tajemny krąg 1-inicjacja, Zachomikowane


Tajemny Krąg

Księga 1

Inicjacja

Zakładniczka

L.J.Smith

Inicjacja

Rozdział 1

Cape Cod okazało się gorące i parne, chociaż wszystko powinno tu być idealne jak w zamku Camelot. Tak przynajmniej twierdził przewodnik Cassie.

Pomijając - co przewodnik dodawał drobnym druczkiem - sumaka jadowitego,

kleszcze, końskie muchy, trujące owoce morza oraz prądy głębinowe w pozornie spokojnych

wodach.

Książka ostrzegała też przed pieszymi wycieczkami na wąskie półwyspy, bo wysoka

fala przypływu mogła nagle odciąć cię od lądu. Tyle że akurat w tej chwili Cassie oddałaby

wszystko, żeby utkwić na jakimś półwyspie wrzynającym się głęboko w Ocean Atlantycki.

Byle Portia Bainbridge znalazła się po drugiej stronie.

Jeszcze nigdy Cassie nie czuła się tak umęczona.

- ...a mój drugi brat, ten który należy do Koła Debat na MIT, ten który dwa lata temu pojechał

na Światowy Turniej Debat do Szkocji... - ciągnęła Portia. Cassie spojrzała na nią

półprzytomnie i znów odleciała w jakiś przeklęty trans. Obaj bracia Portii studiowali na MIT i

obaj byli przerażająco zdolni, co widać było nie tylko po ich wynikach w nauce, ale też po

osiągnięciach sportowych. Sama Portia też była przerażająco zdolna, chociaż zdała dopiero do

drugiej klasy, tak samo jak Cassie. A ponieważ ulubionym tematem Portii była ona sama,

większość ostatniego miesiąca poświęciła na dzielenie się z Cassie każdym szczegółem

swojego życia.

- ...a potem, kiedy w zeszłym roku zajęłam piąte miejsce w improwizowanym

przemawianiu na Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej, mój chłopak powiedział: „No,

przecież to jasne, że dobijesz do tytułu Mistrza Stanów..."

Jeszcze tylko tydzień, powiedziała sobie Cassie. Jeszcze tylko jeden tydzień i będę

mogła wrócić do domu. Na samą myśl ogarniała ją tęsknota tak silna, że łzy napływały jej do

oczu. Dom. Miejsce, gdzie są jej wszystkie przyjaciółki. Gdzie nie czuje się obca,

pozbawiona talentów, nudna i głupia tylko dlatego, że nie wie, co to jest małż sercówka.

Gdzie będzie mogła śmiać się z tego wszystkiego - ze swoich cudownych wakacji na

Wschodnim Wybrzeżu.

- ...więc tata powiedział: „A może ja ci go po prostu kupię?", ale ja na to: „Nie... No,

chyba żeby faktycznie..."

Cassie wpatrywała się w morze.

To nie to, że na Cape nie było pięknie. Małe domki pokryte cedrową dachówką, białe

drewniane parkany obrośnięte różami, wiklinowe fotele na biegunach stojące na werandach i

pelargonie zwieszające się spod krokwi - wszystko to było śliczne jak z obrazka. A wiejskie,

pełne zieleni place, kościoły o wysokich wieżach i stare budynki szkoły sprawiały, że Cassie

wydawało się, że cofnęła się w czasie.

Ale dzień w dzień miała też na głowie Portię. I chociaż Cassie co wieczór wymyślała

jakieś powalająco dowcipne uwagi, którymi mogłaby poczęstować koleżankę, jakoś nigdy nie

udało jej się żadnej wygłosić. Zresztą to, co mogła zrobić Portia, nie było najgorsze. Cassie

najbardziej doskwierała świadomość, że jest tu kompletnie obca. Że znalazła się poza swoim

własnym żywiołem, jakby morze wyrzuciło ją na niewłaściwy brzeg. Przytulne

dwupoziomowe mieszkanie w Kalifornii wydawało się rajem.

Jeszcze tylko tydzień, pomyślała. Muszę wytrzymać jeszcze tylko tydzień.

No i mama, taka ostatnio blada i cicha... Cassie poczuła ukłucie niepokoju i szybko

odsunęła od siebie tę myśl. Mamie nic nie jest, powiedziała sobie z przekonaniem. Pewnie źle

jej tutaj, tak samo jak mnie, chociaż mama tutaj właściwie się urodziła. Na pewno odlicza dni,

kiedy będziemy mogły wrócić do domu, dokładnie tak samo jak ja.

Oczywiście. Na pewno o to właśnie chodziło i to dlatego mama robiła taką smutną

minę, kiedy Cassie mówiła, że tęskni za domem. Pewnie czuła się winna, że przywiozła tu

córkę, i wmawiała jej, że Cape to miejsce wprost idealne na wakacje. Wszystko wróci do

normy, kiedy tylko znajdą się w domu. lak będzie lepiej dla nich obydwu

- Cassie! Słuchasz mnie czy znów śnisz na jawie?

- Och, słucham - odparła szybko.

- To o czym przed chwilą mówiłam?

Cassie się zmieszała. O chłopakach, pomyślała rozpaczliwie. O Kotle Debat, o

studiach, o Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej... Ludzie czasami twierdzili, że myśli o

niebieskich migdałach, ale tutaj zarzucano jej to wyjątkowo często.

- Mówiłam, że nie powinni takich ludzi wpuszczać na plażę - powtórzyła Portia. - A już na

pewno nie z psami. To znaczy wiem, że to nie teren prywatny, ale przynajmniej jest tu czysto.

A teraz, sama popatrz. - Cassie spojrzała w stronę, w którą gapiła się Portia. Zobaczyła tylko

jakiegoś chłopaka idącego po piasku. Znów popatrzyła niepewnie na Portię.

- On pracuje na kutrze - wyjaśniła koleżanka, marszcząc nos, jakby czuła jakiś niemiły

zapach. - Widziałam go dziś rano na przystani, przy rozładunku. Moim zdaniem nawet się nie

przebrał. Wyjątkowy nie chluj.

Cassie wcale nie wydawał się niechlujny. Miał ciemnorude włosy, był wysoki i nawet

z tej odległości widziała jego uśmiech. Tuż obok chłopaka biegał pies.

- Z facetami z kutrów się nie rozmawia. Nawet się na nich nie patrzy - dorzuciła

Portia. A Cassie widziała, że to prawda. Na plaży było może z dziesięć innych dziewczyn, w

grupkach po dwie czy trzy, niektóre z chłopakami, niektóre nie. Ale kiedy chłopak je mijał,

dziewczyny spuszczały oczy albo odwracały głowy i zaczynały się gapić w drugą stronę. To

nie było takie zalotne odwracanie wzroku, żeby potem znów popatrzeć i zachichotać. Raczej

wzgardliwe lekceważenie. Kiedy chłopak podszedł bliżej, Cassie dostrzegła, że uśmiechał się

niewesoło.

Teraz dwie dziewczyny stojące najbliżej Cassie i Portii odwracały wzrok od niego. I

niemal przy tym parsknęły z pogardą. Chłopak wzruszył lekko ramionami, jakby niczego

innego się po nich nie spodziewał. Cassie nadal nie mogła w nim dostrzec niczego odrażającego.

Miał na sobie postrzępione szorty z obciętych dżinsów i T-shirt, który pamiętał

lepsze czasy, ale mnóstwo facetów tak się właśnie ubierało. Pies szedł przy nodze,

wymachując ogonem, przyjazny i czujny.

Nikomu nie przeszkadzał. Cassie zerknęła na twarz chłopaka, ciekawa, jakie ma oczy.

- Nie patrz - szepnęła Portia.

