nad wodą, ale za to nie brakowało

kryjówek. Ruszył przed siebie, pod górę, starając się w miarę

możliwości pozostawać w cieniu, chociaż nie było go zbyt

wiele. Idąc wymamrotał:

— Niech ona je podtrzymuje!

Płakał.

47

Uskoczył w bok, przykucnął za głazem, i ostrożnie

wyjrzał zza niego. Wśród skał znajdował się jakiś człowiek.

Klęczał na kamienistym wzniesieniu i jego profil wyraźnie

odcinał się od skał. Głowę miał zwieszoną, jakby poraziło go

słońce.

Człowiek wyprostował się z klęczek. Zaczął wykonywać

jakieś rytmiczne ruchy ramionami i nagle Książę pojął, że

człowiek ów wyciąga linę albo sznur z ziemi. Zaraz potem

zauważył, jak pod ręką człowieka ukazały się jakieś miski i

talerze — zawieszone chyba w siatce, zbyt cienkiej, by mógł

ją dostrzec. Człowiek wstał, wydał z siebie szyderczy okrzyk i

splunął pod stopy. Podniósł kamień i pogroził nim ziemi.

Raz czy dwa udał, że rzuca go w dół, a potem cisnął

naprawdę, i ze skały wydobył się krzyk. Człowiek odwrócił

się i powoli odchodził, śmiejąc się i wymachując sznurkową

siatką z miskami i talerzami. Książę skurczył się za swoim

kamieniem i wsłuchiwał się w odgłos kroków odchodzącego.

Drżał cały i nie przestawał się trząść długo po tym, jak

zatrzaśnięto tylną bramę.

Wstał, osłaniając oczy obiema rękami, i ruszył przed

siebie. Promienie słońca padały na jego ogoloną czaszkę i

odbijały się od skał. Ograniczając się do patrzenia tylko

jednym, zdrowym okiem, wdrapał się na wzniesienie.

Najpierw poczuł odór; potem zobaczył muchy. Pagórek

aż roił się od nich. Ich brzęczenie narastało z każdym

krokiem i wkrótce one też go dostrzegły.

Znalazł się na krawędzi dołu. Słońce sięgało do samego

dna z wyjątkiem jednej strony, gdzie pod ścianą zostało

trochę cienia. Muchy najwyraźniej lubiły dół, bo bzyczały na

dnie, obsiadając odpadki, kości, gnijące mięso, oślizgłe

jarzyny i brudne kamienie. Ślepiec z głową opartą o ścianę

leżał w jednym z nasłonecznionych kątów. Jego kości różniły

się od innych tym tylko, że nadal pokryte były skórą. Był

bardzo brudny. Usta miał otwarte, a tam, gdzie nie siedziały

48

jeszcze muchy, widać było język. Rozpoznając go Książę

usłyszał, jak nie poruszając wargami ani językiem, Ślepiec

wydał z siebie jakiś dźwięk:

— Kek.

Prawie na samym środku dołu, w miejscu oczyszczonym

ze śmieci, klęczał człowiek. Książę przyjrzał mu się dokład-

nie, po czym krzyknął:

— Kłamca!

Lecz Kłamca nie odpowiedział i pił dalej. Głowę zanurzył

w misce trzymanej oburącz i ciągnął zachłannie, głośniej niż

to, co wydobyło się z ust Ślepca, niż brzęczenie much.

Przechylił głowę razem z miską, by wyssać ostatnią kroplę.

Jego oczy znalazły się ponad brzegiem naczynia. Zauważył,

że ktoś klęczy na krawędzi dołu, i skulił się, by uniknąć

ciosu. • (,\

— Nie!

— Drogi Kłamco! To ja!

Ostrożnie, osłaniając twarz ramieniem. Kłamca spojrzał

w górę. Twarz miał posiniaczoną i brudną, prócz miejsc

umazanych świeżą krwią, a oczy otoczone krwawymi ob-

wódkami.

— Książę?

— Pomóż mi!

Kłamca zatoczył się wśród odpadków. Odkrzyknął:

— Pomóc ci? Przecież ty nie potrzebujesz żadnej pomo-

cy! Popatrz na mnie!

— Ja uciekłem.

— Śnię. Majaczę. Powiadają, że zwariowałem... a te-

raz...

— Nie chcę wracać.

Kłamca przycisnął pięści do czoła i podniósł wzrok.

— To naprawdę ty?

— Chcą ze mnie zrobić Boga.

Kłamca wybuchnął tonem usilnej prośby.

49

— Wydostań mnie stąd! Ta twoja siostra... powiedz jej,

żeby mi pomogła!

— Ona nie chce nikogo widzieć — powiedział Książę. —

A poza tym, ja uciekam. Moglibyśmy uciec razem.

Kłamca znieruchomiał.

— Ty? Ty uciekasz?

— Moglibyśmy uciec i zamieszkać tam, gdzie jest zimno.

— Och, nic łatwiejszego — zadrwił Kłamca. — Co ty

tam wiesz?

— Sam tutaj doszedłem.

Kłamca zaniósł się hałaśliwym śmiechem.

— Poszlibyśmy w dół rzeki, przez morze, przez ląd i

jeszcze raz przez morze...

— Tak, tak, chodźmy!

— Czy sprzedano cię kiedykolwiek za łódź cebuli?

— Nie, oczywiście że nie.

— Albo czy macał cię kiedyś Syryjczyk, żeby sprawdzić,

czy nie jesteś za stary na eunucha?

— Co to jest Syryjczyk?

— Znowu sprzedaliby nas jako niewolników...

Zamilkł, oblizał spękane wargi, powoli rozejrzał się

wokół siebie i znowu popatrzył w górę na Księcia.

— No, może za pół łodzi; bo nie jesteś ani bardzo silny,

ani bardzo ładny, prawda?

— Jestem chłopcem. Gdybym był dziewczyną, byłbym

ładny. I nie musiałbym podnosić wód rzeki, ani...

— Te bransolety, które masz na sobie — powiedział

powoli Kłamca. — Gdyby je doliczyć... Mógłbyś się nadać

na eunucha.

— Wolę być dziewczyną— odrzekł Książę nieco wstyd-

liwie. — Myślisz, że dałoby się to załatwić?

Na twarzy Kłamcy mimo warstwy brudu malował się

wyraz spokojnego wyrachowania.

— O tak. Wydostań mnie stąd, a wtedy...

50

— Więc idziemy? Naprawdę idziemy?

— Idziemy. Teraz posłuchaj...

— Kek.

— Dlaczego on tak robi?

— Umiera — odparł Kłamca. — Nie spieszy mu się.

— Jak to się stało, że złamał kij?

— Próbowałem wydostać się stąd za jego pomocą, ale

się złamał. Stałem mu na ramionach i upadł.

— On chyba chce pić.

— Pewnie, że chce — odpowiedział zniecierpliwiony

Kłamca. — Właśnie dlatego umiera.

^- To dlaczego nie dostał wody?

— Bo ja jej potrzebowałem — wrzasnął Kłamca. —

Masz jeszcze jakieś głupie pytania? Marnujemy czas!

— Ale...

— Słuchaj. Czy ktoś cię widział po drodze?

— Nie.

— Czy umiałbyś kogoś przekupić?

— Naczelnik zaraz by się dowiedział. On wie wszystko.

— Za mały jesteś, żeby przynieść drabinę. Ale mógłbyś

przynieść linę. Mógłbyś ją przywiązać do jakiegoś kamienia i

spuścić...

Książę zerwał się na równe nogi i klasnął w dłonie.

— Och, tak, tak!

— Ta twoja siostra... na pewno nie ma żadnej liny... kto

'jak kto, ale nie ona spośród wszystkich ciemnych, tępych,

oszałamiających, pięknych... A może ty potrafiłbyś znaleźć

linę?

Książę zatoczyłby się ze szczęścia i emocji, gdyby nie

bliskość'krawędzi dołu.

— Znajdę! — krzyknął. — Poszukam!

— I jeszcze jedno. Masz więcej klejnotów niż to, co

nosisz na sobie?

— Oczywiście.

51

— Przynieś je.

— Tak, tak, dobrze!

— Lina. Klejnoty. Po zmroku. Przysięgasz?

— Przysięgam! Drogi Kłamco!

— Idź już. To moja... to nasza jedyna szansa.

Książę odwrócił się i dopiero kilka kroków niżej opamię-

tał się i skulił, by go nie zauważono. Ale strażnika pilnujące-

go tylnej bramy nie było. Nie było nikogo jak okiem sięgnąć,

a brama była zamknięta. Postanowił iść w kierunku cieni-

stych palm i zalanych pól, przebrnąć przez sięgającą powyżej

kostek wodę obok Wielkiego Domu i dotrzeć do głównej

bramy. Lecz na granicy pól natknął się na dwóch nagich

chłopców, którzy bawili się trzcinową łódką. Kazał im

zaprowadzić się do głównej bramy, a oni uczynili to

natychmiast, bez słowa, przejęci lękiem na widok jego

bransolet i naszyjników, sandałów, jego Świętego Ogona i

układanej spódniczki. Przeszedł więc przez dziedziniec,

prosto do swoich pokoi, przerwał piastunkom sjestę, a

ponieważ był już prawie Bogiem, łatwo poddały się jego

nowej, stanowczej postawie. Musi mieć klejnoty, dużo

klejnotów; a gdy odważyły się spytać, po co, wystarczyło, że

na nie spojrzał, a odeszły. W końcu miał przed sobą cały stos

klejnotów; odczuwał nieznaną dotąd przyjemność wieszając

je na sobie, aż cały zaczął pobrzękiwać i podzwaniać przy

najmniejszym ruchu. /

Z liną było inaczej. Wydawało się, że w Wielkim Domu

nie ma zbędnego kawałka liny. Były liny przy studniach koło

kuchni, lecz za długie i zbyt trudno dostępne. Były też liny

przy każdym z masztów stojących z luźno zwisającymi

proporcami przed główną bramą. Książę poczuł się niepew-

nie, więc pobrzękując usiadł w kącie, aby zastanowić się, co

robić dalej. Ostatecznie jedno stało się dlań jasne. Nie potrafi

znaleźć liny. Służący, których pytał, kłaniali się, odchodzili

bokiem i nie wracali. Westchnął głęboko i zaczął drżeć. Jeśli

52

naprawdę potrzebna jest tina, to należy zwrócić się tylko do

jednego człowieka —człowieka, który wie wszystko. Powoli

podniósł się, pobrzękując.

*

Taras z balustradą wznosił się nad wezbraną rzeką.

Rozpięto nad nim płócienny daszek, który zwisał bezwład-

nie w nieruchomym powietrzu. Piękny Kwiat siedziała w

jego cieniu. Patrzyła na wodę. Zmieniła się i zmizerniała. Jej

długie włosy, przycięte nad czołem i z tyłu, nie sięgały nawet

ramion. Mimo że głowę miała opasaną złotą wstęgą, z której

wychylała się głowa kobry ze złota i topazu, jej twarz i cała

postać wydawały się szczuplejsze. Umalowane miała tylko

oczy—gruba warstwa malachitu pokrywała powieki i nada-

wała rzęsom odpowiedni odcień. Patrzyła więc ponuro na

wodę, a gdyby ktoś chciał odczytać wyraz jej twarzy, dopa-

trzyłby się tam wstydu skrywanego pod maską nonszalancji.

Naczelnik stał przed nią. Opierał brodę na prawej dłoni,

a prawy łokieć na dłoni lewej ręki. Uśmiechał się ciągle, lecz

jego uśmiech zdradzał napięcie.

Piękny Kwiat spuściła głowę i wpatrywała się w posadz-

kę.

— Widzisz... zawiodłam. Wiem, że On gniewa się na

mnie. Cały czas o tym pamiętam.

— Na mnie też. Na nas wszystkich.

— Nigdy, nigdy sobie nie wybaczę.

Naczelnik poruszył się. Skrzywił usta w ironicznym

grymasie.

— Może nam na to nie starczyć czasu.

Podniosła wzrok, przestraszona. Jej pierś zafalowała.

— Myślisz, że nas wszystkich zatopi?

— To... bardzo możliwe. Dlatego pozwalam sobie być

53

natrętnym. Jak powiedziałem, zostało mało czasu. Niemniej

my, którzy jesteśmy odpowiedzialni za lud, musimy uczynić

wszystko, co w naszej mocy. Musimy się zastanowić. Wi-

dzisz, Piękny Kwiecie... W tej wyjątkowej sytuacji mogę

chyba tak się do ciebie zwracać?

— Proszę bardzo.

— Co odróżnia człowieka od reszty stworzenia?

— Nie wiem! . -

— Zdolność analizowania faktów... i wyciągania z nich

wniosków.

Zaczął przechadzać się po tarasie z rękami założonymi

do tyłu. , ,

— Po pierwsze — powiedział — musimy ustalić fakty.

— Jakie fakty?

— Kto podtrzymywał niebo? Hm?

— No, On.

— Kto, rok po roku, w swej... ojcowskiej wspaniało-

myślne-.; i... podnosił wody rzeki?

— On, oczywiście.

— A tym razem... czy jest już drugi Bóg?

— Nie — odrzekła ponuro. — Jeszcze nie.

— Wobec tego: kto teraz podnosi wody. rzeki?

<— On. Myślałam...

Naczelnik podniósł do góry jeden palec.

—— Krok po kroku. Tak. On. Ustaliliśmy pierwszy fakt.

Teraz drugi. Jak wysoko sięgała woda, kiedy On wstąpił w

swoje Nieruchome Teraz?

— Do Znaku Wielkiego Jedzenia.

— Wydarzyło się to wkrótce po tym, kiedy, jak mówisz,

zawiodłaś. Ale wówczas musiał być zadowolony. Rozu-

miesz?

— Ale...

— Niech twoje kobiece serce nie opiera się granitowej

trwałości racjonalnych dowodów.

.54

&•

"a.

Rozwarła szeroko oczy.

— Co to znaczy?

Naczelnik zamyślił się na chwilę,

— Słowa rzeczywiście są trudne; ale znaczą tyle, że ja

mam rację, a ty nie.

Wyprostowała się i uśmiechnęła nieznacznie. •

— Może częściowo tak. ;

— Niemniej nie ciesz się za bardzo. Piękny Kwiecie... nie

za bardzo.

— Nie ma obawy. l .

— Wróćmy więc do faktu. Coś rozgniewało Go, kiedy

wszedł do Domu Życia. '-'

Przerwał i znowu zaczął się przechadzać. Zatrzymał się

nagle w pół obrotu i spojrzał jej prosto w oczy...

— Mówią — i byłoby fałszywą skromnością temu

przeczyć — że wszelka wiedza jest moją domeną. Wiem

wszystko, co człowiek może wiedzieć.

Rzuciła mu spojrzenie spod ciężkiej zasłony rzęs.

Uśmiech uniósł tylko jeden kącik jej ust.

— O mnie też?,

— Wiem, że przebywasz w głębokim odosobnieniu. A

teraz trzeba to powiedzieć, inaczej nie damy sobie z tym

rady: Jego gniew dotyczy osoby, którą... być może nieświa-

domie... bardzo się interesujesz. To tyle. Skończyłem.

Jej twarz pociemniała na moment; lecz uśmiech pozostał

bez zmian.

— Znowu nie pojmuję, o co ci chodzi.

— Miałem oczywiście na myśli Kłamcę.

Rumieniec pojawił się i znikł, lecz oczy nie przestały

patrzeć na Naczelnika. On zaś ciągnął dalej tym samym

chłodnym tonem:

— To konieczne. Piękny Kwiecie. Nie stać nas na

oszukiwanie samych siebie. Powinnaś mi wszystko powie-

dzieć.

55

Gwałtownym gestem ukryła twarz w dłoniach.

— Grzech i jeszcze raz grzech. Występek tak zakorze-

niony, podłość tak nikczemna, tak haniebna...

—— Biedne dziecko, biedne, biedne" dziecko!

— Potworne myśli, nieopisane...

Stanął tuż przy niej. Przemówił łagodnie.

— Jeżeli zatrzymasz te myśli, będą cię toczyć jak robak.

Wyrzucisz je z siebie — odejdą. Mów zatem, moja droga.

Bądźmy jak dwie pokorne dusze, badające pospołu okrutne

otchłanie ludzkiego losu.

Upadła przed nim na kolana, z twarzą ukrytą w dło-

niach.

— Gdy siedział, gdy siedział u stóp Boga i opowiadał

Mu... opowiadał nam... o białych górach unoszących się na

wodzie... jak mu było zimno... o białym ogniu... a on tak

nędznie ubrany, taki bezbronny i taki odważny...

— A ty chciałaś go rozgrzać.

Przytaknęła żałosnym skinieniem głowy, bez słowa.

— I tak, stopniowo... zapragnęłaś kochać się z nim.

Jego głos brzmiał tak obojętnie, że pierzchła wszelka

obcość i nieprawdopodobność tej rozmowy. Ciągnął dalej

łagodnie:

— Jak tłumaczyłaś się przed sobą?

— Wyobrażałam sobie, że to mój brat.

— Cały czas wiedząc, że to... obcy, jak te jego wymysły o

białych ludziach.

Słowa dobiegały przytłumione zza jej dłoni.

— Mój brat z Boga ma tylko jedenaście lat. A fakt, że

Kłamca był... tym, co powiedziałeś... czy mogę to powie-

dzieć?

— Śmiało! -

— Dodawał żaru mojej miłości,

— Biedne dziecko! Biedna, chora dusza!

56

— Co ze mną będzie? Co może się ze mną stać?

Złamałam prawa natury.

— Przynajmniej jesteś szczera.

Z twarzą uniesioną do góry przysunęła się do jego kolan i

wyciągnęła ramiona, by je objąć.

— Ale... kiedy już kochaliśmy się...

.Nie było już kolan w zasięgu jej ramion. Znajdowały się o

krok dalej, usunąwszy się prędko jak człowiek, który

zobaczył węża. Naczelnik, z pięściami przyciśniętymi do

piersi, spoglądał na nią przez ramię.

— Ty... ty i on... ty...

Przysiadła na piętach nie opuszczając ramion. Spojrzała

na niego i krzyknęła:

— Przecież mówiłeś, że wszystko wiesz!

Podszedł szybko do balustrady i patrząc w dal, powta-

rzał przez chwilę dziecinnie, bez sensu:

— No, tak. Tak. Hm, hm. Tak. Coś takiego!

W końcu zamilkł, odwrócił się i podszedł do niej, chociaż

niezupełnie do niej. Odchrząknął.

— I wszystko to... stanęło między tobą i twoim prawo-

witym pożądaniem ojca?

Nie odpowiadała. Odezwał się znowu, tonem podniesio-

nym i pełnym oburzenia:

— Czy dziwi cię, że rzeka ciągle wzbiera?

.; Lecz Piękny Kwiat już stała. Powiedziała równie podnie-

sionym głosem: ; •:

— Czego chcesz? Przecież miałeś ćwiczyć!

Spojrzenie Naczelnika podążyło za;jej wzrokiem.

— Słuchałeś, Książę?

— Podsłuchiwałeś! — krzyknęła Piękny Kwiat. — Ty

mały draniu! Po co włożyłeś to wszystko na siebie?

— Bo lubię — odpowiedział Książę, drżąc i pobrzęku-

jąc. — Nic właściwie nie słyszałem. Tylko to, co on

powiedział o wzbieraniu rzeki.

57

— Och, idź stąd!

— Zaraz sobie pójdę — powiedział Książę pośpiesznie.

Zastanawiałem się tylko właściwie, czy macie może kawałek

liny...

— Liny? Po co?

— Potrzebna mi.

— Znowu wychodziłeś za bramę. Popatrz na sandały!

— Myślałem, że...

— Idź stąd i powiedz tym swoim niańkom, żeby cię

oczyściły.

Nie przestając drżeć. Książę odwrócił się, by odejść, lecz

wtedy odezwał się Naczelnik:

— Zaczekaj!

Skłoniwszy się lekko przed Pięknym Kwiatem, jakby

prosząc o pozwolenie, podszedł do Księcia i ujął go za ramię.

— Zechciej usiąść. Książę. O tak. Wspaniale. Więc

potrzebujemy liny i byliśmy za murami. Lubiłeś go,

- prawda? Zaczynam rozumieć. I te klejnoty... Oczy-

wiście!

— Ja tylko chciałem...

Wzrok Pięknego Kwiatu wędrował od jednego do dru-

giego.

— O co tu chodzi!

Naczelnik zwrócił się do niej:

, .s_ Łączy się to bezpośrednio z naszą rozmową. Jest

gdzieś — ale ty i tak nie wiesz gdzie —jest dół. Kiedy mówisz

„Zabrać go do dołu..."

— Wiem — odparła Piękny Kwiat niecierpliwie. — Ale

co to ma wspólnego ze mną?

— Niektórym straszliwym przyczynom naszego zagro-

żenia nie da się zapobiec. Można zapobiec przynajmniej

jednej. Bóg gniewa się na swego Kłamcę i podnosi wody

rzeki częściowo dlatego, że Kłamca odmówił przyjęcia daru

wiecznego życia.

58

Piękny Kwiat gwałtownie uniosła się na krześle. Jej

dłonie zacisnęły się na poręczach.

Dół...

Naczelnik pochylił głowę.

— Kłamca ciągle jeszcze musi znosić utrapienia, niepew-

ności i próby poruszającego się Teraz.

Pochwycił ją w samą porę, powoli posadził z powrotem

na krześle i zaczął poklepywać jej dłonie. Znowu zamruczał

do siebie:

— Oj, oj, oj!

Książę odzyskał mowę.

— Czy mogę już odejść?

Lecz Naczelnik nie zwracał na niego uwagi. Książę

słuchał w milczeniu rozkazów wydawanych żołnierzom

stojącym przy drzwiach, przyglądał się bez słowa, ale chyba

z odrobiną zazdrości, jak kobiety przywracały twarzy Pię-

knego Kwiatu jej urodę. Drobna staruszka wniosła naczynie

z napojem i postawiła na podwyższeniu, obok krzesła. Potem

wszyscy troje czekali, aż słońce schyli się ku wieczorowi.

Piękny Kwiat przełknęła ślinę.

— Co zamierzasz uczynić?

— Przekonać go. Pozwól mi, że pocieszę cię, tak jak

potrafię, musisz bowiem być silna. Wydaje ci się, że jesteś

wyjątkiem. I oczywiście jesteś... wyjątkowo piękna. Lecz te

ciemne żądze... — tu spojrzał krótko na Księcia i zaraz

odwrócił wzrok — ...nie ciebie jedną dręczą. W nas wszyst-

kich drzemie jakaś głęboka, niewypowiedziana, niezdrowa

chęć, by kochać się z, z ...rozumiesz, o co mi chodzi. Z kimś, z

kim nie łączą nas więzy krwi. Cudzoziemiec i jego wymysły.

Nie widzisz, czym naprawdę są te wymysły: Rozpaczliwą

próbą pozbycia się własnych, brudnych żądz, próbą przeży-

cia ich w wyobraźni; bo... zgodnie z prawami natury... nie

można ich uzewnętrznić. Czy wierzysz, moja droga, że

istnieją naprawdę takie miejsca, gdzie ludzie zawierają

59

związki, łamiąc naturalne granice pokrewieństwa? Poza

tym, gdzie miałyby żyć te kukły z fantastycznych łgarstw?

Wyobraź sobie, jakie wielkie musiałoby być niebo, by objąć

także ich ziemie! Pomyśl, jak ciężkie!

— Tak. To szaleństwo.

— Nareszcie dopuszczasz do siebie prawdę. Szaleniec,

którego kłamstwa poruszyły w nas wszystkich te głębokie,

niewypowiedzianie obrzydliwe zakamarki; szaleniec, który

stanowi dla nas niebezpieczeństwo dopóty, dopóki nie

zgodzi się służyć Bogu.

Przerwał, odwrócił się, by spojrzeć na zalaną dolinę.

Jakaś pusta łódź kręciła się i wirowała, niesiona głównym

nurtem.

— Widzisz? Nie możemy czekać na ratunek. Jeżeli nie da

się go przekonać, chociaż oczywiście będziemy próbować,

trzeba będzie użyć siły.

Na chwilę zapadło milczenie. Piękny Kwiat znowu

zaczęła płakać. Jej płacz nie zakłócał ciszy. Łzy spływały jej

po policzkach, a wraz z nimi ciemne smugi malachitu. Rzeka

nadal wzbierała. Książę siedział, podzwaniając od czasu do

czasu klejnotami.

Piękny Kwiat przestała płakać.

— Muszę okropnie wyglądać.

— Ależ nie, moja droga. Jesteś tylko trochę... w nieła-

dzie. Zresztą całkiem ci z tym do twarzy.

Przywołała gestem swoje kobiety.

— Wiesz co, Naczelniku? Świadczy to o tym, jak

głęboko sięgnęło zepsucie. Bo właściwie prawie się nie

przejmuję. Nie żeby zupełnie, ale prawie.

Unosząc brwi, rzucił jej zdziwione spojrzenie.

— Powodzią?

— Ach, nie, nie to. Mam na myśli swoją twarz.

Kobiety oddaliły się. Piękny Kwiat poprawiła się na

krześle.

60

— Jestem już gotowa.

Naczelnik odezwał się głośno:

— Przyprowadzić go.

Książę podniósł się niezdarnie.

— To może... może ja pójdę napić się czegoś...?

Od strony krzesła dobiegły słowa niczym syk węża.

— Na miejsce, szczeniaku!

Spoza tarasu dały się słyszeć jakieś krzyki, a wśród nich

znajomy głos, jak zwykle rozgorączkowany, lecz nieco

bardziej piskliwy. Dwaj wysocy, czarni żołnierze, tylko w

przepaskach na biodrach, wlekli Kłamcę między sobą.

Odwrócili go i postawili przed Pięknym Kwiatem. Zamilkł i

patrzył na nią. Odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem i

wyglądałaby równie bezpiecznie jak mieszkaniec domu

życia, gdyby nie drżenie sukni na piersiach. Kłamca do-

strzegł Księcia skulonego z tyłu pod ścianą. Szarpnął się

konwulsyjnie między żołnierzami i wrzasnął na całe gardło:

— Ty... zdrajco!

Ja nie...

— Chwileczkę, Kłamco — Naczelnik zwrócił się do

Pięknego Kwiatu. — Czy pozwolisz?

Otworzyła usta, lecz nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

Naczelnik podniósł palec.

— Puśćcie go.

Dwaj żołnierze, lśniący od potu, odstąpili od Kłamcy.'

Skierowali ku niemu ostrza włóczni, jakby był dziką bestią w

sieci. Znowu zaczął mówić. Pospiesznie, z desperacją, zwra-

cając się to do jednej, to do drugiej osoby:

— Trucizna to okrucieństwo. Możecie mówić, że to nie

boli, ale skąd wiecie? Czy byliście kiedyś otruci? Znam wiele

tajemnic, które mogłyby się wam przydać. Mógłbym nawet

powstrzymać rzekę... ale potrzeba mi na to czasu, czasu!

Przecież nikt z nas nie lubi się bać. To okropne, bać się...

okropne, okropne!

61

Naczelnik przerwał mu.

— My ciebie nie straszymy. Kłamco!

— To dlaczego, kiedy przestaję mówić, zęby dzwonią mi

w głowie?

Naczelnik wyciągnął do niego rękę, lecz Kłamca usko-

czył w bok.

— Uspokój się, człowieku. Nic ci się nie stanie. Nie w tej

chwili.

— Nic?

— Nic. Niechaj nastanie teraz chwila milczenia. Odpręż

się, Kłamco. Połóż się, ułóż wygodnie na macie.

Kłamca spojrzał na niego podejrzliwie, lecz Naczelnik

jedynie pokiwał głową zachęcająco i uśmiechał się. Kłamca

położył jedną rękę na podłodze, ukląkł spoglądając do góry.

Rozejrzał się, skrzywił na widok oszczepów, po czym powoli

się położył.

Skulił się w pozycji przypominającej karykaturę płodu,

bo żaden płód nigdy nie był tak spięty, tak rozdygotany.

Żaden płód nigdy nie rozglądał się tak do góry, na boki i za

siebie.

Naczelnik popatrzył na wezbraną rzekę i skrzywił się

podobnie jak Kłamca na widok oszczepów. Najwyraźniej

zebrał się w sobie.

— No dobrze już, Kłamco. Nie masz śledczego obawiać.

Mamy dużo czasu.

Zobaczył szeroko otwarte oko, patrzące czujnie, jak krab

spod kamienia.

— Zamknij oczy. Niech wszystko zniknie.

Oko zamknęło się, otworzyło szybko, znowu przymknę-

ło; pozostawiając błyszczącą szparkę między powiekami.

Naczelnik zaczął łagodnie.

— Pomyślmy o rzeczach prawdziwych.

Kłamca podskoczył i zadygotał na podłodze.

— Śmierć. Morderstwo. Żądza. Dół.

62

— Nie! nie! O rzeczach spokojnych, miłych i zwyczaj-

nych.

. Szparka drgnęła, rozszerzyła się i zamknęła. Embrion

wyszeptał tuż nad posadzką:

— Wiatr na policzkach, chłód.

— Dobrze.

— Opadające białe płatki. Góry ubrane w białe szaty...

— Znowu zaczynasz! Powiedziałem, prawdziwe!

— Biali ludzie. Czyste, białe kobiety, kość słoniowa i

złoto... wszystkie obce... i przez to dostępne. Ach, życzliwość

obcej kobiety przy obcym ogniu!

Naczelnik był tak spięty, że z ust wyrwał mu się chichot.

Spojrzał przepraszająco na Piękny Kwiat. Jej suknia znowu

drżała.

— Słuchaj, Kłamco. Jesteś teraz spokojny, więc po raz

ostatni odwołuję się do twojej wspaniałomyślności. Jesteś

ulubieńcem Boga. Gniewa go, że nie chcesz do niego przyjść.

Przyjmij dar wiecznego życia... dla naszego dobra!

Kłamca krzyknął:

— Nie!

— Zaczekaj. Rozumiemy, że jesteś chory i nie jesteś

wspaniałomyślny. Dlatego też, żeby łatwiej ci było nam

pomóc, my także postąpimy wspaniałomyślnie. Damy ci

wszystko, co daliśmy Jemu..

— Przekupstwo?

Lecz Naczelnik nie słuchał. Zaczął krążyć wokół Kłam-

cy, który śledził jego ruchy kołysząc głową jak wąż.

— Pamiętaj, że nawet to może nie wystarczyć. Z

tego, co ostatnio słyszałem, wynika, iż On może być tak

rozgniewany, że... ale musimy uczynić wszystko, co w naszej

mocy. Czy sądzisz, że żądamy od ciebie, byś przyłączył się do

tych na skraju i pozostał tam wysuszony tylko upałem.

Wierz mi, że nie. Odrzucimy kamienie i belki...

— O czym ty mówisz?

63

, — Będziesz spoczywał obok samego Boga. Nie mniej niż

w trzech trumnach, a wewnętrzna będzie z takich materia-

łów... choćby nie wiem jak drogocennych... jakich sobie

zażyczysz.

Kłamca klęknął. Znowu krzyknął:

— Ty stary głupcze!

— Pozwól mi skończyć. Otworzymy cię i wyczyścimy.

Wyciągniemy twój mózg przez nozdrza i wypełnimy twoją

czaszkę płynnymi wonnościami...

' Poniesiony wyobraźnią. Naczelnik wykonywał szerokie

gesty wokół własnego ciała. Kłamca oplótł się ramionami i

zawodził jak oszalała sowa — „...obetniemy ci wstydliwe

części..."

Książę poderwał się:

— O, tak, tak!

Kłamca przestał zawodzić i zaczął mówić z rosnącą

gwałtownością:

— Skrawek ziemi nie większy od zagrody... garstka

małp pozostawiona na pastwę losu przez ludzką falę... zbyt

ciemni, zadowoleni z siebie, zbyt tępi, żeby uwierzyć, że świat

to więcej niż dziesięć mil rzeki...

—Utopisz nas wszystkich!

— Więc się potopcie, skoro nie macie dość rozumu, by

uciec na skały...

, — Zaklinam cię!

— A ja, osaczony, skazany, jedyny rozsądny człowiek w

tym, tym...

Rzucił się do przodu i chwycił Piękny Kwiat za nogę.

— Czy ty nie rozumiesz? Twój brat, ma... ile on ma...

dziesięć lat? To ty masz władzę... władzę, władzę, władzę!

Chcesz go poślubić? Tego żałosnego cherlaka...

— Puść mnie!

— On wolałby być dziewczyną. Ty masz żołnierzy, ty,

64

jedna z tuzina, drobnych władców siedzących wzdłuż tej

rzeki... ty masz zalążki armii... ;

Piękny Kwiat z trudem łapała powietrze. Jej ręce uniosły

się ku twarzy. Wpatrywała się w niego tak, jakby wokół nie

istniało nic prócz jego oczu. Kłamca zapytał ponownie:

— Chcesz go poślubić?

Jej usta otworzyły się i zamknęły. Dłonie na oparciu

krzesła cofnęły się. Palce zbielały. Oderwała wzrok od jego

twarzy, spojrzała na uśmiechającego się Księcia, na czarkę

obok krzesła.

— Masz zaczątki armii. Czy jest coś, czego nie mogłabyś

zrobić?

Odezwał się Naczelnik:

— My wiemy, co należy robić.

Lecz Kłamca, jakby ujrzawszy w Pięknym Kwiecie

odrobinę nadziei, bezpieczeństwa, a może nawet czując nad

nią jakąś przewagę, stanął przed nią i przemówił jak Bóg:

— Człowiek, który zasiada na najwyższym miejscu w

tym państwie, to ten, który ma ciebie, obca i piękna kobieto,

w swym łożu. Mógłby spalić brzegi tej rzeki od źródeł aż do

ujścia, tak że wszyscy ludzie, którzy z niej żyją, chyliliby

czoła przed twą urodą.

— A któż — wtrącił Naczelnik — któż chciałby zrobić

coś podobnego? Mówiłem już, że jesteś szalony!

— Nie jestem szalony. Nie ma we mnie ani fałszu, ani

nikczemności.

Piękny Kwiat krzyknęła:

— Nie ma w tobie nikczemności? Po tym, co mówiłeś &

obcych kobietach?

Kłamca rozpostarł ramiona.

— Nie rozumiesz? Nikt z was nie zauważył! W tej ziemi

półgłówków jest tylko jeden mężczyzna, który może mieć

wszystkie kobiety... Wielki Dom, Bóg!

Piękny Kwiat stała, przyciskając dłonie do policzków.

3 — Bóg Skorpion

65

Lecz Kłamca już się odwrócił. Spoglądał z nienawiścią i

pogardą na Naczelnika.

— Nawet ty... o którym mówią, żeś mądry... co za

bezsens, że nie mam tej kobiety, tej dziewczyny, tej pięknej...

choć ona mnie pożąda...

Wycelował palcem w Naczelnika.

— A gdybym to ja był Wielkim Domem?

Pod ciemną skórą Naczelnika widać było, jak krew

najpierw odpływa, a potem gwałtownie nabiega do jego

twarzy. Odstąpił od Kłamcy na trzy kroki.

. — Żołnierze!... Zabić go!

Żołnierze ruszyli do przodu z wyciągniętymi przed siebie

oszczepami. Godność opadła z Kłamcy jak płaszcz. Niczym

Bóg opętany strachem i nienawiścią, zaczął działać w sposób

natychmiastowy i nieprawdopodobny. Ciało zapanowało

nad jego twarzą. Rzucał się w bok i do przodu, obracał się.

Żołnierze wyminęli go, lecz nim zdążyli się zatrzymać, jeden

z nich potknął się, upadł, jego oszczep świsnął w rękach

Kłamcy i w okamgnieniu ostrze, szybkie jak język żmii,

przebiło szyję leżącego żołnierza. Drugi odwrócił się akurat

w porę, by nadziać się na nie. Zatrzepotał rękami i upadł

bezwładnie. Nim jego ciało dotknęło podłogi, Kłamca

znalazł się twarz w twarz z Naczelnikiem, który ryknął na

całe gardło.

— Łucznicy! ;

Oszczep wykonywał magiczne ruchy wokół stojącego

nieruchomo Naczelnika. Nie przestając mówić, Kłamca

przebiegł przez taras i wskoczył na balustradę. Odwrócił się

w momencie, gdy nadbiegli łucznicy z łukami, na które

jeszcze nie zdążyli nałożyć cięciw. Rzucił oszczepem i jeden z

łuczników padł, ściskając cięciwę nawiniętą na dłoń. Pod-

czas gdy jego ciało wykonywało wszystkie te ewolucje,

Kłamca wciąż coś mówił, a niepokój nie znikał z jego twarzy.

Mówił nawet wówczas, gdy zeskakiwał z balustrady. Sko-

66

czył zwinnie w wezbrane wody i być może mówił także pod

wodą. A kiedy wynurzył się, pracowicie rozgarniając wodę

ramionami, na tarasie panował zbyt wielki zgiełk, by

ktokolwiek mógł wiedzieć, czy mówi jeszcze, czy nie. Strzały

gęsto dziobały powierzchnię wody wokół niego, potem

odpływały piórami do góry.

W Naczelniku zachodziła jakaś zmiana. Trzymał się za

brzuch i patrzył w dal, a zarazem w głąb siebie. Przyklęknął

na jedno kolano. Zmęczenie malowało się na jego twarzy —

skurczyła się, postarzała.