Chłopak właśnie je mijał. Cassie odruchowo posłuchała i pospiesznie opuściła wzrok,

chociaż w głębi serca poczuła drgnienie buntu. Miała wrażenie, że to tani chwyt, paskudny,

niepotrzebny i wredny. Wstydziła się, że bierze udział w czymś takim, ale nie mogła się

powstrzymać. Musiała posłuchać Portii. Spojrzała na własne palce, zanurzone w piasku.

Widziała każdą jego drobinę w oślepiającym słońcu. Z daleka piasek wydawał się biały, ale z

bliska połyskiwał kolorami - drobinkami czarnej i zielonej miki, pastelowymi okruchami

muszli, fragmentami kwarcu, czerwonego niczym maleńkie granaty. To niesprawiedliwe,

pomyślała, jakby zwracała się do chłopaka, ale on, oczywiście, nie mógł jej usłyszeć.

Przepraszam, to po prostu niesprawiedliwe. Chciałabym coś zrobić, ale nie mogę.

Wilgotny nos dotknął jej dłoni od spodu. To się stało tak nagle, że krzyknęła i

zachciało jej się śmiać. Pies znów szturchnął nosem jej dłoń, wcale nie prosząc, ale wręcz

domagając się pieszczoty. Pogłaskała go po krótkiej, jedwabistej sierści na pysku. To był

owczarek niemiecki, a w każdym razie miał wiele z owczarka - duży i ładny pies o

błyszczących, inteligentnych brązowych oczach i pogodnym pysku. Cassie poczuła, że sztywna, pełna zażenowania maska, w jaką zmieniła się jej twarz, zaczyna się kruszyć.

Roześmiała się.

A potem szybko spojrzała na chłopaka. Nie potrafiła tego powstrzymać. Napotkała

jego wzrok.

Później Cassie zdarzało się myśleć o tej chwili… kiedy popatrzyła na niego, a on na

nią. Jego oczy były szaroniebieskie jak morze, gdy jest najbardziej tajemnicze. Twarz miał

niezwykłą, nie tyle piękną, ile pociągającą i intrygującą z wydatnymi kośćmi policzkowymi i

zdecydowaną linią ust. Coś w kształcie tych ust zdradzało, że chłopak ma swoją dumę, nie

brakuje mu poczucia humoru i jest wrażliwy. A kiedy na nią patrzył, jego ponury uśmiech

pojaśniał i coś zalśniło w dużych szaroniebieskich oczach. Jak słońce odbijające się w falach.

Zwykle Cassie przy chłopakach robiła się nieśmiała, a już zwłaszcza przy obcych. Ale

to był przecież tylko jakiś biedny rybak. Zrobiło jej się go żal i postanowiła być dla niego

miła. Zwyczajnie nic nie mogła na to poradzić. Kiedy poczuła, że na widok chłopaka coś w

niej samej zaczyna się rozjaśniać, że w odpowiedzi na jego uśmiech ma ochotę się śmiać,

pozwoliła sobie na to. Przez mgnienie oka było tak, jakby połączył ich jakiś sekret. Coś,

czego nie rozumiał nikt inny na tej plaży. Pies ekstatycznie wymachiwał ogonem, jakby i on

był dopuszczony do tajemnicy.

- Cassie - dobiegł ją wściekły syk Portii. Zaczerwieniła się. Oderwała spojrzenie od

twarzy chłopaka. Portia była purpurowa ze złości.

- Radża! - rzucił chłopak. Już się nie śmiał. - Noga!

Z widoczną niechęcią pies odsunął się od Cassie. Nadal merdał ogonem. A potem,

sypiąc pióropuszem piasku, skoczył w stronę swojego pana.

To niesprawiedliwe, znów pomyślała Cassie. I wtedy...

- Życie jest niesprawiedliwe - powiedział chłopak. Kompletnie ją zaskoczył.

Zaszokowana, zerknęła na niego.

Spojrzenie miał teraz mroczne jak morze podczas sztormu. Widziała to wyraźnie i

prawie się wystraszyła, jakby przez chwilę udało jej się dostrzec coś zakazanego. Coś

przekraczającego jej zrozumienie, ale potężnego. Potężnego i dziwnego.

A potem odszedł, a pies pobiegł za nim w podskokach. Nie obejrzał się.

Zdumiona Cassie patrzyła za nieznajomym. Nie odezwała się przecież, była pewna, że

nie powiedziała na głos ani słowa. Skąd więc wiedział, o czym pomyślała?

Z zamyślenia wyrwał ją kolejny syk. Skuliła się. Doskonale wiedziała, co za chwilę

usłyszy od Portii. Ten pies miał pewnie świerzb, pchły, robaki i skrofulozę. A ręcznik Cassie

na pewno roi się w tej chwili od pasożytów.

Ale Portia milczała. Ona też patrzyła za oddalającymi się sylwetkami chłopaka i psa.

Wspięli się na wydmę, a potem ruszyli wąską ścieżką wśród kęp trawy. I chociaż była

wyraźnie pełna obrzydzenia, w jej wyrazie twarzy pojawiły się jakiś ponury namysł i

podejrzliwość, jakich Cassie nigdy wcześniej u niej nie widziała.

- Co się dzieje? Portia zmrużyła oczy.

- Chyba... - wycedziła powoli przez zęby. - Chyba wiem, kto to.

- Aha, widziałaś go na przystani rybackiej. Koleżanka niecierpliwie pokręciła głową.

- Nie o to chodzi. Zamknij się i daj mi pomyśleć.

Cassie osłupiała, ale posłusznie zamilkła.

Portia nadal patrzyła za chłopakiem, a po paru chwilach zaczęła kiwać głową, jakby

coś potwierdzała. Na twarzy miała wypieki, i to wcale nie od słońca.

Nagle, nadal kiwając głową, mruknęła coś i wstała. Oddychała jakoś szybciej.

- Portio?

- Muszę coś załatwić - powiedziała. Machnęła ręką do Cassie i nawet na nią nie

spojrzała. - Zostań tu.

- Co się dzieje?

- Nic! - rzuciła ostro. - Nic się nie dzieje. Zapomnij o wszystkim. Zobaczymy się

później. - Ruszyła szybkim krokiem przez wydmy w stronę domku należącego do jej rodziny.

Dziesięć minut wcześniej Cassie byłaby najszczęśliwsza na świecie, już choćby

dlatego, że Portia dała jej spokój. Nieważne z jakiego powodu. Ale teraz jakoś nie umiała się

z tego cieszyć. W głowie kłębiły jej się myśli zupełnie jak wzburzona szaroniebieska woda

tuż przed wichurą. Była podenerwowana i przygnębiona. Może nawet przestraszona?

A najdziwniejsze było to, co Portia powiedziała, zanim podniosła się z piasku.

Mruczała do siebie pod nosem i Cassie miała wrażenie, że chyba ją źle usłyszała. Przecież to

musiało być coś innego, na przykład „stary", „szary" albo „bary".

Musiała się przesłyszeć. Przecież, na litość boską, tamta nie mogła twierdzić, że facet

uprawia czary.

Uspokój się, pomyślała. Luz. Przynajmniej wreszcie jesteś sama.

Ale z jakiegoś powodu nie mogła się wyluzować. Wstała i podniosła ręcznik. A potem

owinęła się nimi i ruszyła plażą w stronę, gdzie znikł tamten chłopaka.

Rozdział 2

Cassie wdrapała się na szczyt wydmy między marne kępki postrzępionej trawy. Tutaj

musiał skręcić. Rozejrzała się, ale nie widziała nic poza sosnami i karłowatymi dębami. Ani

śladu chłopaka. Ani śladu psa. Cisza.

Było jej gorąco.

No dobra, świetnie. Obróciła się w stronę morza, ignorując ukłucie zawodu i dziwną

pustkę, które ją nagle owładnęły. Pójdzie się ochłodzić w wodzie. Problemy Portii to tylko jej

sprawa. A jeśli chodzi o tego rudego chłopaka - no cóż, pewnie nigdy więcej go nie zobaczy.

Po co się nim przejmować?

Przeszył ją dreszcz. Taki, którego nie widać, ale który sprawia, że zastanawiasz się,

czy się nie przeziębiłaś. Naprawdę jest mi za gorąco, uznała Cassie. Tak gorąco, że zaczyna

mi się robić zimno. Przyda się kąpiel.

Woda okazała się chłodna, przecież po tej stronie przylądka był już otwarty Atlantyk.

Weszła do oceanu po kolana, a potem ruszyła przed siebie wzdłuż plaży.

Kiedy doszła do nabrzeża, z pluskiem wyszła z wody i wspięła się na pomost.

Przycumowano tam tylko trzy łodzie: dwie wiosłowe i jedną motorową. Nikogo na nich nie

było.

Dokładnie tego potrzebowała Cassie.

Odczepiła grubą postrzępioną linę, która miała bronić dostępu obcym, i weszła na pomost.

Szła do końca, a podniszczone sztormami deski skrzypiały jej pod stopami. Ocean miała po

obu stronach. Kiedy znów się obejrzała, zobaczyła, że plażowicze zostali daleko w tyle.

Lekka bryza muskała jej twarz, rozwiewała włosy i łaskotała mokrą skórę nóg. Nagle poczuła

coś, czego nie umiałaby wyjaśnić. Zupełnie jakby była balonem porwanym przez wiatr. Czuła

się lekka, jakby się unosiła. Czuła się wolna.

Miała ochotę wyciągnąć otwarte ramiona w stronę wiatru i oceanu, ale zabrakło jej

śmiałości. Aż tak wyzwolona nie była. Uśmiechnęła się jednak, kiedy dotarła do końca

pomostu.

Niebo i ocean miały dokładnie taką samą, przypominającą klejnot, ciemnobłękitną

barwę. Tyle że niebo lekko rozjaśniało się na horyzoncie, gdzie spotykało się z wodą. Cassie

pomyślała, że chyba widzi krzywiznę Ziemi, ale mogło jej się tylko wydawać. W górze

krążyły rybitwy i srebrzyste mewy.

Powinnam napisać o tym wiersz, pomyślała. W domu pod łóżkiem miała taki notes,

cały zabazgrany wierszami. Nigdy ich nikomu nie pokazywała, ale wieczorami często do nich

zaglądała. W tej chwili żadne słowa nie przychodziły jej jednak na myśl.

Tak cudownie było po prostu stać, wdychać słonawy zapach morza, czuć pod stopami

ciepłe deski i słuchać, jak woda z cichym pluskiem uderza o drewniany pomost.

Ten hipnotyzujący, rytmiczny i dziwnie znajomy odgłos przypominał potężny puls

albo oddech planety. Usiadła, patrzyła i słuchała. Czuła, jak oddech jej zwalnia. Po raz

pierwszy od przyjazdu do Nowej Anglii miała wrażenie, że znalazła się u siebie. Była częścią

bezmiaru nieba, ziemi i morza - maleńką cząsteczką tego ogromu, ale jednak jakąś

cząsteczką.

Przyszło jej na myśl, że może jej rola wcale nie jest aż tak nieważna. Zatopiła się w

rytmie Ziemi, ale teraz nabierała wrażenia, jakby to ona ten rytm kontrolowała. Jakby żywioły

stanowiły z nią jedność i reagowały na jej rozkazy. Wyczuwała w sobie puls życia planety silny,

głęboki i nabrzmiały energią. Rytm powoli przybierał na sile, robił się natarczywy,

jakby... na coś czekał. Na co?

Gdy wpatrywała się w morze, słowa same napływały. Taki prosty wierszyk, jak rymowanka,

którą się czyta dziecku, ale jednak wiersz.

Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie.

Najdziwniejsze było, że to wcale nie brzmiało jak coś wymyślonego przez nią. Już

raczej jakby to gdzieś przeczytała, albo usłyszała, dawno temu. Na króciutką chwilę mignął

jej przed oczyma obraz: ktoś ją trzyma w ramionach, a ona spogląda na ocean. Ktoś ją

wysoko unosi, a wtedy ona słyszy słowa.

Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi...

Nie.

Skóra ją mrowiła. Cassie odczuwała, jak jeszcze nigdy przedtem, sklepienie niebios,

solidność ziemi i niezmierzoną połać oceanu, fala po fali, aż po horyzont i jeszcze dalej. I

było zupełnie tak, jakby to wszystko czekało, obserwowało i nasłuchiwało tego, co ona

powie.

Nie kończ tego zdania, pomyślała. Nie mów już nic więcej.

Ogarnęło ją nagłe, irracjonalne przekonanie, że tak długo, jak nie dopowie wiersza do końca,

będzie bezpieczna. Wszystko potoczy się dokładnie tak, jak zawsze. Wróci do domu i będzie

nadal żyła swoim spokojnym, zwyczajnym życiem. Tak długo jak tylko powstrzyma się od

wypowiedzenia tych słów, żadna krzywda jej nie spotka.

Ale wiersz pobrzmiewał w jej myślach jak odległy szmer jakiejś muzyki i ostatnie

słowa odnalazły się same. Nie mogła ich powstrzymać.

Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi... pożądanie.

Tak.

Och, co ja zrobiłam?!

To było tak, jakby przerwać naprężoną nić. Cassie zerwała się na równe nogi,

nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w wody oceanu. Coś się stało, poczuła to i teraz

miała wrażenie, jakby żywioły cofały się przed nią, jakby traciła z nimi połączenie.

Już nie była wolna i lekka, ale roztrzęsiona, rozstrojona i spięta. Nagle ocean wydał się

jej jeszcze większy niż zwykle i niekoniecznie przyjazny. Szybko zawróciła i poszła z

powrotem w stronę brzegu.

Idiotka, pomyślała, kiedy znów znalazła się blisko białego piasku plaży. Strach zaczął

ją opuszczać. Czego się tak bała? Że niebo i morze naprawdę jej posłuchają? Że te słowa się

sprawdzą?

Miała ochotę się roześmiać. Była jednocześnie zawstydzona i zła. Zdaje się, że

dokucza jej nadmiar wyobraźni. Była bezpieczna, a świat wcale się nie zmienił. Słowa to

tylko słowa.

Ale już zawsze miała o nich pamiętać. A kiedy dostrzegła coś potem kątem oka, nawet

się nie zdziwiła. Coś się działo. Na brzegu ktoś się pojawił. Rudowłosy chłopak. Wyskoczył

spomiędzy karłowatych sosen i zbiegał po pochyłości wydmy. Nagle ogarnięta

niezrozumiałym spokojem, Cassie szybko przeszła do końca pomostu, żeby spotkać chłopaka,

kiedy dotrze do plaży.

Pies biegał u boku właściciela i zerkał na jego twarz, jakby chciał powiedzieć, że

zabawa była świetna, ale czeka na następną. Ale mina chłopaka i to, że biegł, sprawiły, że

Cassie czuła, że to nie zabawa.

Chłopak rozejrzał się po pustej plaży. Cypel po lewej nie pozwalał zobaczyć, co się za

nim kryje. Chłopak spojrzał na Cassie i ich oczy się spotkały. A potem odwrócił się i ruszył

biegiem w stronę cypla.

Serce Cassie zabiło mocniej.

- Zaczekaj! - zawołała głośno.

Obejrzał się, obrzucając ją szybkim spojrzeniem szaroniebieskich oczu.