Książę zmienił się także. Nie zwracał uwagi na zabitych i

konających. Z promiennym uśmiechem zwrócił się do

Pięknego Kwiatu, mimo że nie słuchała go wcale.

— To znaczy, że moje oczy nie są ważne i że nie będę

musiał być Bogiem, prawda?

Naczelnik rzekł z policzkiem przy podłodze:

— Krwawi w środku. Kłuje niczym skorpion.

W oddali, tam gdzie dosięgnąć mogła go jedynie jakaś

zbłąkana strzała, Kłamca wynurzył się z wody i wspiął na

mur, który jak wąska ścieżka prowadził pod osłoną palm w

kierunku głównego nurtu wezbranej rzeki. Zwrócił się w

stronę tarasu wymachując ramionami, bezgłośnie, lecz wyzy-

wająco odgrywając pantomimę o mechanizmie i koniecznoś-

ci przetrwania. Łucznicy z pustymi kołczanami stali przy

balustradzie. Spoglądali na Piękny Kwiat oczekując rozka-

zów, lecz ona ciągle patrzyła w ślad za Kłamcą, z wzniesiony-

mi rękami i otwartymi ustami.

Naczelnik wygłosił ostateczny wyrok, który zabrzmiał

czysto, profesjonalnie:

— On pragnie śmierci.

Książę szczerzył zęby w groteskowo szerokim uśmiechu.

— Czy mogę się teraz napić?

Odpowiedziała nieobecnym tonem:

— Oczywiście, drogie dziecko.

67

Podeszła do balustrady.

,,— Pragnie śmierci... A jednak...

. Łucznicy czekali, patrząc na nią. W niej też zachodziła

zmiana. Stawała się krąglejsza, pulchniejsza, bardziej jedno-

rodna. Blask obejmował jej oczy, włosy. Płaszczyzny jej

policzków zaokrągliły się. Lśniła, iskrzyła się, jakby jakieś

wonności ukryte w jej ciele brały ją w aromatyczne, podnie-

cające władanie. Zaokrąglone policzki nabierały koloru

tam, gdzie rodzący się uśmiech ukazywał dołeczki. Gestem

zastrzeżonym dla objawienia uniosła w górę ręce, ukazując

pomalowane henną dłonie.

— A jednak... lepiej chodźmy z Nim porozmawiać.

KLIK, KLIK

Pieśń przed mową

Wiersz przed prozą

Flet przed strzałą

Lira przed łukiem

Palma słuchała Kobiet-Pszczół z uśmiechem, który miał

wyrażać uznanie i uszczęśliwiał je, tak jak zamierzała. Nie

było żadnych chorób, a pszczoły, owszem, znosiły miód z,

równiny i z puszczy. Miód smakował równiną, posiadał

ostrość i aromat. Tak jest. Pszczoły spisywały się dzielnie.

Kiedy użyczyła im już swego uśmiechu na tyle, na ile było to

konieczne, odwróciła się, by przenieść go z powrotem na

pobliski plac między rzeką a wciśniętymi w rumowisko

głazów chatami z traw, przybudówkami i szałasami. Bawiły

się tu dzieci w gorącym, dusznym pyle, który i tak nie był

jeszcze tak gorący jak wówczas, gdy słońce znajdzie się w

zenicie. Upał dawał im się we znaki, zauważyła to od razu,

bo dwaj mali chłopcy bili się z zawziętością większą niż to

bywa w zabawie i dopiero na jej widok i na widok jej

uśmiechu rozdzielili się. Trzeci chłopiec — znacznie mniej-

szy, prawie niemowlę — podszedł do niej niepewnym

krokiem, trzymając w każdej ręce po jednym jajku. Podniósł

je do góry.

— Wspaniale — pochwaliła. —Wspaniale!

Zwichrzyła mu czuprynę i poszła dalej. Zbliżało się

południe, pora ich odpoczynku. Trzej inni chłopcy i dwie

dziewczynki hałasowali nad rzeką. Dziewczynki maszero-

wały równym krokiem u boku chłopców. Podnosiły miaro-

wo trzymane w prawej ręce kije i powtarzały śpiewnie:

— Ra! Ra! Ra!

Jeden z chłopców był już czerwony i płakał. Pozostali

zwiesili głowy i dłubali w piasku. Dziewczynki skręciły,

podniosły kije, dostrzegły ją, opuściły kije z chichotem;

Odwróciły wzrok i pocierały stopą o stopę. Mijając je,

odezwała się łagodnie.

— Idźcie bawić się gdzie indziej, dobrze? •

Miejsca było dużo, dzieci także; chłopcy rzucali różnymi

przedmiotami, siłowali się; dziewczynki bawiły się lalkami,

podskakiwały, rozmawiały wszystkie naraz. Palma obdzieli-

ła wszystkie grupki uśmiechem i zaczęła wspinać się pod

górę.

Poranne słońce zdjęło kapelusz oparów znad Gorących

Źródeł i tylko lekka mgiełka wisiała nad najwyższym

punktem wzniesienia, skąd bił wrzątek. Poniżej, nad rzędem

niecek, w których woda chłodziła się stopniowo, a potem,

całkiem letnia, ginęła w rzece, oparów już nie było. Ale

wystarczyło wspiąć się kilka kroków ponad miejsce, gdzie

bawiły się dzieci, by powietrze tchnęło świeżością, jakby

napływało z góry, a nie od równiny. Tam właśnie postanowi-

ła, że wykąpie się tym razem o jedną nieckę wyżej niż

zazwyczaj. Cieszyła się na myśl o długiej kąpieli, ponieważ

odczuwała drobne skrzypienie w ramieniu i miała nadzieję,

że gorąca woda je usunie. Wspinała się więc z godnością i

wdziękiem, któremu owo skrzypienie niewiele ujmowało.

Szeleściła jej długa spódnica z traw, nagie palce stóp

kurczyły się chwytliwie i rozluźniały na wytartych kamie-

niach. Musiała jednak przyznać w duchu, że jej serce biło

mocniej niż kiedyś. Przystanęła w połowie drogi, musnęła

powierzchnię wody w niecce, jakby chciała sprawdzić tempe-

raturę albo wyłowić suche źdźbło czy owada. Wyprostowała

się, odwróciła i spojrzała na rozciągający się w dole widok,

udając, że ma zwyczaj czynić to właśnie w tym miejscu, a nie

wyżej, na szczycie obok wrzącego źródła.

Kobiety pracowały w puszczy i w Miejscu Kobiet. Nie

widziała ich, lecz słyszała odgłosy ich rozmów i wybuchy

głośnego śmiechu. Tam gdzie puszcza nieco się przerzedzała,

a woda z gorącego źródła wpatiała do rzeki, zanurzone do

' pasa młode dziewczyny ciągnęły sieć. Na powierzchni wody

zauważyła kurczącą się, zakropkowaną plamę, jakby posie-

kaną kroplami deszczu, i wiedziała, że schwytały ławicę.

Jeszcze dalej Kobiety-Pszczoły uwijały się między słomiany-

mi ulami. Dużo żywności, roześmiane dziewczęta przy

pracy, dużo dzieci, dwie karmiące matki wśród skał i

brzemienna, którą siostry odprowadzają właśnie do szałasu,

Gorące Źródła, ciepły dzień...

Coraz częściej zdarzało jej się mówić do siebie, jak teraz.

— Za dużo żywności. Może nie mięsa, ale ryb, jaj,

korzeni, miodu, liści, pączków...

Położyła obie dłonie na brzuchu, powyżej spódniczki z

traw. Uśmiechnęła się ponuro.

— Za dużo jem.

No tak, pomyślała, starzeję się. To wszystko wyjaśnia.

Nie powinnam oczekiwać, że będę wiecznie piękna.

Ruszyła dalej wydeptaną ścieżką między nieckami, in-

krustowanymi na biało i zielono skamieniałym osadem.

Temperatura powietrza wzrastała przy każdej kolejnej niec-

ce. Odgłosy kobiet i dzieci cichły, aż całkiem zagłuszył je

bulgot, plusk i chlupot źródła wrzącego na szczycie. Tuż

przy nim na niewielkim płaskim kamieniu stała dziewczyna.

Była szczupła, spódniczkę z traw miała przyciętą na wyso-

kości kolan, a długie czarne włosy ciasno nawinięte na

patyczki. Jej szeroką nieładną twarz zdobił wdzięk młodości.

Na widok nadchodzącej wyprężyła się. Zaśmiała się i

wskazała na skraj równiny.

— Tam. Na wprost rozpadliny.

— Czy aby na pewno, moje dziecko? Bo wiesz, zdarzają

się czasem pożary traw.

— To było ognisko... Palmo.

Zawahała się, zanim wymówiła jej imię, bo wciąż peszyło

i

74

ją zwracanie się do Palmy tak, jak to czynią między sobą

dorośli. Lecz Palma była, odwrócona i patrzyła na równinę,

zaciskając usta, ;

— To znaczy, że pójdą tamtym brzegiem równiny, pod

wzgórzami... wzdłuż wyschniętego koryta. Wieczorem ogni-

sko powinno być gdzieś tam... tak przypuszczam. Chyba że

zmienią plany, albo się przestraszą, pobiją czy jeszcze co

innego.

Dziewczyna zachichotała.

— Albo co innego!

Palma uśmiechnęła się do niej.

— Tak więc nie będzie ich przez całe dwa dni. Możesz

rozpuścić włosy.

Dziewczyna otworzyła usta. Wyglądała na zakłopotaną.

— Dwa dni?

— Może nawet dłużej. — Przyjrzała się dziewczynie

uważnie. — Rozszalały Słoń, tak?

— Ach nie... Palmo. Kiedyś był Rozszalałym Słoniem,

ale teraz nazywa się Rozwścieczony Lew. ,

— A zanim został Rozszalałym Słoniem, był, zdaje się

Pracowitą Pszczołą. Oczywiście był wtedy znacznie młodszy.

Na pewno tego nie pamiętasz.

Dziewczyna zarumieniła się, żachnęła i zachichotała.

— Wiesz przecież, jacy oni są... Palmo!

— O tak, wiem. Nic dobrego. Ale... pamiętaj!

Twarz dziewczyny przybrała wyraz powagi i dumy.

— Jestem już kobietą.

Palma wykonała potwierdzający gest ręką i odwróciła

się, by odejść.

— Palmo...

— Co takiego?

— Ten stary Lampart... :•

— Który, moje dziecko? Przecież mamy ich tu trzech.

Dziewczyna pokazała ręką w dół.

75

— Tamten.

Wzrok Palmy powędrował w dół zbocza i natknął się na

lśniącą wśród skał łysą czaszkę, gruzłowate ramiona i

cienkie, bezwładnie rozrzucone nogi. Dziewczyna odezwała

się tuż przy jej boku.

— Nie znam jego imion. Ale on się nie rusza już od...

od... już bardzo długo! I tak oddycha... Myślę, że on już teraz

należy do nas. Że on jest znowu dzieckiem. Prawda?

— Bardzo dobrze, że zauważyłaś. Zajmę się tym. No,

a teraz obserwuj bacznie!

Odwróciła się i zaczęła schodzić inną drogą, kierując się

teraz ku łysej czaszce Lamparta, którą widziała pod stopami.

Znajdował się całkiem niedaleko Legowiska Lampartów.

Biedak, pomyślała, nie miał już siły dojść bliżej. Skała

wznosiła się nad nim stromo, więc Palma stawiała stopy

ostrożnie, marszcząc brwi z wysiłku. Kiedy jednak dotarła

do miejsca, gdzie leżał oparty plecami o ścianę z wyciągnięty-

mi przed siebie nogami, jej czoło było gładkie. Ręce mężczy-

zny gniotły niespokojnie.skrawek wyleniałej i brudnej lam-

parciej skóry, którą trzymał na kolanach. Z jego otwartych

ust ciekła ślina. Oddychał szybko. Przyklęknęła obok niego i

przyłożyła mu dłoń do czoła. Zajrzała w oczy. Zionęły

pustką. Uśmiechnęła się z niewypowiedzianą słodyczą i

wyszeptała do starej, pozbawionej wyrazu twarzy:

— Spać?

Wstała pośpiesznie, podeszła pod drzwi szałasu, pochyli-

ła się i powiedziała do wnętrza:

— Jest tu ten mężczyzna, ten biedny starzec... jakżeż on

ma na imię? Groźny Węgorz? Ach tak, teraz sobie przypomi-

nam... Płomień i Osa. Jesteście mu potrzebne. Natychmiast.

Wyprostowała się i ruszyła z powrotem między niecki.

Urzędowy odruch pozwolił jej pozbyć się myśli o starcu.

Delektowała się porą dnia, przepełniły ją dobre myśli i

uczucia. To miłe dziecko, trzymające wartę tam w górze,

76

takie rozkoszne, takie przejęte... gorąca woda... a po kąpie-

li... przed nami co najmniej dwa pogodne dni... dopilnuję,

żeby było dużo dobrej i mocnej...

Odezwała się na głos, znowu ponurym tonem.

— Za dużo piję.

Wtedy właśnie dopadło ją na powrót uczucie, które na

chwilę zagłuszyły Kobiety-Pszczoły, dzieci, wartowniczka i

stary Lampart. Niepokój. Wzbierał, zaczynał wypełniać jej

umysł, więc zatrzymała na twarzy przyjemny uśmiech.

Pomyślała: Uśmiecham się przyjemnie jak kot, który je

trawę na pusty żołądek.

Przystanęła, zwlekając z kąpielą w obawie, że woda

mogłaby ją rozczarować, nie łagodząc niepokoju. Przesunę-

ła wzrokiem po stopniach niecek, przez mgiełkę nad wrząt-

kiem u szczytu, aż na wierzchołek następnej góry, spowitej

we własne opary. Góra wznosiła się potężną masą, wyrzuca-

jąc strumienie pary i żółtych smug na czarnym tle. Z

wierzchołka przybranego koroną śniegu bił dym. Palma

natychmiast poczuła na sobie ciężar jej wyniosłego spojrze-

nia. Podniosła dłonie do ust, lecz zaraz obejrzała się za siebie.

Bo zawsze trzeba oglądać się za siebie, kiedy się jest nie tylko

Palmą, ale także Tą, Która Nadaje Imiona Kobietom.

Zresztą góra jest po prostu górą, a niepokój trwał nadaL

— Jestem jeszcze dość młoda, żeby mieć dziecko. Może

kiedy wrócą...

Rozejrzała się pospiesznie na boki, ale w pobliżu nie było

żadnego samca... Nie było nawet wiekowego Lamparta,

który potrafi już tylko leżeć w słońcu... ani żadnego chłopa-

ka, który mógłby zapamiętać, co powiedziała Ta, Która

Nadaje Imiona Kobietom. Nie było nikogo w zasięgu

słuchu. Opuściła ręce i zaczęła wspinać się do kąpieli.

Każda kolejna niecka mieściła się nieco wyżej, mniej

więcej o długość łokcia wyżej od poprzedniej. Każdą wypeł-

niała po brzegi woda, przelewająca się nieustannie ponad

77

gładką krawędzią do następnej. Czasem powłoka wody na

krawędzi zdawała się grubsza niż zazwyczaj, jakby ziemia

ulegała zmiennym nastrojom. Ale naczynia zawsze były

pełne. Ta pełnia sprawiała Palmie rozkosz, bo czuła w niej

bogactwo, obfitość, hojność wody. Była wdzięczna wodzie,

chociaż jej nie personifikowała. Niecka zapraszała do kąpie-

li. Palma podniosła ręce do talii i rozluźniła spódniczkę^

trawy. Spódniczka zsunęła się do jej stóp. Palma wsunęła

ręce pod włosy na karku. A kiedy ułożyła już na kamieniu

sznury grzech oczących muszelek, wcale nie wspięła się od

razu i nie zanurzyła w kojące ciepło. Uklękła, odrzuciła do

tyłu długie włosy i spojrzała w naczynie z chłodniejszą wodą.

Ustawiła głowę tak, by padało na nią słońce, wstrzymała

oddech i wpatrywała się w twarz, która nadpłynęła z

ciemności.

— Jestem piękna.

Pojedyncze pasmo włosów opadło, marszcząc po-

wierzchnię wody, i twarz zadrżała. Palma odrzuciła je do

tyłu i znowu spojrzała w wodę. Ciemne oczy tworzyły dwie

wielkie czarne plamy, twarz była owalna i kształtna. Uniosła

dłoń i sprawdziła miękkość skóry. Wyczuła też, choć dojrzeć

me mogła, początki zmarszczek wokół ust i na szyi tam,

gdzie zakrywały ją muszelki.

— Wciąż jestem piękna. To... jeszcze nie to.

Z lasu i z Miejsca Kobiet dobiegł gwar i dziewczęce

śmiechy. Dzieci spały bezgłośnie w cieniu. Ta, Która Nadaje

Imiona Kobietom wyprostowała się gwałtownie. Podeszła

trzy niecki wyżej i palcem stopy zbadała temperaturę

ostatniej. Weszła do niej, przygryzając dolną wargę. Zanu-

rzyła się w gorącej wodzie i wtedy pot buchnął z jej skóry.

Przykucnęła zdecydowana wytrzymać ból, aż skóra przyj-

mie go i przyzwyczai się. W końcu wyciągnęła się i położyła

na plecach, opierając głowę na specjalnie w tym celu

umieszczonym kamieniu. Jej włosy rozpostarły się na po-

78

wierzchni, a ciało uniosło powoli, jasnobrązowe i zielon-

kawe, w przejrzystej wodzie. Unosiła się cała oprócz głowy,

która spoczywała na kamieniu. Jej wdzięczne ciało rozłożyło

się na powierzchni jak wykres kobiecości. Zamknęła oczy.

Nastąpił moment, w którym czas przestał istnieć.

Z szałasu dochodził krzyk kobiety — pohukiwała jak

sowa. Palma otworzyła oczy i natychmiast opadły ją myśli.

Wkrótce będzie nowe dziecko do zbadania. Prawdopodob-

nie dziewczynka, sądząc po sposobie, w jaki je nosiła. Mam

nadzieję... bez względu na płeć, mam nadzieję, że będzie

można je zachować. Nie lubię...

Wrócił niepokój —rozległy, głęboki, nieobjęty jak woda.

Usiadła, odgarniając do tyłu mokre włosy. Odwróciła się, by

spojrzeć przez opary na zwieńczoną pióropuszem dymu

białą głowę i ciemne, rozłożyste ramiona góry. Czasem,

przyszło jej do głowy, ta góra patrzy w niebo tak, jakby nas

tu nie było. A czasem w dół —jakby nas tu nie było!

Otrząsnęła się, rozpryskując wodę.

— Góra jest tylko górą! Zaczynasz myśleć jak mężczy-

zna, Palmo!

Zanurzyła więc szybko głowę i otrząsnęła się. Strumienie

gorącej wody spłynęły z jej twarzy i włosów. Zaczęła

masować skórę palcami, zajęła się własnym ciałem, ale myśli

wciąż nie przestawały krążyć po głowie. Nic złego się nie

dzieje.'Można być szczęśliwym albo smutnym, albo ani

smutnym, ani szczęśliwym, kiedy się rozmyśla o tym, co jest

do zrobienia. Ale nie można martwić się tym, co jest.

Mamy jednak poczucie zagrożenia.

Wstała, by przejść niżej, do chłodniejszej wody, zanurzy-

ła się, potem wyszła i usiadła na krawędzi, żeby wysuszyć się

na słońcu. Pochyliła głowę i rozczesywała palcami włosy.

Uczucia uczuciami, a włosy muszą leżeć gładko jeden przy

drugim. Teraz trzeba je ułożyć, nasmarować twarz i odpo-

wiednim kamieniem wyrównać paznokcie.

79

— Palmo! Palmo!

Dziewczyna trzymająca straż zbiegała skacząc i powie-

wając spódniczką między nieckami. Rozłożyła szeroko

ramiona dla złapania równowagi.

— Palmo! Ach, Palmo!

Teraz, kiedy już nauczyła się mówić do mnie po imieniu,

pomyślała Palma, będzie je powtarzać co drugie słowo.

Uśmiechnęła się do dziewczyny i posłała jej całusa.

— Palmo! Palmo! Palmo! Nie jestem przecież lasem

palmowym!

— Widziałam ich!

—- Co takiego?! Chyba jeszcze nie wracają? Jeszcze nie

pora!

— Ależ nie! Miałaś rację. Palmo. Palmo... oni idą dalej.

O wiele dalej! Wcale bym ich nie zobaczyła, ale... —

zachichotała — ale oni włażą na drzewo.

Palma też się roześmiała.

— Jak to?! Wszyscy naraz? Szukają orzechów? Czy dla

zabawy?

— Widziałam tylko jednego... bardzo wysoko.

— Pewnie po ptasie gniazda.

— Pomyślałam, że lepiej będzie, jak ci powiem.

Palma przytrzymała włosy jedną ręką, a drugą poklepała

dziewczynę po policzku.

— Bardzo dobrze zrobiłaś... — Wysiliła pamięć. —

Płotko. W końcu po to tam jesteś, prawda? No,, a teraz

pomóż mi włożyć spódniczkę.

— Ciekawe, czy to był Rozwścieczony Lew? Z takiej

odległości trudno rozpoznać. Musi się nieźle bawić.

Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom zapinała naszyjnik

z muszelek.

— To miło, że dobrze się bawią. Mam nadzieję, że nie

zapomną, po co poszli. Chodź, zobaczymy razem, co się tam

wyprawia. Prowadź.

W

Rodząca znowu zaczęła pohukiwać jak sowa. Już niedłu-

go, pomyślała Palma. Mam nadzieję...

Żeby tylko... :,:;' •••-.-;

Płotka zatrzymała- się przy wrzącym źródle i osłoniła

oczy dłonią. Oddychała miarowo.

— O, tam. Widzisz to duże drzewo, Palmo? To z

uschniętą gałęzią na czubku. A teraz popatrz tam, gdzie ona

wychodzi spomiędzy liści... Widzisz go?

— Nie, nie widzę' — powiedziała Palma. — Ale skoro

dotarli aż tam, to znaczy, że czeka ich długa wyprawa.

Możesz ich już nie obserwować. Przyjdź tylko o zachodzie i

zobacz, gdzie rozpalili ognisko.

Płotka spojrzała na Palmę zawstydzona.

— A co będzie, jak... jak się dowiedzą?

— Nie dowiedzą się.

Palma spojrzała w dół na legowisko Lampartów. Otwar-

te ku niebu, stało także otworem dla patrzącego z góry, od

strony gorących źródeł. Rzędy lamparcich czaszek lśniły w

słońcu. Uśmiechnęła się, a potem zaniosła głośnym, długim

śmiechem. Płotka jej zawtórowała. Dopóki się śmiały,

wyglądały jak siostry, siostry w tym samym wieku.

Palma opanowała się pierwsza.

— Nie zaczniemy, dopóki nie urodzi się dziecko.

Dopiero kiedy zostanie... zostanie nazwane.

Płotka spoważniała.

— Rozumiem.

Palma uśmiechnęła się na widok jej poważnej miny.

Pochyliła się i lekko pocałowała dziewczynę w usta. Płotka

spłonęła rumieńcem, zachwiała się, przechyliła do tyłu i

wstrzymała oddech. Palma obróciła się i zaczęła schodzić w

dół z rozpostartymi ramionami, -oddychając swobodnie i

wdzięcznie przeginając ciało. Ściany legowiska Lampartów

podniosły się i skryły lśniące czaszki. Tym razem, pomyślała,

tym razem będę ostrożniejsza! Wypiję tylko troszeczkę! Ale

81

naraz/jakby wyczarowany myślami z powietrza, stanął jej

przed oczami jak żywy, ze wszystkimi szczegółami, obraz

kokosowej skorupy, wypełnionej ciemnym płynem. Poczuła

nawet jego zapach, więc zaczerwieniła się i wstrzymała

oddech, tak jak przed chwilą Płotka. To tkwi we mnie,

pomyślała, nie jestem taka jak inne. Urodziłam się z tym. A

przecież żadna z Tych, Które Nadają Imiona Kobietom nie

mogła wejrzeć we mnie i dostrzec tego... tego...

Stary Lampart nie leżał już rozciągnięty na głazach.

Dzieci spały. Palma stanęła na placu, gdzie się przedtem

bawiły, pełna wdzięku i łaskawości. Uśmiechała się ze

słodyczą.

II

'Na samym końcu nagiej gałęzi, wystającej z wielkiego

drzewa, mieściło się gniazdo z patyków. Z patyków zwisały

kawałki żeru — strzępy skóry, futra. Na krawędzi gniazda

powiewała garść czerwonych piór. Człowiek Lampart, który

wspinał się po gałęzi, był równie nagi jak ona, tyle że na

biodrach miał wąski pasek zwierzęcej skóry, a między

nogami ciasny skórzany woreczek. Inni Ludzie Lamparty

stali grupkami wokół drzewa, patrzyli w górę ponad koroną

liści i śmiali się. Za każdym razem, kiedy Ogień Puszczy

ześlizgiwał się z gałęzi, ryzykując złamaniem karku, zanosili

się wszyscy wrzaskliwym, nieopanowanym śmiechem. Wie-

szali się jeden na drugim, słaniali się, z oczu ciekły im łzy,

uginały się pod nimi kolana. Kiedy jednak próbował po raz

kolejny, tym razem jeszcze wolniej i ostrożniej, kiedy sunął w

górę wężowym ruchem, wszyscy milkli, zamierali w bezru-

chu, bacznie obserwując. Przyjmowali wtedy postawę pełną

godności: drewniane oszczepy o hartowanych w ogniu

82

grotach trzymali w zgięciu ramienia. Kilku z nich ledwo

wyrosło z chłopięctwa, a większość i tak stanowili mężczyźni

o młodzieńczym wyglądzie, szczupli, o jasnobrązowej skó-

rze. Zresztą trudno było określić ich wiek. Starszych wyró-

żniały tylko pasma siwizny we włosach. Bo chociaż nosili na

sobie więcej broni, ozdób i różnych innych przedmiotów niż

Ogień Puszczy pełzający po swojej gałęzi, byli właściwie tak

samo nadzy jak on. Wszyscy mieli twarze bystre, bez

zmarszczek, lecz poznaczone bliznami, ciemne oczy, brwi i

włosy, zakurzone bose stopy. Cały ich zarost stanowiły

ciemniejsze plamy nad wargą i na brodzie. °

Ogień Puszczy dotarł już pod samo gniazdo. Oderwał

obie ręce od gałęzi, ściskając ją tylko udami, łydkami i

wewnętrzną stroną stóp. Odchylił się do tyłu, by sięgnąć po

czerwone pióra. Wszyscy Ludzie Lamparty wykonali ten

sam giętki ruch ciałem wyrażający napięcie i podniecenie.

— Ach...

Ogień Puszczy chwycił czerwone pióra i wcisnął je za

pasek. Ludzie Lamparty otworzyli usta, by wydać okrzyk

podziwu... ale zamiast tego okrzyk spadł z nieba, rozdziera-

jąc je szponami, potężnym dziobem, łopotem skrzydeł i piór.

Natychmiast na czubku gałęzi pod gniazdem wykwitła

plątanina brązowych rąk i nóg, w powietrze uniosły się kłęby

piór, trysnęła krew. Potem zapadła cisza. Ogień Puszczy z

wykrzywioną twarzą wykręcał coś z całej siły. Spływała po

-nim jasna krew; wyglądał jak gniazdo czerwonych węży.

Krzyknął głośno i cisnął trupa w dół, w koronę drzewa.

Ludzie Lamparty ryczeli ze śmiechu, klepali się po udach,

tłocząc się wokół pnia. Ogień Puszczy zsuwał się w dół,

przedzierał przez gęstwę poprzedzany połamanymi gałęzia-

mi, liśćmi, porostami i krzyczał. Zawisł na rękach, skoczył z-

wysokości ostatnich kilku metrów dzielących go od ziemi i

zaraz otoczył go ciasny krąg rówieśników. Wszyscy, starzy i

młodzi, promienieli radością. Młodzieńcy obejmowali go i

83

całowali, nie bacząc na krew, czy może dzieląc się nią. Pełno

było śmiechu i wrzasków. Ogień Puszczy wyrwał się im i

wrzeszczał najgłośniej.

— Szkarłatne pióro dla Rozwścieczonego Lwa!

— Dla mnie? Och, drogi przyjacielu!

— Szkarłatne pióro dla Rozjuszonego Nosorożca.

— Najlepszy z najlepszych!

— Szkarłatne pióro dla Polującego Orła!

— Kochany!

Ogień Puszczy dygotał z wysiłku i podniecenia. Wciąż

poklepywany, całowany, walony po plecach zamilkł nagle,

dotknął pasa, a potem spojrzał na puste ręce. Jego policzki

opadły wokół otwartych ust. Spojrzał pod drzewo, gdzie na

gołej ziemi leżała jego broń i ozdoby. Zazgrzytał zębami.

Chwycił oszczep i cisnął nim w pień.

— Nie ma już szkarłatnych piór dla Ognia Puszczy.

Wybuchnął płaczem.

Młodzieńcy skupili się ciasno wokół niego, zawodząc i

przemawiając pocieszająco. Ogień Puszczy pociągnął nosem

i przełykał ślinę. Rozwścieczony Lew objął go za szyję,

ucałował i wcisnął do ręki szkarłatne pióro.

— Zobacz! Jest szkarłatne pióro dla Ognia Puszczy!

— Nie, nie! Nie chcę!

— Masz jeszcze drugie...

— I jeszcze jedno...

— To miało być dla was. jak je zobaczyłem, to zaraz

sobie pomyślałem: O, to są pióra dla Rozwścieczonego Lwa,

dla Rozjuszonego Nosorożca i dla Polującego Orła...

— Ogień Puszczy wiesza szkarłatne jagody na szyi...

— Ogień Puszczy wiesza szkarłatne jagody na kost-

kach...

— Szkarłatne pióro dla Ognia Puszczy!

— Nie, nie mogę. Teraz już chyba nie mogę. Nie,

naprawdę tak myślicie?

— Pochyl głowę...

— Naprawdę? Ale to nie dlatego, że się tak wygłupiłem i

ryczałem, co?

— Wszystkie trzy, najlepiej na samym środku. O, tak!

Ogień Puszczy drżał i śmiał się przez łzy. Pochylił się,

włożył na szyję czerwone jagody i przewiązał kostki czerwo-

nymi jagodami. Polujący Orzeł zdjął z ramienia trzystruno-

wy instrument i zaczął trącać struny palcami.

Ogień Puszczy spalił drzewo od korzenia aż po szczyt!

Ogień Puszczy wyrwał słońcu czerwone pióra!

Ogień Puszczy skoczył w górę i zaczął krążyć biegiem, w

podskokach, po nagiej ziemi pod wielkim drzewem. Rozpo-

starł ramiona i poruszał nimi jak skrzydłami.

— Patrzcie! Potrafię fruwać!

— I ja też potrafię!

I Ja!

Ogień Puszczy zatrzymał się i podskakiwał w miejscu,

machając ramionami.

— Patrzcie! Jestem pięknym ptakiem!

— On jest pięknym ptakiem!

— Jestem pięknym ptakiem! Patrzcie na mnie! Słuchaj-

cie! Kochajcie mnie! Jestem pięknym ptakiem!

Opadł na ziemię i poleciał do Najstarszego z Najstar-

szych.

Najstarszy z Najstarszych powiódł w koło surowym

spojrzeniem. Podniósł oszczep. Inne oszczepy też unio-

sły się patetycznie. Zapadła cisza. Najstarszy z Najstar-

szych pochylił głowę. Ogień Puszczy ukląkł. Najstar-

szy z Najstarszych opuścił oszczep i oparł go na ramieniu

Ognia Puszczy.

— Piękny Ptak.

Piękny Ptak podniósł się rozpromieniony, uronił łzę

85

szczęścia i roześmiał się. Polujący Orzeł objął go ramieniem i

ucałował.

W ciszy dały się słyszeć jakieś odległe pomieszane głosy.

Ludzie Lamparty odwrócili się jak jeden mąż i skierowali

wzrok w głąb wysokich traw równiny. Głosy przybliżały się,

zafalowała trawa, szympansy wracały w cień swojego drze-

wa. Ukazały się młode i podniosły krzyk. Matki z małymi

wycofały się w popłochu. Młode szympansy podskakiwały w

górę i w dół, obnażając zęby. Ludzie Lamparty stali bokiem,

zjedna stopą nieco wysuniętą do przodu. Patrzyli odwróceni

profilem, z zadartymi brodami. Przywódca stada szympan-

sów wychylił głowę i ramiona ponad trawami. Pokazał kły i

warknął. Ludzie Lamparty zaczęli się szyderczo śmiać i

ruszać oszczepami, udając, że chcą nimi rzucić. Szympans

podskoczył i opadł warcząc i uderzając łapami o ziemię.

Młodzieńcy przedrzeźniali go ze śmiechem. Tylko członko-

wie starszyzny stali bez ruchu, z oszczepami swobodnie

ułożonymi w zgięciu ramienia, wykrzywiając usta w wyrozu-

miałym uśmiechu. Przywódca szympansów przestał podska-

kiwać. Powoli i niezdarnie podniósł się na tylne łapy;

odwrócił się niezdarnie; powoli i niezdarnie zawracał wypro-

stowany, z trudem przedzierając się przez wysokie trawy.

Dopiero gdy trawa sięgnęła mu tamion, opadł na cztery łapy

i potoczył się ciężko za swymi podopiecznymi, aż znikł z pola

widzenia.

Kiedy szympansy odeszły. Ludzie Lamparty odprężyli

się, zawodząc i śmiejąc się. Najstarszy z Najstarszych zbadał

cień, na którym stał, i który był nie dłuższy od jego stopy.

Przeciągnął się i ziewnął szeroko. Pozostali też zaczęli, ziewać

i ruszyli w kierunku pnia wielkiego drzewa. Mówili wszyscy

naraz, nie słuchając się nawzajem.

Palma czy Płotka nie zadawałyby sobie nawet trudu, by

rozumieć ich mowę. Jako kobiety szybko zorientowałyby

się, że nie jest to mowa użyteczna, a jedynie wyraz stanu

86

emocjonalnego, i w tym sensie każdy Lampart mówił i

śpiewał sam do siebie. Mimika ciała, śpiew wydobywający

się z gardła składały się na przekaz wszechobejmujący i

nieprecyzyjny zarazem, podobnie jak umysły, które go

wyzwalały. Wyrażał pogardę dla szympansów, zadowolenie

na myśl o śnie i miłości — miłości równie nieświadomej jak

sen. Jeden odkładał na bok łuk o trzech strunach, inny mały

bębenek. Broń rzucali w nieładzie pod skręconymi korzenia-

mi i układali się, młodzi i starzy razem, w naturalnych

legowiskach między korzeniami tak, że pień wyglądał jak

pokryty naroślą brązowej skóry i gładkich mięśni. Cętkowa-

ny cień zasunął się nad nimi. Śpiew przechodził w zawodze-

nie, potem w pomruki, w miarę jak obejmowali się i kochali.

•Pieścili się, dzielili sobą czule, aż upał i nasycenie pogrążyły

ich we śnie.

Nie wszyscy jednak spali. Jeden z młodzieńców nie przyłą-

czył się do masy splątanych ciał. I wcale nie dlatego, by jej

uniknąć. Po przeciwnej stronie drzewa też były legowiska,

on jednak się tam nie udał. Siedział z brzegu, u stóp śpiących.

Podciągnął kolana pod brodę i rozglądał się raz po raz na

boki bez słowa. Przez cały czas gładził się po kostce.

Widniało na niej wyraźne zgrubienie, poniżej zaś podłużna

blizna ciągnąca się wzdłuż stopy. Gładził na przemian to

bliznę, to zgrubienie. Błądził wzrokiem po twarzach myśli-

wych, tych co się kochali i tych co zapadli w sen i chrapali z

otwartymi ustami. Na moment oparł na kolanach porośnię-

tą miękkim zarostem brodę i zamknął oczy, ale zaraz

podniósł głowę i znowu popatrywał z ukosa na leżących..

Piękny Ptak spoczywał przytulony do chłopca, który

spał na jego ramieniu. Otworzył senne oczy, dostrzegł

młodego człowieka z blizną i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Sennie wysunął język. Nabrał powietrza w płuca i zaśpiewał,

ale z cicha:

87

— Atakujący Słoń Upadł Na Twarz Przed Antylopą!

Masa śpiących ciał poruszyła się, zachichotała, zarecho-

tała, ale niezbyt głośno, jak z wyświechtanego żartu. Chło-

piec leżący na ramieniu Pięknego Ptaka też wyszczerzył zęby

do młodzieńca z blizną i przysunął się bliżej do kochanka.

Piękny Ptak zamknął już oczy, ale wciąż krzywił twarz w

uśmiechu i pokazał język.

Atakujący Słoń odwrócił wzrok i oderwał rękę od blizny

pod kostką. Milczał. Spojrzał znad kolan na rynsztunek

rozrzucony na gołej ziemi. Przyglądał się ponuro bębnowi i

trzystrunowemu łukowi, spojrzał na flet z białej kości, który

leżał tuż przy jego stopach. Pochylił się, chwycił go i

przyłożył do warg. Złożył wargi, ale zerknąwszy z ukosa na

Najstarszego z Najstarszych, powoli odłożył instrument.

Tuż za nim jakiś głos — młodzieniec nie mógł widzieć, który

to z myśliwych — wyszeptał:

— Atakujący Słoń Upadł Na Twarz Przed Antylopą...

Atakujący Słoń zaczął mówić natarczywie:

— Tam był kamień... gałąź jest wygięta, korzeń skręco-

ny, ale nie złamany... Patrz!

Zerwał się na nogi i zaraz zatoczył się w bok, bo kostka

odmówiła mu posłuszeństwa. Bliski omdlenia oparł jednak

ciężar ciała na chorej nodze i zaciskając zęby zaczął przecha-

dzać się niezdarnie w tę i z powrotem przed pozostałymi

Lampartami. Chłopiec leżący w objęciach Najstarszego z

Najstarszych odzyskał na chwilę głos i zapiszczał radośnie:

— Szympansina!

Najstarszy z Najstarszych poderwał się, wymierzył mło-

dzieńcowi wściekłego klapsa i chłopiec wrzasnął z bó-

lu. Ale wśród pozostałych też zapanowało poruszenie —

dały się słyszeć chrząknięcia, bulgotanie, zafalowały torsy,

podrygiwały ramiona. Rozległo się kolejne silne uderzenie i

jęk, gdzieś z przeciwległej strony legowiska. Gwar i porusze-

nie zamierały z wolna, zakłócane już tylko pojedynczymi

chrząknięciami lub bulgotaniem — a raz nawet głośnym

rechotem.

Szympansina stał w bezruchu pod ciężarem nowego

imienia. Jego brązowa skóra spłonęła rumieńcem, zbladła,

spłonęła ponownie. Powoli ugiął nogi w kolanach i macał

wkoło rękami, szukając miejsca, gdzie mógłby usiąść, nie

oglądając się za siebie. Przykucnął. Usta miał szeroko

otwarte, źrenice i nozdrza rozszerzone. Twarz przybrała

barwę ciemnoczerwoną.

Słońce przesunęło się nad drzewami, opadło za nie i cień

korony podpełznął bliżej pnia. Szympansina wciąż siedział w

kucki. Nie spał. Chociaż czerwień odpłynęła już z jego

policzków, nie opierał brody na kolanach. Patrzył ponuro

przed siebie, w głąb równiny.

Otaczały ją zewsząd góry. Ich jasną niebieskość znaczyły

gdzieniegdzie białe plamy. Niebieskość przechodziła niżej w

granat, potem granat mieszał się z brązem, a jeszcze niżej

rozciągała się zieleń lesistych przedgórzy. Ale Szympansina

patrzył nie widząc. Dopiero kiedy jego wzrok przesłoniła

czerń chmury burzowej, wczołgującej się między góry na

lewo od miejsca, gdzie siedział, dostrzegł ją i sięgnął po flet.

Odłożył go jednak po chwili i przypatrywał się chmurze

obojętnie. Była tak daleko, że sunęła między górami jak

ślimak. Miejsca, nad którymi przeszła, połyskiwały w słońcu,

tak jakby ciągnął się za nią lśniący ślimaczy ślad. Szympansi-

na śledził wzrokiem smugę deszczu, dopóki nie stracił jej z

oczu, które wezbrały łzami, i cała równina aż po przedgórze

zaczęła pływać.

Światło słoneczne skurczyło się. Zabłąkany podmuch

wiatru poruszył liśćmi. Drzewo obudziło się, mruknęło i

ucichło. Myśliwi także zaczęli się budzić. Ziewali i przeciąga-

li się, oblizując wargi porośnięte rzadkim wąsem. Podnosili

się na nogi i zbierali oporządzenie. Najstarszy z Najstarszych

założył naszyjnik z muszelek. Szympansina zatknął flet za

89

pas. Polujący Orzeł pogładził palcami sznury boli i przyglą-

dał się badawczo kamieniom, jakby sądził, że mogły się

zmienić podczas jego snu. Nikt się nie śmiał ani nawet nie

uśmiechał.

Najstarszy z Najstarszych skompletował swój rynsztu-

nek. Czekał marszcząc brwi i patrząc wokół, podczas gdy

inni zakładali woreczki na genitalia, zawieszali torby na

plecach, zaciskali rzemienie przepasek. Kiedy wszyscy byli

już gotowi, jeszcze przez chwilę stał i wsłuchiwał się w odgłosy

płynące z równiny. Położył palec na wargach i wskazał

kierunek oszczepem. Lamparty — chłopcy, młodzieńcy i

starszyzna — ruszyły w milczeniu między wysokie trawy w

głąb równiny.

Pasły się na niej stada zwierząt. Trawa sięgała im do

kolan i jeśli nie liczyć rozsianych tu i ówdzie między stadami

kolczastych krzewów, kopców termitów i potężnych drzew,

jak to, pod którym spali, trawiasta równina ciągnęła się

płasko i szeroko aż po linię lasów u stóp gór. Ludzie

Lamparty szli gęsiego wąską ścieżką wydeptaną przez

zwierzynę. Posuwali się naprzód równym krokiem, żeby nie

spłoszyć żadnego żywego stworzenia. Na przedzie szedł

Świetlik, lekko pochylony i bardzo przejęty. Kiedy doszedł

do miejsca otoczonego z trzech stron przez stada zwierząt,

szereg zatrzymał się jak jeden mąż. Stanął nawet Szympansi-

na, chociaż został sporo w tyle za nimi. Najstarszy z

Najstarszych rozejrzał się uważnie i nie tylko dostrzegł od

razu, jakie zwierzęta tam się 'pasą, ale również oszacował

każde z osobna, tłuste i chude, młode i stare, zdrowe i chore,

samce i samice. Widział je wszystkie — zebry, dzikie bydło,

antylopy, gazele i nosorożce — i wiedział, jak się mają do

niewidocznych grząskich parowów o gliniastych brzegach.

Widział, bo wiedział, które z nich można zagnać na skraj

takiej gliniastej skarpy albo strącić w dół. Toteż kiedy

obrócił się w lewo, rząd myśliwych obrócił się wraz z nim,

90

stając twarzą do podnóża najbliższej góry, pod którą, jak

pamiętali, ciągnął się wyschnięty wąwóz. Włączenie tej

grupki ludzi w społeczność zwierząt tak, by można było

odciąć pojedynczą sztukę, wymagało zachowania subtelnej

równowagi. Stąpali więc miękko i cicho w ślad za Najstar-

szym, zmierzając podświadomie, a jednak celnie i dokładnie,

do punktu, który dla żadnego stada nie stanowił żadnego

zagrożenia. Od wąwozu dzieliły ich trzy różne rodzaje

zwierzyny — bydło, zebry i gazele — zmieszane ze sobą na

obrzeżach. W miarę jak się do nich zbliżali, kurczył się

margines błędu. Zwierzęta stojące na straży podniosły głowy

i patrzyły czujnie. Chodziło teraz o umiejętne zastosowanie

takiego zabiegu, by strażnicy wzmogli czujność, nie wiedząc,

które stado jest w niebezpieczeństwie, by mieli się na

baczności, nie płosząc się. Ten rodzaj czujności nieznacznie

tylko Wzmagał normalny stan zagrożenia. W jego wyniku

stada nie przestając się paść, przesunęły się z wolna tam,

gdzie zagrożenie zmniejszało się na tyle, że można je było

zignorować. Zebry przesunęły się w lewo, bydło w prawo,

gazele zaś nie przyłączyły się ani do jednych, ani do drugich,

lecz podeszły nieco bliżej do krawędzi wąwozu. Myśliwi

zatrzymali się. Mieli przed sobą wiele zwierząt — zwierząt,

które wymkną im się jak woda, co przecieka przez palce

pozostawiając po sobie nie więcej niż kroplę na dłoni. Byli

bowiem rozstawieni szeroko, co kilkanaście kroków, i jeżeli

ostatnie ze zwierząt nie skoczy w głąb wąwozu, to może

wpaść między nich. Dlatego każdy czujnie ważył teraz

oszczep w prawej dłoni i dlatego lewą ręką dotykali boli

zawieszonych u pasa. Bo kiedy ostatnia sztuka podda się

przerażeniu, nastąpi moment rozpaczliwy. Jeżeli wybierze

skok przez lub ponad szeregiem, nastanie czas krzyków,

wrzasków, ciskania oszczepów o utwardzonych w ogniu

grotach, drewnianych, lecz ciężkich jak kamień; czas wiro-

wania kamieni boli, kręcących się jak planety na- końcach

91

sznurów. Łatwo wtedy stracić oko lub ząb, złamać rękę lub

nogę, czy nawet roztrzaskać czaszkę. A potem, dzięki

zręczności i przy odrobinie szczęścia, wierzgająca zdobycz

padnie na trawę i zaciśnie się wokół niej krąg brązowych ciał.

Tak więc szereg Ludzi Lampartów przystanął wśród traw,

gotując broń, podczas gdy zwierzęta przesuwały się na boki i

do przodu. Ruch wciąż odbywał się powoli, jakby stada

kierowały się jakimś statystycznym poczuciem bezpieczeń-

stwa, jakby wiedziały, że zagrożenie wszystkich razem jest

niewielkie, bo śmierć czeka tylko jedno z nich. Myśliwi

znowu ruszyli przed siebie i wtedy zwierzęta nieco przyspie-

szyły, ale raczej z ostrożności niż ze strachu. Przypominali

statek, który sunie wśród kry i nie tyle roztrąca białe tafle, co

z lekka je tylko dotyka lub nawet nie dotyka wcale, a one

rozchodzą się na boki pod wpływem ruchu wody.

Myśliwi przyspieszyli kroku. Poruszali teraz tylko noga-

mi ukrytymi w trawie, jakby chci&li oszukać obserwujące ich

oczy, że wcale się nie zbliżyli. Nagle zerwali się do biegu,

dokładnie w chwili, gdy można było uzyskać największą

przewagę nad zaskoczonymi i nieświadomymi oraz ponieść

najmniejsze straty ujawniając prawdziwe zamiary. W sta-

dach podniósł się ryk, parskanie i wszystkie naraz rozlały się

w różne strony, wzbijając tumany kurzu wśród suchej trawy.

Im szybciej biegli łowcy, tym szybciej umykały stada, tym

bardziej wzmagał się tętent kopyt, panika i piski...

— Oli, oli, oli, oli!

Wybór padł na płochliwe gazele — gazele niewinne,

nierozsądne i bezradne, zdane tylko na własne smukłe nogi,

gazele ciche i delikatne. Rzucały się to tu, to tam, wpadały na

siebie, skakały wyżej ludzkich głów. Większość z nich sadziła

susami, kreśląc w powietrzu olbrzymie łuki, dotykając ziemi

tylko po to, by się od niej oderwać. Zawirowały wyswobo-

dzone bolę, oszczepy uniosły się na wysokość ramion.

Ostatnia gazela popełniła błąd i upadła, ostatnia z ostatnich

92

między otchłanią wąwozu a wrzeszczącymi mężczyznami i

wirującymi kamieniami. Dopadła krawędzi i zawróciła.

Przemknął nad nią oszczep i zniknął w głębi wąwozu.

Skoczyła pionowo w górę, kiedy szybował następny. Opadła

na ziemię, szarpnęła się w bok, tam gdzie jakaś spóźniona

postać dobijała niezdarnie do szeregu. Postać uniosła

oszczep, po czym padła w trawę. Gazela przesadziła leżącego

potężnym susem i wypadła na otwartą przestrzeń. Nic już nie

poruszało się między półkolem myśliwych a krawędzią

wąwozu.

Polujący Orzeł podbiegł do leżącej postaci. Patrzył na nią

i bił się pięściami po udach.

— Ty, ty... ty Szympansino!

Piękny Ptak zaglądał w głąb wąwozu.

— Teraz Piękny Ptak musi pofrunąć po swój oszczep.

— I Rozwścieczony Lew także.

— I Świetlik.

Myśliwi zebrali się nad krawędzią wąwozu. Śpiewali i

zawodzili. Najstarszy z Najstarszych wskazał osypisko,

którego wierzchołek znajdował się o niecałą długość oszcze-

pu poniżej miejsca, gdzie stali. Zaczęli zeskakiwać tam

kolejno i grzęznąc w sypkiej ziemi zsuwać się na dno

wąwozu, gdzie w mokrym błocie, między kałużami sterczały

ich oszczepy. Szympansina podnosił się z wolna, pomagając

sobie oszczepem. Przygryzał dolną wargę i wykrzywiał twarz

w grymasie bólu. Nie poszedł za innymi. Ruszył wzdłuż

krawędzi wąwozu, niecierpliwie szukając łatwiejszego zejś-

cia. Tętent stad zamienił się w głuchy pomruk, wreszcie

ucichł zupełnie. Szympansina znalazł jakąś ścieżkę, ale tak

niepewną i wąską, że nim na nią wszedł, zatrzymał się i

spojrzał w dół na myśliwych. Chłopiec zwany Ważką klęczał

nad kałużą i delikatnie pił wodę ze złożonych dłoni. Piękny

Ptak zmywał krew z ciała w otoczeniu kilku innych mło-

dzieńców, którzy podziwiali jego długie rany i zadrapania.

93

Szympansina badał wzrokiem ścianę wąwozu, ale wąwóz był

bardzo kręty i pobliski załom zasłaniał dalszą jego część. Z

rezygnacją postawił więc stopę na niepewnej ścieżce i zaczął

schodzić, jedną ręką przytrzymując się wyschniętej gliny,

drugą wspierając się na oszczepie. Kiedy znalazł się w

odległości równej wzrostowi dwóch mężczyzn od dna,

ścieżka urwała się. Ostatni jej użytkownik skoczył w dół, a

skacząc odłamał tylnymi nogami kawał gliniastej skarpy.

Nieświadomie sumując te fakty Szympansina zorientował

się, co za zwierzę ostatnie korzystało ze ścieżki. Włosy

podniosły mu się na głowie. Zapuścił wzrok na dno wąwozu,

węsząc rozwartymi szeroko nozdrzami. Dostrzegł odcisk

łapy w błocie i ledwo widoczną plamę krwi, tam gdzie

zwierzę odłożyło zdobycz, by napić się wody. Natychmiast

zrozumiał wszystko. Gdzieś w dalszej części wąwozu musi

być pieczara lub odpowiednie drzewo. Między gałęziami

wiszą do połowy objedzone resztki jakiegoś stworzenia,

może gazeli. Syty zabójca wyleguje się leniwie w słońcu i

oblizuje łapy. Szympansina pobladł, potem poczerwieniał.

Zaczął oddychać szybko. Otworzył usta do śpiewu, ale

wydobył z nich tylko suche kląsknięcie. Wziął głębszy

oddech i zaśpiewał.

— Lampart!

Myśliwi chwycili za broń, odwrócili się i zamarli utkwiw-

szy w nim oczy. Trzymając się jedną ręką kruchej skarpy

Szympansina pokazywał oszczepem w dół.

— Lampart. Najedzony.

Ważka zachichotał, a Polujący Lew zaśmiał się niepew-

nie. Mężczyźni zbili się w ciasną gromadkę i stali w bezruchu

na trzęsących się nogach. Najstarszy z Najstarszych wysunął

się przed nich i ruszył do miejsca wskazanego oszczepem

Szympansiny. Przykucnął, powąchał najpierw odcisk łapy,

potem plamę krwi. Oparł się na jednej ręce, a palcem drugiej

dotknął krwi i skosztował. Spojrzał w stronę zakrętu,

94

posunął się trochę do przodu i zajął badaniem jakiegoś

śladu, tak niedalekiego, że tylko on mógł go dostrzec. Jego

twarz pozostała bez wyrazu, ale oddychał tak szybko jak

Szympansina. Obrócił się i podbiegł z powrotem do pozosta-

łych myśliwych. Chwycił jednego ze starszych za przegub

dłoni i spojrzał mu prosto w oczy. Przez chwilę stali tak obaj

w milczeniu, a potem padli sobie w ramiona i zaczęli się

śmiać. Ważka stał tuż obok. Ręce miał kurczowo zaciśnięte

na oszczepie, usta otwarte i szczękał zębami. Z trudem

zacisnął wargi, ale szczękanie przeniosło się do wewnątrz i

zaczął dygotać na całym ciele.

Najstarszy z Najstarszych uwolnił przyjaciela z uścisku.

Znowu przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Wzrokiem

przywołał do siebie myśliwych i patrzył na każdego z

osobna, jakby łączył ich wszystkich jakąś więzią. Odwrócił

się i ruszył w milczeniu do przodu przez błotniste kałuże.

Mężczyźni podążyli za nim. Młodzi szli po bokach, chłopcy i

starsi z tyłu. Wszyscy lekko pochyleni, trzymając oszczepy w

pełnej gotowości. Byli tak bardzo podobni do siebie, że

mogliby mieć jedną twarz — butną, zalęknioną i pełną

zadowolenia.

Szympansina zaśpiewał ze skarpy, a rozpacz nadała

ostrości jego słowom.

— Zaczekajcie na mnie!

Ocenił odległość dzielącą go od dna wąwozu, wyszcze-

rzył zęby i puścił skarpę, gotów do skoku. Ale kiedy zgiął już

nogi w kolanach, zdał sobie nagle sprawę ze zmiany, jaka

zaszła w powietrzu: z oddali dobiegał łoskot, nowy, niezna-

ny. Żadne stado zwierząt nie pędziło nigdy tak gwałtownie,

tak głośno, z głębi wąwozu, coraz głośniej i coraz bliżej.

Wpatrywał się w zakręt. Myśliwi zatrzymali się i patrzyli

także, niepewni swego strachu i swej dumy. Cofnęli się,

utracili dumę i zadowolenie, został tylko strach i niepew-

ność. Wiercili się w miejscu i czepiali siebie nawzajem.

95

Łoskot spotężniał w ryk i spoza zakrętu wysunęła się niczym

olbrzymia łapa jakiejś oszalałej bestii, lawina pni, gałęzi,

zaplątanych w nie zwierząt, toczących się głazów, mulistej

wody i piany. Sięgała wyżej i ryczała głośniej niż ludzie.

Porwała myśliwych, starszych, młodzieńców i chłopców,

pochłonęła ich, powaliła, zakręciła nimi, zmyła z nich broń i

siłę. Cisnęła głowami o kamienie, wcisnęła twarze w muł,

wykręcała członki niczym źdźbła słomy. Bezmyślna, nieopa-

nowana i wszechwładna. Zaraz potem pierwsza fala spłynęła

i ryk ucichł, przechodząc w rozległy głośny chlupot. Po-

wierzchnia wody wygładziła się, liznęła sypkie ściany wąwo-

zu, połknęła odpadające kawały gliny, wciągając je w główny

nurt, nabrała koloru mokrej ziemi i poznaczona smugami

żółtej piany popłynęła dalej. Podcięty Rozwścieczony Lew

płynął do góry tyłkiem i tylko konwulsyjne ruchy jego

pośladków świadczyły o tym, że walczył, by stanąć na nogi.

Najstarszy z Najstarszych przylgnął do mulistej ściany i

krztusił się, plując brunatną cieczą. Spadający kawał gliny

wtrącił go z powrotem pod wodę, której poziom opadł już

poniżej kolan. Piękny Ptak podniósł się i zaraz uskoczył

nagle przed zielonym wężem, który prześliznął się obok.

Ważka siedział wstrząsany czkawką i wył. Najstarszy z

Najstarszych pojawił się znowu na powierzchni, tym razem

w dole wąwozu; znowu miał twarz bez wyrazu, tym razem

jednak dlatego, że nie widać jej było spod warstwy błota. W

końcu woda uspokoiła się, tylko gdzieniegdzie jeszcze

wirując, nie głębsza jednak niż do kostek. Słychać było

jedynie pluski i brodzenie Ludzi Lampartów oraz pojedyn-

cze chlup! chlup! opadających grud ziemi.

Szympansina siedział w kucki w suchym i bezpiecznym

miejscu na wysokości jednej trzeciej od dna wąwozu. Usta

miał szeroko otwarte i przyglądał się myśliwym, wodząc

wzrokiem od jednego do drugiego, jak zbierali się w

milczeniu. • Wybuchnął rechotliwym śmiechem. Walił się

96

rękami po kolanach tak silnie, że o mało nie spadł. Odchylił

głowę do tyłu i łzy pociekły mu po twarzy. Aż piszczał ze

śmiechu, a gdy zabrakło mu tchu, pojękiwał jak rodząca

kobieta. Myśliwi posyłali mu złe spojrzenia spod błota na

twarzy i lepko opadających włosów. Nabrał powietrza do

płuc i zaśpiewał:

— Jesteśmy Ludzie Ryby! Ra! Ra! Ra!

Piękny Ptak wyrwał z głowy jedno przemoczone pióro i

wyciągnął je przed siebie.

— Jak Piękny Ptak będzie teraz latał?

Łzy trysnęły mu z oczu i spływały po twarzy jasnobrązo-

wymi smugami. Polujący Orzeł nabrał pełną garść błota i

rzucił przed siebie. Inni natychmiast to podchwycili: zaczęli

rzucać i wykrzykiwać. Gruda ziemi z kamieniem w środku

trafiła Szympansinę w ramię. Przestał się śmiać i znowu

chwycił się gliniastej skarpy. Zaśpiewał najgłośniej jak

potrafił:

— Atakujący Słoń Co Upadł Na Twarz Przed Antylopą

skakałby jak lampart, ale korzeń jest skręcony, gałąź

wygięta...

— Ty... Sżympansino!

Polujący Orzeł zaczął manipulować przy biodrach. Roz-

platał bolę i zakręcił nimi nad głową. Rozwścieczony Lew

wdrapywał się na skarpę, ale pośliznął się, zsunął w dół, a za

nim posypał się grad bryłek błota. Wirujące kamienie boli

wzleciały nad krawędź wąwozu i Szympansina poczuł na

skórze podmuch powietrza silny jak uderzenie. Pełen obu-

rzenia wspiął się szybko na górę i zobaczył stamtąd, że pogoń

nie ustała. Puścił się biegiem przez trawy, niezdarnie i z

wściekłością, i zatrzymał się dopiero tam, gdzie nie mógł go

dosięgnąć oszczep. Spojrzał za siebie, ale myśliwi wyłaniali

się już ponad krawędzią wąwozu, więc podbiegł jeszcze

kawałek, przystanął, znów się obejrzał. Stali teraz zbici w

gromadę i coś śpiewali, to do niego, to do siebie, gestykulu-

4 — Bóg Skorpion

97

jąć. Ujrzał wygrażającą pięść Świetlika. Piękny Ptak ukrył

twarz w dłoniach, a Polujący Orzeł obejmował go ramie-

niem. Szympansina rozłożył szeroko ręce i przekrzywił

głowę na bok, próbując przekazać na odległość stan uczuć,

dla których słowa są bezużyteczne.

Rozwścieczony Lew wykonywał oszczepem groźne ru-

chy, jakby przymierzał się do rzutu.

— Idź sobie!

Rozjuszony Nosorożec przyłożył do ust zwinięte dłonie i

zaśpiewał:

— My cię już nie lubimy!

Piękny Ptak odjął ręce od twarzy i zaśpiewał tak, jakby

pękło mu serce:

— Piękny Ptak chciał latać!

Polujący Orzeł pocałował go. Jakiś myśliwy, którego

Szympansina nie mógł rozpoznać, złożył dłonie w trąbkę

przy ustach.

— Idź sobie do innych szympansów.

Zawyli ze śmiechu i nie brzmiało to przyjaźnie. Szympan-

sina odpowiedział wściekłym warknięciem, potrząsnął parę

razy oszczepem, potem go opuścił. Zawracali, odchodzili

skrajem wąwozu w głąb krainy łowów. Widział tylko ich

plecy. Ruszył za nimi, ale oni, jakby spodziewając się tego,

obrócili do niego plamę rozmazanych twarzy, i jakiś piskliwy

głos osadził go w miejscu:

— Idź się bić z Królem Szympansów.

Znowu usłyszał wybuch śmiechu. I mimo dużej odległoś-

ci dostrzegł chłopca, który naśladował Króla Szympansów

poruszającego się niezdarnie na dwóch łapach. Sylwetki

myśliwych powoli malały, widział jeszcze przez chwilę kilka

ciemniejszych plam włosów na tle traw, aż w końcu i one

zniknęły zupełnie z pola widzenia.

Cały czas gapił się za nimi z otwartymi ustami, mrugając

raz po raz oczyma. Poruszył się długo po tym, jak stracił ich z

98

r

oczu. Wbił oszczep w ziemię, potem go wyrwał. Podbiegł

kilka kroków, zawrócił, ukląkł ostrożnie i dotknął kostki,

nie patrząc na nią, bo wzrok miał utkwiony w miejscu, gdzie

zniknęli myśliwi. Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Oparł

czoło o ziemię. Wybuchnął płaczem. Zawył. Klęcząc na

wydeptanej trawie zaczął kiwać się na boki, potem do

przodu i do tyłu, a kiedy już wypłakał, co miał do wypłaka-

nia, wyciągnął nogi do tyłu i leżał z twarzą wciśniętą w

połamane źdźbła.

Ocknął się w końcu pod wpływem cienia i ptasich

okrzyków. Ptaki wracały do gniazd, wymieniając w locie

uwagi o wydarzeniach minionego dnia. Dla Szympansiny

ich posłanie brzmiało jasno i nagląco. Poderwał się na

kolana i spojrzał w czerwone rozlewisko zachodzącego

słońca. Skoczył na równe nogi i obrócił się gwałtownie,

jakby spodziewał się ujrzeć za plecami lamparta — okręcił

się w koło ponownie i cofnął kilka kroków. Mimo że nadal

było ciepło, dostał gęsiej skórki. Zacisnął i wyszczerzył zęby,

a kiedy na chwilę rozwarł szczęki — zęby zadzwoniły o

siebie. Rzucił się pędem za towarzyszami, ale wnet przyha-

mował, zaczął biegać w kółko. Znowu się zatrzymał, otoczył

się ramionami. Po policzkach spływały mu łzy, ale nie

wydawał z siebie żadnego głosu. Czuł wokół siebie dojmują-

cą obecność jakiegoś problemu, chociaż nie miał dla niego

nazwy, bo nic takiego nie spotkało go nigdy przedtem, bo

nigdy przedtem nie musiał rozwiązywać żadnych proble-

mów. Nie był ani chory, ani stary. Ale był sam.

Ponad górami, naprzeciw zachodzącego słońca wysunę-

ło się białe ramię. Wzeszła jak zwykle w oddali, nad Miejscem

Kobiet. Wiedział, że jest brzemienna, toteż nie wzbudziła w

nim lęku. Nie była ani groźna, ani zachęcająca, lecz spokojnie

zatopiona we własnych sprawach. Pozwalała mężczyznom

polować. Kiedy jednak rozejrzał się wokół w zmienionym

świetle dnia, wcale się nie uspokoił, bo usłyszał, że odgłosy

99

zwierząt przybierają na sile w miarę, jak ona unosi się do

góry. Im także pozwalała polować. Ruszył między trawy

niezdarnym truchtem. Jakby powodowany nagle obudzo-

nym instynktem, kierował się ślepo tam, gdzie. — jak

wiedział — ziemia wznosi się wyżej; tam, gdzie za mleczną

poświatą wąwóz otwierał się na wielki dół wypełniony wodą;

tam, gdzie zaczynało się skaliste podnóże gór. Kamienie boli

uderzały go po udzie, ścisnął mocniej oszczep, jakby to był

przegub dłoni przyjaciela. Kobieta Nieba' podniosła się

wyżej, potem wypłynęła cała. Nad doliną rozległ się daleki

krzyk schwytanej zebry i Szympansina zatoczył się w biegu.

Kobieta Nieba oblała go swoim światłem i pozostała

obojętna. Zachwiał się, stanął i przyklęknął w trawie.

Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, cały ociekał

potem. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, nie słysząc nic

prócz bicia własnego serca. Potem upadł na ziemię, odwrócił

głowę w bok tak, że oddechem wzbijał małe chmurki kurzu.

Widział, jak blakną ostatnie smugi czerwieni pozostawione

przez słońce na zboczach gór. Ziemia nasączała się niebie-

skością i zielenią. Wyszły na żer hieny i dzikie psy. Słyszał je i

widział. Wszędzie roiło się od oczu, jarzących się jak zimne

ognie. Podniósł się i znowu ruszył przed siebie. Nie biegł

teraz, lecz podbiegał, potem przystawał, patrzył i nasłuchi-

wał. Grunt opadał już w kierunku dołu z wodą. Kiedy się

tam zbliżył, wybuchło nagłe zamieszanie, plusk, chrząkanie,

klekotanie i tętent kopyt. Spłoszone zwierzęta uciekały od

wodopoju. Wzdrygnął się i obnażył zęby.

A jednak był bezpieczny, chociaż nie mógł o' tym

wiedzieć. Niósł ze sobą grozę, właściwą całej wielkiej

rodzinie jasnobrązowych istot, które uderzają z daleka, i

stworzeniom, które myślą niewiele lub nie myślą wcale,

wystarczyło, że się pojawił. Skradał się więc bez przeszkód

pod górę w cień skał, drzew, a potem wysokiego zbocza.

Ponieważ nie było pionowe, zaczął się na nie wspinać

100

zdobywając występy i szczeliny, a oburzone ptaki podnosiły

skrzek i biły intruza skrzydłami lub też, uznając jego

przewagę, opuszczały gniazda i ociężale odlatywały w

oświetloną przestrzeń.

III

Osada była równie daleka od snu jak zwierzęta na

równinie. Nie tylko dlatego, że dzieci, wyspane w południe,

bawiły się aż do zachodu słońca; robiły to zawsze. Chodziło

raczej o to, że Palma wiedziała, a razem z nią pozostałe

kobiety, jaki kształt przyjmie Kobieta Niebios, kiedy wsta-

nie. Pojawiała się u nich później niż u Lampartów, bo

Gorące Źródła leżały w cieniu góry. Przez jakiś czas kobiety

chodziły w niebieskim półmroku. Chociaż przechadzały się

grupkami, mówiły niewiele, tylko chwilami rozlegał się w

półmroku nagły wybuch śmiechu. Brzemienna pohukiwała

w swoim szałasie coraz częściej i coraz bardziej zapamiętale.

Palma raz jeszcze stanęła przy najwyższej niecce z wrzącą

wodą, pod smugą oparów. Obserwowała ciemną krawędź

góry, odcinającą się od gęstniejącego granatu nieba. Poniżej,

nad rzeką, kobiety obejmowały się nawzajem w pasie, albo

za szyję, inne czekały zbite w gromadki. Dobiegały stamtąd

wybuchy śmiechu i chichoty. Przed szałasem, w którym

leżała brzemienna, płonął jasny ogień. Ale Palma nie

zwracała uwagi na ogień ani na pohukiwania. Stała na

długość własnego cienia od wrzącej wody, zaciskała pięści

zapatrzona tęsknie w ciemny zarys góry.

Nad rzeką dzieci podniosły wrzask. Osiągnęły już stan, w

którym same nie wiedzą, jak bardzo są zmęczone. Biły się i

wydzierały wniebogłosy. Słyszała, jak kobiety podchodzą do

nich i próbują je uciszać. Gdzieś kwiliło niemowlę, ryczał jakiś

101

nieznośny bachor. Ustały śmiechy, zaczęły padać ostre słowa.

Słyszała, jak kobiety zwołują dzieci i prowadzą między skały,

dzieci uspokajają się i tylko z rzadka pokwękują ze zmęcze-

nia. Zaraz potem umilkły wszystkie ludzkie głosy, oprócz

miarowego pohukiwania. W dziesiątkach szałasów, chatek i

przybudówek tłumaczono dzieciom, że oto nadchodzi noc

nad nocami i że nie wolno wychodzić aż do brzasku, bo na

dworze będą chodzić sny. Palma wpatrywała się żałośnie w

grzbiet góry, dysząc ciężko szeroko otwartymi ustami.

Na niebie zaszła zmiana. Tuż nad ciemną krawędzią,

dokładnie tam, gdzie się tego spodziewano, granat rozjaśniał

się. Palma patrzyła, dopóki łzy nie zamazały jej wszystkiego.

Wtedy odwróciła się na pięcie i zamrugała, żeby osuszyć

oczy. Połowę równiny i połowę pasma gór ogarnęło mleczne

światło, które sunęło w kierunku rzeki i osady. Kobiety

wychodziły ze swoich domostw. Zauważyła błyski i lśniące

kręgi obudzone światłem biegnącym przez rzekę szybko jak

dziewczęta za siecią. Blask sięgał już bliższego brzegu.

Drzewa wokół Miejsca Kobiet okryły się listowiem z

bladych muszelek i pyłem koloru kości słoniowej. W dole

kobiety stały w milczeniu, czekając na swój cień. Palma

obróciła się i spojrzała do góry. Spoza krawędzi zbocza

wychylił się delikatny ziarnisty owal białości, owal białego

ramienia. Palma podniosła ręce i krzyknęła raz, potem drugi

i trzeci. Poświata ogarnęła jej postać, zalśniły oślepiają-

cą bielą muszelki na tle jej brązowej skóry, oczy rozbłysły

jak kryształki lodu. U jej stóp stały kobiety o twarzach ob-

lanych bladym światłem. Kobieta Nieba oderwała się od

góry.

Palma opuściła ręce wzdłuż ciała. Księżyc wpadł do

wrzącej wody, zatańczył, rozpękł się, złączył, znowu rozła-

mał, zupełnie jakby woda była zimna tak jak w rzece.

Kobiety śmiały się i rozmawiały z ożywieniem. Usłyszała

wysoki chichot na granicy histerii, krótki krzyk, potem pisk,

102

r

i znowu chichoty. „Wierzą, że wszystko jest załatwione",

pomyślała. „Mogą się już zacząć oblizywać..."

Natychmiast opadła ją na nowo konieczność. Widziała ją

wyraźniej niż światło tańczące na wodzie —skorupę pełną

ciemnego, zniewalającego napoju. Poczuła jej zapach i

wstrzymała oddech. Była tam, wszędzie i nigdzie, blisko, a za

nią ciemność. Zamknęła oczy i usta, zacisnęła pięści. Drżała.

Rodząca znowu krzyczała.

Gdy Palma otworzyła oczy, nie drżała już, a skorupa z

napojem gdzieś odpłynęła, razem z zapachem. Spojrzała na

Kobietę Nieba i doznała jakiejś ponurej pewności, która

owionęła ją niczym zimny podmuch wiatru. Zwilżyła wargi i

powiedziała sama do siebie, jak zawsze, kiedy pojawiał się ten

chłodny wiatr: :

— Kobieta Nieba jest tylko Kobietą Nieba. To wszyst-

ko. Myśleć inaczej to znaczy być młodym... myśleć jak

mężczyzna...

Obróciła się. Światło dotarło już do Legowiska Lampar-

tów, poniżej miejsca, gdzie stała, i objęło kilka lamparcich

czaszek. Widziała tylko ich pierwszy rząd, ale wiedziała,

gdzie leżą inne, te starsze, pożółkłe, razpadające się, i te

całkiem z tyłu, z których pozostało nie więcej niż dwa rzędy

kłów i zębów. I naraz, jakby zimny wiatr, który ją owionął,

zrobił coś z jej oczami, zobaczyła Legowisko takim jakie

rzeczywiście było, nie zniekształcone pogardą, żartami czy

przezornością. To była niecka jak wszystkie inne, tyle że,

teraz nie było w niej wody. Kiedyś rosła jak inne, w miarę jak

woda odkładała na jej brzegach kolejne warstwy żółtobiałego

osadu. A potem jakaś potrzeba ziemi — może stygnięcie

wody — sprawiła, że woda przedarła się wąskim przejściem

zasłoniętym teraz kawałkiem lamparciej skóry. Ale na tym

nie koniec, bo przy wewnętrznym krańcu niecki zaczęła

formować się następna i rosła dopóty, dopóki woda nie

opuściła tego miejsca, przenosząc się do szeregu niecek

położonych wyżej. Palma widziała to wszystko tylko przez.

moment, ale tak wyraźnie i dokładnie, jakby obudziła się ze

snu i ujrzała tuż przy twarzy jedynie źdźbła faktów.

Rodząca nadal pohukiwała. Palma przyjęła wdzięczną

pozę i przybrała twarz uśmiechem. Odwróciła się od wrzącej

wody i rozpostarłszy ramiona dla złapania równowagi

ruszyła w'dół, na płaski teren, a jej długie włosy wiły się

miękko, unoszone ruchem powietrza. Kobiety podbiegły do

niej.

— Palmo! Palmo! Kiedy zaczynamy?

Szła wśród nich do Miejsca Kobiet lekko i z gracją,

rozdzielając uśmiechy.

— Po nadaniu imienia.

Dziewczęta mówiły coś w podnieceniu, ale nie słuchała

ich. Starsze kobiety w milczeniu odprowadzały ją wzrokiem

między drzewa. Dotarła do zasłony ze skór gęsto obwieszo-

nych muszelkami, na widok których każdy mężczyzna

odczołgałby się z przerażeniem. Podniosła zasłonę i weszła

do środka. Panowała tu ciemność z powodu gęsto rosnących

wokół drzew, ale od otwartej strony padało dość światła

odbitego od oświetlonej księżycem rzeki. Nad samym brze-

giem stały dwie kobiety. Ich sylwetki rysowały się ostro na tle

wody. Kobiety krzątały się przy jakimś urządzeniu. Powie-

trze przesycone było ostrą wonią jego parującej zawartości.