- Kto cię goni? - zapytała, chociaż miała wrażenie, że już zna odpowiedź.

- Dwóch facetów, którzy wyglądają jak obrońcy New York Giants - rzucił.

Cassie pokiwała głową, jej serce jeszcze przyspieszyło. Ale głos miała nadal spokojny. Jordan

i Logan Bainbridge'owie.

-No tak.

- Znasz ich?

- Nie, ale powinni się właśnie jakoś tak nazywać.

Cassie o mało nie parsknęła śmiechem. Podobał jej się ten chłopak. Włosy potargał

mu wiatr, miał czujny wyraz twarzy. Prawie nie dyszał po szybkim biegu. I podobała jej się ta

śmiała iskierka w jego oczach. I to, że żartował, chociaż miał kłopoty.

- Radża i ja poradzilibyśmy sobie z nimi, ale wzięli ze sobą dwóch kumpli - powiedział, znów

zerkając za siebie. Zrobił parę kroków do tyłu i dodał: - Lepiej idź w przeciwną stronę. Nie

chcesz się na nich natknąć. I byłoby miło, gdybyś mogła udać, że mnie nie widziałaś.

- Zaczekaj! - zawołała Cassie.

Cokolwiek tu się działo, to nie jej sprawa... Mimo to nie wahała się. Coś w tym

chłopaku sprawiało, że chciała mu pomóc.

- To ślepy zaułek. Za cyplem natkniesz się na skały. Będziesz w pułapce.

- Druga strona też odpada. Zobaczą mnie, są niedaleko stąd.

Cassie wpadła na pomysł.

-Ukryj się na łodzi.

-Co?

- Na łodzi. Na tej motorowej. Na przystani. -Wskazała ręką. - Możesz się schować w

kabinie. Nie zobaczą cię.

Podążył za jej spojrzeniem, ale potem pokręcił głową.

- Gdyby mnie znaleźli, znalazłbym się w pułapce. A Radża nie lubi pływać.

- Nie znajdą cię - powiedziała Cassie. - Nie podejdą do łodzi. Powiem im, że pobiegłeś

za cypel.

Popatrzył na nią i uśmiech w jego oczach zgasł.

- Nie rozumiesz - stwierdził cicho. - Oni są groźni.

- Nic mnie to nie obchodzi - odparła i niemal popchnęła go w stronę pomostu.

Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się, myślała gorączkowo. Cała jej nieśmiałość znikła.

Najważniejsze żeby chłopak się ukrył. - Co mi zrobią, pobiją mnie? Przecież jestem tu

przypadkiem.

- Ale...

- Och, proszę cię. Nie kłóć się ze mną, tylko to zrób!

Popatrzył na nią po raz ostatni, a potem zawrócił, klepnięciem w udo przywołując psa.

- Chodź, mały! - Pobiegł pomostem i z łatwością wskoczył na łódź motorową. Znikł

jej z oczu, gdy wszedł do kabiny. Pies szczeknął i skoczył za panem

Cii! - pomyślała Cassie. Obaj schowali się na łodzi, ale gdyby ktoś podszedł bliżej, od

razu by ich zauważył. Powiesiła z powrotem kawałek postrzępionej liny, który zagradzał

wejście na pomost.

A potem rozejrzała się niespokojnie dookoła i podeszła do wody. Zaczęła w niej

brodzić. Pochyliła się i zgarnęła pełną garść mokrego piasku i muszelek. Pozwoliła wodzie

wymyć piasek spomiędzy luźno rozstawionych palców i zatrzymała w dłoni dwie czy trzy

małe muszelki. Sięgnęła po kolejną garść piasku...

Od strony wydm dobiegło ją czyjeś wołanie.

Zbieram muszelki, ja tylko zbieram muszelki, pomyślała. Nie muszę jeszcze podnosić

głowy. Te krzyki mnie nie dotyczą.

- Hej!

Cassie uniosła głowę.

Było ich czterech, łych dwóch na przedzie to bracia Portii - Jordan, ten z Koła Debat, i

Logan z Klubu Strzeleckiego. A może odwrotnie?

- Hej! Biegł tędy jakiś facet? - spytał Jordan. Rozglądali się na wszystkie strony jak

psy podekscytowane zapachem tropionej zwierzyny. Nagle Cassie przyszła do głowy linijka

kolejnego wiersza: „Cztery chude psy biegły uśmiechnięte". Tyle że oni nie byli chudzi, tylko

muskularni i spoceni. I zdyszani, zauważyła Cassie z odrobiną niejasnej pogardy.

- To koleżanka Portii... Cassie - zauważył Logan. - Hej, Cassie, widziałaś kogoś?

Cassie podeszła do niego powoli. W dłoniach miała pełno muszelek. Serce waliło jej o

żebra tak mocno, że była pewna, że to widać. Nie mogła wykrztusić z siebie słowa.

- Dlaczego nic nie mówisz? Co tu robisz?

Cassie uniosła dłonie, pokazując ich zawartość. Wymienili spojrzenia, prychając, a

Cassie zdała sobie sprawę, jak musi wyglądać w oczach studentów - niewysoka dziewczynka

o całkiem zwyczajnych brązowych włosach i zwyczajnych niebieskich oczach. Ot, jakiś

kalifornijski głuptas z liceum, któremu się wydaje, że zbieranie nic niewartych muszelek to

wielka frajda.

- Widziałaś tu kogoś? - spytał Jordan niecierpliwie, ale powoli, jakby zwracał się do

osoby niedosłyszącej.

Cassie pokiwała głową. Wciąż się nie odzywała, spojrzała tylko na plażę w stronę

cypla. Jordan na T-shirt miał narzuconą rozpiętą wiatrówkę, co przy upalnej pogodzie

wyglądało dziwnie. Jeszcze dziwniejsze wydawało się wybrzuszenie pod wiatrówką. Kiedy

się odwrócił, Cassie dostrzegła błysk metalu.

Broń?

A więc to Jordan jest członkiem sekcji strzeleckiej, pomyślała bez związku.

Teraz, kiedy zobaczyła coś, czego rzeczywiście można się było wystraszyć, odzyskała

głos.

- Jakiś facet z psem biegł tędy parę minut temu -wychrypiała.

- Mamy go! Utkwi tam przy skałach! - ucieszył się Logan. Razem z dwoma

pozostałymi chłopakami, których Cassie nie znała, ruszył dalej plażą, ale Jordan wpatrywał

się w nią uważnie.

- Jesteś pewna?

Zaskoczona, spojrzała na niego. Dlaczego pytał? Z premedytacją otworzyła szeroko

oczy i zrobiła minę jak najbardziej dziecinną i głupią.

- Tak...

- Bo to ważne. - Złapał ją za nadgarstek. Cassie spojrzała na własną dłoń, z której

wysypywały się muszelki. Jego zachowanie tak bardzo zbiło ją z tropu, że nie wiedziała, co

powiedzieć. - To bardzo ważne -powtórzył Jordan. Poczuła napięcie, jakim pulsowało całe

jego ciało, i kwaśny odór potu. Ogarnęła ją fala mdłości, ale starała się spoglądać na niego

obojętnie, szeroko otwartymi oczami. Bała się, że brat Portii spróbuje przyciągnąć ją do

siebie, ale on tylko wykręcił jej nadgarstek.

Nie chciała krzyknąć, ale nie zdołała się powstrzymać. Trochę z bólu, a trochę w

reakcji na coś, co dostrzegła w jego oczach: coś fanatycznego, brzydkiego i palącego się

żywym ogniem. Jęknęła przerażona bardziej niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa.

- Tak, jestem pewna - powiedziała bez tchu. Wpatrywała się w tę brzydotę i nie

pozwalała sobie na odwrócenie wzroku. - Poszedł tamtędy i skręcił za cypel.