Urządzenie składało się z brzuchatej skóry wiszącej na

trójnogu z grubych gałęzi. Kobiety mieszały nucąc z cicha.

Na jej widok odsunęły się od naczynia. Palma podeszła,

pochyliła się i wciągnęła zapach w nozdrza. Chwycił ją za

gardło i znowu zaczęła drżeć. Kobieta Warząca podała jej

kij.

— Gotowe.

Palma wymamrotała chrapliwie w głąb naczynia:

— Jeszcze zaczekamy.

.Kobieta Pszczoła podniosła wzrok.

— Zaczekamy? Na co?

, Odpowiedziała znowu chrapliwie, przez łomot serca i

gęstą ciemność:

— Aż będzie imię. ,

Kobiety spojrzały po sobie w milczeniu. Przecież próbuję

się powstrzymać, powiedziała w myślach. Przecież nie

rzucam się chciwie. Czyż nie... czyż nie wolałabym, żeby...

zamiast... Muszę! Nie, muszę!

Zamieszała kijem, rozsunęła pęcherzyki powietrza i

pianę, i zatopiła łakomy wzrok w ciemnej cieczy, ciemnej jak

ciemność po drugiej stronie skorupy. Kobieta Pszczoła

czknęła, potem zachichotała. Palma spojrzała na nią z

ukosa.

— Spróbuj, Palmo. Musisz spróbować!

Kobieta Warząca zanurzyła w naczyniu skorupę kokosa

i podała jej parującą, wypełnioną po brzegi.

— Spróbuj.

Tak czy owak muszę, pomyślała. To mój obowiązek. Nie

ma nic bardziej oczywistego. Nawet jeżeli nie odbędzie się

nadawanie imienia, i tak muszę spróbować, żeby wiedzieć na

pewno...

: Przyłożyła skorupę do warg i delikatnie wciągnęła płyn

do ust. Natychmiast pojawiła się konieczność: jasna i

wyraźna, tuż obok, łagodna, pewna. ;

— Dobre.

Kobiety śmiały się razem z nią. One też miały skorupy.

— Dobre! Bardzo dobre!

Odchyliła głowę do tyłu i opróżniła skorupę do dna.

Przepełniło ją ciepło i spokojna szczęśliwość. Od strony

szałasu dobiegł głośny krzyk i nagle pojęła, że chociaż

Kobieta Nieba jest tylko Kobietą Nieba, to nic nie szkodzi, i

nadawanie imienia się odbędzie, tak, odbędzie się, a potem

uczta o północy. Gdy krzyk ustał, ruszyła w kierunku

zasłony wiedząc, że to krzyk narodzin, i że wszystko będzie w

porządku. Szybko wyszła spomiędzy drzew, a kobiety tym

razem patrzyły za nią w milczeniu. Szybko dotarła do

szałasu, pochyliła głowę i szybko weszła do środka. Kobieta

leżała na plecach. Jej wyczerpaną, spoconą twarz ożywiał

tylko blask ognia. Obok uwijała się jedna pomocnica,

przecierając jej czoło. Druga, po przeciwnej stronie, zajęta

była odgryzioną, splątaną pępowiną i dzieckiem. Na odgłos

kroków Tej, Która Nadaje Imiona odwróciła się i wyciągnę-

ła do niej dziecko. Palma wzięła noworodka, dziewczynkę,

obróciła, podniosła do góry za nogi, obmacywała, oglądała

ze wszystkich stron, liczyła. Uklękła i ułożyła sobie dziecko

na kolanach. Wiło się całym ciałem i popiskiwało miaukli-

wie. Pomocnica wręczyła jej drzazgę, którą Palma włożyła

do ognia, a kiedy zajęła się płomieniem, przesunęła ją kilka

razy przed ciemnymi, pływającymi oczami, dopóki nie

zauważyła, że usiłują za nią wodzić. Wrzuciła drzazgę w

ognisko i przycisnęła dziecko do piersi. Czuła w nich bolesne

pulsowanie. Wokół jej małego palca zacisnęła się mocno

malutka dłoń. Palma znowu zaśmiała się głośno, tym razem

zwracając się do matki.

— Ma już imię. Słyszysz, Stokrotko. Twoja córka ma

imię. Nazywa się Palemka.

Pochyliła się do przodu, by ułożyć dziecko w jej ramio-

nach, a one otwarły się, żeby je przyjąć. Stokrotka rozchyliła

wilgotne wargi w uśmiechu. Ta, Która Nadaje Imiona

Kobietom usiadła na piętach i prędko wymknęła się pod

wiszącymi skórami. Czekał już tam na nią tłum kobiet.

Czekały w milczeniu.

— Palemka! — krzyknęła, pojmując, że imię nadało się

samo. — Nazywa się Palemka!

Odtąd zapanował już tylko śmiech i śpiewy. Jedne

pospieszyły do miejsca nad rzeką, inne wspięły się pod górę

do gorących niecek, jeszcze inne tłoczyły się wokół matki i

noworodka.

Palma szła między nimi bez tchu z powrotem do Miejsca

Kobiet, gdzie warzył się napój obiecujący szczęśliwą cie-

mność. Bolały ją piersi i śmiała się,

Powiedziała głośno:

— Wcale nie jestem za, stara, żeby urodzić jeszcze jedno

dziecko.

IV

Podczas gdy na zalanej księżycowym światłem równinie

trwała pełnia zwierzęcych łowów, na zalesionym przedgórzu

działo się niewiele, na nagich skałach zaś zgoła nic. Hałaśliwe

życie toczyło się w koronach drzew, wśród ptaków i małp,

ale skały zdawały się zupełnie wymarłe, ponieważ ptaki albo

, wróciły już do gniazd, albo odleciały na równinę, by dołączyć

do ptasich społeczności gnieżdżących się przy wodopojach.

Tylko w jednym miejscu wśród skał pojawiał się chwilami

znak życia w postaci dwóch iskierek. Błyskały, kiedy Szym-

pansina poruszył głową. Siedział w kucki na szerokim

występie, gdzie dosięgnąć go mogły jedynie ptaki, chociaż

wcale nie miały takiego zamiaru. Jego oszczep stał w zasięgu

prawej ręki, oparty o głaz, a kościany flet leżał nieco poniżej,

jakby nie znaczył teraz dla niego więcej niż zwykły patyk.

Szympansina raz po raz gładził odruchowo nogę w kostce i

rozglądał się na wszystkie strony. Nadal nie zdawał sobie

sprawy z tego, że stoi wobec problemu, który musi rozwią-

zać. Czuł tylko gniew i rozpacz. Instynkt podpowiadał mu,

by przeciwdziałać im przez jedzenie. Najpierw więc przykuc-

nął i zaczął żuć suszoną rybę, którą dostał na drogę od

kobiet. Nie było to jednak właściwe pożywienie, lecz coś, co

zjada się w ostateczności. Samo w sobie oznaczało, że

jedzący nie okazał się mężczyzną. Toteż do tego, co już czuł,

-' • •

doszło jeszcze poczucie upokorzenia. Ponieważ zaś jedzenie

nic mu nie dało, zrezygnował z niego i wtedy poczuł się

zagubiony. Myśliwi pociągali go i odrażali zarazem. Krzy-

knął na cały głos:

— Ludzie ryby! Dziewczyny złapią was w sieci!

A ponieważ gniew łatwiej było znieść niż upokorzenie,

rozmyślał o nich,; popatrując szyderczo na równinę. Na

pewno zasadzą kwiat ognia i ułożą wokoło naszyjnik

myśliwych. Ujrzał ich oczyma duszy z nagłą ostrością, która

wyzwoliła nowy przypływ żalu. Zaczął jęczeć i wić się cały,

jakby ten żal wywołał w nim fizyczny ból. Ale nie potrafił

myśleć o niczym innym. Jego umysł raz ku nim zwrócony,

żadną miarą nie chciał się przenieść gdzie indziej. Badał

myślami ognisko, przypieczone kawałki mięsa, śmiechy i

śpiewy. Widział, jak Rozwścieczony Lew uderza w bębenek,

patrzył, jak Polujący Orzeł brzdąka na trzech strunach

swego łuku. I widział też Szympansinę, fiukającego radośnie

na kościanym fleciku.

I właśnie poczucie, że był jednocześnie i tam, i tu —

przyjemnie tam, a tu nieprzyjemnie — przekształciło ból

w tak bezgraniczną rozpacz, że zawył pełnym głosem, a

siedzący w pobliżu ptak zatrzepotał skrzydłami i zakwilił

spłoszony. Przecież widział, jak śpiewają, słyszał ich śpiew.

Na łów!

Na łów!

Na łów, na łów, na łów!

Ten Szympansina, który był tu, odwrócił głowę w lewo i

przeszukiwał wzrokiem przeciwległy skraj równiny, las,

przedgórze, wypatrując iskierki ognia i smugi dymu. Sięgnął

po flet, przyłożył go do ust, ale zaraz odrzucił z powrotem na

ziemię. Cały świat pod Kobietą Nieba rozpływał się w

wodzie, która zebrała się w jego oczach. Słyszał, jak

Najstarszy z Najstarszych śpiewa głębokim, radosnym gło-

sem,-a on, Szympansina, wtóruje mu na flecie. Wszyscy

śpiewają, wszyscy klaszczą, wykrzykując słowa buńczucznej

pieśni do Kobiety Nieba...

Nie jesteś ani prosta, ani gorzka,

ani nie leżysz na plecach jęcząca.

O, białozada, wielkobrzucha kobieto nieba,

Daj nam spokój!

A potem znowu śpiewali...

Na łów,

Na łów,

Na łów, na łów, na łów!

Ra! Ra! Ra! Ra! Ra!

Syci strawą oddawali się teraz snom i sobie nawzajem.

Ważka, który tak niedawno był jeszcze chłopcem... Dojrzałe

Jabłko, Piękny Ptak, Atakujący Słoń Padł Na Twarz Przed

Antylopą... spokojna moc Najstarszego z Najstarszych...

dwaj najstarsi, którzy nigdy się nie rozstawali...

Szympansina, który był tu, wciąż jęczał i nowe łzy

potoczyły się po jego twarzy. Szympansina, który był tam,

wyciągnął rękę do Ważki, a Ważka odpowiedział mu

• uśmiechem. Ale Rozwścieczony Lew chwycił pięknego

chłopca za kostkę. Piękny Ptak podniósł się niezdarnie, zaczął

przechadzać się krokiem Króla Szympansów, czym rozśmie-

szył Najstarszego z Najstarszych. Szympansina tłukł pięścią

o kolana. I naraz, jakby w jego głowie rozpętała się jakaś

burza, jakby zadął potężny wicher, jakby wybuchnął słup

ognia. Z samego dna przenikliwego bólu wyrwał się śpiew:

— Jestem Lampart, Który Uderzył Łapą Wody!

Był Lampartem nad Lampartami, wielkim i zwinnym,

Lampartem ze światła księżyca i z ognia. Skradał się przez

1JO

puszczę, poruszając końcem wyprężonego ogona, szczerząc

kły i ciskając z oczu błyskawice. Wyłonił się z ciemności

przed nimi, a oni zawyli ze strachu. Padli na kolana, błagali o

litość, rzucili się do ucieczki. Tylko Ważka klęczał żałośnie,

zbyt przestraszony, by uciekać. Znowu stał się chłopcem

łagodnym, delikatnym i płochliwym. Lampart nad Lampar-

tami wziął go w zęby, a Ważka wrzeszczał ze strachu.

Odprowadzany pełnym przerażenia wzrokiem myśliwych

ukrytych za drzewami, Lampart porwał chłopca w cie-

mność...

Atakujący Słoń był najpotężniejszym słoniem, jakiego

kiedykolwiek widziano. Jego stado panowało nad ogromną

połacią równiny. Uznawali jego władzę. Był Wodzem Słoni.

Wśród samców wyglądał jak mężczyzna wśród chłopców,

jak Najstarszy z Najstarszych wśród kobiet. Jego głowa

górowała nad całym stadem, uszy dawały stadu cień. Potrafił

wyrwać kłami największe drzewo. Kiedy zatrąbił, odpowia-

dały mu góry, a wszystko inne milczało. Jego stopy siały

postrach wśród wszelkiego stworzenia uzbrojonego w zęby i

pazury. Nawet Lampart Nad Lampartami, Lampart z Łapą

Wody, krył się na odgłos jego kroków na twardej ziemi.

Atakujący Słoń szedł przed siebie, żeby oczyścić świat.

Doszedł do skraju puszczy. Przedarł się przez konary i na

widok tego, co ujrzał, cisnął z oczu płomienie. Oto myśliwi,

mali ludzie; oto ci, którzy zabili — bo wzrok Atakującego •

Słonia zatrzymał się na odrąbanych nogach jego samicy

leżących przy ognisku. Zatrąbił, odpowiedziały mu góry, i

ruszył, tratując pod sobą drzewa, miażdżąc głazy. Najstarszy

z Najstarszych wydał okrzyk przerażenia i wspiął się na

drzewo, lecz Atakujący Słoń wydarł drzewo z korzeniami i

rzucił, wraz z Najstarszym, ponad górami. Potem zgniótł

kolanami Pięknego Ptaka i Rozwścieczonego Lwa! Ważka

leżał twarzą do ziemi, trząsł się i szlochał. Atakujący Słoń

zostawił go. sobie na koniec. Przycisnął jeszcze swymi

111

dębowymi kolanami Świetlika i Rozjuszonego Nosorożca,

jeszcze klęknął na ostatnim z myśliwych, na mężczyźnie ż

blizną na nodze i z kościanym fletem w ręce! Z ust mężczyzny,

buchnęła krew...

Szympansina, który był tutaj, zerwał się na nogi i

wrzasnął jak smagnięty wiązką kolczastych gałęzi. A potem

spadał, spadał ciągle w dół, trąc i obijając się o głazy.

Wczepiał się rękami w skałę i czuł, jak zdziera mu skórę.

Wreszcie jego stopy znalazły oparcie i zatrzymał się z twarzą

przyciśniętą bokiem do kamienia. Wokół niego i nad nim

krążyło rozwrzeszczane ptactwo.

Ptaki odlatywały jeden po drugim i w końcu został sam

wśród skał, w ciszy i mlecznej poświacie. Oblizał pokaleczo-

ne palce i obejrzał ciemną krew na kolanach. Niżej, w

krzakach, leżał jego oszczep i kościany flet, które strącił

jakimś mimowolnym ruchem. Zsunął się w dół, zatknął flet

za pas, lewą dłonią chwycił oszczep. Czekał, rozglądając się,

wodząc wzrokiem nad lasem i wyżyną. Kobieta Nieba

siedziała na samym wierzchołku swojego drzewa. I nagle

pojął, że jego towarzysze zostali gdzieś tam, odlegli i

obojętni. Zrozumiał, że jest rzeczą zdaną na samą siebie,

Szympansina, Który Jest Tu. Uczucie to wezbrało w jego

brzuchu jakby był nim brzemienny i przebrało miarę.

Podniósł głos i zawył, nie jak Człowiek Lampart, lecz jak

pies. Nie obawiał się już niebezpieczeństwa, otrząsnął łzy z

twarzy. Zawył raz jeszcze i jeszcze raz; skała przedrzeźniała

go kamiennym pogłosem. Uderzył się pięścią w głowę i nic

nie poczuł. I nawet ptaki przyjęły w końcu jego ból, nie

komentując go ani skrzydłami, ani skrzekiem. Poruszyły się

tylko nieznacznie w gniazdach na dźwięk psiego .'skowytu,

któremu odpowiedziały skalne ściany.

Wreszcie nie miał już siły wyć. Skomlał i skomlenie

unosiło się na powierzchni bólu, który pozostał równie

głęboki jak przedtem. A potem narodziło się coś zupełnie

112

nowego, uczucia ułożyły się w całkiem jasne posłanie. Dały

mu poczucie wiedzy, pewność. Zaczął biec niezdarnie wzdłuż

skalnej ściany: biegnąc skowyczał.

— Ma! Ma!

V

Kobieta Nieba zsunęła się do połowy wysokości swojego

drzewa, lecz jej silny blask nadal sprawiał, że należało do niej

całe niebo, oprócz jednej zimnej plamy nad górami, w

miejscu, gdzie kiedyś zaszło słońce. Szympansina zwolnił

nieco. Biegł teraz truchtem, pojękując od czasu do czasu,

przypominał sobie bowiem rzeczy, które go powstrzymały.

Po pierwsze, kiedy Kobieta Nieba jest brzemienna, dzieci idą

do szałasów i nie wychodzą aż do rana, podczas gdy

dziewczęta i matki pochłonięte są jakimiś niepojętymi

sprawami. Przypomniał sobie również, że nie ma matki,

ponieważ umarła — oczywiście przypadkiem, jak to się

często przydarza tym przerażającym, tajemniczym stworze-

niom. Wcale się tym nie przejął, bo nie przejmował się nigdy.

Teraz jednak poczuł jej brak, chociaż nie wiedział, jak

mogłaby złagodzić jego ból. Nie miał też własnej kobiety, co

było raczej niezwykłe, chociaż zdarzało się, a myśliwi, którzy

nie mieli kobiet, uznawali to za pomyślność losu, jeżeli w

ogóle o tym myśleli. Mimo to biegł właśnie w kierunku

kobiet, bo w trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, coś

ciągnęło go właśnie tam. A kiedy przyzwyczaił się do bólu na

tyle, że odczuwał go jak rzecz nabytą, jak ranę, zaczął się

mieć na baczności, niczym człowiek podchodzący do legowi-

ska dzikiego zwierza. Ciągnął za sobą swój cień, a chroma

stopa wcale mu nie przeszkadzała, co także było dość

niezwykłe, ale miało swoją przyczynę, ^iegł bowiem u

113

podnóża skał, które wznosiły się warstwami od jeg.o lewej

strony ku prawej. Pochyłość sprawiała, że prawa stopa

opierała się wyżej, wbrew słabości. -I również dzięki temu

biegł wciąż przed siebie w niewytłumaczalny sposób pchany

ku miejscu, gdzie coraz mniej chciał się znaleźć.

Dostrzegł w końcu obłok pary nad Gorącymi Źródłami.

Zwolnił i zaczął iść skulony, znowu utykając. Zbliżał się do

rzeki i do otwartej przestrzeni, gdzie zazwyczaj bawiły się

dzieci. Wszędzie panował spokój i cisza. Podszedł bliżej, tak

blisko, że słyszał plusk wody.

W jednym z szałasów zakwiliło niemowlę, w innym

zakaszlał starzec. Szympansina zatrzymał się, pochylił nad

zbielałą ziemią i ciarki przebiegły mu przez skórę. Zwilżył

wargi, powoli rozejrzał się dokoła, zatrzymał wzrok na

drzewach otaczających Miejsce Kobiet i cofnął się. Zrobił

kilka kroków z powrotem w kierunku bezpiecznej równiny i

przystanął. Naraz, zupełnie bez powodu, przypomniał sobie

Tę, Która Nadaje Imiona Kobietom i przeszedł go nowy

dreszcz.

Opary nad Gorącymi Źródłami wyglądały inaczej. Zmia-

na nastąpiła jednak, zanim ją zauważył. Było w nich coś

nowego już wtedy, gdy przebiegał otwartą przestrzeń,

chociaż wówczas tego nie widział. Kobieta Nieba oświetlała i

prześwietlała opary swym blaskiem, ponieważ oświetlała

wszystko. A mimo to światło biło też z dołu, jakby poniżej

płonęło ognisko, rozniecone, chociaż to niemożliwe, na

wodzie. I od tej strony obłok miał barwę bladoróżową, jak

od jakiegoś miejscowego zachodu słońca, tak nieznacznie

różową, że oko nie było w stanie zatrzymać się na niej, bo

dostrzegało ją jedynie przez ułamek sekundy, a potem

musiało poczekać, aż różowość przypłynie ponownie. Teraz

— jakby jego słuch podążył za wzrokiem między niecki —

Szympansina usłyszał jakiś słaby odgłos, wysoki i złożony.

Ale puścił go mimo uszu, ponieważ był równie nieprawdo-

114

podobny jak ognisko. Wysunął jedną nogę do tyłu i podniósł

oszczep na wysokość ramienia. Ruszył naprzód krokiem

myśliwego. Przełknął ślinę i rzucił się pod górę do pierwszej nie-

cki, tam gdzie uwięzła biała Kobieta Nieba. Wspinał się bezgłoś-

nie. Spotykał Kobietę Nieba, tańczącą w bieli w każdej

kolejnej niecce. Biegł coraz szybciej od niecki do niecki, aż

dotarł na otwarty plac przed Legowiskiem Lampartów.

Wtedy oblało go różowe światło ogniska i jego twarz

zadrżała.

Skóra lamparta chroniąca wejście przed profanacją,

leżała na kamieniu u jego stóp, a odgłos, który przed chwilą

uznał za nieprawdopodobny, okazał się śmiechem kobiet.

Skoczył do wejścia i włosy zjeżyły mu się na głowie, jakby

stanął oko w oko z nosorożcem w rui.

Ognisko płonęło na ziemi pośrodku pustej niecki, a

wokół niego roiło się od kobiet — leżących, siedzących,

rozpartych. W pierwszej chwili jego spojrzenie — spojrzenie,

które objęło całą scenę jak blask błyskawicy — padło na

dwie dziewczyny, jeszcze dzieci, trzymające oburącz czaszki

lampartów przy ustach. Jazgot, piski, paplanina i krzyki

wznosiły się nad ogniskiem huczniejsze niż płomienie. Na

wprost niego, oparta o mniejszą, wewnętrzną nieckę, gdzie

składano czaszki lampartów, stała Ta, Która Nadaje Imiona

Kobietom, Nazywająca, Ta, Której Serce Pełne Jest Imion.

W prawej ręce trzymała czaszkę. Trzymała ją za kły i z

czaszki wyciekał płyn. Stała przechylona do tyłu, podpiera-

jąc się lewą ręką. Śmiała się, a w jej oczach spoza splątanych

włosów migotały języki ognia. Spostrzegła go i wy buchnęła

jeszcze głośniejszym śmiechem. Podniosła czaszkę i kobie-

cym ruchem cisnęła w jego stronę. Czaszka wyleciała z niecki

ukosem i chybiła go o długość ludzkiego cienia. Szympansi-

na krzyknął, po części z wściekłości, po części z przerażenia.

— Nie!

Ale teraz wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę,

115

rozświetlone płomieniami, pobielone księżycową poświatą,

twarze o roziskrzonych oczach, białych zębach błyszczących

spoza potarganych włosów. Podniosła się nowa fala pisków,

śmiechu, urywanych słów.

— Mężczyzna! Mężczyzna!

Zaczęły przepychać się jedna przez drugą, rozpryskując

cuchnący płyn z czaszek na ognisko, które sypnęło iskrami,

zasyczało, w końcu zgasło. Z wrzawy wyłoniły się twarze i

ręce, które się w niego wczepiły. Próbował odstraszyć je

oszczepem, ale szybko go opuścił, zachwiał się i rzucił do

ucieczki. Znalazł się o krok od wrzącej wody i ledwo zdołał ją

wyminąć. Zbiegł do następnej niecki, ale tam też zastał

rozchichotane białe twarze, więc zawrócił. Wpadł w masę

miękkich ciał i nie mógł się przez nią przebić. Otoczył go

zgiełk i twarde ramiona, oplatające mocno jak rzemienie

boli. Twarze skrzeczały do niego i do siebie nawzajem. Znikł

gdzieś jego pas i przepaska, jakby postanowiły zniknąć z

własnej woli. Przyginano go do ziemi, gdzie też czekało pełno

miękkich ciał. Wykręcał od nich biodra z nienawiścią i

przerażeniem, ale ich ręce były sprytne, bardzo sprytne i

okrutne, bardzo przebiegłe. Usłyszał własny krzyk bólu

wznoszący się wysoko, coraz wyżej ponad ogólną wrzawę.

— Uuuuuuuu!

Krzyk szybował w górę, odrywając się od bólu, który

został w dole, między nogami, i kazał mu zesztywnieć

pomiędzy miękkimi ciałami, w miękkiej wilgoci, najeżonej

okrucieństwem zębów. Jedną połową ciała próbował uwol-

nić się od tortury zębów i ciężaru przyciskających go do

ziemi miękkich ramion; druga połowa wiła się w konwulsyj-

nych drgawkach, jak zwierzę ranione w grzbiet. A potem on i

jakaś ona weszli w to okropne miejsce, krzyknęli jednocześ-

nie i drobne zęby spotkały się w jego uchu. Ale zęby mogły

czekać także w środku, w tym mokrym miejscu, były tam na

pewno, więc z chwilą gdy jedna połowa ciała wymusiła swoją

116

wolę, natychmiast szarpnął się ną.wolność. Wtedy uścisk

ramion na moment zelżał, ale zaraz oplotły go nowe..

— Ja! Ja! Ja! . >

Piski, śmiechy, bełkot i bezlitosna zręczność dłoni.

— Uuuuuuuu!

Nie było innego wyjścia jak tylko ulec raz jeszcze

przymusowi wilgotnego ciała i przejść przez to miejsce pełne

ciemności. A potem leżał, z hukiem w uszach, wśród białych

kobiet rozciągniętych na kamieniach, między śmiejącymi się

i czkającymi dziewczętami. Czuł krew cieknącą po szyi, czuł

jej smak w ustach. Zewsząd otaczał go kobiecy zapach,

oblepiał mu skórę, przesiąkła nim broda i zarost pod nosem.

Usiłował podnieść się, ale wciąż przytrzymywano go za

ramiona. Dostrzegł zbliżającą się do twarzy białą czaszkę

lamparta, odwróconą tyłem. Wykręcił głowę od smrodliwej

zawartości. Siłą przytknięto mu ją do ust, zacisnął więc zęby i

wargi. Ale jakaś ręka przesunęła się nad jego czołem i

dwoma palcami ścisnęła mu nos. Musiał otworzyć usta,

łapiąc powietrze. Poprzez dzwonienie w uszach słyszał ich

śmiech i wtedy wlano mu do gardła odrażający płyn.

Przełknął, zakrztusił się i szarpnął w twardym uścisku

ramion, ale płyn polał się znowu, więcej i jeszcze więcej, aż

zabrakło mu tchu w piersiach i nagły skurcz płuc wyrzucił z

niego fontannę cieczy, której już nie mógł pomieścić. Opadł

plecami na skałę, zemdlony w uścisku ramion, wśród

śmiechów, paplaniny, pocałunków, ugryzień i pieszczot.

Czyjaś ręka wycierała mu twarz włosami.

Zapadła cisza, jeśli nie liczyć dzwonienia w uszach.

Odbiło mu się, podobnie jak przed chwilą dziewczynie, i

otworzył oczy. Jakaś postać zbliżała się do niego spomiędzy

skał, oświetlona z boku przez Kobietę Nieba. Szła kołyszą-

cym się krokiem, szeleszcząc długą spódniczką z traw i

muszelkami drżącymi na piersiach. Płynność kroku zakłóci-

ło nieznaczne potknięcie,-ale postać nadal zbliżała się do

117

niego. Opadające włosy zakrywały połowę jej twarzy i

wplątywały się w naszyjnik z muszelek. Śmiała się bezgłoś-

nie, oczy miała ciemne, spojrzenie przejmujące do szpiku

kości. Podeszła całkiem blisko, a przytrzymujące go Kobiety

wciąż chichotały, jakby rozbawione żartem, który ma trwać

bez końca. Osuwała się na kolana między jego stopami.

Uklękła, ciągle uśmiechnięta, i podparłszy się lewą ręką

pochyliła się nad nim. Jej włosy opadły na jego udo.

Krzyknął:

— Nie! • ." ! • •

Chichot przeszedł we wrzaskliwy śmiech, ramiona wzmoc-

niły uścisk. Jej prawa rę-ka wyskoczyła do przodu, jak

wąż.

— Uuuuuuuu!

A kiedy już opadł z krzykiem na skałę między podtrzy-

mujące go ramiona, coś się wydarzyło — i to wcale nie

między jego nogami. Smrodliwy napój zagrzał się w jego

brzucl. Szympansina czuł, jak promieniuje rosnącym ża-

rem, który wybuchł nagłym jęzorem ognia sięgającym

niemal do mózgu. Pojawiła się kolejna odwrócona tyłem

lamparcia czaszka, przywarła do jego ust, ręka zacisnęła mu

nos. Łykał raz za razem, potem znowu wyrzucił z siebie

fontannę. Ogień raz jeszcze strzelił w górę, tym razem gorący

płomień wypełnił całe wnętrze jego głowy. Raptem Szym-

pansina uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie dostrzegł, jak

piękna jest Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom, jak niezwy-

kły i podniecający jest jej zapach, jak białe i młode jej ciało,

jak zręczne i zniewalające jej dłonie. Kobiety zwalniały

uścisk ramion wciąż śmiejąc się, i Szympansina usłyszał także

własny śmiech wtórujący im, w miarę jak płomień obejmo-

wał i rozpalał wszystkie jego członki od głowy w dół, i

radośnie, podniecająco między udami. Ona też odsunęła się

od niego, ale wtedy on, śmiejąc się, chwycił jej dłoń i

przyciągnął z powrotem. Łagodnie uwolniła rękę, a potem

118

skinęła za siebie. Znowu pojawiła się czaszka. Potrząsnął

głową, ona jednak nie przyjęła odmowy. Pochyliła nad nim

gładką twarz o ogromnych oczach, zabulgotała śmiechem

głębszym niż śmiech dziewcząt i powiedziała:

— Pij, Lamparciku!

Zabrzmiało to tak zabawnie i łagodnie, że nie mógł jej nie

zadowolić. Przełknął więc raz i jeszcze raz, aż się w końcu

zakrztusił. Śmieli się obydwoje, a potem wzięła go za rękę i

pociągnęła za sobą. Szedł za nią rozpalony, a cały świat

krążył wokół niego. Nawet kiedy zorientował się, dokąd go

prowadzi, nie odczuł żadnego strachu. Miał wrażenie, że

jakiś głęboki wąwóz oddzielał go od obawy przed Miejscem

Kobiet. Zatoczyła się lekko na niego, a on w sposób zupełnie

naturalny, objął ją w talii. Roześmiała się, i on pomyślał, że to

zataczanie tak ją rozbawiło. Dotarli do zasłony ze skór

przetykanej okropnymi muszlami. Krzyknął i uderzył w nie

pięścią. Odchyliła zasłonę, a on przeszedł po omacku na

drugą stronę. Weszła za nim i odwróciła go do siebie.

Zbliżyła się, jej śmiech zaszemrał jak strumyk. Nie widział

nic oprócz połyskliwej powierzchni rzeki i Tej, Która Nadaje

Imiona Kobietom. Była młoda i bardzo piękna na tle wody.

Przylgnęła do niego ciasno. Pocałowała go wargami i

językiem, jej piersi dotknęły krwi na jego torsie. Kiedy się

odsunęła, szukał ustami jej ust, ale na próżno. Rozglądał się

za nią, ale dostrzegł jedynie dziwny kształt tuż nad brzegiem

rzeki, skąd dochodził ten smrodliwy — może nie aż tak

bardzo smrodliwy — zapach. Potem ujrzał tam nagle jej

postać. Włożyła rękę do środka, podniosła ją, przytknęła coś

do ust i przez chwilę stała tak, pijąc. Odsunęła to coś od ust i

wrzuciła — takim samym kobiecym gestem jak przedtem —

do rzeki. Obróciła się i chociaż jej twarz skryta była w

mroku, wiedział, że ona szuka go wzrokiem. Jej ciało wygięło

się wężowym ruchem od stóp do głów, a on, wciąż nie wi-

dząc, poczuł jej miękkość, wilgotność i ciepło. -Dostrzegł

119

zarys spódniczki z traw opadającej wokół jej stóp. Przestą-

piła ją, weszła w ciemność, znikła. Znowu rozglądał się

wkoło.

— Gdzie jesteś?

Jej śmiech ponownie zaszemrał cicho jak strumyczek:

woda podnosi się gładko, wzbiera, tańczy sobie dzień i noc,

po czym wydaje przejrzysty strumień życia trawom i kwia-

tom.

— Tutaj.

Ukląkł. Zanurzył twarz w kobiecym zapachu jej włosów i

szyi. Jej ciepłe dłonie gładziły go po plecach i nie było

żadnych zębów, tylko ciemna, pulsująca bliskość, w którą

zapadał się powoli. Odpłynęły wszystkie myśli i ostatni cień

lęku. Koniec był jak początek i zmieszał się łagodnie ze snem.

VI

Kobieta Nieba zsunęła się w dół, zabierając ze sobą

blask, a zmarszczki na rzece rozbłysły teraz od przeciwnej

strony. Wśród drzew okalających Miejsce Kobiet jakiś ptak

uderzył w swoją stałą nutę. Odezwały się grzywacze i zwykłe

gołębie skalne. Skoczyła ryba. Światło słońca spłynęło z

drzew i musnęło skraj zasłony ze skór, opadło w dół, odbiło

się od wypolerowanej powierzchni koślawej ławy, prześlizg-

nęło się po różnych przedmiotach, wiązkach roślin, naczy-

niach z kokosowych skorup i ze skóry. Sięgnęło ziemi i

natknęło się na stopę z blizną. Odszukało drugą stopę,

ogrzało całą nogę aż po udo. Po drugiej stronie skórzanej

zasłony dzień trwał już na dobre. Wtedy promienie słońca

dotknęły twarzy.

Szympansina przewrócił się na bok, plecami do światła.

Najpierw uświadomił sobie, że wynurza się z ciemności bez

120

sennych marzeń; potem, że obejmuje go lekki, nieznany ból,

jakby zbyt długo leżał na słońcu. Obcość tych doznań kazała

mu otworzyć oczy, zanim jeszcze cokolwiek sobie przypo-

mniał. Kiedy zaś je otworzył, musiał także otworzyć usta.

Ujrzał bowiem przed sobą plecy, ponad wszelką wątpliwość

kobiece, bo okryte Rozlepianymi pasmami czarnych wło-

sów. Poderwał się i poczuł nagłe szarpnięcie bólu w głowie.

Rozejrzał się wkoło. Skoczył na równe nogi.

Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom mruknęła, powie-

działa coś, przewróciła się na plecy. Usiadła i odgarnęła

włosy. Nie była ani młoda, ani piękna. Jej twarz, całe ciało i

włosy, splątane jak krzak dzikiej róży, pokrywał brudny

kurz. Zamrugała oczami, przyłożyła rękę do czoła i wykrzy-

wiła się. Otworzyła oczy i rozglądała się powoli. Szympansi-

na cofnął się i wcisnął ręce między uda, kiedy jej oczy

przesunęły się po nim. Zatrzymała wzrok na trójnogu ze

zwisającą skórą i zamarła, jakby spostrzegła jadowitego

węża. Oblizała wargi i wymamrotała:

— No tak, stało się.

Rzuciła mu spojrzenie tak nienawistne, że wstrząsnął

nim dreszcz.

— Ty naga małpo!

Stał w bezruchu, niezdolny nawet do,lęku. Spuściła oczy,

popatrzyła po sobie i nienawiść znikła z jej twarzy. Przygryz-

ła wargę.

— Obydwoje.

Podniosła się i zeszła na brzeg rzeki. Nie kołysała się jak

palma, nie poruszała ani z wdziękiem, ani z elegancją, lecz szła

potykając się. Wzięła z ziemi skorupę, uklękła, zaczerpnęła

wody i zaczęła pić długo i łapczywie. Potem polewała twarz i

ciało tak długo, aż całe ociekało wodą.

Szympansina przypomniał sobie wszystko. Nagłe poczu-

cie spustoszenia przygięło go twarzą do ziemi. Nie był nawet

w stanie płakać.

121

Nagle tuż obok ujrzał je} stopy i kraniec spódniczki.

Odezwała się łagodnie:

— No dobrze. Pomyślmy teraz, co dalej. Siadaj.

Odwrócił się, usiadł na piętach, wciąż trzymając ręce

między udami, i wymamrotał.

— Gdzie moja przepaska...?

Stopy oddaliły się. Jej głos dobiegł znad rzeki:

— Skąd mam wiedzieć?

Rozejrzał się czujnie na boki. Widział, jak sięgnęła w głąb

skórzanego worka na trójnogu, wyciągnęła stamtąd skorupę

orzecha i piła z niej. Poczuł zapach płynu i wykrzywił twarz

w grymasie obrzydzenia. Nie znajdował w sobie żadnych

słów, więc znowu wbił oczy w ziemię. Przez jakiś czas słyszał,

jak krzątała się na brzegu, słyszał odgłosy nacierania, mycia,

szelest włosów. Potem stopy wróciły do niego, obmyte z

kurzu. Usłyszał chrzęst spódniczki, która rozpostarła się na

ziemi, gdy kobieta klękała przed nim.

— No co, nie spojrzysz na mnie?

Podniósł wzrok. Znowu była Tą, Która Nadaje Imiona.

Na jej wspaniałych piersiach bielały muszelki, a włosy już nie

opadały na twarz w nieładzie. Jego oczy wezbrały łzami.

Wydusił z siebie jedyne słowo, jakie potrafił wyłowić spo-

śród udręczonych myśli:

— Umrę.