- Chodź, Jordan, zostaw już ją! - krzyknął Logan. - To tylko dzieciak. Daj spokój!

Jordan się zawahał. Wie, że kłamię. Cassie ogarnęła dziwna fascynacja. Wie, ale boi

się zaufać przeczuciu, bo nie ma pojęcia, skąd właściwie się wzięło.

Uwierz mi, pomyślała, wpatrując się w niego i skupiając na tym całą swoją wolę.

Uwierz mi i idź sobie. Uwierz mi. Uwierz.

Puścił jej nadgarstek.

- Przepraszam - burknął niezręcznie. Zawrócił i pognał za pozostałymi.

- Nie ma za co - szepnęła. Wciąż stała bez ruchu.

Drżała. Przyglądała się, jak chłopcy biegną po mokrym piasku, mocno pracując

łokciami i wysoko unosząc kolana. Wiatrówka Jordana powiewała za nim luźno. Słabość,

którą Cassie czuła w żołądku, dotarła aż do kolan. Nogi miała teraz jak z waty.

Zupełnie nagle znów dotarł do niej szum oceanu. Uspokajający odgłos, który zdawał

się ją otaczać. Kiedy cztery biegnące sylwetki skręciły za załom lądu i znikły jej z oczu,

odwróciła się w stronę pomostu, żeby powiedzieć rudemu chłopakowi, że może wyjść.

Już to zrobił.

Nogi się pod nią uginały, z trudem ruszyła w stronę pomostu. Stał tam i miał taki

wyraz twarzy, że poczuła się niezręcznie.

- Lepiej stąd uciekaj... Albo znów się gdzieś schowaj - powiedziała z wahaniem. Mogą

zaraz wrócić...

- Nie wydaje mi się.

- No cóż... - wykrztusiła. Spojrzała na niego niemal z lękiem. - Twój pies był bardzo

posłuszny - dodała wreszcie niepewnie. - Znaczy nie szczekał ani nic.

- Jest na to za mądry.

- Och! - Cassie rozejrzała się po plaży, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć.

Chłopak miał łagodny głos, wcale nie ostry, ale to uważne spojrzenie ani na moment nie

znikało mu z oczu. Surowo zaciskał usta. - Chyba już na dobre sobie poszli - stwierdziła.

- Dzięki tobie - odparł. Odwrócił się do niej, a ich oczy się spotkały. - Nie wiem, jak mam ci

dziękować - dodał - że zgodziłaś się dla mnie na takie coś. Przecież nawet mnie nie znasz.

Cassie poczuła się jeszcze bardziej skrępowana. Zerknęła na niego i niemal kręciło jej

się w głowie. Nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Teraz nie widziała już żadnych

iskierek, jego oczy miały szaroniebieski kolor stali. Fascynujący, hipnotyczny. Zatapiała się w

tym spojrzeniu, przyciągało ją do siebie.

Przecież ja cię znam, pomyślała. I w tym samym momencie przed jej oczyma mignęła

dziwna scena. Wydawało się jej, że unosi się gdzieś poza własnym ciałem i może

obserwować ich dwoje stojących na plaży. Widziała słońce rozświetlające mu włosy i to, jak

sama unosi twarz w jego stronę. A potem połączyła ich srebrzysta nić, która drgała i szumiała

mocą.

Łączące ich pasmo energii. Wrażenie było tak rzeczywiste, jakby mogła wyciągnąć

dłoń i dotknąć tej nici. Pasemko łączyło ich serca i usiłowało przyciągnąć ich do siebie

jeszcze bliżej.

I nagle przyszła jej do głowy myśl, zupełnie jakby przemawiał do niej jakiś cichy głos

z głębi duszy: „Srebrna nić nigdy nie zostanie zerwana. Wasze istnienia są teraz złączone. Nie

uciekniecie od siebie nawzajem tak samo, jak nie da się uciec przed przeznaczeniem".

Wizja i głos zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Cassie zamrugała oczami i

pokręciła głową, usiłując pozbierać myśli. Chłopak patrzył na nią i czekał na odpowiedź.

- Cieszę się, że mogłam pomóc. Ale to głupio zabrzmiało. I nie żałuję... niczego.

Chłopak zerknął na jej nadgarstek, a w jego oczach zabłysło coś jak czyste srebro.

- A ja owszem - powiedział. - Szkoda, że nie wyszedłem wcześniej.

Cassie znów pokręciła głową. Za nic nie chciałaby, żeby go złapali i zrobili mu coś

złego.

- Chciałam tylko pomóc - szepnęła cicho, zmieszana. A potem dodała: - Dlaczego cię

ścigali?

Odwrócił wzrok i odetchnął głęboko. Zdaje się, że przekroczyła granicę.

- Nie ma sprawy. Nie powinnam pytać - stwierdziła.

- Nie. - Znów na nią spojrzał i uśmiechnął się tym swoim kpiącym, asymetrycznym

uśmieszkiem. - Jeśli ktoś ma prawo pytać, to właśnie ty. Tylko że to trudno wyjaśnić. Ja tu

jestem... tak trochę na cudzym boisku. W domu nie odważyliby się na mnie naskakiwać. Nawet

nie spojrzeliby na mnie krzywo. Ale tutaj łatwo mogą mi się dobrać do skóry.

Nadal nic nie rozumiała.

- Oni nie lubią łudzi, którzy są... inni - wyjaśnił, znów zniżając głos. - A ja się od nich

różnię. Bardzo, ale to bardzo się różnię.

Tak, pomyślała. Jakikolwiek by był, zupełnie nie przypominał Jordana ani Logana.

Nikogo takiego jak on jeszcze nigdy nie spotkała.

- Przepraszam. Wiem, że to marne wyjaśnienie. Zwłaszcza po tym, co zrobiłaś.

Pomogłaś mi i nigdy o tym nie zapomnę. - Popatrzył na siebie i parsknął śmiechem. Oczywiście,

raczej trudno przypuszczać, że będę mógł coś dla ciebie zrobić, prawda? Nie

tutaj. Chociaż... - urwał. - Moment.

Pogrzebał w kieszeni. Cassie nagle znów ogarnęła słabość, a krew napłynęła jej do

twarzy. Szukał pieniędzy? Uważał, że powinien jej zapłacić za pomoc? Poczuła upokorzenie

o wiele dotkliwsze, niż kiedy Jordan złapał ją za nadgarstek, i nie zdołała powstrzymać łez

napływających jej do oczu.

Ale chłopak wyciągnął z kieszeni kamień. Kawałek skały, taki jaki można podnieść z

morskiego dna. A przynajmniej tak w pierwszej chwili wyglądał. Jedna strona była chropawa

i szara, poprzecinana cienkimi czarnymi spiralami, przypominającymi ślad muszelek. Ale

potem go odwrócił i druga strona okazała się szarawa i bladoniebieska, przejrzysta i

połyskująca w słońcu jak zlepiona z kryształów cukru. Kamień był piękny.

Wsunął go do ręki Cassie i zacisnął na nim jej palce. Poczuła, jakby przez całą jej rękę

aż do ramienia przebiegł prąd elektryczny. Ten kamień wydawał się... żywy. Poprzez szum w

uszach usłyszała, że chłopak mówi coś do niej cicho i szybko.

- To chalcedon. Taki... kamień na szczęście. Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty albo

zagrozi ci niebezpieczeństwo czy coś... Jeśli zdarzy się taka chwila, że poczujesz się zupełnie

sama i że nikt inny nie będzie mógł ci pomóc, ściśnij go mocno. Mocno... - Zacisnął palce jej

dłoni. - I pomyśl o mnie.