— Co takiego? Głupstwa pleciesz. Tylko kobiety umie-

rają.

Spuścił głowę.

— Umrę.

Poczuł jej dłoń na ramieniu.

— Dzielny myśliwy miałby umierać? Możesz polec,

owszem, polec chwalebnie. Ale umierać! Pomyśl, jak bardzo

samotni czuliby się dzielni myśliwi, gdyby wierzyli, że

umierają. Tego nie zniósłby żaden mężczyzna.

Nieśmiało podniósł głowę. Uśmiechnęła się. Znowu była

122

młodsza. Miała młode oczy, które panowały nad całą jej

twarzą. Z chaosu niepojętych tajemnic wyłoniła się jeszcze

jedna — Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom umie patrzeć

na niego twarzą uśmiechniętą i smutną zarazem.

Poklepała go po ramieniu i powiedziała tak, jak mówi się

do dzieci.

— No już, już. Już lepiej, prawda?

Poczuł się nieco pewniej; i dlatego zakipiał w nim gniew.

Otworzył już usta, żeby się odezwać, ale ona dostrzegła to i

uprzedziła go.

— Nie powinieneś na nas polować, kiedy Kobieta Nieba

ma pełny brzuch. Nigdy nie wiadomo, jakie marzenia zechce

wtedy na ciebie zesłać.

Odezwał w nim się smutek dnia poprzedniego:

— To nie moja wina... Odpędzili mnie od polowania.

— Dlaczego?

Fala smutku wezbrała.

— Korzeń skręcony, gałąź skrzywiona! Atakujący Słoń

upadł na twarz przed gazelą...

Uniosła się z niecierpliwym gestem.

— Masz chorą nogę. Wszyscy o tym wiedzą.

— Upadłem i gazelą mnie przeskoczyła.

Znowu przykucnęła. Zmarszczyła brwi i powiedziała z

namysłem, jakby wcale nie było go obok.

— Rozumiem. Powinieneś się znaleźć w rzece. Ale

trudno cokolwiek przewidzieć, kiedy stopa nie jest skręco-

na od razu przy urodzeniu... No dobrze już, dobrze, Lampar-

cie.

Podniosła się na kolana i spojrzała mu w oczy.

— Nie wolno ci się bać. Przecież nie wpadłeś do rzeki.

Popatrz! Rzeka jest tam, a ty tutaj.

Wczorajszy smutek wezbrał w nim tak silnie, że przesło-

nił i pochłonął wszystko inne. Szympansina odchylił głowę

do tyłu, zawył i łzy trysnęły mu z oczu.

123

— Wołali na mnie Szympansina!

Wtedy ona objęła go. Szlochał dalej w jej ramionach, a

ona gładziła go po plecach.

— No już, już — powtarzała. — Dobrze już, dobrze...

I jej ramiona drżały.

Łkanie powoli ustało. Ujęła w dłonie jego mokra, brodę i

uniosła ją do góry.

— Oni o tym zapomną — powiedziała. — Zobaczysz,

mój mały Lamparcie. Mężczyźni potrafią wszystko zapo-

mnieć. Zajmą się jakąś nową pieśnią, melodią albo powie-

dzeniem. Znajdą jakiś nowy żart... będą go w kółko

opowiadać... albo błyszczący kamyk, dziwny kwiat czy

wspaniałą, nową rybę... i będą się nią chwalić. I ty też... też

zapomnisz swój sen, prawda?

— Sen? Jaki sen?

— Wczorajszy, to całe nocne zamieszanie. Zesłała je

Kobieta Nieba. Sen o Legowisku...

Spuścił posępny wzrok.

— Nie zapomnę.

— Ależ tak, zapomnisz!

Zerknął na nią ukradkiem i zaraz na powrót opuścił

oczy.

— Za dużo pieśni... za dużo liści w puszczy... za dużo

słów jak pył... nigdy nie uwierzą... nigdy. Oni nie potrafią. —

Przysunęła twarz bliżej i ciągnęła z przejęciem:

— Posłuchaj Szym... Słuchaj, Atakujący Słoniu. Lam-

party w to nie uwierzą. Sam przecież powiedziałeś.

— No to co?

— A ty, czyż.nie jesteś Lampartem?

. 7=- Chyba jestem.

— W takim razie — stwierdziła Ta, Która Nadaje

Imiona Kobietom — ty też nie możesz w to uwierzyć.

.Zamyślił się. Zapadło długie milczenie.

Usiadła z podwiniętymi nogami, podpierając się dłonią, i

124

patrzyła w piasek. Palcem drugiej ręki kreśliła na nim jakieś

znaki.

— W każdym razie —" odezwała się w końcu — na

twoim miejscu nie mówiłabym nikomu o tym śnie. Zwłaszcza

Polującemu Orłowi i Świetlikowi. Bo widzisz, Polujący

Orzeł i Wiśnia, Świetlik i Rybka...

— Jak to? Wiśnia? I Rybka?

Znowu zapadło milczenie.

— No, tak — przerwała je. wreszcie. — Rozumiem.

Z jego zmąconych myśli zaczął wyłaniać się coraz

wyraźniejszy obraz. A więc to był sen. Dzięki niemu ujrzał

naraz całe okrucieństwo Lampartów.

— Klik.

— Co takiego?

— Klik. Moja noga tak klika.

Podniósł na nią oczy, być może w oczekiwaniu na

pocieszenie. Ale ona patrzyła w bok, na pełny worek

zwisający z trójnogu. Znowu uśmiechnęła się krzywo. Wy-

powiedziała słowa, które nic nie znaczyły:

— A ja klikam w środku. Ale nie można przejrzeć myśli

dziecka.

Spojrzała na niego, potem na swoją dłoń rozpostartą na

ziemi.

— Kiedy będę miała dziecko...

— A co ja mam z tym wspólnego?

— Nic, zupełnie nic. Oczywiście, że nic. Kobieta Nieba

robi to sama. Tylko że ja nie miałam dziecka, odkąd mojego

Lamparta zabiło słońce. Dziwne, prawda? Więc teraz,

kiedy...

Próbował zrozumieć, o co jej chodzi.

— Kiedy co?

Wyprostowała się i przesunęła ręką po czole.

— Bo widzisz, ja także miewam sny. Z tym, że one nic

nie znaczą. Nic a nic. Co nam grozi? Kobieta Nieba jest...

125

Nie wiadomo, czym ona jest, i nie wiadomo, czym my

jesteśmy, oprócz tego, że jesteśmy inne niż wszystko.

Posłuchaj, Atakujący Słoniu... ten sen... twój sen...

— Tak?

Zauważył, że jej skóra zmienia kolor, że pokrywa się

rumieńcem, nad piersiami, na szyi i na policzkach.

— Kiedy cię tu przyprowadziłam, to nie... to nie było ci

źle, co? Powiedz.

Przypomniał sobie miejsce, gdzie nie było zębów, i

ciemność, w której znikał lęk.

— Nie, nie, nie.

Silny rumieniec rozpalił jej policzki i znikł.

— No bo... mógłbyś... to znaczy mógłbyś, Atakujący

Słoniu... mógłbyś zostać moim Lampartem. Kiedy wrócisz z

polowania, możesz przyjść do chaty i... oczywiście, jeżeli

chcesz.

Pomyślał o Lampartach, o tym, jak bali się Tej, Która

Nadaje Imiona Kobietom. Przepełniająca go dotąd rozpacz

ustąpiła nagle miejsca uczuciu bezgranicznej lekkości. Ode-

zwał się burkliwie, żeby nie ujawnić nowego uniesienia:

— Jeżeli ty chcesz...

Rumieniec odpłynął z jej twarzy. Uklękła, pochyliła się

do przodu i powiedziała z pełną godności powagą:

— Atakujący Słoniu, możesz potrzeć ze mną nos.

Gdzieś spoza skórzanej zasłony dobiegł dziewczęcy

krzyk:

— Palmo! Palmo! Ach, Palmo!

Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom poderwała się na

nogi i szybko ruszyła na zewnątrz.

— Nie wychodź!

— Palmo!

— O co chodzi? Co się stało?

— Wracają, Palmo! Lamparty wracają! Co najmniej o

jeden dzień za wcześnie. Och, Palmo!,

Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom stała w milczeniu,

przyciskając dłonie do policzków. Spojrzała szybko na

Szympansinę i natychmiast opuściła ręce.

— Słuchaj, Płotko. Biegnij i powiedz dziewczynom.

Trzeba wszystko dokładnie posprzątać...

— Już sprzątamy!

Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom krzyknęła za nią raz

jeszcze:

— Pamiętaj, wszystko! Żeby nie było śladu.

Szympansina zaczął kręcić się w kółko. Przeszukiwał

ziemię.

— Moja przepaska! Gdzie jest moja przepaska!?

— Skąd mam wiedzieć! Chyba tam na górze, przy

nieckach.

— Ale ja przecież nie mogę...

— Musisz... musisz iść.

— Jak? Dokąd?

— Och...!

— Goły?

— Zaczekaj. Zobaczę, gdzie oni są.

Schyliła się pospiesznie między zasłonami, przemknęła

pod drzewami i szybko wspięła się między niecki. Przepaska

unosiła się na powierzchni pierwszego koryta. Wyłowiła ją,

potem spojrzała w dół na dolinę, przesłaniając oczy dłonią.

Lamparty były bliżej, niż mówiła Płotka. Jeżeli potrafiłaby

dopuścić myśl, że jej słuch zachował dziewczęcą czujność, to

mogłaby uwierzyć, że słyszy ich pieśń. W każdym razie

widziała, jak idą jeden za drugim i jak co parę kroków

podnoszą do góry swoje kije.

Ra! Ra! Ra! — powiedziała do siebie z goryczą. — •Ra!

Ra! Ra!

Zmrużyła oczy w słońcu i dokładnie osłoniła je dłonią.

127

Zauważyła, że dwóch myśliwych niesie między sobą tyczkę.

Z tyczki zwisał jakiś ciężar. Przez chwiłę szacowała wzro-

kiem jego rozmiary i barwę...

O niezmienna Kobieto Nieba! Jeszcze jeden lampart!

Doprawdy, tego już za wiele!

Zeszła szybko do Miejsca Kobiet i rzuciła mu przepaskę.

— Włóż to i idź.

— Dokąd? Jak?

Zaczęła bić się pięściami po głowie.

— Czy mało mam innych zmartwień? Idź stąd! Skocz do

rzeki... przejdź na drugi brzeg, potem w górę, przez las...

— No dobrze... idę już... idę...

— I wybij sobie z głowy, że będę znosić mężczyznę,

który pęta mi się tu pod nogami cały...

Zanurzył się w rzece, trzymając przepaskę w ręce. Brodził

przez płytką wodę, trzęsąc się cały. Obejrzał się i zobaczył ją

obok trójnogu, ze skorupą orzecha przy ustach. Zaraz

jednak musiał zająć się gęstwiną zarośli i zwisających gałęzi.

Wyszedł z mułu na brzeg, zatrzymał się pod drzewami i

ubrał. Kiedy już poczuł się bezpieczny, ruszył swobodnym

krokiem przez las, aż dotarł do skał. Wyszedł nad osadę, z

ukosa, obok oparów wiszących nad Gorącym Źródłem, i

okrążył ją schodząc z drugiej strony. Widział już teraz

Lampartów, którzy zbliżali się do placu idąc gęsiego;

Dziewczęta i kobiety wybiegały tanecznie do przodu, obej-

mowały swoich mężczyzn, przybierały ich kwiatami. Tań-

czyły też dzieci, klaszcząc w dłonie i rzucając kwiaty:

Mężczyźni śpiewali i wymachiwali oszczepami, a jakiś

wiekowy Lampart wyszedł na próg chaty i wsparty na

oszczepie kiwał głową i uśmiechał się bezzębnymi ustami;

Ceremonia powitania nieomal przyćmiewała blask słońca.

Szympansina ześlizgnął się ze zbocza, okrążył pochód, aż

znalazł się w jego ogonie, tuż za Pięknym Ptakiem. Lamparci

łap, przytwierdzony do żerdzi łapami, zwisał łbem na dół i

ociekał krwią. Piękny Ptak odwrócił do tyłu uśmiechniętą

twarz, dostrzegł Szympansinę i objął go ramieniem.

— Gdzie się podziewał Atakujący Słoń? Odnaleźliśmy

na nowo trop! Zabiliśmy twojego potężnego lamparta.

Śpiewaliśmy nad ognistym kwiatem, ale zabrakło Atakują-

cego Słonia i zabrakło fletu. Wszyscy, głośno płakali.

Obejrzał się też Świetlik, który obejmował za szyję swoją

dziewczynę.

— Gdzie podziewa się Pieśń Wiatru? Pogrążyliśmy się w

deszczowej chmurze!

"; Ważka zbliżył się nieśmiało, podał Szympansinie rękę i

wtedy Szympansina wybuchnął płaczem.

Nagle zapadła cisza. Szympansina podniósł załzawione

oczy i zobaczył to, na co wszyscy patrzyli. Od strony Miejsca

Kobiet szła przez plac Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom,

Nazywająca, Ta, Której Serce Pełne Jest Imion. Kołysała się

niczym palma. Białe muszelki szemrały z cicha na jej szyi,

wokół kostek i przegubów rąk. Długie czarne włosy spływały

gładko i skromnie na jej piersi, szeleściła spódniczką z traw.'

Cofnęła jedną stopę i rozkrzyżowała ramiona, ugięła nogi w

kolanach i pochyliła lekko głowę. Wyprostowała się i

założyła ramiona na piersiach. Uśmiechnęła się ze słody-

czą.

— Witajcie, potężne Lamparty! Jestże-li zwinniejsze,

bardziej groźne stado, potężniejsza duma? Witajże, mój

Lamparcie, Atakujący Słoniu, który masz wstęp do mojej

chaty, kiedy wola.

Oszołomiony Szympansina usłyszał okrzyk i naraz cisnę-

ły się wokół niego wszystkie Lamparty, obsypały mu twarz

kwiaty, a Polujący Orzeł wycisnął na niej pocałunek.

Kobieta przemówiła znowu:

— Gdzie przebywałeś. Atakujący Słoniu? Noce były

długie i samotne.

Jego ciałem zawładnęła rozkosz bijąca od lędźwi. Wziął

5 — Bóg Skorpion

129

oszczep od Ważki, podniósł go w górę i tupnął w ziemię

zdrową stopą. Z gardła wyrwała się pieśń:

— Jestem Łapa Wodna! Jestem Raniony Lampart!

Polujący Orzeł i Rozwścieczony Lew przyginali go ku

ziemi. Ukląkł. Najstarszy z Najstarszych uniósł swój

oszczep, a potem dotknął nim ramienia Szympansiny.

Łapa Wodna! Raniony Lampart!

Wstrząsnęło nim łkanie tak gwałtowne, że nawet kiedy

podniósł się z klęczek, nie widział Tej, Która Nadaje Imiona

Kobietom, chociaż słyszał jej głos.

— Idźcie więc do swojej kryjówki, Lamparty. Zabierzcie

ze sobą okrutną lamparcią siłę, a tymczasem my. Kobiety,

będziemy drżeć z trwogi i zachwytu, pokornie przygotowu-

jąc dla was ucztę z pożywnej zupy z termitów, suszonej ryby,

korzeni, owoców i czystej zimnej wody.

— Ra! Ra! Ra!

Tak więc wszystko skończyło się szczęśliwie i wszystkie

zmiany wyszły wszystkim na dobre. Góra wybuchła dopiero

ponad sto tysięcy lat później i chociaż erupcja pochłonęła

uzdrowisko powstałe wokół Gorących Źródeł, nie miało to

większego znaczenia, ponieważ do tego czasu było już dość

ludzi w wielu innych miejscach.

l. DZIESIĄTY CUD ŚWIATA

Kotara oddzielająca loggię od reszty willi nie była w

stanie stłumić głosu eunucha. Jego wywody o namiętności

brzmiały ze zrozumiałych względów bezosobowo, ale i

bosko. Pieśń wiła się i wzbijała wysoko, uderzała w najwyż-

sze tony, wyobrażając ogrom ludzkiej udręki, łamała się w

kontrolowanym drżeniu i opadała w łagodnych synkopach

dla złapania oddechu. Młodzieniec oparty o jedną z kolumn

loggi przez cały czas rytmicznie kiwał głową. Marszczył

czoło na tyle, na ile pozwalał mu młody wiek, a jego powieki

nie były zaciśnięte, lecz opadłe, jakby stanowiły dlań męczący

i nieznośny ciężar. Za jego plecami, w dole, rozciągał się

ogród skąpany w blasku zachodzącego słońca. Mimo że

postać młodzieńca tonęła w jaskrawej poświacie, równie

bezosobowej jak głos eunucha, dało się zauważyć, że prezen-

tuje się wspaniale: wysoki, rudowłosy i subtelny. Jego wargi

zadrżały i wydobyło się spoza nich westchnienie.

Starzec rozparty wygodnie obok sąsiedniej kolumny

podniósł głowę znad papierów.

— Tak, Mamiliusie?

Mamilius drgnął pod togą, ale nie otworzył oczu. Starzec

przyglądał mu się przez chwilę. Trudno było odczytać, co

maluje się na jego twarzy, ponieważ blask słońca odbijający

się od kamiennej posadzki oświetlał go od dołu, skracając

nos i nadając ustom wyraz sztucznie łaskawy, który mógł

kryć uśmiech pełen niepokoju. Starzec odezwał się nieco

głośniej:

133

— Niech zaśpiewa raz jeszcze.

Trzy dźwięki harfy: tonika, subdominanta i dominanta

— fundamenty wszechświata. Głos wznosił się z nieobecną i

beznamiętną pewnością, a słońce chyliło się ku zachodowi.

Mamilius skrzywił się, starzec machnął lewą dłonią i głos

urwał się, jakby go ktoś wyłączył.

— No, powiedz wreszcie, o co chodzi?

Mamilius otworzył oczy. Odwrócił głowę i spojrzał w

dół, na ogrody, na porośnięte murawą i obrysowane cieniem

cisów, cyprysów i jałowców płaszczyzny tarasów. Wreszcie

jego apatyczny wzrok zatrzymał się na ostatniej płaszczyźnie

— rozmigotanej powierzchni morza.

— I tak nie zrozumiesz.

Starzec skrzyżował na podnóżku obute w sandały stopy i

odchylił się do tyłu. Złączył koniuszki palców obu dłoni i na

jednym z palców błysnął pierścień z ametystem. Światło

zachodzącego słońca zabarwiło jego togę bardziej okazale

niż potrafili barwić Syryjczycy, a szeroki purpurowy jej skraj

zdawał się być czarny.

— Moim zadaniem jest rozumieć. Jestem w końcu

twoim dziadkiem, mimo że nie pochodzisz z głównego pnia

cesarskiego drzewa. Powiedz, o co chodzi?

— O czas.

Starzec z powagą pokiwał głową.

— Czas przecieka nam przez palce jak woda. Ze zdumie-

niem spostrzegamy, jak mało go zostało.

Mamilius znowu zamknął oczy, ponownie zmarszczył

czoło i oparty o kolumnę nadal poruszał głową z boku na

bok.

— Czas stoi w miejscu. Między jednym snem a drugim

rozciąga się wieczność. Nie potrafię znieść długości życia.

Starzec zamyślił się. Sięgnął ręką do kosza, stojącego po

prawej stronie, wyjął jakiś papier, rzucił nań okiem i cisnął

do kosza po lewej. Nie lada wysiłek wielu wprawnych rąk

134

złożył się na to, by cała jego postać tchnęła dostojeństwem

niezwykłym nawet na tle tego ogrodu i nawet przy tym

oświetleniu. Sztuka nadała mu wygląd doskonały, od czasz-

ki lśniącej pod rzadkimi siwymi włosami, po wypielęgnowa-

ne paznokcie nóg.

— Miliony muszą żyć w przekonaniu, że wnuk Cesarza,

nawet z nieprawego łoża, jest bezgranicznie szczęśliwy.

— Wyczerpałem już źródła szczęśliwości.

Cesarz wydał z siebie gwałtowny odgłos, który mógłby

być wybuchem śmiechu, gdyby nie skończył się atakiem

kaszlu i wytarciem nosa na sposób rzymski. Ponownie zajął

się papierami.

— Godzinę temu miałeś zamiar pomóc mi przy tych

petycjach.

— Owszem, dopóki nie zacząłem ich czytać. Czy cały

świat potrafi już tylko zabiegać o łaski?

Nad ogrodem przemknął słowik, przysiadł na ocienionej

gałęzi cyprysa i zaklaskał niepewnie.

— Więc napisz jakiś nowy wytworny wiersz. Najbar-

dziej podobały mi się te, które miały być spisane na skorupce

od jajka. Przemawiały do mnie jako do smakosza.

— Dowiedziałem się, że ktoś to przede mną zrobił. Nie

będę już pisał.

Przez chwilę obaj milczeli, gotowi słuchać lamentu

słowika, ale ten, jakby poczuł tremę przed zbyt dostojnym

audytorium, zrezygnował i odfrunął.

Mamilius poruszył fałdami swej togi.

— Opłakiwać Itysa przez tyle lat. Cóż za żarliwy

niedostatek inteligencji.

— Popróbuj innych sztuk.

— Deklamacja? Kulinaria?

— Zbyt jesteś nieśmiały, by uprawiać pierwsze, a zbyt

młody na drugie.

13$

— Sądziłem, że pochwalasz moje zainteresowanie kuch-

nią.

— Mówisz, Mamiliusie, o rzeczach, których nie pojmu-

jesz. Smakoszostwo nie jest przyjemnością właściwą młodoś-

ci, lecz jej przywołaniem.

— Ojciec Swego Państwa raczy wyrażać się niejasno. A

ja ciągle się nudzę.

— Gdyby nie twoja cudowna szczerość, przepisałbym ci

senes.

— Wypróżnienia mam rozpaczliwie regularne.

— Może więc kobieta?

— Mam nadzieję, że jestem na to zbyt cywilizowany.

Tym razem Cesarz nie mógł się już powstrzymać.

Próbował opanować grymas twarzy, ale śmiech wstrząsnął

, całym jego ciałem. Poddał się i zaniósł śmiechem tak, że aż

łzy trysnęły mu z oczu. Twarz wnuka pociemniała, dorównu-

jąc barwie zachodu, po czym ściemniała jeszcze bardziej.

— Czyżbym był aż tak śmieszny?

Cesarz otarł policzki.

— Przepraszam. Zastanawiam się, czy potrafisz zrozu-

mieć, że moja nieznośna słabość do ciebie bierze się właśnie z

twojej... Mamiliusie, jesteś tak potwornie nowoczesny, że nie

masz odwagi cieszyć się życiem w obawie, że mógłbyś wydać

się staroświecki. Gdybyś mógł oglądać świat moimi pełnymi

Smutku i blaknącymi oczami!

— Kłopot w tym, dziadku, że nawet nie mam ochoty

próbować. Nic nowego pod słońcem. Wszystko zostało już

wynalezione, wszystko napisane. Czas się zatrzymał.

Cesarz wrzucił następny papier do kosza.

— Czy słyszałeś kiedyś o Chinach?

— Nie.

— Ja usłyszałem o Chinach po raz pierwszy jakieś

dwadzieścia lat temu. Sądziłem, że to jakaś wyspa położona

jeszcze dalej niż Indie. Od tamtej pory docierały do mnie

136

tylko skąpe informacje. Czy wiesz, Mamiliusie, że Chiny to

cesarstwo większe od naszego?

— Nonsens. Naturalna sprzeczność.

— Ale mimo wszystko to prawda. Czasami doznaję

oszałamiającego uczucia, że kulę ziemską podtrzymują dwie

dłonie —jedna jasnobrązowa, a druga, zgodnie z tym, co mi

wiadomo, jadowicie żółta. Być może człowiek stanie w

końcu oko w oko ze swoim od dawna zagubionym bliźnia-

kiem, tak jak w tej komedii.

— Bajki podróżników.

— Usiłuję cię przekonać, jak rozległe i ciekawe jest życie.

— Sugerujesz, że powinienem podjąć wyprawę?

— Morzem podróżować nie sposób, a lądem albo rzeką

zajęłoby ci to co najmniej dziesięć lat, zakładając, że pozwoli-

liby ci Arymatejczycy. Zostań zatem w domu i zabawiaj

starca, któremu zaczyna dokuczać samotność.

— Dziękuję za pozwolenie, bym został twym błaznem.

— Mój chłopcze! — powiedział Cesarz z naciskiem. —

Jedź zatem i daj się wciągnąć w jakąś porządną, krwawą

bitwę.

— Zostawiam to twemu oficjalnemu następcy. Postu-

mus to zaciekły przeciwnik. Oddaję mu wszystkie bitwy.

Poza tym, walka obniża cenę życia, ja zaś uważam, że życie

jest wystarczająco tanie.

— A więc Ojciec Swego Państwa nic już nie może zrobić

dla swego wnuka.

— Znudziło mnie dłubanie w nosie.

Cesarz spojrzał na niego z uwagą większą niż na to

zasługiwała ta wypowiedź.

— Czyżbym postąpił nierozsądnie? Uważaj, Mamiliu-

sie. Warunkiem naszej nadzwyczajnej przyjaźni jest to, że nie

będziesz wkładał palca między drzwi. Dłub raczej w nosie.

Chcę, byś żył długo, nawet gdybyś miał w końcu umrzeć z

nudów. Nie próbuj być ambitny.

137

— Nie mam ambicji na punkcie władzy.

— Nadal utrzymuj więc Postumusa w takim przekona-

niu. Pozostaw mu rządzenie. On to bardzo lubi.

Mamilius spojrzał w stronę kotary, postąpił krok na-

przód i powiedział szeptem:

— Ale przecież wolałbyś, żebym to ja dziedziczył po

tobie purpurowy szlak na todze!

Cesarz pochylił się i odpowiedział pospiesznie:

— Gdyby usłyszeli to jego agenci, żaden z nas nie

przeżyłby nawet roku. Nigdy więcej nie mów takich rzeczy.

To rozkaz.

Mamilius powrócił pod swoją kolumnę, a Cesarz wziął

do ręki następny papier, obrócił go w kierunku światła

zachodu i odrzucił na bok. Przez jakiś czas nie odzywali się.

Słowik, upewniwszy się co do ciemności i odosobnienia,

wrócił na gałąź cyprysa i podjął przerwaną pieśń. W końcu

Cesarz odezwał się cicho:

— Zejdź po schodach, przejdź przez trawnik, który tak

ładnie wyścieła tę dolinkę, idź dalej obok sadzawki aż do

tunelu w skale. Po stu krokach znajdziesz się na portowym

nabrzeżu.

— Przecież dobrze znam okolicę.

— Kiedy tam dotrzesz, zobaczysz niewiele, ale powiedz

sobie: Jest tutaj sto statków, tysiąc domostw i dziesięć tysięcy

ludzi osłoniętych od morza dwoma liniami nabrzeży. Każdy

z tych ludzi oddałby uszy za to, by być nieślubnym, ale

ulubionym wnukiem Cesarza.

— Składy, tawerny, burdele. Smoła, olej, ścieki, łajno i

pot.

— Nie lubisz ludzkości.

— A ty?

— Akceptuję ją.

— Ja zaś jej unikam.

— Musimy wymóc na Postumusie, by przydzielił ci

jakieś namiestnictwo. Na przykład Egipt.

— Wolałbym Grecję, jeżeli to konieczne.

— Obawiam się, że Grecja jest już zarezerwowana —

odparł Cesarz z żalem. — Sporządzono nawet listę oczekują-

cych.

— No to niech będzie Egipt.

— Część Egiptu. Jeżeli się tam udasz, Mamiliusie, to

jedynie dla własnego dobra. Po powrocie zastaniesz tu po

mnie najwyżej garść prochu i parę pomników. Raduj się

zatem, choćby po to, by pocieszyć starzejącego się urzędnika

państwowego.

— A czym może mnie uszczęśliwić Egipt? Nic nowego!

Nic nowego nawet w Afryce.

Cesarz rozwinął następny zwój papieru, rzucił nań okiem,

uśmiechnął się najpierw bezgłośnie, a potem pozwolił sobie

na głośny wybuch śmiechu.

— A jednak mam tu dla ciebie coś nowego. Dwoje

twoich przyszłych poddanych. Radzę ci ich przyjąć.

Mamilius z obojętną miną wziął petycję z rąk Cesarza,

stanął do niego tyłem i zaczął czytać w świetle zachodzącego

słońca. Wypuścił koniec arkusza z palców i obejrzał się przez

ramię z uśmiechem, gdy papier zwinął się w rulon. Odwrócił

się, spojrzeli po sobie i roześmiali się obaj — Cesarz

radośnie, odmłodniały i zachwycony, Mamilius także od-

młodniały, ale w swym śmiechu niepewny.

— On chyba chce zagrać z Cezarem w okręty.

Śmiali się zatem pospołu, a nad ich głowami unosił się

lament słowika. Cesarz uspokoił się pierwszy. Skinął w

stronę kotary. Mamilius podszedł do niej, uchylił jedną

połowę i przemówił chłodnym, oficjalnym tonem.

— Cesarz przyjmie petentów Fanoklesa i Eufrozynę.

Wrócił pod kolumnę i obaj kiwali teraz głowami, uśmie-

chając się porozumiewawczo.

Lecz łaski stawania przed obliczem Cesarza nie można

było dostąpić tak łatwo, jakby był on tylko człowiekiem. Zza

kotary wyłonił się tłusty sekretarz, przyklęknął na jedno

kolano, na drugim zaś oparł tabliczki. Z przytupem i

brzękiem wmaszerował na loggię żołnierz w pełnej zbroi.

Stanął na baczność nieco z boku, za plecami Cesarza,

obnażył miecz i trzymał go na wysokości twarzy, ostrzem do

góry. Spoza kotary dobiegły jakieś szepty, po czym dwaj

niewolnicy rozsunęli ją na dwie strony. Ktoś stuknął laską w

kamienną posadzkę.

— Cesarz zezwala wam zbliżyć się do niego.

Przez otwór w kotarze wszedł mężczyzna, za nim kobieta

z zawiniątkiem. Niewolnicy spuścili kotarę, a mężczyzna,

być może oślepiony blaskiem słońca, zatrzymał się na

moment, toteż mogli mu się dobrze przyjrzeć. Miał na sobie

jasną tunikę i zarzucony na nią długi, zielony płaszcz. Jego

ciemne włosy i broda były w nieładzie, potargane impetem, z

jakim wchodził, albo jakimś zewnętrznym kaprysem pogody,

która nie miała dostępu do samotni Cesarza. Płaszcz był

wytarty, połatany i zakurzony. Nikt nie pielęgnował jego rąk

i stóp. Twarz miał gruzłowatą i byle jaką; należało przyjąć,

że jest to po prostu przednia strona głowy.

Kobieta, która wsunęła się za nim, skuliła się w ciemnym

kącie, jakby tam było jej właściwe miejsce. Przypominała

kolumnę udrapowanej tkaniny, ponieważ głowę miała owi-

niętą zasłoną, która kryła również połowę jej twarzy. Stanęła

bokiem do mężczyzny, pochylając głowę nad trzymanym

zawiniątkiem. Skraj jej długiej szaty podwinął się niezna-

cznie, ukazując sandał i dziesięć centymetrów zgrabnej

stopy. Żołnierz stojący za mieczem nie poruszył się: jedynie

jego oczy pobiegły ukośnie w tamtą stronę w badawczym

spojrzeniu, które z intuicyjną wprawą wynikającą z wielolet-

niej praktyki szacowało, obmacywało, zdejmowało opako-

wanie, by na podstawie kilku widocznych danych poddać

ocenie ukrytą w środku kobietę. Dostrzegł dłoń częściowo

ukrytą, zaokrąglony kształt kolana pod materią. Oczy

żołnierza powróciły na swoje miejsce po obu stronach

miecza. Wargi ściągnęły się i zaokrągliły. Gdyby przez nie

dmuchnął w bardziej dogodnym miejscu i czasie, mógłby

zagwizdać.

Spodziewając się podobnej reakcji. Cesarz rzucił za siebie

szybkie spojrzenie. Oczy żołnierza patrzyły na wprost.

Wydawało się mało prawdopodobne, by kiedykolwiek

chciały lub mogły się poruszyć. Cesarz przeniósł wzrok na

Mamiliusa.

Ten obserwował z ukosa badawczym spojrzeniem, które

z intuicyjnym i bezgranicznym młodzieńczym optymizmem

szacowało, obmacywało i zdejmowało opakowanie, by

poddać ocenie ukrytą w środku kobietę.

Cesarz uszczęśliwiony, rozparł się wygodnie. Brodaty

mężczyzna odnalazł kobietę, wziął od niej pakunek, lecz

rozglądał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby go

złożyć. Wzrokiem krótkowidza badał cesarski podnóżek.

Cesarz kiwnął palcem na sekretarza.

— Notuj.

Patrzył na Mamiliusa dobrotliwie i triumfalnie.

— Kamienie Pyrry, Stworzenie świata przez Jehowę,

Czerwona Glinka z Toth... Zawsze mi się jednak wydawało,

że jakiś bóg zastał człowieka na czworakach, wsadził mu

kolano w krzyże i postawił pionowo. Na tym obrazie

opierają swe przekonania sensualiści. Człowiek mądry po

prostu o nim pamięta.

Lecz Mamilius nie słuchał.

Dzikus zdecydował się. Odwinął jakąś szmatę z pakun-

ku, pochylił się i na posadzce między Cesarzem a Mamiliu-

sem ustawił model okrętu. Okręt miał mniej więcej metr

długości i pokraczny kształt. Cesarz przeniósł wzrok z

modelu na mężczyznę.

141

— Ty jesteś Fanokles?

— Fanokles, Cezarze, syn Mirona, Aleksandryjczyk.

— Syn Mirona? Jesteś stróżem biblioteki.

— Byłem, Cezarze... pomocnikiem... ale...

Gwałtownym gestem wskazał łódź. Cesarz wciąż mu się

przyglądał.

— Chcesz zatem grać z Cezarem w okręty?

Udało mu się powstrzymać wyraz rozbawienia na twarzy,

ale nie potrafił stłumić tonu rozbawienia w głosie. Fanokles

zrozpaczony zwrócił się do Mamiliusa, lecz ten był nadal

zajęty, i to w sposób znacznie bardziej jawny niż przedtem.

Nagle z ust Fanoklesa trysnął potok stów.

— Same trudności, Cezarze, nic tylko trudności, od

początku do końca. Mówiono, że trwonię czas, mówiono, że

zajmuję się czarną magią, naśmiewano się ze mnie. Jestem

biedny, Cezarze, i kiedy wydałem już ostatni grosz z

pieniędzy ojca... zostawił mi pewną sumę, rozumiesz, Ceza-

rze... niewiele... więc kiedy i to wydałem... co ja mam robić,

Cezarze?

Cesarz patrzył na niego bez słowa. Pojął, że Fanoklesa

wcale nie oślepił blask zachodzącego słońca. Teraz gasnące

resztki jasności wystarczyły, by zauważyć, że mężczyzna ma

słaby wzrok. Wprawiało go to w rozdrażnienie, przez co jego

twarz wyrażała zakłopotanie i złość, jakby tuż przed nią

zawisło w powietrzu jakieś niewyczerpane źródło niepojętej

zniewagi.

— ... a ja wiedziałem, że gdybym tylko mógł się dostać

do Cezara...

Ale wszędzie piętrzyły się same przeszkody, coraz więcej

przeszkód, drwiny, brak zrozumienia, złość, prześladowa-

nia.

— Ile zapłaciłeś za dzisiejszą audiencję?

— Siedem sztuk złota.

— Całkiem rozsądna suma. To nie Rzym.

— Wszystko, co miałem.

— Mamiliusie. Dopilnuj, by Fanokles nie poniósł strat

wskutek tej wizyty. Mamiliusie!

— Cezarze.

Z dachu i z kątów loggi wysnuwały się cienie. Słowik

wciąż śpiewał na gałęzi wysokiego cyprysa. Oczy Cesarza,

podobnie jak przedtem oczy żołnierza, powędrowały w

stronę kobiety z zasłoniętą twarzą, a potem, już inaczej niż

oczy żołnierza, w kierunku Mamiliusa.

— A twoja siostra?

— Eufrozyna, Cezarze. Kobieta wolna i czysta.

Cesarz pozwolił swej dłoni obrócić się wnętrzem do góry,

a palcowi zgiąć się tak, że na jego kolanach spoczął

wizerunek ręki w geście przyzywającym. Przyciągnięta tym

przemożnym nakazem Eufrozyna wyłoniła się bezszelestnie

ze swego kąta i stanęła przed nim. Fałdy jej sukni zmieniły

ułożenie, zasłona na ustach drżała.

Cesarz zerknął na Mamiliusa i powiedział sam do siebie:

— Nic nowego pod słońcem.

Przemówił do Eufrozyny:

'— Pokaż nam swoją twarz, pani.

Fanokles gwałtownie postąpił do przodu, ale drogę

zagradzał mu model.

Zatańczył nad nim, chroniąc go przed zniszczeniem.

— Cezarze...

— Musicie przywyknąć do naszych zachodnich obycza-

jów.