Popatrzyła na chłopaka, zafascynowana. Ledwie mogła złapać oddech. Wydawało się,

że coś ją ściska w piersi. Stał bardzo blisko niej. Widziała jego oczy - miały ten sam kolor co

kryształ - czuła jego oddech i promieniujące ciepłem, rozgrzane słońcem ciało. Jego włosy

okazały się nie tak jakoś zwyczajnie rude, ale pełne różnych kolorów. Niektóre kosmyki były

ciemne i wydawały się niemal fioletowe, inne miały odcień burgundzkiego wina, inne złota.

Inny, pomyślała znowu. Odmienny od wszystkich znanych jej chłopaków. Poraził ją

słodki, gorący prąd.

Ogarnęło ją poczucie dzikości i nie skrępowania. Drżała i wyczuwała puls aż w

koniuszkach palców, ale nie wiedziała, czy to jej własny czy może jego. Już przedtem miała

wrażenie, że chłopak słyszy jej myśli. Teraz czuła się prawie tak, jakby je przenikał. Stał tak

blisko i przyglądał jej się...

- I co się wtedy stanie? - szepnęła.

- Wtedy... Być może pech się odwróci. - Cofnął się nagle, jakby właśnie coś sobie

przypomniał i ton jego głosu się zmienił. - Zawsze warto spróbować, nie sądzisz? - rzucił

lekko.

Niezdolna się odezwać, pokiwała głową. Żartował. Ale przedtem mówił poważnie.

- Muszę iść. Nie mogę tu dłużej sterczeć - stwierdził.

Cassie przełknęła ślinę.

- Lepiej uważaj. Jordan chyba ma pistolet...

- Nie zdziwiłbym się. - Zbył jej słowa i nie pozwolił nic więcej dodać. - Nie martw się,

wyjeżdżam z Cape Cod. Przynajmniej na jakiś czas. Jeszcze tu wrócę i może wtedy się

spotkamy. - Już się odwracał, ale nagle zatrzymał się w pół ruchu i znów wziął ją za rękę.

Cassie była zbyt zaskoczona, żeby zareagować. Obrócił jej dłoń i popatrzył na czerwone ślady

na nadgarstku, a potem musnął je lekko czubkami palców. Kiedy podniósł wzrok, w jego

oczach znów pojawiły się stalowe błyski. - I wierz mi, któregoś dnia za to zapłacą - szepnął. Obiecuję

ci to.

A potem zrobił coś, co zaszokowało Cassie bardziej niż wszystko, co się jej przytrafiło

w ciągu tego i tak już szokującego dnia. Uniósł jej posiniaczoną rękę do ust i pocałował. To

był najdelikatniejszy, najlżejszy dotyk, który przeszył Cassie jak ogień. Patrzyła na niego,

oszołomiona i niedowierzająca, całkowicie Oniemiała. Nie mogła ani drgnąć, ani myśleć,

mogła tylko stać tam i czuć to, co czuła.

A potem odszedł, pogwizdując na psa. Zwierzę w podskokach obiegło Cassie i

dopiero potem ruszyło za właścicielem. Została sama i patrzyła jego śladem, zaciskając

mocno palce na niewielkim, chropowatym kamieniu.

I dopiero wtedy dotarło do niej, że nawet nie spyta, jak ma na imię.

Rozdział 3

Zaraz potem Cassie ocknęła się z oszołomienia. Lepiej się stąd wynosić, Logan i

Jordan mogą w każdej chwili wrócić. A jeśli się zorientują, że ich okłamała...

Cassie się skrzywiła, zaczęła wspinaczkę na stromą wydmę. Świat wkoło niej znów

wydawał się zwyczajny, a nie przepełniony magią i tajemnicami. Zupełnie jakby chodziła

przedtem we śnie, a teraz się obudziła. Co ona sobie uroiła? Jakieś głupoty o srebrzystych

niciach, przeznaczeniu i chłopaku niepodobnym do żadnego innego? To wszystko było

śmieszne. Kamień w jej dłoni to tylko kamień. A słowa to tylko słowa. I nawet tamten

chłopak... Oczywiście, że nie mógł Bzytać w jej myślach. Nikt tego nie potrafi. Na pewno

znajdzie się jakieś racjonalne wytłumaczenie...

Zacisnęła mocniej palce na niewielkim kamyku w swojej dłoni. Dłoń nadal ją mrowiła

w miejscu, w którym jej dotknął, a skóra muśnięta jego palcami wydawała się jakaś inna od

całej reszty skóry na jej ciele. Pomyślała, że zawsze będzie czuła ten dotyk, niezależnie od

tego, co ją jeszcze spotka.

Dotarła do domku letniskowego, który wynajmowały z mamą, zamknęła za sobą

frontowe drzwi i przystanęła. W kuchni słyszała mamę, a sądząc z jej tonu, coś było nie w

porządku.

Pani Blake rozmawiała przez telefon. Stała plecami do drzwi i lekko przechyliła

głowę, żeby przycisnąć słuchawkę do ucha. Jak zawsze Cassie uderzyło, że mama jest taka

szczupła. Przy swojej figurze i długiej fali ciemnych, opadających na plecy włosów, spiętych

na karku zwyczajną spinką, pani Blake mogłaby uchodzić za nastolatkę. Cassie nastrajało to

do niej opiekuńczo. W sumie czasami czuła się tak, jakby to ona była matką, a mama jej

córką.

Nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Mama była zmartwiona i co chwila powtarzała

„tak" albo „rozumiem" pełnym napięcia głosem.

Cassie zawróciła i poszła do swojej sypialni.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Zastanawiała się z roztargnieniem, co się

mogło stać, ale nie mogła skupić myśli na niczym innym poza wydarzeniami na plaży.

Nawet jeśli Portia wiedziała, jak ma na imię ten chłopak, nigdy jej tego nie zdradzi, Cassie

była tego pewna. Ale jak Cassie miała go odszukać, nie wiedząc, jak się nazywa?

Nie odszuka go. Tak wyglądała brutalna prawda i lepiej, żeby od razu stawiła jej czoła. Nawet

gdyby udało jej się dowiedzieć, jak się nazywa nieznajomy rudzielec, nie należała do

dziewczyn, które uganiają się za facetami. Nie wiedziałaby nawet, jak się do tego zabrać.

- A poza tym za tydzień wracam do domu - szepnęła. Po raz pierwszy te słowa nie

przyniosły jej żadnej pociechy. Odłożyła chropowaty kawałek chalcedonu na komódkę.

Kamień stuknął o nią jakoś tak.. ostatecznie?

- Cassie? Mówiłaś coś?

Obróciła się i zobaczyła matkę. Stała w drzwiach.

- Nie wiedziałam, że już skończyłaś rozmowę. - A kiedy mama nadal przyglądała jej

się pytająco, dodała: - Tak tylko na głos myślałam. Mówiłam, że za tydzień pojedziemy już

do domu.

Przez twarz pani Blake przebiegł dziwny skurcz, jakby bólu. Jej duże czarne oczy były

podkrążone. Rozglądała się niespokojnie po pokoju.

- Mamo, co się dzieje?

- Rozmawiałam właśnie z babcią. Pamiętasz, planowałam, że w przyszłym tygodniu

pojedziemy do niej z wizytą?

Cassie pamiętała to bardzo dobrze. Powiedziała Portii, że wybiorą się z matką w górę

wybrzeża, a Portia rzuciła na to, że tutaj nie mówi się „wybrzeże". Od Bostonu w dół aż do

Cape był południowy brzeg, a od Bostonu do New Hampshire brzeg północny. A jeśli jechało

się do Maine, to w kierunku na dolny wschód. A poza tym, gdzie niby mieszkała ta jej babka?

Cassie nie mogła na to odpowiedzieć, bo mama nigdy jej nie powiedziała, jak się to miasto

nazywa.

- Tak - odparła. - Pamiętam.

- Właśnie z nią rozmawiałam. Zestarzała się, Cassie, i nie za dobrze sobie radzi. Jest

gorzej, niż myślałam.

- Och! Przykro mi. - Cassie nigdy nie poznała babki, nigdy nawet nie widziała jej

zdjęcia, ale i tak poczuła się okropnie. Matka i babka przez wiele lat nie utrzymywały ze sobą

kontaktów. Od czasu, kiedy urodziła się Cassie. To się jakoś wiązało z wyjazdem mamy z

rodzinnego domu, ale pani Blake nic więcej nie chciała powiedzieć. W ciągu ostatnich paru

lat mama i babka zaczęły jednak do siebie pisywać i Cassie uznała, że mimo wszystko nadał

były do siebie przywiązane. A każdym razie miała nadzieję, że tak jest i niecierpliwie

wyglądała pierwszego w życiu spotkania z babką. - Naprawdę mi przykro, mamo powtórzyła.

- Nic jej nie będzie?

- Nie wiem. Mieszka zupełnie sama w wielkim domu i jest samotna... A teraz, przy

zapaleniu żył, miewa takie dni, kiedy trudno jej się wokół siebie zakrzątnąć. - Słońce padało

smugami na twarz pani Blake. Mówiła cicho, urywanym głosem, jakby z trudem powstrzymując

silne emocje. - Cassie, twoja babka i ja miałyśmy swoje nieporozumienia, ale

nadal jesteśmy rodziną. Ona nie ma nikogo innego. Czas, żebyśmy zapomniały o tym, co nas

poróżniło.

Mama jeszcze nigdy nie mówiła tak otwarcie.

- O co w tym wszystkim poszło, mamo? - spytała Cassie.

- To teraz nieistotne. Chciała, żebym... poszła drogą, której nie mogłam wybrać.

Uważała, że postępuje słusznie... A teraz jest samotna i potrzebuje pomocy.

Cassie ogarnął niepokój. Troska o babcię, której nigdy nie spotkała, i coś jeszcze.

Przestraszył ją wyraz twarzy matki. Miała taką minę jak ktoś, kto ma właśnie przekazać złe

wiadomości i z trudem szuka odpowiednich słów.

- Cassie, długo się nad tym zastanawiałam i mamy w tej sytuacji tylko jedno wyjście. I

przykro mi, bo to oznacza, że twoje życie stanie na głowie. Będzie ci z tym pewnie ciężko...

Ale jesteś młodziutka. Przyzwyczaisz się. Wiem, że się przyzwyczaisz.

Cassie poczuła przypływ paniki.

- Mamo, nie ma sprawy - powiedziała szybko. - Możesz tu zostać i zająć się

wszystkim. Sama się przyszykuję do szkoły. To nic trudnego, Beth i pani Freeman mi

pomogą... - Matka kręciła głową i nagle Cassie poczuła, że musi mówić dalej, żeby to

wszystko powstrzymać potokiem słów. - Nie potrzebuję wcale tak wielu nowych ciuchów do

szkoły...

- Cassie, tak mi przykro. Kochanie, musisz spróbować zrozumieć i podejść do tego jak

osoba dorosła. Wiem, że będzie ci brakowało przyjaciółek. Ale obie spróbujemy poradzić

sobie z tym wszystkim jak najlepiej. - Matka nie odrywała wzroku od okna, jakby nie mogła

zmusić się, żeby spojrzeć na córkę.

Cassie zamarła.

- Mamo, co ty mi właściwie próbujesz powiedzieć?

- Mówię, że nie wracamy do domu, a przynajmniej nie z powrotem do Resedy.

Wracamy do mojego domu. Wprowadzimy się do twojej babki. Ona nas potrzebuje.

Zostaniemy tutaj.

Cassie czuła tylko odrętwienie. Zdołała wydukać głupio, jakby właśnie to było istotne:

- Ale co to znaczy „tutaj"? Gdzie mieszka babcia?

Matka po raz pierwszy odwróciła się od okna. Jej oczy wy dawały się większe i

mroczniejsze niż kiedykolwiek przedtem.

- W New Salem - odparła cicho. - To miasteczko nazywa się New Salem.

Parę godzin później Cassie nadal siedziała przy oknie i bezmyślnie gapiła się na

zewnątrz. Jej myśli zataczały bezradne, bezsensowne kręgi.

Zostać tutaj... Zostać w Nowej Anglii...

Nagle przeszył ją ostry dreszcz. On. Wiedziałam, że go znów zobaczę, stwierdziło coś

w jej myślach z zadowoleniem. Ale był to tylko pojedynczy głos, a odzywało się też wiele

innych. Wszystkie naraz.

Zostać. Nie wracać do domu. I co to niby za różnica, czy ten facet jest gdzieś tutaj w

stanie Massachusetts? Przecież nie wie, jak się nazywa ani gdzie mieszka. Nigdy go już nie

znajdzie.

Zawsze jest jakaś szansa, pomyślała desperacko. A ten głos, gdzieś głęboko wewnątrz,

ten sam, który wcześniej był zadowolony, szepnął: To więcej niż szansa. To twoje

przeznaczenie.

Przeznaczenie! - odezwały się drwiąco pozostałe głosy. Nie bądź śmieszna! Twoim

przeznaczeniem jest spędzić drugą klasę liceum w Nowej Anglii i to wszystko. Tu gdzie

nikogo nie znasz. Gdzie będziesz sama.

Sama, sama, sama! - zgodziły się pozostałe głosy.

Ten najgłębszy ucichł, przytłoczony. Cassie poczuła, jak opuszczają ją resztki nadziei

na spotkanie z rudowłosym chłopakiem. Została jej tylko rozpacz.

Nawet nie będę miała okazji pożegnać się z przyjaciółkami, pomyślała. Błagała matkę,

żeby pozwoliła jej wrócić chociaż na kilka dni. Ale pani Blake powiedziała, że nie ma na to

czasu ani pieniędzy. Bilety lotnicze zamierzała zwrócić i odzyskać gotówkę. Wszystkie ich

rzeczy przyjaciółka miała spakować i przesłać do domu babki Cassie.

- Gdybyś tam wróciła - powiedziała łagodnie mama - poczułabyś się jeszcze gorzej, musząc

znów wyjechać. W ten sposób załatwisz sprawę raz na zawsze. A przyjaciółki będziesz mogła

odwiedzić w przyszłe wakacje.

Przyszłe wakacje? Przyszłe wakacje będą za jakieś sto lat. Cassie myślała o

przyjaciółkach - pogodnej Beth, spokojnej Clover i Miriam, klasowej dowcipnisi. Jeśli dodać

do tego nieśmiałą i rozmarzoną Cassie, otrzymywało się ich grupkę. Może i nie były uważane

za najfajniejsze dziewczyny w szkole, ale bawiły się dobrze i trzymały razem od czasów

podstawówki. Jak sobie bez nich poradzi aż do przyszłego lata?

Ale głos matki był taki cichy i strapiony. Rozglądała się po pokoju z takim

roztargnieniem i zatroskaniem, że Cassie nie miała serca awanturować się i pieklić, chociaż ją

korciło.

W pewnej chwili chciała nawet już podejść do mamy, objąć ją za szyję i powiedzieć,

że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogła. Mały, rozpalony węgielek urazy, który tlił się w

jej piersi, na to nie pozwalał. Jak bardzo mama by się martwiła, to nie ona stała przed

perspektywą chodzenia do nieznanej, nowej szkoły tysiące kilometrów od miejsca, gdzie

czuła się jak w domu.