Skierował wzrok w dół, na palce wystające z sandałów,

na kształtne kolano, i w górę, na niewiarygodne dłonie,

zaciśnięte mocno na tkaninie szaty. Łagodnie pokiwał głową

i w uspokajającym geście wyciągnął dłoń przybraną amety-

stem.

— Nieuprzejmość nie jest naszym zamiarem, pani. Skro-

mność to właściwa ozdoba dziewictwa. Pozwól nam wszakże

143

ujrzeć chociaż twoje oczy, byśmy wiedzieli, do kogo mó-

wimy.

Osłonięta głowa odwróciła się ku bratu, lecz ten stał

bezradnie, ze złożonymi rękami i otwartymi ustami. W

końcu jedna jej dłoń zsunęła się poniżej piersi i wraz z nią

zsunęła się zasłona, ukazując górną część twarzy. Eufrozyna

spojrzała na Cesarza, po czym jej głowa opadła, jakby całe

ciało było tylko łodygą maku, z trudem utrzymującą ciężar.

Cesarz odpowiedział spojrzeniem, uśmiechem i zmar-

szczeniem brwi. Nie odezwał się, lecz informacja o jego

potrzebie, choć nie wypowiedziana, dotarła, gdzie trzeba.

Rozsunęła się kotara i do loggi wkroczyły z powagą trzy

kobiety. Wydawało się, że każda z nich trzyma w złożonych

dłoniach podwójną porcję światła, które rozjaśniało ich

twarze, a palcom nadawało różowej przezroczystości. Ce-

sarz, nie odrywając oczu od Eufrozyny, ruchem palca

rozstawiał bezimienne lampki. Jednej nakazał stanąć na

prawo od Eufrozyny, nieco z przodu, drugiej zaś tuż za nią.

tak że światło rozbiegło się i zaiskrzyło w jej włosach. Trzecią

lampkę przysunął bliżej, bardzo blisko, kazał światłu unieść

się, aż zatrzymało się przy jej lewej skroni, tak blisko, że jego

ciepło poruszyło kosmyk włosów koło ucha.

Teraz Cesarz zwrócił się do Mamiliusa, który milczał. Na

jego obliczu malowało się zaskoczenie, jakby wyrwano go

nagle z głębokiego snu. Gwałtownym ruchem Eufrozyna

zasłoniła twarz. Wydawało się, że zgasła czwarta lampka.

Miecz żołnierza drżał.

Cesarz oparł się wygodnie w fotelu i przemówił do

Fanoklesa.

— Sprowadzasz nam tu dzisiaj dziesiąty cud świata.

Pot spływał strumieniami po twarzy Fanoklesa. Z wyra-

zem zaskoczenia i ulgi spojrzał na model okrętu.

— Ale jeszcze nie wyjaśniłem, Cezarze...

Cesarz machnął ręką.

— Uspokój się. Nikt nie zamierza skrzywdzić ani ciebie,

ani twej siostry. Mamiliusie, są naszymi gośćmi.

Mamilius wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Cesa-

rza. Zaczął niespokojnie kręcić głową na boki, jakby chciał

się wyzwolić od niewidzialnych więzów. Tymczasem stwier-

dzenie Cesarza uruchomiło nowy układ. Kobiety ustawiły

się po obu stronach kotary, oświetlając wejście, którym

wkroczyła uroczyście gospodyni domostwa, gotowa służyć

jego obfitymi zasobami. Skłoniła głowę przed Cesarzem,

przed Mamiliusem i przed Eufrozyną, ujęła ją za nadgarstek

i wyprowadziła. Kotara opadła i loggia pogrążyła się w

mroku, tylko w oddali świeciły latarnie rybackich łodzi,

tańczących przy sieciach. Mamilius zbliżył się do Fanoklesa i

odezwał się tonem, w którym nadal przebijała pamięć

niedawnego zdławienia:

— Jak brzmi jej głos? Jak ona mówi?

— Odzywa się bardzo rzadko, panie. Nie pamiętam jej

głosu.

— Wznoszono świątynie dla mniej olśniewających oka-

zów.

— To moja siostra!

Cesarz poruszył się w fotelu.

— Skoro jesteś tak ubogi, Fanoklesie, to czy nigdy nie

przyszło ci do głowy, że mógłbyś zrobić majątek na odpo-

wiednim związku?

Fanokles potoczył wkoło spłoszonym wzrokiem, jakby

znalazł się w pułapce.'

— Jaką kobietę każesz mi poślubić, Cezarze?

W zapadłą po tych słowach ciszę wlała się kaskada

słowiczego śpiewu. Ptak wywołał wieczorną gwiazdę, która

roziskrzyła się na skrawku głębokiej niebieskości, ujęta

czernią jałowców. Mamilius podjął pewniejszym głosem:

— Czy ona ma jakieś ambicje, Fanoklesie?

Cesarz zaśmiał się krótko.

— Ambicją pięknej kobiety jest ona sama.

— Ona jednak stanowi wystarczające uzasadnienie całej

poezji.

— Styl trąci z lekka Koryntem, Mamiliusie, ale proszę...

mów dalej.

— Jest uosobieniem epickiej prostoty.

— Twoje wiekuiste znudzenie wystarczy do zapełnienia

dwudziestu czterech tomów.

— Nie śmiej się ze mnie.

— Ależ ja się wcale nie śmieję. Sprawiłeś mi dużo

radości. Powiedz nam, Fanoklesie... jak udało ci się zacho-

wać tego feniksa?

Fanokles brnął po omacku w podwójnych ciemnościach.

— Cóż ja mam na to odpowiedzieć, Cezarze? To jest

moja siostra. Jej uroda pojawiła się z dnia na dzień, że tak

powiem.

Umilkł, szukając słów. Wyrwały się z jego ust same.

— Nie pojmuję cię, Cezarze. Nie pojmuję ludzi. Dlacze-

go nie dają nam żyć w spokoju? Jakie znaczenie może mieć

parzenie się jednostek wobec bezkresu rozciągającego się u

naszych stóp oceanu związków wiekuistych, które trzeba

badać albo potwierdzać?

W ciemnościach usłyszeli wydobywający się z jego gardła

odgłos, który mógł zwiastować przypływ torsji. Kiedy

jednak odezwał się znowu, jego słowa zabrzmiały czysto i

bez sensu zarazem.

— Kamień wypuszczony z dłoni spada.

Fotel Cesarza zaskrzypiał.

— Mam nadzieję, że się dobrze rozumiemy.

— Wszystkie substancje połączone są wzajemnie związ-

kami wiecznej i niezmiennej natury. Człowiek, który je

rozumie... na przykład ten czcigodny młodzieniec...

— Mój wnuk, Mamilius.

— Czy znasz dobrze prawo, panie?

146

— Jestem Rzymianinem.

Mamilius poczuł powiew powietrza od rozkładanych

ramion. Wytężył wzrok i rozróżnił w mroku zarys gestykulu-

jącej postaci.

— No właśnie! Poruszasz się zatem bez trudu w świecie

prawa. Ja zaś poruszam się z łatwością w świecie substancji i

mocy, ponieważ przypisuję wszechświatu inteligencję nie

mniejszą od inteligencji prawnika. I podobnie jak ty, panie,

znając prawo, możesz poradzić sobie ze mną, ponieważ ja go

nie znam, tak ja potrafię radzić sobie z wszechświatem.

— Chaotyczne — zauważył Cesarz — nielogiczne i

niezmiernie pyszałkowate. Powiedz mi, Fanoklesie, czy

kiedy mówisz w ten sposób, ludzie nie biorą cię za szaleńca?

Nieprzytomne oblicze Fanoklesa wypłynęło z ciemności.

Wyczuł bliskość modelu i starał się go ominąć. Coś pojawiło

się nagle tuż przed jego twarzą: słabo połyskujące ostrze

miecza. Wycofał się niezdarnie.

Cesarz powtórzył swe ostatnie słowa, jakby ich wcześniej

nie wymówił.

— ... nie biorą cię za szaleńca?

— Biorą, Cezarze. I dlatego... dlatego zerwałem z biblio-

teką.

— Rozumiem.

— Czy jestem szalony?

— Słuchajmy dalej.

— Wszechświat jest maszyną.

Mamilius poruszył się niespokojnie.

— Jesteś czarownikiem?

— To nie czary.

— Twoja siostra jest żywym dowodem i uosobieniem

czarów.

— Wobec tego nie podlega prawom Natury.

— Bardzo możliwe. Czy w twoim świecie istnieje w

ogóle poezja?

147

Fanokles zwrócił się udręczonym tonem do Cesarza.

— Tak, tak właśnie mówią, Cezarze. Poezja, magia,

religia...

Cesarz zaśmiał się.

— Uważaj, Greku. Mówisz do Arcykapłana Jowisza.

Fanokles wycelował cień palca w jego twarz.

— Czy Cezar wierzy w to, co musi czynić Arcykapłan?

— Na to pytanie wolę nie odpowiadać.

— Czcigodny Mamiliusie, czy naprawdę wierzysz, że

poza twoimi zwojami papierów istnieje jakaś irracjonalna i

nieprzejrzana siła poezji?

— Jakże nudne musisz pędzić życie!

— Nudne?

Zrobił pół kroku w stronę Cesarza, przypomniał sobie

miecz i w porę się zatrzymał.

— Moje życie to nieustanne zdumienie i zachwyt.

Cesarz nie tracił cierpliwości.

— W takim razie zwyczajny Cesarz nic nie może dla

ciebie uczynić. Nawet Diogenes nie był w swojej beczce

szczęśliwszy do ciebie. Pozostaje mi tylko usunąć się w cień.

— A jednak jestem nędzarzem. Bez twojej pomocy umrę

z głodu. Z twoją pomocą potrafię zmienić wszechświat.

— Czy zmienisz go na lepsze?

— To szaleniec, Cezarze.

— Niech będzie, Mamiliusie. Z mojego doświadczenia

wynika, Fanoklesie, że zmiany rzadko wychodzą na lepsze.

Podejmuję cię wszakże przez wzgląd na moją... na twoją

siostrę. Mów krótko: czego chcesz?

Były trudności. Dziesiąty cud to jego okręt, a nie siostra;

wprawdzie nie pojmuje ludzi, ale ten okręt uczyni Cesarza

sławniejszym od Aleksandra. Mamilius przestał słuchać;

mruczał coś pod nosem i wybijał rytm palcem.

Cesarz nie odezwał się ani nie poruszył podczas przemo-

wy Fanoklesa. Pozwolił jedynie, by wezbrała wokół niego

fala chłodu i by rozprzestrzeniła się wyroku. W końcu,

mimo całej swej niewrażliwości, Fanokles jednak przerwał.

Odezwał się Mamilius.

— „Milcząca wymowa piękna..."

— Już gdzieś to słyszałem — przerwał Cesarz w zamyśle-

niu — Bion. A może Meleager?

Fanokles krzyknął.

— Cezarze!

— A tak. Twój model. Czego więc chcesz?

— Każ przynieść światło.

Jedna z kobiet wróciła uroczyście na loggię.

— Jak nazywa się twój model?

— Nie ma nazwy.

— Okręt bez nazwy? Wymyśl coś, Mamiliusie.

— Nie dbam o okręt. Amfitryta.

Ziewnął szeroko.

— Dziadku, jeżeli pozwolisz...

Cesarz rozpromienił się.

— Dopilnuj, by naszym gościom niczego nie zabrakło.

Mamilius skoczył żywo ku kotarze.

— Mamiliusie!

— Tak, Cezarze?

— Przykro mi, że tak bardzo się nudzisz...

Mamilius przystanął.

— Nudzę się? No tak, tak, istotnie. Dobrej nocy,

Dziadku.

Wszedł za kotarę swobodnym krokiem, z obojętną miną.

Usłyszeli, jak przyspieszył kroku, gdy tylko znalazł się

poza zasięgiem ich spojrzeń. Cesarz uśmiechnął się i spuścił

wzrok na okręt.

— To się zupełnie nie nadaje do żeglugi: płaskie dno,

mały pokład, dziób jak w zbożowej barce. A co to za

ornamenty? Czy mają jakieś znaczenie religijne?

— Bynajmniej, Cezarze.

149

— Chcesz się zatem bawić ze mną w okręty? Gdyby nie

twoja czarująca niewinność, powinienem cię ukarać 72.

zuchwalstwo.

— Mam dla ciebie aż trzy zabawki, Cezarze. To jest

dopiero pierwsza.

— To ja cię zabawiam.

— Cezarze, czy widziałeś, jak woda gotuje się w naczy-

niu?

— Tak, widziałem.

— Powstaje przy tym dużo pary, która ulatuje w

powietrze. A co by się stało, gdyby naczynie było zamknięte?

— Para by nie uleciała.

— I rozerwałaby naczynie. Para posiada tytaniczną siłę.

— Naprawdę? — zapytał Cesarz zaciekawiony. — Wi-

działeś kiedyś rozrywające się naczynie?

Fanokles opanował się z trudem.

— Za Syrią żyje pewne dzikie plemię. Zamieszkuje

krainę obfitującą w olej ziemny i łatwo palne opary. Kiedy

pragną coś ugotować, wpuszczają te opary rurami do

pieców, ustawionych obok ich domostw. Lud ten żywi się

mięsem, które wymaga długiego gotowania. Wkładają je do

naczynia i przykrywają drugim, odwróconym do góry dnem.

Wtedy w środku powstaje ciśnienie, które przenika mięso,

gotując je szybko i dokładnie.

— I para nie rozrywa naczynia?

— Na tym właśnie polega genialność tego urządzenia.

Kiedy ciśnienie jest zbyt wysokie, podnosi górne naczynie i

para wydostaje się na zewnątrz. Czy rozumiesz? Górne

naczynie się podnosi... para potrafi podnieść ciężar, jakiemu

nawet słoń nie podoła.

Cesarz siedział wyprostowany, z pochyloną głową, zaci-

skając dłonie na poręczach fotela.

— I smak, Fanoklesie! Smak pozostaje! Cała cudowna

intencja pożywności zostanie zachowana dzięki magii.

Wstał i zaczął się przechadzać wzdłuż loggii.

— Po raz pierwszy poznamy smak mięsa...

— Ale...

— Jeśli chodzi o mięso, zawsze byłem prymitywny.

Stopa słonia i mamuta, wszystkie te wasze specjały, przypra-

wy i maści są nic niewarte i pospolite. Mój wnuk nalegałby

zapewne na zbadanie wszystkich możliwych wariantów w

celu, że tak powiem, poszerzenia granic doświadczenia

smakowego...

— Natomiast mój okręt...

— ... ale to przecież dziecinada. Spożywanie mięsa w

stanie jego wspaniałej prostoty zapewni nam powrót do

zatartych przez czas doznań młodości. Płonące drwa, zdro-

wa ociężałość członków i, w miarę możności, poczucie

ryzyka. A potem mocne czerwone wino...

Zatrzymali się obaj twarzą w twarz, obaj z ustami

otwartymi, chociaż z różnych powodów.

— Fanoklesie, jesteśmy bliscy wielkiego odkrycia. Jak

oni nazywają te dwa naczynia?

— Szybkowar.

— Ile czasu potrzebujesz, by go dla mnie zrobić? A może

wystarczy, że przykryjemy jedno naczynie drugim...

Stukał palcem jednej dłoni we wnętrze drugiej, spogląda-

jąc z ukosa na ogród i wcale go nie widząc.

— ... a może ryba? Albo dziczyzna? Chociaż nie, ryba

lepsza. Z odrobiną odpowiednio łagodnego, nie narzucają-

cego się białego wina, o którym da się całkowicie zapomnieć.

Pstrąg? Turbot? A przy tym odpowiednio dopełniające, żeby

czekało w pogotowiu...

Zwrócił się z powrotem do Fanoklesa.

— Mamy takie wino z Sycylii, ale nie pamiętam jego

nazwy.

— Cezarze!

— Teraz musisz spożyć ze mną wieczerzę i ułożymy plan

151

działania. Tak. Jadam bardzo późno. Dopiero wtedy mam

apetyt.

— A mój okręt, Cezarze!

— Amfitryta!

Cesarz, gotowy do wyjścia, zatrzymał się niemal w pół

kroku.

— Dam ci wszystko, co zechcesz, Fanoklesie. Czego

żądasz?

— Co dzieje się z okrętem, kiedy ustaje wiatr?

Cesarz odwrócił się ulegle.

— Czeka się, aż nastanie. Dowódca wywołuje wiatr

zaklęciami. Składa ofiary i tak dalej.

— A jeżeli nie wierzy w boga wiatru?

— Wówczas zapewne wiatr się nie pojawia.

— A jeżeli wiatr ucichnie w chwili dla twoich okrętów

wojennych krytycznej?

— Wtedy niewolnicy chwytają za wiosła.

— A kiedy się zmęczą?

— Są bici.

— A jeżeli są już tak wyczerpani, że bicie nic nie daje?

— Wyrzuca się ich za burtę. Stosujesz, jak widzę,

metodę sokratesową.

Ręce Fanoklesa opadły w geście rezygnacji. Cesarz

uśmiechnął się do niego pocieszająco.

— Jesteś zmęczony i głodny. Nie obawiaj się ani o siebie,

ani o swą siostrę. Staliście się oboje bardzo bliscy memu

sercu, a siostrę twoją biorę pod osobistą kuratelę.

— Nie o niej myślę.

Cesarz zdziwił się.

— Czego zatem chcesz?

— Właśnie usiłuję powiedzieć. Chcę ci zbudować okręt

wojenny na wzór Amfitryty.

— Okręt wojenny to kosztowne przedsięwzięcie. Trud-

najdelikatniejszego egipskiego płótna dodawał mu niekrę-

pującej męskiej godności. Jeżeli przyspieszyło się kroku —

co Mamili as właśnie zrobił całkiem rozmyślnie — płaszcz

powiewał w powietrzu, sprawiając wrażenie szalonego pędu.

Kusość rozciętej po bokach tuniki mogła się wydawać zbyt

śmiała, lecz wynikała w końcu z wymogów mody. Gdybym

się teraz na nią natknął, zastanawiał się, siedzącą między

omszałymi Najadami, czy podniosłaby zasłonę z twarzy i

przemówiła? Wypatrywał jej, schodząc po licznych stop-

niach, ale nagrzane słońcem ogrody były bezludne. Kwadra-

ty trawników ścieliły się aksamitnie, jak każe literacka

konwencja, a przycięty deseń cisów wyglądał bardziej mart-

wo niż rozstawione wśród nich posągi. Mamilius zaglądał do

altan i zielników, krążył między grupkami Hamadriad,

Faunów i Chłopców z brązu, odruchowo pozdrowił Hermy,

otoczone gęstszymi zaroślami.

Lecz cały kłopot w tym, że ona nie chciała przemówić i

pojawiała się nad wyraz rzadko. Wiem już coś niecoś o

miłości, myślał, i to nie tylko z lektur na ten temat. Miłość to

dokuczliwe absorbujące uczucie, to świadomość, że skarb

życia skupił się w jakimś niewielkim skrawku przestrzeni,

gdziekolwiek by ona była. Domyślam się, że miłość zrodziła

się w puszczy i wykarmiła przy lwiej piersi. Co ona o mnie

myśli? Jak mówi? Czy jest zakochana?

Oblała go fala gorąca, przyprawiając całe ciało o drżenie.

To mi się nie podoba, stwierdził w duchu, nie wolno mi o niej

myśleć. I wtedy oczyma wyobraźni ujrzał długą procesję

przerażająco męskich kochanków. Dochodząc do obrośnię-

tej liliami sadzawki przy skale u stóp ogrodu, szamotał się w

kręgu wyobrażeń, niczym nurek wydobywający się z głębiny.

— Chciałbym się znowu nudzić.

Okazało się, że kapelusz wcale nie był taki doskonały.

Granice jego prywatnej plamy cienia zamazywały się, i

chociaż skwar przybierał na sile, błękit nieba nad morzem

nie wyglądał tak czysto jak wczoraj. Nad horyzontem

unosiła się ledwie widoczna mgiełka, która przesuwała się w

stronę lądu. Odezwał się do sfatygowanego Satyra:

— Będziemy mieli burzę z piorunami.

Satyr szczerzył zęby w uśmiechu. On wiedział, w czym

rzecz. Eufrozyna. Mamilius odskoczył w bok i ruszył w lewo,

ku tunelowi, który przebijając niewielki cypel, prowadził w

dół, do portu w sąsiedniej zatoczce. Żołnierz strzegący

wejścia do tunelu stanął na baczność. Z powodu niezbyt

zachęcającego wnętrza tunelu, a także trochę dlatego, że w

rozmowach z żołnierzami zawsze doznawał przyjemnego

poczucia wyższości, Mamilius zagadnął strażnika:

— Dzień dobry. Wszystko w porządku?

— Tak jest, panie.

— Ilu was tu jest?

— Dwudziestu pięciu, panie. Pięciu oficerów i dwudzie-

stu zbrojnych, panie.

— Gdzie kwaterujesz?

Żołnierz szarpnął głową.

— Po tamtej stronie tunelu, panie. Na tryremie, przy

nabrzeżu.

— Więc będę musiał przez nią przejść, żeby zwiedzić ten

nowy okręt.

— Tak jest, panie.

— Trudno. Tu w cesarskim ogrodzie przyjemniej niż w

porcie, co?

Żołnierz namyślał się.

— Spokojniej, panie. Dobrze takim, co lubią, żeby było

cicho.

— A ty wolisz swoją kwaterę w piekle?

— Panie?

Mamilius odwrócił się i zanurzył w ciemną otchłań

tunelu wciąż mając w oczach zieleń i szczerzącego zęby

Satyra. Wstrzymywał oddech jak mógł najdłużej, ponieważ

tunel służył strażnikom nie tylko za przejście do, ogrodów.

Zieleń rozstąpiła się przed pierwszym wejrzeniem w głąb

piekieł.

Każdy, z wyjątkiem cesarskiego wnuka w kusej i rozcię-

tej po bokach tunice, uznałby piekło za miejsce ciekawe, a

nawet pociągające. Port wbudowany został w niewielką

zatokę w kształcie przeciętej na pół czarki. Wokół wspinały

się składy i domy mieszkalne o ścianach malowanych

jaskrawo na czerwono, żółto i biało. Wewnątrz, na dnie

czarki, ciągnął się półokrąg nabrzeża, oblepiony różnego

typu łodziami. Łodzie stały czasami w pięciu, nawet dziesię-

ciu rzędach. Od strony morza wejścia do czarki broniły dwie

linie nabrzeża, których końce niemal się ze sobą stykały.

Wylot tunelu znajdował się u nasady bliższego nabrzeża.

Wśród domów, składów, pomostów, na łodziach i nabrze-

żach roiło się od ludzi. Z burt statków zwisali marynarze,

niewolnicy i wyzwoleńcy; smarowali je smołą lub farbą; w

górze, wśród olinowania, uwijali się chłopcy; pełno ludzi

kręciło się na barkach i łódkach, a nagie portowe szczury

wiosłowały wśród podskakujących na fali śmieci w pogoni

za dryfującymi kawałkami drewna. W rozgrzanym powie-

trzu portu drżały składy i domy, drżały strome zbocza i

drżałoby pewnie niebo, gdyby były na nim chmury, które

mogłyby ów ruch zdradzić. Dymy wydobywające się z

kalfatarskich kotłów, z parujących rur, gdzie skręcano deski,

z kadzi garkuchni i kuchni okrętowych, zasnuwały całą

okolicę, rzucając wkoło setki brunatnych cieni. Wszystko

zaś razem tonęło w blasku słońca, które płonęło na wodzie

bezkształtną plamą w samym środku portu.

Mamilius opuścił rondo słomkowego kapelusza i zasło-

nił nos rogiem płaszcza. Przystanął na chwilę zatrwożony,

ale jednocześnie zaspokojony w nieudawanym wstręcie do

gwałtownego bezładu ludzkości. Poza tym wydawało mu się,

że ma okazję, by wnieść własny wkład w mitologię piekieł.

Piekło bowiem nie tylko cuchnęło i płonęło — piekło także

ryczało. Wrzawa narastała wraz z gorącem i drżeniem,

przechodziła w dudnienie, po którym ślizgały się pojedyncze

krzyki, niczym szybujące mewy.

Zostawiając port za sobą, skierował się na tę odnogę

nabrzeża, gdzie miał coś do załatwienia. Sięgało ono do

połowy szerokości portu, aż do wąskiego wejścia, odgrodzo-

ne od strony morza murem na wysokość ramienia. Przycu-

mowano doń trzy statki. Pierwszym, tuż obok Mamiliusa,

po jego lewej ręce, była barka cesarska, głęboko zanurzona.

Wioślarze spali na ławkach w pełnym słońcu. Przy podusz-

kach tronu, pod ogromnym purpurowym baldachimem,

krzątał się młody niewolnik. Przed barką kołysała się smukła

tryrema z wciągniętymi do środka wiosłami. Na pokładzie

uwijali się niewolnicy, ale było tam bardzo brudno z powodu

przebiegającego w poprzek dwustronnego ruchu, ponieważ

przy lewej burcie przycumowano pękatą i niezwykle szpetną

Amfitrytę.

Mamilius szedł najwolniej jak potrafił, by odwlec mo-

ment, kiedy będzie musiał stawić czoło żarowi bijącemu z jej

wnętrza. Zatrzymał się na chwilę przy drugim wynalazku

Fanoklesa i przyglądał się z zainteresowaniem, gdyż widział

to po raz pierwszy. Tormentum ustawiono pod murem i

wymierzono w morze. Wbrew wszelkim zasadom sztuki

wojskowej Fanokles odciągnął łańcuch służący za cięciwę i

odwiódł kurek mechanizmu. Nawet młot, który miał wpro-

wadzić kołek i zwolnić cięciwę, spoczywał obok w gotowoś-

ci. W łożysku leżał trzon, a na jego przeciwległym krańcu

lśniła baryłka, zakończona mosiężnym motylkiem. Z motyl-

ka wystawało żelazne żądło. Całość nadawała się na piekiel-

nego owada. Wystarczyło uderzyć w kołek, by trzon po-

mknął w morze ku łodziom rybackim, niosąc im baryłkę

z Cesarskim pozdrowieniem.

Patrząc na machinę Mamilius wzdrygnął się, lecz zaraz

ogarnął go śmiech na wspomnienie wyjaśnień Fanoklesa,

który rozłożył w końcu ramiona z taką desperacją, jakby

Cesarz był dzieckiem, po czym wypowiedział jedno jedyne

zdanie, odmawiając dalszych wyjaśnień:

— Trzymam pod kluczem błyskawicę i mogę ją uwolnić,

kiedy tylko zechcę.

Strażnik drzemiący za tormentum zorientował się, że

przyłapano go na wykroczeniu i, próbując pokryć zmiesza-

nie, zagadnął, jakby obaj z Mamiliusem znaleźli się nagle

poza zasięgiem dyscypliny wojskowej.

— Niezła zabawka, prawda panie? >

Mamilius kiwnął głową w milczeniu. Strażnik przeniósł

wzrok na falę gorących oparów wpełzających na mur

nabrzeża.

— Będzie chyba burza, panie.

Mamilius wykonał znak odpędzający zło i ruszył po-

śpiesznie dalej, wzdłuż nabrzeża. Na pokładzie tryremy nie

było strażnika. Nikt też nie witał Mamiliusa na pomoście.

Stanąwszy na pokładzie rozpoznał wreszcie źródło baso-

wych pomruków przebijających przez portową wrzawę: to

niewolnicy ze wszystkich statków ryczeli niczym dzikie

bestie, wyrywające się do żeru czekającego na arenie.

Milczeli jedynie ci, którzy z ponurą apatią pracowali na

pokładzie. Mamilius przeszedł przez śródokręcie tryremy i

spojrzał w dół na Amfitrytę.

W porównaniu z nią tormentum wyglądało jak zabawka.

Z obu jej boków wystawały największe na świecie koła,

każde najeżone tuzinem łopatek. Ponad pokładem wił się

łączący oba koła gruby żelazny wał, który Fanokles kazał

powyginać w pokraczne kształty. Trzymały go cztery meta-

lowe łapy, dwie pchające, dwie ciągnące. Łapy przechodziły

w żelazne przedramiona i ramiona, wsunięte w mosiężne

rękawy. Mamilius wiedział, że Fanokles nazywa te rękawy

tłokami, i że kazał je odlać wokół kolumn alabastrowych,

gdyż tylko w ten sposób mógł uzyskać ich bezsensownie

dokładne wymiary. Kolumny były pierwotnie przeznaczone

dla świątyni Gracji.

Gracje przypomniały mu o Eufrozynie i Mamilius obró-

cił się ku rufie. Między tłokami widniała rzecz najbardziej

odrażająca. Talos, człowiek ze spiżu. Bezgłowa, połyskliwa

kula, do połowy wpuszczona w pokład. Wyciągał przed

siebie dwie pary ramion i ściskał pokraczną korbę. Między

nim a korbą, w objęciach ramion, wznosił się mosiężny

komin, wysoki jak maszt — oburzająca parodia Świętego

Fallusa.

Na statku przebywało niewielu ludzi. Jeden niewolnik

wykonywał jakiś wysoce skomplikowany zabieg przy łopat-

kach sterowych, w ładowni ktoś przerzucał węgiel. Wszędzie

zalegał grubą warstwą pył węglowy — na pokładzie, na

burtach i na łopatkach kół. Tylko tors Talosa wynurzał się

spod pokładu czysty, dyszący parą i żarem, lśniący od oleju.

Amfitryta służyła kiedyś jako zwykła barka zbożowa, którą

ciągano w górę rzeki do Rzymu — nędzne pudło, cuchnące

plewami i starym drewnem, wygodne i nieszkodliwe. Teraz

została opętana: rozsiadł się w niej Talos. Obok, owad

wycelował żądło ponad portowy mur. Wokół wrzało piekło.

Z ładowni wysunęła się głowa Fanoklesa. Spojrzał na

Mamiliusa. Pot zalewał mu oczy. Potrząsnął brodą i otarł

twarz kawałkiem szmaty.

— Jesteśmy już prawie gotowi.

— Wiesz, że ma przyjść Cesarz?

Fanokles przytaknął. Mamilius skrzywił się z niesma-

kiem z powodu węglowego pyłu.

— Nie poczyniłeś żadnych przygotowań na jego powita-

nie?

— Powiedział, że nie życzy sobie żadnych ceremonii.

— Ale ta Amfitryta lepi się od brudu!

Fanokles opuścił wzrok na pokład.

159

— Pył węglowy to bogactwo.

Mamilius ostrożnie zstępował z pomostu.

— Najgorętszy zaułek piekieł.

Uderzyła go fala gorąca od kotła i natychmiast jego

twarz zlała się potem. Fanokles patrzył przez chwilę na

Talosa i podsunął Mamiliusowi szmatę. Był skłonny przy-

znać mu rację.

— Chyba cieplej niż zwykle.

Mamilius ruchem dłoni odmówił przyjęcia szmaty i otarł

mokrą twarz skrajem swego szykownego płaszcza. Stojąc

teraz na wprost Talosa widział więcej szczegółów jego

konstrukcji. Tuż nad poziomem pokładu, u nasady półkuli,

dostrzegł garb otoczony sprężynami. Fanokles, podążając

za jego wzrokiem, wyciągnął rękę i pstryknął palcami w

mosiężne urządzenie, metal zadźwięczał i wypuścił kłąb"

pary. Fanokles patrzył z namysłem na garb.

— Widzisz to? Nazwałem to zaworem bezpieczeństwa.

Otrzymali dokładne instrukcje...

Ale rzemieślnik dodał jednak skrzydlatego Boreasza,

który mimochodem muskał mosiężny garb stopą i wydymał

policzki, by dmuchnąć pomyślnym wiatrem. Mamilius u-

śmiechnął się z przymusem.

— Bardzo ładne.

Sprężyny napięły się, trysnęła para, Mamilius odskoczył

w bok. Fanokles zatarł dłonie.

— No, teraz wszystko gotowe.

Zbliżył się do Mamiliusa na odległość zapachu potu.

— Wyprowadziłem ją najpierw na środek portu, a

potem na zatokę. Jest prosta w obsłudze i niezawodna jak

gwiazdy.

Odwracając wzrok, Mamilius znalazł się oko w oko z

własnym krzywym odbiciem w błyszczącym korpusie Talo-

sa. Poniżej ust i zaostrzonego nosa twarz rozmazywała się i

bez względu na to, jak się poruszał, wodziła za nim

160

j

i

beznamiętnym, lecz bezlitosnym rybim spojrzeniem. Od

kotła i dyszącego dymem komina bił żar nie do zniesie-

nia.

— Muszę się wydostać z tego...

Schylając się pod powykręcanymi korbowodami prze-

szedł na dziób. Powietrze było tutaj nieco chłodniejsze, więc

zdjął swój słomkowy kapelusz i zaczął się nim wachlować.

Fanokles podążył za nim. Stali opierając się plecami o poręcz

nadburcia. Tuż za nimi, na pokładzie tryremy pracowali

niewolnicy.

— To jest diabelski statek.

Fanokles skończył wycierać ręce i wyrzucił szmatę za

burtę. Obrócili się, śledząc ją wzrokiem. Fanokles wskazał

kciukiem w górę.

— Nie diabelski, lecz pożyteczny. Wolałbyś robić to, co

oni?

Mamilius spojrzał w górę na niewolników. Skupili się

wokół metalowego kołowrotu, którego podstawę zasłaniały

burty tryremy.

— Nie rozumiem.

— Będą przesuwać nok rei na środek, żeby podnieść

kołowrót do góry — całe dziesięć ton. Para zrobiłaby to za

nich bez tego zamieszania i bez wysiłku.

— Ja n,ie muszę podnosić kołowrotów. Nie jestem

niewolnikiem.

Przez jakiś czas milczeli, wspinając się na palce, by

obejrzeć kołowrót. Było to rozłożyste ptaszysko z ołowiu i

żelaza, wsparte pazurami na kamiennych blokach, żeby nie

przebić pokładu. Wartością użytkową dorównywało innym

wytworom Cesarstwa: służyło wyłącznie do zrzucenia na

statek wroga w celu szybkiego zatopienia. Z tym, że ten sam

impuls, który mosiężnemu zakończeniu baryłki nadał kształt

motyla, na zaworze bezpieczeństwa zaś ustawił Borea-

sza, wpłynął także na kształt kołowrotu, albowiem jego

6— Bóg Skorpion

161

wykonawcy zaznaczyli mu oczy i wymodelowali zgięcia łap.

Przyrząd miał przez to wygląd urzędowy i niewolnicy

spełniali przy nim posługę — czyszcząc pazury —jak gdyby

było to coś więcej niż kawał metalu. Inni przesuwali ponad

dwudziestometrowej długości reję, ustawiając wyciąg nad

pierścieniem. ,

Mamilius odwrócił się i popatrzył wzdłuż pokładu

Amfitryty.

— Życie to niepojęty chaos, Fanoklesie.

— Ja nadam mu porządek.

— Tymczasem jednak przyczyniasz mi brudu.

— Nie będzie żadnych niewolników, żadnego wojska.

— A co masz przeciwko niewolnikom i wojsku? Równie

dobrze mógłbyś powiedzieć: żadnego jedzenia, żadnego

picia, kochania.

Znowu zamilkli na chwilę, wsłuchując się w portową

wrzawę i okrzyki rozkazów na tr^remie.

— Opuszczajcie powoli. Dobra, tak trzymać!

— Wieczorem Cesarz ma wypróbować twój szybkowar.

Ten, który dla niego zrobiłeś.

— Zapomni o nim, kiedy zobaczy Amfitrytę.

Mrużąc oczy Mamilius spojrzał w słońce. Nie świeciło

już tak jaskrawo, ale on nadal wachlował się kapeluszem.

— Czcigodny Mamiliusie, powiedz, czy... czy wybaczył

nam ten zaimprowizowany szybkowar?

— Chyba tak.

— Do tyłu! Jeszcze trochę! Naprzód! Raz, dwa — raz,

dwa!

— W końcu gdyby me ten eksperyment, nigdy bym nie

wiedział, że potrzebny jest zawór bezpieczeństwa.

- — Powiedział, że mamut na początek to przesada i

że to moja wina.

— A teraz? Wciąż cię wini?

Mamilius zaprzeczył ruchem głowy.

162

— Ale żałuje trzech kucharzy i północnego skrzydła

willi.

Fanokles pokiwał spoconą głową. Zmarszczył czoło w

grymasie skupienia. .

— Czy sądzisz, że to właśnie miał na myśli, mówiąc „w

miarę możności poczucie ryzyka"?

Na pokład wyszedł niewolnik, który ładował do pieca.

Przyglądali mu się leniwie. Przerzucił przez Btirtę wiadro

uwiązane na linie, wyciągnął wodę i wylał ją na nagie ciało.

Rozlała się po deskach pokładu, ciągnąc za sobą jęzory

węglowego pyłu. Oblewał się tak brudną portową wodą

kilka razy. Fanokles zawołał do niego:

— Wyczyść pokład!

Niewolnik dotknął mokrych włosów nad czołem. Wy-

ciągnął kolejne wiadro i chlusnął wzdłuż pokładu, aż woda

ochlapała im stopy. Poderwali się z okrzykami złości i

właśnie wtedy rozległ się trzask pękającej liny. Pokład uciekł

im spod nóg, Amfitryta szarpnęła się w bok i wydała głośny

drewniany chrzęst, jakby przegryzła metalowymi zębami

jedną z własnych belek. Z dna portu dobiegło głuche

tąpnięcie i zaraz potem zwaliła się na nich z nieba potężna

kaskada wody zmieszanej ze śmieciami, mułem, olejem i

smołą. Fanokles rzucił się chwiejnie przed siebie, a Mamilius

pochylił się pod naporem strumienia, zbyt zaskoczony, by

zakląć. Woda przestała się lać z nieba, ale przetoczyła się

przez pokład głęboką falą sięgającą do pasa. Talos wyrzucał

z siebie kłęby pary jak okrzyki wściekłości. Następnie woda

spłynęła, pokład się rozjaśnił, a zgiełk portowy osiągnął

histeryczne natężenie. Mamilius zaczął w końcu ciskać

przekleństwa spod kapelusza, który wyglądał jak krowi

placek. Zatłuszczone ubranie kleiło się do ciała. Zamilkł,

kiedy ujrzał miejsce, gdzie przed chwilą stali, rozmawiając.

Kołowrót zniósł blisko dwadzieścia metrów nadburcia,

zerwał deski i rozdarł pokład, ukazując najeżone drzazgami

końce belek. Gruba lina zwisała z rei tryremy do wody, w

której nadal burzył się cuchnący żółtawy muł. Na tryremie

kotłowali się jacyś ludzie, wśród nich żołnierze, w ruch

poszły rękojeści mieczy. Z plątaniny ciał wyrwał się czło-

wiek. Zataczając się wypadł na nabrzeże, wyrwał z muru ob-

luzowany kamień, przycisnął go mocno do siebie, przesadził

mur i skoczył do wody. Szarpanina ustała. Dwaj straż-

nicy cesarscy na chybił trafił rozdawali razy po głowach.

Twarz Mamiliusa bladła powoli pod warstwą brudu. ,'

— Pierwszy raz próbowano mnie zabić. |.

Fanokles wpatrywał się w rozerwane nadburcie. Marnie

lius zaczął się trząść. ;|

— Przecież nie zrobiłem nikomu nic złego. . :|

Kapitan tryremy zeskoczył sprężyście na pokład. 4

— Panie, doprawdy, brak mi słów.

Wydawało się, że wrzask panujący w porcie nigdy nie

ustanie. Mamilius czuł na sobie wzrok tysięcy oczu śledzą-

cych go poprzez zwodniczy haft wody. Zatopił oszalałe

spojrzenie w zbielałej przestrzeni. Nerwy miał napięte do

granic wytrzymałości. Fanokles odezwał się bezsensownie

żałosnym tonem. ,<

— Zniszczyli ją. .;,

— Przeklęty, przeklęty niech będzie twój nieczysty sta'«

tek... &

— Panie, niewolnik, który przeciął linę, skoczył d|

wody i utopił się. Szukamy przywódcy spisku.

Mamilius wrzasnął.

— Oloito!

Użycie literackiego słowa zadziałało jak wentyl bezpit

czeństwa. Mamilius przestał drżeć. Zaczął natomiast łkać;

Fanokles przysunął drżące ręce do twarzy i przyglądał im się,:

jakby chciał z nich wyczytać coś ważnego, j

— Wypadki są nieuniknione. Kilka dni temu o mało n|

zostałem ugodzony deską. Ale wciąż jeszcze żyjemy.

164

— Kapitan zasalutował.

':— Za pozwoleniem, odmeldowuję się.

Przeskoczył na pokład tryremy. Mamilius obrócił zapła-

kaną twarz ku Fanoklesowi.

— Dlaczego mam wrogów? Chcę umrzeć.

I nagle wydało mu się, że nic nie jest bezpieczne ani

pewne, prócz tajemnego piękna Eufrozyny.

— Fanoklesie... oddaj mi swoją siostrę.

Fanokles odjął ręce od twarzy.

„-— Jesteśmy wolnymi ludźmi, panie.

—' s— Ale ja chcę ją poślubić.

Fanokles wykrzyknął ochryple.

— Tego już za wiele! Najpierw deska, potem kołowrót...

a teraz...!

Mamilius pogrążał się w otchłań piekielną, białą jak

mgła i ryczącą. Z nieba dobiegł pomruk grzmotu.

.^r- Nie zniosę życia bez niej.

Fanokles mamrotał coś, zapatrzony w Talosa.

— Nawet nie widziałeś jej twarzy. Jesteś przecież wnu-

kiem Cesarza.

— On zrobi wszystko, co zechcę.

Fanokles posłał mu z ukosa wściekłe spojrzenie.

,— Ile masz lat, panie? Osiemnaście, siedemnaście?

— Jestem mężczyzną.

Fanokles wykrzywił twarz w grymasie, który miał wyra-

żać szyderstwo.

— Owszem, formalnie.

Mamilius zacisnął zęby.

— Przepraszam za łzy. To był dla mnie wstrząs.

Czknął głośno.

— Wybaczasz mi?

Fanokles przyglądał mu się badawczo.

—- Czego jeszcze chcesz oprócz mojego przebaczenia?

— Eufrozyny.

165

— Cezarze!

,—.Zostań tu przy mnie, Mamiliusie. Mam dla ciebie

wiadomość.

Przerwał i przez chwilę wsłuchiwał się z uwagą w

portowy zgiełk.

— Nie cieszę się zbyt wielką popularnością.

Mamilius znowu zaczął się trząść.

s — Ja też nie. Próbowali mnie zabić.

Cesarz uśmiechnął się ponuro.

— To nie byli niewolnicy, Mamiliusie. Otrzymałem

raport z Ilirii.

Na pokrytej mułem twarzy Mamiliusa pojawił się wyraz

przerażenia.

— Postumus?

— Tak. Przerwał swoją kampanię. Zgromadził wojska

w porcie i ściąga z wybrzeża wszystkie statki od tryrem po

łodzie rybackie.

.Mamilius zrobił gwałtowny i bezcelowy krok do przodu,

przez co nieomal wpadł w ramiona Talosa.

— Zmęczyły go szumne frazesy.

Cesarz zbliżył się i delikatnie dotknął palcem zbrukanej

tuniki wnuka.

— Nie, Mamiliusie. Dowiedział się, że wnuk"Cesarza

zaczyna interesować się statkami i bronią. Obawia się twoich

wpływów i jest realistą. Być może nasza niefortunna rozmo-

wa w loggii doszła do nieprzychylnych nam uszu. Nie mamy

chwili do stracenia.

Zwrócił się do Fanoklesa.

— Będziesz musiał uczestniczyć w naszej naradzie. Jak

prędko Amfitryta może dowieźć nas do Ilirii?

— Dwukrotnie szybciej niż twoje tryremy, Cezarze.

. — Popłyniemy razem, Mamiliusie. Ja, by go przekonać,

żej wciąż jestem Cesarzem, a ty, by go przekonać, że

Cesarzem być nie chcesz.

— Ależ to będzie niebezpieczne! '•

— Chcesz powiedzieć, że wolałbyś tu zostać i dać sobie*:,

poderżnąć gardło? Wątpię, by Postumus pozwolił ci popeł- "i

nić samobójstwo.

— A co z tobą?

— Dziękuję, Mamiliusie. Mimo rozlicznych trosk je-

stem wzruszony. Zbierajmy się zatem.

Fanokles przycisnął pięści do czoła. Cesarz skinął W

stronę nabrzeża i niewolnicy zaczęli przechodzić przez

tryremę z bagażami. Od strony rufy podbiegł drobny

Syryjczyk. Powiedział szybko do Mamiliusa:

— Panie, to niemożliwe, Cesarz nie będzie miał gdzie

spać, zresztą spójrz na niebo!

Nie było już widać błękitu. Słońce rozlało się w wielką

jasną plamę, która niebawem zniknie.

— ... jakże mam trzymać kurs, panie, kiedy nie widać

nieba i nie ma wiatru?

— To rozkaz. Dziadku, zejdźmy na brzeg, chociaż na

krótko.

— Dlaczego?

— Ten statek jest brudny...

— Ty też, Mamiliusie. I śmierdzisz.

Syryjczyk przysunął się bokiem do Cesarza.

— Jeżeli to rozkaz, Cezarze, zrobię wszystko, co w mojej

mocy. Pozwól nam jednak najpierw wyprowadzić statek z

portu. Możesz się nań przesiąść ze swojej barki, panie.

— Niech tak będzie.

Przeszli razem przez tryremę. Mamilius, odwracając

twarz od kobiet, puścił się pędem do tunelu i zniknął w jego

wnętrzu. Cesarz udał się na swoją barkę, przycumowaną

obok tryremy, i rozsiadł się wygodnie pod baldachimem..

Dopiero wtedy zauważył jak szpetnie i niedorzecznie wyglą-

da nowy statek.

Pokręcił lekko głową.

168

— Jestem bardzo niechętnym innowatorem.

Gromada niewolników znikała powoli w ładowni Amfi-

tryty. Kilku członków załogi zajęło się cumami, a ci z

tryremy odpychali Amfitrytę wiosłami, aż z wolna zaczęła się

odsuwać. Jej cumy opadły z pluskiem na wodę i zostały

wciągnięte na pokład. Siedząc w swym purpurowym cienią

Cesarz widział, jak sternik natęża się nad wiosłami sterniczy-

mi, by przysuwając rufę oddalić dziób od tryremy. Z

mosiężnego brzucha nad piecem buchała bezustannie para.

Cesarz ujrzał, jak Fanokles wychyla głowę z ładowni i daje

znak sternikowi, by się zatrzymał. Starzec krzyknął coś we

wnętrzności maszyny, para wystrzeliła w górę ze wzmożoną

siłą i z sykiem, który przeciął powietrze jak lancet, po czym

nagle znikła. W odpowiedzi z innych statków i z budynków

wokół portu podniósł się chrapliwy ryk; Amfitryta wygląda-

ła jak ogromna jaszczurka osaczona pośrodku areny.

Cesarz wachlował się dłonią.

— Zawsze byłem zdania, że reakcje motłochu są całko-,

wicie do przewidzenia.

Z wnętrza statku dobyło się głuche sieknięcie, zadźwię-

czało żelazo i Talos poruszył wszystkimi czterema ramiona-

mi naraz, dwoma w przód, dwoma w tył. Powoli zaczęły się

obracać oba koła, lewe do tyłu, prawe do przodu. Zanurzyły

się łopatki — chlap!, przerwa, chlap!, przerwa — wzbijając

brudne bryzgi wody. Wynurzając się, rozpryskiwały ją

wysoko w powietrze, i wrzucały na pokład. Cały statek

ociekał teraz wodą i wydzielał nowe kłęby pary, tym razem z

rozgrzanej powierzchni pieca i komina. Z ładowni dobiegł

potężny jęk, Fanokles wyskoczył na pokład i stanął, spod

„przymrużonych powiek oglądając potop, jakby nigdy przed-

tem nie widział nic równie interesującego. Amfitryta tkwiła

w miejscu, nie poruszała się do przodu, lecz obracała wokół

własnej osi, tryskając wodą na wszystkie strony jak fontan-

na. Fanokles znowu krzyknął coś w głąb luku, strzyknęła

170

para, łopatki kół zatrzymały się z chrzęstem, a statek ociekał

wodą, jakby właśnie wynurzył się z dna portu. Amfitryta

stała pośrodku portu, dysząc parą. Znów natarł na nią ryk

setek ludzkich gardzieli. Nad wzgórzami otulonymi w

gorące opary rozbłysło światło i zaraz potem przetoczył się

huk grzmotu.

Cesarz zrobił ukradkiem znak odpędzający nieszczęście.

Błyskawica okazała się jednak dziełem boskim nie zwią-

zanym z sytuacją. Kiedy bowiem osłonił oczy dłonią,

spodziewając się ujrzeć jak Amfitryta ginie z ręki rozgniewa-

nej Opatrzności, zauważył, że nie była ona jedynym zwiastu-

nem nieszczęścia poruszającym się na powierzchni wody. W

pewnej odległości od wejścia do portu, wśród oparów

przemieszczających się nad murem nabrzeża, widać było

zarys jakiejś bryły. Zanim zdążył ją rozpoznać, miał wraże-

nie, że to wierzchołek skały albo urwisko. Ale skała wydłuża-

ła się.

Cesarz wygramolił się na brzeg, przeciął nabrzeże i

wspiął się na schody przy portowym murze, gdzie siedziały

kobiety. Oglądana z tego miejsca, skała nie kryła się już we

mgle. Był to po prostu dziób wielkiego okrętu wojennego.

Jego wnętrze dudniło miarowym biciem bębna. Okręt

znajdował się nieco na lewo od wejścia do portu, ale już

skręcał, by przeciąć na pół wąski pas wody między dwoma

krańcami nabrzeża. Zbliżał się powoli, z żaglem zwiniętym

na rei, z której zwisały kołowroty. Szczerzył uzbrojenie, lśnił

stalą i mosiądzem na pokładzie. Sześciometrowe ostrze

taranu cięło powierzchnię wody niczym rekin. Bęben uderzył

nowym rytmem. Wiosła złożyły się do tyłu jak odnóża

stonogi kierowane rozumnym impulsem. Okręt wślizgnął się

w przesmyk wejścia i jego taran znalazł się w porcie. Bębny

ponownie zmieniły rytm. Minąwszy przeszkodę w postaci

krańców kei wiosła rozwijały się na nowo para za parą i

cofały się, zagarniając pod siebie wodę. Na pokładzie

rufowym Cesarz dostrzegł czerwono-złotą flagę, nad którą

górował orzeł o mściwym wyglądzie. Cesarz oderwał się od

muru i nie reagując na pytania kobiet wrócił pospiesznie do

swojej barki w cień baldachimu.

Z pokładu Amfitryty także zauważono okręt wojenny.

Cesarz widział, jak Fanokles i kapitan gestykulują zawzięcie,

po czym Fanokles skoczył do luku. Znikły strumienie pary i

łopatki kół zaczęły się obracać. Kapitan rzucił się pędem

wzdłuż pokładu, błysnęła stal i kotwica Amfitryty chlupnęła

do wody. Ale bębny wybijały już inną komendę. Wiosła

okrętu wojennego uniosły się w górę, zastygły jak rozpostar-

te skrzydła i statek sunął do przodu resztkami rozpędu jak

ogromny ptak, osiadający na wodzie. Ugodził dziobem w

prawe koło Amfitryty i rozpruł je. Na ustawionych teraz

poziomo wiosłach zaroiło się od mężczyzn wbiegających na

jej pokład. Rozproszyli się, bijąc wokół rękojeściami mieczy

i włóczni. Portowa wrzawa przerodziła się w rozgorączko-

wany, entuzjastyczny wrzask. Fanoklesa i kapitana wciąg-

nięto między wiosłami na pokład okrętu wojennego, wiosła

znowu ruszyły i dziób statku wysunął się z rozprutego koła

Amfitryty, która zaczęła powoli obracać kołami, kręcąc się

wokół kotwicy. Wiosła z prawej burty okrętu skoczyły do

przodu, wiosła z lewej do tyłu i okręt przesunął się wzdłuż

nabrzeża do miejsca, gdzie cumowała tryrema i gdzie

znajdował się Cesarz.

Cesarz siedział przygryzając dolną wargę. Poza obrębem

portu pojawiło się teraz więcej ruchomych skał; podchodziły

nowe okręty wojenne, hamując i tłocząc się przy wejściu.

Kolejna błyskawica rozdarła niebo, a zaraz potem zagrzmia-

ło, lecz tym razem Cesarz nie zareagował. Na nabrzeżu tuż

obok barki stał Mamilius w pozie człowieka, którego

zaskoczono w chwili szalonego pośpiechu. Cesarz, spoj-

rzawszy w jego kierunku, zamarł także.

Mamilius miał na sobie zbroję. Jej napierśnik mienił się

blaskiem bijącym od licznej i wielce alegorycznej gromady

herosów i centaurów. Z tyłu opadał do samej ziemi szkarłat-

ny płaszcz. Czerwona skóra pochwy miecza harmonizowała

z czerwoną skórą wysokich butów, sięgających do kolan.

Napierśnik odpowiadał swą materią i złożonością mosiężne-

mu hełmowi, który Mamilius trzymał pod lewą pachą.

Cesarz przymknął oczy i odezwał się słabym głosem.

— Oblubieniec Bellony.

Mamilius jakby lekko się zachwiał. Poczerwieniał.

— Pomyślałem, że... że skoro udajemy się do armii...

Cesarz przypatrywał się szczegółom ubioru.

— Widzę, że padły już i Troja, i Kartagina.

Rumieniec na zlanej potem twarzy Mamiliusa na prze-

mian pojawiał się i znikał.

— Czy wiesz, czyje to okręty?

— Ja przecież...

Cesarz podparł czoło dłonią.

— W obecnej sytuacji pokrewieństwo po kądzieli da-

wałoby znacznie mniejsze podstawy do fałszywych domy-

słów.

Mamilius przez cały czas odgradzał płaszczem twarz od

siedzących nie opodal kobiet. Dostrzegł złoto-szkarłatną

flagę łopoczącą na okręcie wojennym, który podpływał

właśnie do tryremy ustawiając się taranem wzdłuż jej burty.

Rumieniec na dobre opuścił oblicze Mamiliusa.

— Co teraz zrobimy?

— Nie mamy już czasu, by cokolwiek robić. Możesz

najwyżej włożyć hełm.

— Boli mnie od niego głowa.

— Zostaje nam tylko dyplomacja — powiedział Cesarz.

— On ma wojsko, spójrz na nich! My natomiast posiadamy

inteligencję. Będzie tu gorąco, jeżeli nie zdołamy załagodzić

sprawy.

— A co ze mną?

— Generalnie rzecz biorąc uważam, że byłbyś bezpie-

czniejszy w Chinach.

Wsparłszy się na ramieniu Mamiliusa, Cesarz zszedł na

brzeg. Ruszył nabrzeżem ku okrętowi wojennemu, Mamilius

tuż za nim. Skłębiony tłum spłynął z tryremy i wylewał

się na nabrzeże, całkowicie blokując przejście. Cisnęli się

tam jeńcy — wśród nich skamlący, nikczemny Syryjczyk —

niewolnicy, Fanokles z większym niż kiedykolwiek obłę-

dem w krótkowzrocznych oczach i żołnierze, zdecydowa-

nie zbyt wielu żołnierzy. Dźwigali ogromne tłumoki i tor-

by i wyglądali jak przybywający na jakąś ogromną

wyprzedaż. Ich torsy były ozdobione czerwono-żółtymi

szarfami. Mimo obładowania ciężkim łupem stawali na

baczność na widok purpurowego szlaku na białej todze.

Cesarz zatrzymał się przy pomoście i czekał. Z tyłu, przy

portowym murze kuliły się kobiety, przerażone, z zasłonięty-

mi twarzami, jak chór Trojanek. Na okręcie ktoś zadął w

potężną trąbę, rozległ się szczęk oręża i zasalutowano flagą.

Trapem schodziła energicznie wysoka, ogorzała postać w

lśniącej zbroi.

— Witaj w domu, Postumusie — powiedział Cesarz,

uśmiechając się. — Oszczędziłeś nam kłopotu, bo właśnie

wybieraliśmy się do ciebie.

3. GROM Z RĘKI JOWISZA

Postumus zatrzymał się. Jego złoto-szkarłatny pióropusz

powiewał pół metra nad głową Cesarza, a szeroka, przystoj-

na, ciemnooliwkowa twarz przybrała przebiegły wyraz.

— Gdzie ukryłeś swoje wojska?

Cesarz uniósł brwi.

— Kilku strażników przebywa jak zwykle w ogrodzie, a

kilku innych zapewne pilnuje tunelu. Podróżujesz z liczną

świtą, Postumusie.

Postumus obrócił się w bok i rzucił swoim oficerom

krótkie polecenie. Oddział obładowanych legionistów usta-

wił się w dwuszeregu wzdłuż nabrzeża odcinając Cesarzowi

możliwość ucieczki. Kobiety uderzyły w lament, który

przeszedł w jednostajne wycie. Cesarz udał, że niczego nie

zauważa, i pociągnął Postumusa w stronę barki. Amjitryta

krążyła wolno wokół swojej kotwicy.

Postumus stanął.

— Wróciłem, jak widzę, w samą porę.

Niebo znowu zagrzmiało. Cesarz obejrzał się za siebie na

tłum żołnierzy stłoczonych przy końcu nabrzeża.

— Co najmniej setka, jeśli się nie mylę. Czy to ma być

Cesarskie Powitanie?

Postumus parsknął.

— Możesz to i tak nazwać. Niebawem do portu wejdą

nowe okręty i będzie ich dosyć, byśmy się zgodzili we

wszystkich sprawach natury państwowej. Ale, ale, cóż za

niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że spoty-

kam was obu na nabrzeżu? ,

Mamilius odchrząknął i odezwał się głosem bardzo

niepewnym.

— Mylisz się, Postumusie.

— Mamilius w zbroi?

— To tylko tak, na pokaz. Ja wcale nie chcę być

Cesarzem.

— Ach tak!

Postumus zrobił krok w jego stronę i Mamilius odsko-

czył, potykając się o własny płaszcz. Postumus wycelował

palcem w jego twarz.

— Ty możesz nie chcieć. Ale on, gotów jest przerzucić

most nad Adriatykiem, byle tylko, sprawić ci przyjemność.

Twarz Cesarza zaróżowiła się lekko.

— Nigdy nie zabiegałeś o moje względy, Postumusie,

toteż nigdy nie odczuwałeś ich braku. Jeżeli nawet byłem na

tyle naiwny, by sądzić, iż mogę cieszyć się Mamiliusem, nie

wywołując większego skandalu, to mam jednak dość ro-

zumu, by wiedzieć, że właśnie ty jesteś jedynym człowiekiem,

który może rządzić Imperium, bez względu na to, jak nikłą

darzę cię sympatią.

— Moje informacje świadczą o czymś wręcz przeciw-

nym.

— Mógłbyś przynajmniej powstrzymać się od publi-

cznego omawiania różnic w naszych poglądach.

Postumus nie zareagował, lecz wydobył zza napierśnika

złożony kawałek papieru.

„Do:

Postumusa, itd., Następcy Tronu, itd.,

Od:

C III

Na nabrzeżu przy tunelu buduje się lub przebudowuje

okręty i broń. Cesarz oraz Mamilius wykazują szczególne

zainteresowanie statkiem zwanym Amfitryta, niegdyś barką

zbożową, oraz tormentum (stanowisko VII), które umie-

szczono na nabrzeżu i wymierzono w morze. Prowadzą

także zakrojone na szeroką skalę doświadczenia nad zatru-

waniem żywności. Czcigodny Mamilius wydaje się być w

stanie dużego podniecenia i niepokoju..."

— Postumusie... przysięgam...

Postumus tylko nieznacznie podniósł głos.

— „JProwadzi zaszyfrowaną korespondencję z Cesarzem

i innymi pod pozorem pisania poezji..."

Mamilius spłonął rumieńcem.

— Zostaw w spokoju moją poezję!

— „Jak dotąd nie udało się rozszyfrować kodu. Zadanie

przydzielono XLVI; okazuje się, że kod składa się z cytatów

176

z Moschusa, Erinny, Mimnerusa i innych, niezidentyfikowa-

nych źródeł. Badania w toku."

Łzy wściekłości trysnęły z oczu Mamiliusa.

— Ty brudna świnio!

— To było zbędne okrucieństwo, Postumusie.

Postumus wepchnął papier za napierśnik.

— Koniec zabawy w ciuciubabkę, Cezarze. Nadszedł

czas regencji.

— On przecież nie chce być Cesarzem.

Postumus zmierzył Mamiliusa ironicznym spojrzeniem.

— I nie będzie.

Mamiliusowa zbroja zaczęła ledwo dosłyszalnie grzecho-

tać. Cesarz położył dłoń na ramieniu Postumusa.

— Jeżeli tak bardzo niepokoi cię ten statek i tormentum,

mogę ci dostarczyć racjonalnego wyjaśnienia. Bądźmy

szczerzy, Postumusie.

Zwrócił się do oficerów podniesionym tonem.

— Przyprowadzić tu Greka.

Postumus skinął głową w milczeniu. Fanokles stanął

przed nimi, masując przeguby dłoni.

— Oto człowiek, który stanowi sedno sprawy.

— Czcigodny Postumusie... ja zmieniam kształfświata.

— On ma taki dziwaczny sposób wyrażania się, Postu-

musie.

— Nie będzie już niewolników, tylko węgiel i żelazo.

Połączą się ze sobą najdalsze krańce świata.

Postumus zaśmiał się, ale jego śmiech nikogo nie rozba-

wił.

— I ludzie będą fruwać.

Skinął na oficerów.

— Pułkowniku... dlaczego okręty nie wchodzą do por-

tu?

— Z powodu złej widoczności, panie.

7 Bóg Skorpion

177

— Do licha z widocznością. Dajcie im sygnał albo

poślijcie tam kogoś.

Zwrócił się z powrotem do Fanoklesa.

— A ten bajeczny okręt...

Fanokles rozłożył ramiona;

— Będzie się poruszać szybciej niż jakikolwiek inny.

Cywilizacja zasadza się na komunikacji. — Zmarszczył brwi

poszukując słów mniej skomplikowanych. — Czcigodny

Postumusie! Jesteś żołnierzem. Z czym masz największe

trudności?

— Nie mam żadnych trudności.

— A gdybyś miał?

— Chciałbym wszędzie docierać pierwszy.

— Widzisz więc. Nawet wojna zależy od transportu.

Pomyśl, jak wiele wysiłku kosztowało Kserksesa zdobycie

Grecji. Przy pomocy Amfitryty mógłby przepłynąć Morze

Egejskie w ciągu jednego dnia i to pod wiatr.

Mamilius pospieszył z pomocą, szczękając zębami.

— Pomyśl o pierwszym Cezarze, o Aleksandrze, o

Ramzesach...

Fanokles przekrzywił głowę i rozłożył ręce, jakby wyjaś-

nienie było wystarczająco oczywiste.

— Sam widzisz, panie. Transport.

Cesarz kiwał głową w zamyśleniu.

— Powinno się go w miarę możności utrudniać.

Znowu zagrzmiało. Postumus zbliżył się do tormentum,

kobiety odsunęły się przerażone. Port znowu wzbierał

rykiem.

— A to?

— W tej baryłce muszę zamykać piorun. Piorun wylatu-

je, jeśli to żądło w coś ugodzi. Wtedy w ziemi powstaje

płonąca dziura.

Cesarz powtórzył znak odpędzający nieszczęście.

— A po co jest ten mosiężny motylek u nasady żądła?

178

— To jest bezpiecznik. Motylek odskakuje, kiedy barył-

ka przemierzy powien dystans. W przeciwnym razie baryłka

wybuchłaby przy odpalaniu tormentum.

— Czy to mogłoby zrobić płonącą dziurę w murach

miasta?

— Tak, Cezarze.

— A w szeregach armii?

— Gdyby baryłka była odpowiedniej wielkości.

Postumus przyglądał się Fanoklesowi badawczo.

— I tylko tę jedną zrobiłeś?

— Tak, panie.

— Nie wiem jeszcze, czy ściąć cię od razu, czy też użyć do

innych celów.

— ... Ściąć mnie?

Nagle ryk panujący w porcie osiągnął takie natężenie, że

nie sposób go już było ignorować.

Odwrócili głowy wszyscy czterej.

Chodziło o Amfitrytę, zorientowali się natychmiast.

Obracała się wokół swej kotwicy tak długo, aż jej ostentacyj-

na ekscentryczność stała się nie do zniesienia dla patrzących.

Ze statków i łodzi zaczęli wyskakiwać nadzy mężczyźni i

morze zaroiło się dziesiątkami ramion.

Fanokles krzyknął.

— Co oni...?!

Postumus powiedział szybko do pułkownika:

— Wojsko ma wysiadać na tym nabrzeżu. Cesarz wraz z

towarzyszącymi mu osobami zechcą tu pozostać. Dopilnuj,

by wszystkie jego życzenia zostały spełnione. Zrozumia-

no?

— Tak jest, panie.

Postumus ruszył biegiem w stronę barki, ale Cesarz.

zawołał za nim:

— Dokonam tymczasem przeglądu tych dzielnych

chłopców, którzy się już zebrali.

179

^?0^^

-^.coteo-- "•tto^y^a8•n•ai'.»

^o' A»/&' 0":"": ^W Pa-iaw.

^SS^ESS^s

^e pływacy • ceza^.

""""wał ,„ s ^ t'10""' ^ch„„ n;g e^* óf' w

^^^s^s^

^^^^S^cS^^^^

^^^'^s^

^^ssss^ss

-"s^^'^^'-^6'^

-S5S:^^-

- ^y sądzisz S zar2e' ^by..

^B^^s&s

^SS:-?^-..^^^

180

— Rozkaz: dołączyć do przeglądu w dwuszeregu!

— I orkiestra — dodał Cesarz. — Gdzieś tu chyba

widziałem orkiestrę. Co ty na to, Pułkowniku?

— Do portu wpływał już czwarty okręt wojenny. Mosiężny

kocioł Amfitryty spowijały dymy i płomienie. Jej koła

obracały się coraz szybciej, a lina kotwiczna napięła się.

Usłyszeli dziki krzyk Postumusa:

— Do tyłu, przeklęci, do tyłu!

Piszczałki, buciny, tuby. Mosiężne tuby lituusów owinię-

te wokół pasa i wysunięte szerokim dzwonem nad ramię.

Bębny, kotły, basy. Złoto i purpura.

Szyk paradny rozwijał się od krańca nabrzeża frontem

do tryremy. Orkiestra zajęła miejsce pomiędzy dwuszere-

giem a tormentum. Kobiety załamywały ręce. Amfitryta

wciąż się kręciła, wyrzucając w niebo języki ognia i kłęby

dymu. Czwarty okręt wojenny próbował okrążyć ją i

pozostałe dwa statki. Tymczasem do portu wpływał już

piąty.

— Orkiestra!

Amfitryta przyspieszyła, naciągnęła .linę kotwiczną o

kilka metrów i zatoczyła szerszy krąg, zawadzając o dwa

sczepione ze sobą statki. Ich olinowanie stanęło w płomie-

niach. Postumus rzucał się jak opętany.

— Do kołowrotów!

Amfitryta wyszarpnęła kilka następnych metrów liny.

Promień sięgał już cesarskiej barki, która weszła jej w drogę

wyjątkowo bezceremonialnie. Zaczęła się kręcić razem z

rzygającą ogniem Amfitryta i krzyczącym Postumusem.

Zagrała orkiestra.

— Rozewrzemy szyki, co, Pułkowniku?

Pułkownik zadrżał.

— Nie ma miejsca, Cezarze. Wejdą prosto między

tryremę i nabrzeże. ' :

— W takim razie — stwierdził Cesarz — muszą podnieść

swoje bagaże i łupy, bo inaczej nie przejdę między szeregami.

Orkiestra rozpoczęła marsz między oddziałem i tormen-

tum: dziesięć kroków w przód, dziesięć w tył. Wyglądali

wspaniale. Wspaniali żołnierze, wspaniali żeglarze na pokła-

dach swoich wspaniałych okrętów. Kobiety czuły, że męż-

czyźni są wspaniali, i chociaż wiedziały, że zagraża im

niebezpieczeństwo ze strony Generała Postumusa, nie żało-

wały tego widoku. Torsy prężyły się, falowały piersi, drżały

łydki. Mamilius włożył hełm.

Cesarz przystanął przy pierwszym żołnierzu w lewym

szeregu.

— Od jak dawna służysz już w armii, przyjacielu?

Lina kotwiczna przepaliła się i pękła. Amfitryta szerokim

łukiem wypadła z okręgu, potrąciła jedną z łodzi kupieckich

zacumowanych przy składach i natychmiast wszystkie są-

siednie łodzie stanęły w płomieniach.

— Kołowrót? Spuścić kołowrót!

Nagle wszystkich ludzi, którzy przebywali jeszcze na stat-

kach, opętała jedna myśl: wydostać się z portu. Płonący okręt

przesunął się rufą do krańca nabrzeża, gdzie bijący od niego

żar zmieszał paradne szyki. Na wodzie poza zasięgiem

niszczycielskiego łuku Amfitryty przepychały się statki i

łodzie różnych typów i rozmiarów, pragnąc wyrwać się na

bezpieczne morze ukryte w oparach gorąca. Nad tym

wszystkim przetoczył się grzmot, rzucając jaskrawy blask na

wzgórza. A orkiestra grała dalej. .

— A gdzie zdobyłeś tę bliznę? Od włóczni? Czy od

butelki, co?

Legioniści stali sztywno na baczność pod ciężarem

trzydziestu kilogramów mosiądzu, bagaży, łupów i potwor-

nego skwaru. Pułkownik tak intensywnie obserwował krop-

lę potu formującą się na czubku nosa, że musiał zrobić zeza.

Cesarz zagadywał kolejno wszystkich żołnierzy pierwszego

szeregu. :;

182

Na środku portu kręciła się gmatwanina okrętów wojen-

nych, które Amfitryta raz po raz dźgała swym dziobem.

Kapitan jednego z nich oddawał honory Postumusowi. W

tym właśnie momencie przepaliła się lina, albo być może

ktoś, w napadzie ślepego posłuszeństwa, spuścił kołowrót, w

każdym razie w miejscu, gdzie stał kapitan, na pokładzie

rufówki, rozwarła się gwiaździsta, czarna dziura. Kapitan

zniknął razem ze swoim okrętem.

— Ile masz wzrostu? Lubisz służbę w armii? A skąd ten

ślad? Od procy? Chyba od procy, co, Pułkowniku? Nie

przyjmuj nowej tarczy od kwatermistrza, przyjacielu. Po-

wiedz mu, że to rozkaz Cesarza. Ile masz dzieci? Nie masz

dzieci? W takim razie należy ci się urlop. Załatwimy to zaraz

po przeglądzie.

Słowo urlop rozniosło się po szeregach.- Legioniści

prężyli się, by wytrwać, ale ten i ów już się chwiał. Cesarz

wciąż przesuwał się z okrutnym namaszczeniem.

— Zdaje się, że brałeś udział w dziewiętnastej kampanii?

Grecja, co? Jak to, nie dostałeś jeszcze awansu? Przypilnuj

tego, proszę, Pułkowniku.

Drugi okręt wojenny próbował przecisnąć się do morza

przez rój drobnych łódek. Tymczasem Amfitryta parła w

kierunku wyjścia z portu w pogoni za cesarską barką.

— Trzeba coś zrobić z tym czyrakiem, człowieku. No, to

jest mężczyzna, co się zowie. Uważaj, żebyś się nie przedźwi-

gał. Trzy toboły, nie do wiary! Jak się nazywasz?

Nagle z mosiężnym łoskotem otwarła się przed Cesarzem

pusta przestrzeń. Legionista zemdlał.

— Tak, Pułkowniku, trzeba im teraz załatwić jakiś

urlop, skoro Następca przywiódł ich szczęśliwie do domu

przed oblicze Ojca.

— Cezarze...

— A gdzież to straciłeś oko, przyjacielu? Pilnuj drugie-

go! . , , :. : ..7 •....•; . •• ,- • • ..... .

183

^ejny foskot

s;0"posluc^ tete^-c^

Źrenice P„,l, ., pow""" S^

^ epulk0^^^ ^

z^^^.

'^TS0^'00^^^—

^^s^y^

^ wot- -s%g^w^ ^

^'"tbyfs,.^ . • czybyss0 w'-

Se^.^^^-nTeT"10'6--^

"onym n, ';."; nTOŚC" ^""ie^S0''"'11 na "'TO

°°.topote^' poc1 '-"•^ten,. S,:,:6;*""..-

_ •F '-' "n równie?

da^ tak0 2::^ ^ "Po^en. . ^ . .

0^ ^ . ^ ^^^one ,o' p:^0^

tS4 z ^y^mnością.

Spojrzenie Cesarza zalśniło nie tylko z powodu potu i

dymu.

— Panie! Cezarze!

Okrzyk padł z ust Pułkownika. Jego miecz drżał, a żyły

na szyi nabrzmiały jak pędy bluszczu. Cesarz uśmiechnął się

ze spokojem i zawrócił, by przejść między szeregami.

Przeciskając się pod ciężkimi tobołami, w gęstym powietrzu,

między rzędami wybałuszonych oczu, czuł się jak w dusznym

tunelu, w którego ścianach otwierały się na szczęście liczne

otwory wentylacyjne, tam gdzie wyborowi ludzie Postumusa

walili się na wznak, pokonani paradą. Za Cesarzem wił się

cienki sznurek postaci — Pułkownik, Mamilius, Fanokles.

W panicznym zgiełku miasta i portu rozlegał się miarowy

mosiężny łoskot padających legionistów.

Poza obrębem portu okręty wojenne zanurzały się w

gorące opary, a wszystkie mniejsze statki próbowały dostać

się z powrotem do środka. Amfitryta poruszała się wolniej.

Wprawdzie w miarę wzrastania temperatury wokół kotła

szarpała się do przodu między obracającymi się kołami, ale

łopatki wzbijały obfite strumienie wody, które tłumiły ogień

i zwalniały ruch statku. W serii błazeńskich podrygów

Amfitryta znaczyła skomplikowany i nieprzewidziany wzór

na powierzchni wody, zanurzając się coraz głębiej.

Orkiestra grała dalej.

Z łoskotem waliły się zbroje.

Marsz do przodu, marsz do tyłu; sznureczek postaci

wijący się między rzedniejącymi szeregami; „Straż nad Re-

nem", „Wejście gladiatorów", „Strażnicy muru", „Ten stary

100. pułk", fragmenty ze „Spalenia Rzymu" i „Chłopców",

którzy pozostali". Ogień wspiął się ku budynkom mieszkal-

nym i ogarnął rozwieszone na sznurach pranie, które

płonęło podobnie jak ożaglowania statków. W składach

wino paliło się jasnym płomieniem, ale zboże tliło się tylko

i cuchnęło. ^

185

mowę. A teraz - ^iadczyf Cesarz - ... ,

w • , ogłoszę do nich

•S-"""""-".-.-.".:

°«s.»,;,s;-'""«~.*.

^^ssss

• s^s'^^^^^^^^^^ i"^06^^-

^S?=sS^^

^^^^^^^

^-0:^^ ^, PO. ^ „^

^rs20^0 S%^ ^

"Ł :,::w!asme —'^

to"byf ^^ss" ^. ^c„,,.,

^=§^==5^

^ss^ass?

."•SSiT'""""" •""—^

fi%sSSS5.s

ł% coraz bardziej

odsuwały się od siebie. Ostrożnie ujął lewą dłonią prawy

nadgarstek, próbując je zatrzymać.

Cesarz przypomniał wojsku historię Rzymu.

Romulus i Remus.

Łoskot.

Maniiusz, Horacjusz. Chorąży 9. Legionu.

Łoskot.

Cesarz omówił ekspansję Imperium i podkreślił żołnier-

skie cnoty, które tak wspaniale ucieleśniali. Przedstawił

zarys historii Grecji i jej upadku, nadmienił o gnuśności

Egiptu.

Podwójny łoskot.

Nagle na murze u boku Cesarza zabrakło Pułkownika.

Dał się za to słyszeć głośny plusk wody od strony morza.

Zbroja pułkownika miała swoją wagę.

Cesarz mówił o odznaczeniach za waleczność.

Łoskot.

W niewielkiej odległości od nabrzeża wyłoniła się z

oparów cesarska barka. Zbliżała się do wejścia do portu, jej

wiosła poruszały się powoli, bardzo powoli.

Godło legionu.

Łoskot.

Honor legionu.

Nadszedł moment krytyczny, nieodwracalny. Zaczęło się

od trzech żołnierzy, którzy upadli jednocześnie u stóp

Cesarza. Zaraz potem fala omdlenia zalała resztki szeregów,

które jak jeden mąż osunęły się nieprzytomne na ziemię. Przy

krańcu nabrzeża piętrzyła się setka bezbronnych mężczyzn.

Orkiestra nie słyszała już nic, prócz bicia własnych oddanych

serc. Cesarz patrzył z góry współczująco.

— Instynkt samozachowawczy.

Z tunelu wybiegł Mamilius z cesarską strażą — ponad

dwudziestu mężczyzn odświeżonych pobytem w ocienionym

ogrodzie i skorych do szybkiej, brutalnej akcji. Mamilius

187

^machiwał miecypm • ' .

sSi'-2""".';-".^

^aipss

^s^y---

"•c,:":""-"-"-.

— ^ y ^^"tował

^•'•'"'"'"^^ss:.^^

SsSisss^^

do wilh-. roszę pan' P°kaz skończony ^ ownleJ-

^zystanał dżecie wracać

—"——'.». .„^ L

Niech nie ustępują ani na krok, chyba że na twój osobisty

rozkaz.

— Tak jest, Cezarze. "•': '•'

— Pozostali zostaną w ogrodzie. Ustaw ich za żywopło-

tami, żeby byli niewidoczni, biegiem. '

— Tak jest, Cezarze.

Ogrody nie utraciły nic ze swego spokoju. Cesarz stał

przy sadzawce z wdzięcznością wdychając aromatyczne

powietrze. Poniżej zaczynała odsłaniać się powierzchnia

morza. Odczekał, aż jego oddech stanie się równomierny, po

czym zwrócił się do grupki mężczyzn.

— Czy zachowasz się przyzwoicie, kiedy każę strażom,

by od ciebie odstąpiły, Postumusie?

Postumus zerknął w ciemne wnętrze tunelu, a Cesarz

pokręcił głową.

— Nie myśl, proszę, o przebijaniu się przez tunel. Moi

ludzie dostali odpowiednie rozkazy. Uspokój się. Porozma-

wiajmy rozsądnie.

Postumus strząsnął z siebie strażników.

— Co zrobiłeś z moim wojskiem, ty, ty... czarowniku?

— Dokonałem przeglądu. Zwyczajny przegląd, Postu-

musie. Z tym, że przeciągnąłem go w nieskończoność.

Postumus podniósł rękę i poprawił hełm na głowie. Jego

szkarłatno-złoty pióropusz był osmalony.

— Co zamierzasz ze mną uczynić?

Cesarz uśmiechnął się krzywo.

— Spójrz na Mamiliusa. Czy wyobrażasz go sobie w roli

Cesarza?

Mamilius leżał na brzuchu w poprzek kamiennej ławy.

Dwóch żołnierzy trzymało go za nogi, trzeci stał po przeciw-

nej stronie i szarpał jego hełm.

— Agenci przysyłali mi dość szczegółowe raporty.

Cesarz kiwnął palcem.

189

— Fanoklesie. , :

— Cezarze?

— Wytłumacz wreszcie następcy swoje zamiary.

— Już mu tłumaczyłem, Cezarze. Żadnych niewolni-

ków, żadnych wojen.

Postumus roześmiał się ironicznie.

— Przyprowadźcie niewolnika, którego ująłem. Był

wśród tych, którzy spalili twój statek.

Dwóch żołnierzy przywlekło niewolnika. Był nagi, cho-

ciaż nie ociekał już wodą. Wyglądał na mocarza, który

potrafiłby rozerwać lwa na strzępy," rosły, brodaty, ciemny i

dziki.

Cesarz obejrzał go od stóp do głów.

— Co to za jeden?

Żołnierz szarpnął niewolnika za włosy z tyłu głowy,

wykręcił mu twarz w bok, potem do góry, aż mężczyzna

wyszczerzył zęby z bólu. Postumus nachylił się i obejrzał

nacięcia na uchu niewolnika. Kiwnął głową i żołnierz zwolnił

uchwyt.

— Dlaczego to zrobiłeś?

Niewolnik odpowiedział głosem ochrypłym od krzyku i

nienawykłym do mówienia.

— Jestem wioślarzem.

Cesarz uniósł brwi.

— Na przyszłość trzeba pamiętać, by wioślarze byli

przykuci do wioseł, chyba że jest to zbyt kosztowne.

Niewolnik próbował złożyć ręce.

— Cezarze... litości? Nie mogliśmy zabić tego człowieka.

— Fanoklesa?

— Bronił go demon. Deska zabiła niewolnika, co był

koło niego. Kołowrót też go ominął.

Mamilius z piskiem wyskoczył z hełmu. Podbiegł do

Cesarza.

m

Mamiliusie, kołowrót nie był przeznaczony dla cie-

bie.

Mamilius zwrócił się z ożywieniem do niewolnika.

— Nie chciałeś mnie zabić?

— Dlaczego mielibyśmy cię zabijać, panie? Używasz

nas, bo takie twoje prawo. Zostaliśmy kupieni. Ale ten

człowiek nie używał nas w ogóle. Widzieliśmy, jak jego

statek porusza się bez wioseł, bez żagli, i pod wiatr. Jaki

pożytek byłby z wioślarzy?

Fanokles wykrzyknął.

— Mój statek by was wyzwolił!

Cesarz spojrzał z zadumą na niewolnika.

— Czy jesteś zadowolony będąc wioślarzem?

— Bogowie widzą, jak wiele musimy wycierpieć.

— O co więc chodzi?

Niewolnik zamilkł na chwilę. Kiedy się znowu odezwał,

jego słowa zabrzmiały jak wyuczona lekcja z zamierzchłej

przeszłości.

— „Wolałbym być niewolnikiem u biedaka, niż pano-

wać w piekle nad duchami ludzi".

— Aha.

Cesarz skinął do żołnierzy.

—— Zabrać go.

Postumus zaśmiał się nieprzyjemnie.

— Oto co o twoim statku myśli zawodowy żeglarz,

Greku.

Cesarz podniósł głos.

— Zaczekaj. Niechaj zawodowy żołnierz wypowie się na

temat tej maszyny do ciskania gromów: Oficerze!

Ale oficer był już przy nim, salutując.

; -— Wybacz, Cezarze, ale ta dama...

— Jaka dama?

— Nie pozwolą jej przejść bez mojego rozkazu, Cezarze.

Mamilius zawołał łamiącym się głosem.

191

— Eufrozyna'

^^.e^STS • ^„,,

--.•G^Ł^r^^^^^

"nie. Jest Przebywać na nabrzeżu beze

-^::^%;^^^^^

0^'S,^' Tera2 -'c ci^ •'•« ^:

— Oficerze!

~- Tale, Cezarze?

. Spocznij, pytaj, Postumusie

Postumus przyglądał n, ^

sgiss^-

py^^'"""0"*^^^,^^^,,^.^

Kapitan namyślał się.

- Ogólnie mówiąc - tak, Cezarze

— Dlaczego^

••--SS-ss-s.-a..-

^ niszczyć wroga z daleka'?

-- Nie rozumiem • mielca/

^^o^ss-r"3^-

^ w porcie. Naciska,^cycekl w^ n0? brori'i(tóra stoi

Powietrze. ? ycek 1 wrog wylatuje z dymem w

Kapitan myślał.

192

-Z

— Czy to znaczy, że Ojciec Swego Państwa nie potr-ze-

buje już żołnierzy? • •

Postumus spojrzał znacząco na kapitana.

—' Wygląda na to, że nie. Aleja potrzebuję.

— Ależ, panie... przypuśćmy, że nieprzyjaciel dostaje w

posiadanie tę maszynę.

Postumus spojrzał na Fanoklesa.

— Czy będzie potrzebna zbroja?

— Raczej nie.

Cesarz dyskretnie pociągnął Mamiliusa za skraj szkarłat-

nego płaszcza.

— Podejrzewam, że ten rodzaj uniformu zniknie. Wojny

będzie się prowadzić czołgając się na brzuchu. I twój mundur

będzie koloru błota i gnoju.

Oficer spuścił wzrok na swój roziskrzony napierśnik.

— ... zawsze można pomalować metal na jakiś neutralny

kolor, albo po prostu go nie czyścić.

Oficer zbladł.

— Cezarze, żartujesz chyba, panie?

— Widziałeś, co wyprawiał ten jego statek w porcie.

Oficer zrobił krok do tyłu. Usta miał otwarte i oddychał

szybko jak człowiek wyczerpany sennym koszmarem. Za-

czął rozglądać się na boki, na żywopłoty, kamienne ławy, na

żołnierzy pilnujących tunelu...

Postumus zbliżył się do niego i ścisnął go za ramię.

— No i co. Kapitanie?

- Ich spojrzenia spotkały się. Wyraz niezdecydowania

zniknął z twarzy kapitana. Brodę wysunął do przodu i

napiął mięśnie twarzy.

— Poradzisz sobie z resztą, Generale?

Postumus potwierdził skinieniem głowy.

I nagle wybuchło wielkie zamieszanie. W górze, ponad

fryzem utworzonym z postaci splątanych i wymachujących

ramionami, by odzyskać równowagę na krawędzi sadzawki,

193

ponad cichymi kielichami lilii, szybował Fanokles, odbiw-

szy się od pięści Postumusa. Oficer, a tuż za nim Postumus,

pędzili tymczasem do wejścia tunelu. Na rozkaz oficera

żołnierze strzegący wlotu rozstąpili się niczym żywy para-

wan — raz dwa, raz dwa! Postumus i oficer zniknęli w głębi

tunelu, straż pozostała po jednej stronie w postawie zasadni-

czej. Z sadzawki wychodzili rozproszeni żołnierze. Mami-

lius, którego od tunelu dzieliła cała szerokość stawu, rzucał

się to w jedną stronę, to w drugą, usiłując wybrać najkrótszą

drogę. Tylko Cesarz nadal zachowywał spokój i godność,

chociaż był może nieco bledszy, nieco bardziej nieobecny, w

obliczu pewnej śmierci. Wkrótce żołnierze opamiętali się, a

Fanokles wygramolił się z wody, w której brodził teraz

Mamilius, zadowolony z podjętej decyzji. Żołnierze, niepew-

ni i niedowierzający oficerskiej zdradzie, zebrali się u wejścia

do tunelu. Cesarz podszedł do nich wolnym krokiem. W

zamyśleniu patrzył na żywy parawan, który za sprawą

dyscypliny okazał się tak mało skuteczny. Cesarz wzruszył

ramionami.

Odezwał się łagodnie, jakby przemawiał do dzieci.

— Możecie spocząć.

I wtedy z wnętrza tunelu wypadł silny podmuch powie-

trza, targnął nimi i rozproszył ich. Niemal w tej samej chwili

zadrżała ziemia i rozległ się huk, który ugodził w ich uszy jak

uderzenie pięści. Cesarz zwrócił pytające spojrzenie na

Mamiliusa.

— Grom?

— Wezuwiusz?

Nad cyplem dzielącym ogród od portu przemknął opa-

dający gwizd, potem tuż obok zabrzmiał spiżowy klekot, a

zaraz po nim szept gałęzi cisów. W ponadczasowym momen-

cie wstrząsu nie zdążyli nawet pomyśleć o grożącym im

niebezpieczeństwie, tylko patrzyli po sobie w osłupieniu.

Fanokles drżał. W tunelu dały się słyszeć kroki, pospieszne,

194

biegnące, chwiejne. Wypadł stamtąd żołnierz, w którym po

ezerwono-żółtych znakach poznali jednego z ludzi Postumu-

sa.

— Cezarze...

— Weź się w garść! Melduj!

— On nie żyje...

— Kto nie żyje i jak to się stało?

Żołnierz zatoczył się, ale odzyskał równowagę.

— Nie wiem, Cezarze. Zbieraliśmy się znowu po... po

przeglądzie. Z tunelu wybiegł Generał Postumus. Zobaczył,

że niektórzy z naszych gaszą ogień, i zaczął zwoływać

pozostałych. Za nim biegł jeden z twoich oficerów. Widzia-

łem, jak ten oficer pochylił się nie opodal Stanowiska VII.

Zaraz potem błysnęło, zagrzmiało...

— I w nabrzeżu otwarła się dymiąca dziura. Gdzie jest

Postumus?

Żołnierz bezradnie rozłożył ramiona. Fanokles padł na,

kolana i wyciągnął rękę do skraju togi Cesarza. Ale żołnierz

patrzył ponad nimi, na najbliższy rząd cisów między sadzaw-

ką i pierwszym wznoszącym się tarasem ogrodu. Zauważyli,

że jego oczy robią się wielkie i okrągłe. Żołnierz wrzasnął i

zerwał się do ucieczki.

— Czary!

Postumus przyglądał im się spoza cisowego żywopłotu;

musiał im się przyglądać, ponieważ dostrzegli tam jego

mosiężny hełm ze szkarłatno-złotym pióropuszem. Wyglą-

dał tak, jakby przygotowywał jakiś drobny posiłek, bo

powietrze nad hełmem drżało od gorąca większego niż skwar

letniego dnia. Widzieli, jak pióropusz powoli brązowieje.

Pod wpływem gorąca gałązki cisu poczęły wyginać się i

skręcać. Hełm skłonił się, obrócił wśród gałęzi i zawisł,

zwrócony do nich pustym wnętrzem.

— Chodź no tu, przyjacielu.

Żołnierz wyczołgał się z ukrycia.

195

— Oto na oczach twoich i twoich towarzyszy Wszechoj-

ciec unicestwił Generała Postumusa za grzech otwartego

buntu przeciw Cesarzowi. Powiedz to swoim towarzyszom.

Zwrócił się do Fanoklesa.

— A ty idź i ratuj to, co da się jeszcze uratować.

Zaciągnąłeś ogromny dług wobec ludzkości. Ty, Mamiliusie,

udaj się za nimi, bo teraz jesteś tu wodzem. Po przeciwnej

stronie tunelu czeka cię wyjątkowa okazja. Stań na wysokoś-

ci zadania.

Echo ich kroków ucichło w tunelu.

— Pozwól bliżej, pani.

Usiadł na jednej z kamiennych ław przy sadzawce.

—-— Stań, proszę, przede mną.

Podeszła, stanęła, lecz jej ruchom brakowało wdzięku.

— Daj mi to.

Przez jakiś czas milczała, bezpiecznie ukryta za zasłoną.

Cesarz również się nie odzywał, zdając się na milczącą

wymowę władczo wyciągniętej ręki. Wtedy ona też wyciąg-

nęła rękę, położyła to na jego dłoni, i zaraz podniosła rękę do

zasłoniętej twarzy. Cesarz wpatrywał się w swoją dłoń w'

zamyśleniu.

— Wszystko wskazuje na to, że uratowałaś mi życie. Co

wcale nie znaczy, by PostumOS nie był w stanie rządzić lepiej

ode mnie. Muszę ujrzeć twoją twarz, pani.

Nie odpowiedziała ani się nie poruszyła. Cesarz obser-

wował ją, po czym pokiwał głową, jakby łączyło ich

obopólne i jednoznaczne porozumienie.

— Rozumiem.

Podniósł się, obszedł sadzawkę, stanął i zapatrzył się w

dół na fale widoczne już teraz całkiem wyraźnie.

— Niechaj będzie to jeszcze jeden epizod historii, o

którym lepiej zapomnieć.

Cisnął mosiężnego motylka w morze.

196

4. AMBASADOR

Cesarz i Fanokles leżeli na wprost siebie po przeciwnych

stronach niskiego stołu. Stół, posadzka i całe pomieszczenie

były koliste, otaczały je kolumny podtrzymujące mroczną

kopułę. Przez otwór w suficie, bezpośrednio nad ich głowa-

mi, migotał gwiazdozbiór, ale salę oświetlał miękki blask

lampek ukrytych za kolumnami — ciepłe światło sprzyjające

wypoczynkowi i trawieniu. W oddali medytował flet.

— Myślisz, że się uda?

— Dlaczego nie, Cezarze?

— Dziwny z ciebie człowiek. Rozważasz prawa ogólne

tak i siak, po czym wywodzisz z tego pewność. Oczywiście, że

się uda. Muszę być cierpliwy.

Przez chwilę milczeli. Głos eunucha dołączył do dźwię-

ków fletu i zaczął je komentować.

— Co robił Mamilius, kiedy odchodziłeś, Fanoklesie?

— Wydawał liczne rozkazy.

— Doskonale.

— Były niedorzeczne, ale wykonywano je posłusznie.

— To jest właśnie cała tajemnica. Będzie z niego okrop-

ny Cesarz. Lepszy od Kaliguli, lecz mniej utalentowany niż

Neron.

— Czuł dumę z powodu rysy na swoim hennie. Oświad-

czył, że odkrył w sobie człowieka czynu.

— Koniec z poezją. Biedny Mamilius.

— Nie, Cezarze. Stwierdził, że czyn wyzwolił w nim

poetę i dlatego stworzył poezję doskonałą w działaniu.

— Chyba nie epicki poemat?

— Epigram, Cezarze. „Eufrozyna jest piękna, lecz nie-

ma".

Cesarz kiwał głową z powagą.

— Ale my obaj wiemy, że jest niezwykle sprytna i bystra.

Fanokles poprawił się na swoim łożu.

197

— Skąd ty możesz o tym'wiedzieć?

Cesarz obracał w palcach owoc winorośli.

— Ożenię się z nią, oczywiście. Nie patrz tak na mnie,

Fanoklesie. Ani też nie obawiaj się, że każę cię udusić, kiedy

ujrzę jej twarz. Niestety, w moim wieku będzie to małżeństwo

' tylko z nazwy. Ale zapewni jej bezpieczeństwo, dyskrecję i

pewną dozę spokoju. Eufrozyna ma zajęczą wargę, prawda?

Twarz Fanoklesa nabrzmiała, napłynęła krwią, oczy o

mało nie wyszły mu z orbit. Cesarz pokiwał palcem.

— Tylko taki młody głupiec jak Mamilius mógł wziąć jej

chorobliwą nieśmiałość za stosowną skromność. I powiem ci

na ucho z wyżyn mego wieloletniego doświadczenia oraz w

nadziei, że nie usłyszy mnie żadna kobieta: to my mężczyźni

wymyśliliśmy skromność. Ciekawe, czy wymyśliliśmy także

cnotę? Żadna piękna kobieta nie potrafiłaby tak długo

odmawiać pokazania swej twarzy, gdyby była bez skazy.

— Nie miałem odwagi, by ci to powiedzieć.

— Ponieważ zauważyłeś, że podejmuję cię przez wzgląd

na nią? Nieszczęsny Mamilius, nieszczęsna romantyczna

miłość. Perseusz i Andromeda. Ależ on mnie znienawidzi.

Powinienem był od początku pamiętać, że Cesarz nie może

liczyć na normalne stosunki międzyludzkie.

— Przykro mi, że...

— Mnie również, Fanoklesie, i to nie tylko z mojego

powodu. Czy nigdy nie myślałeś o tym, by blask swego

niezwykłego intelektu skierować na medycynę?

— Nie, Cezarze.

— Mam ci powiedzieć, dlaczego?

— Słucham.

Głos Cesarza zabrzmiał wyraźnie i łagodnie. W pogrążo-

nej w ciszy komnacie słowa padały jak kamyki.

— Powiedziałem, że jesteś pyszałkowaty. Jesteś także

samolubny. Jesteś samotny w swoim świecie praw natury,

który ludzie tylko zakłócają, gdzie są tylko intruzami. Ja też

198

jestem samolubny i samotny... ale przyznaję ludziom prawo

do samodzielnego istnienia. Ach, wy fizycy! Zastanawiam

się, ilu was może być? Wasze prostackie i zagorzale samolub-

stwo, wasza iście królewska zdolność do bezgranicznego

oddawania się temu, co was interesuje! Wystarcza, by

doprowadzić do zniszczenia wszelkiego życia na ziemi w ten

sam sposób, w jaki ja mógłbym zniszczyć ten kwiat winnej

latorośli.

Nozdrza Cesarza zadrgały.

— Ale teraz zamilknijmy. Oto pstrąg.

Temu wydarzeniu także towarzyszył rytuał: wejście

majordomusa ze służbą i nowy układ ruchu. Cesarz nie

usłuchał jednak swego wezwania.

— Może jesteś na to za młody, ale czy zdarza ci się, tak

jak mnie, doświadczać'przy czytaniu księgi, która kiedyś ci

się podobała, że połowa przyjemności polega na przywoła-

niu chwili, kiedy czytałeś ją po raz pierwszy? Widzisz,

Fanoklesie, jaki ze mnie samolub! Czytając teraz idyllę,

wcale nie przenosiłbym się do Rzymskiej Arkadii; stałbym

się znowu chłopcem, który ma przygotować kolejny frag-

ment tekstu zadany przez nauczyciela.

Fanokles odzyskiwał równowagę.

— Marna to korzyść z czytania, Cezarze.

— Tak myślisz? Oczywiście my, samolubni, potrafimy w

ciągu naszego życia objąć całą historię! Każdy z nas odkrywa

piramidy. Przestrzeń, czas, życie... powiedzmy: czterowy-

miarowe continuum... Sam widzisz, jak bardzo łacina nie

pasuje do filozofii! Życie to sprawa szalenie osobista, z

jednym, stałym punktem odniesienia. Aleksander nie toczył

wojen, dopóki nie odkryłem go w wieku siedmiu lat. Kiedy

byłem dzieckiem, życie nie trwało dłużej niż mgnienie, ale ja

rozpychałem się, rozsmakowywałem, wsłuchiwałem i wy-

krzykiwałem ten jeden duszny punkt w całe pałace historii

i bezkresy przestrzeni.

199

—Znowu cię nie pojmuję, •Cezarze, i

— A powinieneś, ponieważ zdaję ci relacjęz przeżyć,

których doświadczamy obaj. Tobie jednak brakuje mojej

introwersji... czy może powinienem raczej powiedzieć samo-

lubstwa? — Zauważ, jak Cesarz, któremu nikt nie śmie

przerwać, skłonny jest do zdań wtrąconych! — i dlatego nie

potrafisz tego dostrzec. Pomyśl, Fanoklesie! Przywracasz mi

nie sytość, lecz wspomnienie! A czymże różni się chwila

ludzkiego trwania od bezmyślnego ruchu zegara przyrody,

jeżeli nie rozwijaniem oczekiwań i wspomnień?

Fanokles przesunął wzrok ku gwiazdozbiorowi, który

lśnił tak blisko, że można by pomyśleć, iż pogłębiał go trzeci

wymiar. Zanim jednak zdążył się zastanowić nad tym, co

powiedzieć, podano do stołu. Cesarz przymknął oczy,

wyciągnął szyję i wciągnął aromat.

— Czy...?

I głęboko wzruszonym tonem:

— Tak!

Fanokles zjadł swego pstrąga szybko, ponieważ był

głodny. Miał także nadzieję, że Cesarz pozwoli mu się napić.

Lecz Cesarz wpadł w trans. Jego wargi poruszały się

miarowo, twarz to nabierała kolorów, to znów bladła.

— Świeżość. Lśniące lustra wody, cienie i katarakty z

wysokiej, ciemnej skały. Powraca do mnie ta chwila. Leżę na

kamieniu, na tyle dużym, że cały się na nim mieszczę. Nade

mną wznoszą się skały, obok mnie płynie rzeka, woda w niej

jest ciemna, mimo że świeci słońce. Para gołębi rozmawia

śpiewnie i monotonnie. Boli mnie prawy bok, ponieważ

krawędź kamienia wrzyna mi się w ciało, aleja leżę twarzą w

dół i wolno jak ślimak poruszam prawym ramieniem po

wypukłości kamienia. Dotykam cudu obecnej rzeczywistoś-

ci, głaszczę... jestem dziko, namiętnie żywy... jeszcze chwila i

radosne uniesienie w mym sercu wybuchnie pasją ruchu. Ale

uciszam ambicję, uciszam pożądanie, uciszam żądzę... ria-

200

miętność równoważę wolą. Muskam cud lekko, jak przepły-

wający wodorost. Jest tam, w ciemnościach, kołysze się,

przeciwstawia prądowi rzeki;;.'Teraz...! Skurcz dwóch ciał,

poczucie przerażenia, gwałtu;;, wyskakuje nad powierzch-

nię, a ja chwytam ją lwimi pazurami. Wyskoczyła, jest

moja...

Cesarz otworzył oczy i spojrzał na Fanoklesa. Pojedyn-

cza łza stoczyła się po jego policzku prosto na nie napoczętą

rybę.

— ... moja pierwsza ryba, pstrąg.

Chwycił puchar, wylał kilka kropel na posadzkę i uniósł

go w kierunku Fanoklesa.

Za szybkowar. Najbardziej prometejski ze wszyst-

kich wynalazków. .

Wnet jednak opanował wzruszenie i zaśmiał się krótko.

,—Zastanawiam się, jak cię wynagrodzić?

— Ależ Cezarze!

Fanokles wychylił puchar i zakrztusił się.

— Mój pocisk...

— Parowca nie biorę pod uwagę. Zabawne i owszem, ale

kosztowne... Przyznaję, że drzemiący we mnie eksperymen-

tator zainteresował się jego niszczycielską działalnością, ale

to wystarcza. Nie wolno ci budować więcej parowców.

— Cezarze! ;

— A poza tym, jak odnajdziesz drogę, jeżeli zabraknie

wiatru?

— Mógłbym wymyślić mechanizm, który zawsze poka-

G

zywałby ten sam kierunek.

— Zrób to koniecznie. Mógłbyś także wynaleźć rucho-

mą strzałę zawsze wycelowaną na Rzym.

— Coś, co wskazywałoby Północ.

— Ale żadnych parowców.

— Chciałem....

Cesarz machnął ręką.

201

— Taka jest nasza Cesarska wola.

— Jak rozkażesz, panie.

— To było bardzo niebezpieczne doświadczenie.

— Kiedyś, Cezarze, gdy ludzie poczują się wolni, ponie-

waż przestaną się uważać za niewolników...

Cesarz potrząsnął głową.

— Pracujesz wśród doskonałych żywiołów i dlatego

jesteś politycznym idealistą. Zawsze będą niewolnicy, cho-

ciaż mogą się nazywać inaczej. Czy niewolnictwo to nie

dominacja silniejszych nad słabszymi? Jak ich zrównasz? A

może jesteś aż takim głupcem, by uważać, że ludzie rodzą się

równi?

Nagle spochmurniał. '

— Jeśli zaś idzie o twój pocisk... Ocalił mi dzisiaj życie, a

przez to także pokój Cesarstwa. Lecz Cesarstwo musiało za

to zapłacić życiem bezlitosnego władcy, który zamordował-

by kilka osób i przyniósł sprawiedliwość stu milionom.

Świat przegrał ten przetarg. Nie; Fanoklesie. Oddamy

piorun w nieobliczalne i nieuchronne ręce Jowisza.

— Ale to były moje największe wynalazki!.

Pierwszy pstrąg, już zimny, zniknął z talerza Cesarza.

Pojawił się drugi i Cesarz raz jeszcze zanurzył twarz w jego

aromacie.

— Szybkowar. Tak, za to cię wynagrodzę.

— A to? Jak wynagrodzisz mnie za to, Cezarze?

— Za co?

— Za mój trzeci wynalazek. Trzymałem go w rezerwie.

Powoli, teatralnym ruchem Fanokles włożył rękę za pas.

Cesarz przyglądał'się zaniepokojony.

— Czy to ma jakiś związek z gromem?

— Tylko z ciszą.

Cesarz zmarszczył czoło. W każdej ręce trzymał arkusz

papieru. Spoglądał to na jeden, to na drugi.

— Wiersze? Jesteś zatem poetą?

202

— Napisał to Mamilius.

— Mogłem się tego spodziewać! Sofokles, Karcydes...

Chłopiec jest naprawdę oczytany!

— Dzięki temu zdobędzie sławę. Przeczytaj drugi

wiersz, Cezarze, ponieważ jest dokładnie taki sam. Wynalaz-

łem sposób powielania ksiąg. Nazwałem to drukiem.

— Ależ to jeszcze jeden szybkowar!

— Jeden człowiek z dzieckiem do pomocy może w ciągu

dnia wykonać tysiąc kopii.

Cesarz podniósł wzrok znad arkuszy.

— Moglibyśmy wydać sto tysięcy kopii egzemplarzy

Homera!

— Milion, jeśli zechcesz.

— Żaden poeta nie będzie już usychał z powodu braku

audytorium...

— Ani z powodu braku pieniędzy. Nie będzie już

dyktowania całych wydań garstce niewolników. jPoeta bę-

dzie sprzedawał wiersze na kosze, jak warzywa. Każdy

pomywacz znajdzie pocieszenie w chwale naszego ateńskie-

go dramatu...

Cesarz aż usiadł z zachwytu.

— Biblioteka publiczna w każdym mieście!

— ... w każdym domu.

— Dziesięć tysięcy egzemplarzy poezji miłosnej Katullusa...

— Sto tysięcy egzemplarzy dzieł Mamiliusa...

— Hezjod w każdej chacie... .

— Poeta na każdej ulicy...

— Niebosiężne masywy skrupulatnych badań i infor-

macji na każdy temat...

— Wiedza, nauka...

Cesarz przyjął poprzednią pozycję.

— Zaczekaj. Czy wokół nas istnieje dość geniuszu? Jak

często rodzi się Horacy?

— Ależ Cezarze! Natura nie zna granic.

203

— A gdybyśmy wszyscy zaczęli pisać książki?

— Dlaczego nie? Ciekawe biografie...

Cesarz zapatrzył się w jakiś odległy punkt, punkt nie z

tego świata, lecz gdzieś z przyszłości.

— Dzienniki Namiestnika Prowincji, Stawiałem Mur

Hadriana, Moje życie towarzyskie, pióra Damy z Wyższych

Sfer.

— Więc dzieła naukowe.

— Pięćdziesiąt poszerzonych ustępów do katalogu okrę-

tów. Innowacje miarowe w Mimach Herondasa. Nieświadomy

symbolizm w pierwszej księdze Euklidesa. Prolegomena do

badań nad banałami szczątkowymi.

W oczach Cesarza pojawiło się przerażenie.

— ... Historia... Śladami Tucydydesa. Byłam Babką

Nerona.

Fanokles usiadł i entuzjastycznie klasnął w dłonie.

— Raporty, Cezarze, same fakty!

Przerażenie rosło.

— ... Wojskowe, morskie, o stanie higieny, genetyczne...

i ja to wszystko będę musiał czytać!... Polityczne, gospodar-

cze, pasterskie, ogrodnicze, osobiste, bezimienne, statysty-

czne, medyczne...

Cesarz podniósł się z trudem. Wyciągnął ręce, przymknął

oczy, wykrzywił twarz.

— Niech zaśpiewa!

Po mistrzowsku i beznamiętnie.

Cesarz otworzył oczy. Pospiesznie ruszył ku jednej z

kolumn i przeciągnął dłonią po kojąco namacalnej po-

wierzchni. Spojrzał w sufit ku zawieszonej wysoko mozaiko-

wej konstelacji rozjarzonej w kryształowych kulach. Odzy-

skiwał spokój, chociaż jego ciałem nadal wstrząsało lekkie

drżenie. Wrócił do stołu i spojrzał na Fanoklesa.

— Ale rozmawialiśmy o twoim wynagrodzeniu.

— Mój los w rękach Cezara.

204

Cesarz podszedł bliżej, przyglądał mu ^ę, jego wargi

drżały.

— Czy chciałbyś zostać ambasadorem?

— Moje najśmielsze ambicje nigdy...

— Będziesz miał dość czasu, by wymyślić to urządzenie,

które pokazuje Północ. Możesz ze sobą zabrać pocisk i druk

Mianuję cię Ambasadorem Nadzwyczajnym i Pełnomoc-

nym...

Zamilkł na chwilę.

— Pragnę, Fanoklesie, drogi przyjacielu, byś udał się do

_ . y/f

Chin.

Spis treści

Bóg Skorpion .

Klik, Klik ....

Ambasador nadzwyczajny

5

69

131,

OkhdLt. stron\ t\tulo\\e. ilustnu.JC

M\RI\ POIX)B]ŃSKA

Redaktor

BARBARA SŁAWOMIRSKA

Redaktor technii/ny

IANINA GAWL1KOWSKA

Pnnitfd in Poldiid

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988

Wyd l Nakład 45 000+350 eg/

Ark »vd 97 Ark druk 11

P.ipn.r tltiik m.il kl ]IIS2xll)4tm 70 g

Odd.inii do skl.id.mi.i 1 Mr/esnid 19S6

Podpis ino do druku \\ c/erwcu l^S?

/.im nr 209S S6 D-IO-l

Drtiklirnia WydŁi\\nn./.i im \VI ( Ant/>Lii

Kraików, ul Wddowicka ^

Bóg Skorpion — to zbiorcze wydanie trzech mikropowi"

Williama Gcidinga, znanego pisarza angielskiego, laureata Nagn:

Nobla. Utwór tytułowy, oparty na realiach starożytnego Egip

stanowi przypowieść o ludziach uwikłanych w konflikty władzy.'

namiętności oraz sztywne okowy tradycji rytuału. Klik, klik to

zabawna igraszka erudycyjna, próba wyjaśnienia, w jaki sposób

siedemdziesiąt tysięcy lat temu doszło do ustalenia obecnego porząd-

ku społecznego, opartego na dominacji mężczyzn. I wreszcie Amf a-

sador Nadzwyczajny — historia genialnego Greka, który pragftął

dokonać dla cesarza rzymskiego wynalazku parowca, działa, druku,

a w nagrodę został mianowany specjalnym wysłannikiem do... Chin.

Siła wyobraźni i niezwykły styl narracyjny Goldinga sprawiły j iż

jego proza znalazła sobie wielu entuzjastów w świecie i z pewno

zyska również uznanie polskich kręgów czytelniczych.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Golding William Bóg Skorpion
Golding William Bog skorpion
Golding Wiliam Spadkobircy
Bóg a zło
Bóg opiekuje się Józefem
Fantastic Fotos 1
Bóg się rodzi [bolero] orkiestra symfoniczna [partytura i głosy]
Czy Bóg dzisiaj uzdrawia
DOBRA NOWINA DLA ŚWIADKÓW JEHOWY, KTÓRYCH KOCHA BÓG
Bog sie rodzi [polonez] chor SSA i smyczki F dur [party
Levy J Grand Russian Fantasie
(1978) CZY ISTNIEJE BÓG, KTÓRY TROSZCZY SIĘ O NASid 902
fantastyka 1983 02 (osloskop net) EYSUMLI3CQZEUUUE3G4HMELKUEEJV5F7XZ5UQHQ
Blask fantastyczny
Bóg i człowiek w utworach Kochanowskiego, Język polski
A wreszcie rzekł Bóg, matura, prezentacja
Tylko Bóg, Teksty wszelakie
Dzieje 10 w.42 BÓG JEHOWA USTANOWIŁ, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt

więcej podobnych podstron