A Cassie, owszem. Nowe korytarze, szafki, klasy, nowe stoliki, myślała. Nowe twarze,

zamiast tych, które znała jeszcze z gimnazjum. Och, to nie może być prawda.

Cassie nie zrobiła mamie tego popołudnia awantury, ale też jej nie przytuliła.

Odwróciła się tylko w milczeniu do okna i siedziała tak cały czas. Światło dnia powoli bladło,

a niebo przybierało odcień łososiowy, a potem fioletowy i wreszcie czarny.

Było już późno, kiedy położyła się do łóżka. I dopiero wtedy zorientowała się, że zupełnie

zapomniała o kawałku chalcedonu, który dostała na plaży. Wyciągnęła rękę, zabrała odłamek

skały z nocnego stolika

I wsunęła pod poduszkę.

Portia przystanęła, widząc Cassie, która z matką pakowała rzeczy do wypożyczonego

samochodu.

- Wracacie do domu? - spytała.

Cassie jeszcze jeden, ostatni raz pchnęła swoją torbę na ramię, żeby zmieściła się w

bagażniku. Dotarło do niej, że wcale nie ma ochoty informować Portii, że zostaje w Nowej

Anglii. Nie zniosłaby, gdyby Portia wiedziała o jej zmartwieniu. To by jej pozwoliło w jakiś

sposób zatriumfować nad Cassie.

Dlatego kiedy uniosła wzrok, miała przylepiony do twarzy swój najładniejszy

uśmiech.

- Tak, Portio - powiedziała i obejrzała się na matkę, stojącą przy drzwiach od strony

kierowcy i układającą rzeczy na tylnym siedzeniu.

- Myślałam, że zostaniesz do końca tygodnia.

- Zmieniłyśmy zdanie. - Spojrzała w piwne oczy koleżanki i zdumiał ją chłód, który w

nich dostrzegła. - Nie żebym się tu dobrze nie bawiła. Miło było - dodała prędko i niemądrze.

Portia odgarnęła sobie z czoła jasne włosy.

- Może lepiej trzymaj się teraz Zachodniego Wybrzeża - wycedziła. - Bo my tutaj nie

lubimy kłamczuchów.

Cassie otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Zaczerwieniła się. A więc domyślili się, że

tam na plaży ich oszukała. Teraz przydałaby się jedna z tych druzgocąco dowcipnych

odpowiedzi na przytyki Portii, które wymyślała sobie co noc. Ale oczywiście nic jej w tej

chwili nie przychodziło na myśl. Zacisnęła wargi.

- Miłej podróży - zakończyła koleżanka i z ostatnim zimnym spojrzeniem odwróciła

się na pięcie.

- Portio! - Żołądek zacisnął się Cassie ze wstydu, napięcia i gniewu, ale nie mogła

stracić takiej szansy. - Zanim wyjadę, możesz mi coś powiedzieć?

-Co?

- Teraz to już bez różnicy... Chciałabym po prostu wiedzieć. Tak się zastanawiałam

tylko... Wiesz, jak on się nazywa?

- Kto?

Cassie poczuła, że rumieni się jeszcze bardziej, ale uparcie brnęła dalej.

- No, on. Ten rudy chłopak. Z plaży.

Piwne oczy wpatrywały się prosto w Cassie. Źrenice Portii zwęziły się i przypominały

małe, wredne kropki. Cassie wiedziała, że nie ma co się łudzić.

I miała rację.

- Jaki rudy chłopak z plaży? - zdziwiła się Portia, wyraźnie i powoli artykułując każde

słowo, a potem znów się odwróciła i odeszła. Tym razem Cassie nie próbowała jej

zatrzymywać.

Zieleń. To właśnie zauważyła Cassie, kiedy wyruszyły z Cape na północ. Po obu

stronach drogi rósł tu prawdziwy las. W Kalifornii trzeba by jechać do parku narodowego,

żeby zobaczyć takie wysokie drzewa...

- To klony cukrowe - opowiadała mama z wymuszonym uśmiechem, kiedy Cassie

lekko obróciła głowę, chcąc się dokładniej przyjrzeć kępie szczególnie ładnych drzew. - A te

niższe to klony czerwone. Jesienią czerwienieją i mają taki piękny, różowobordowy odcień

jak zachód słońca. Poczekaj tylko, sama zobaczysz.

Cassie nie odpowiedziała. Nie chciała oglądać tych drzew jesienią, bo w ogóle nie

miała ochoty tu być.

Przejechały przez Boston i ruszyły w górę wybrzeża, czy raczej północnego brzegu,

szybko poprawiła się w myślach. Cassie oglądała przez okno stare, małe miasteczka,

przystanie i kamieniste plaże. Podejrzewała, że mama specjalnie wybrała drogę widokową, i

poczuła, że dusi ją uraza. Dlaczego nie mogły po prostu dostać się na miejsce i mieć to z

głowy?

- Nie ma jakiejś krótszej trasy? - odezwała się, otwierając schowek na rękawiczki i

wyciągając mapę, w którą zaopatrzyła ich firma wynajmująca samochody. - Dlaczego nie

pojedziemy Jedynką? Albo Międzystanową 95?

Matka nie spuszczała oczu z drogi.

- Już dawno tędy nie jeździłam, Cassie. Tę drogę znam.

- Ale gdybyś skręciła tutaj na Salem... - Cassie patrzyła, jak mijają zjazd. - No dobra,

to nie skręcaj - burknęła. Ze wszystkich miejsc w Massachusetts tylko Salem chciałaby

zobaczyć. Makabryczna historia miasteczka pasowała w tej chwili do jej nastroju. - To tam

palili czarownice, prawda? - spytała. - Czy New Salem zostało tak nazwane ze względu na

Salem? Tam też palili czarownice?

- Nikogo nie palili, tylko wieszali. I to nie były czarownice, tylko całkiem zwyczajni

ludzie, ale tak się złożyło, że sąsiedzi ich nie lubili. - Głos matki był znużony i cierpliwy. - A

Salem w czasach kolonialnych było pospolitą nazwą; pochodzi od słowa Jeruzalem.

Mapa rozmywała się Cassie przed oczami.

- Gdzie tak w ogóle jest to miasteczko? Nie ma go w spisie - stwierdziła.

Po chwili milczenia matka odparła:

- To małe miasto, często nie umieszczają go na mapach. Właściwie leży na wyspie.

- Na wyspie?

- Nie martw się. Z lądem łączy je most.

Ale Cassie myślała tylko o tym. Wyspa. Będę mieszkała na wyspie. W miasteczku,

którego nawet nie ma na mapie.

Droga w ogóle nie była oznaczona. Pani Blake skręciła w nią, a potem samochód

przejechał przez most i znalazły się na wyspie. Cassie spodziewała się, że wyspa będzie

maleńka, i nieco poprawił jej się humor, kiedy zobaczyła, że to nieprawda. Były tam całkiem

normalne sklepy - a nie tylko takie z pamiątkami dla turystów - zgrupowane wokół czegoś, co

widocznie stanowiło centrum miasteczka. Znalazły się nawet Dunkin' Donuts i naleśnikarnia

z transparentem głoszącym „Wielkie otwarcie". Przed drzwiami tańczył ktoś przebrany za

olbrzymi naleśnik.

Cassie poczuła, że jej ściśnięty żołądek nieco się odpręża. Miasteczko, w którym

tańczy wielki naleśnik, nie może być tak do końca złe, prawda?

Ale potem matka skręciła w kolejną ulicę. Droga prowadziła pod górę, a okolica robiła

się coraz bardziej odludna, w miarę jak zostawiały miasto za sobą.

Najwidoczniej zmierzamy na najdalej wysuniętą część cypla, uznała Cassie. Widziała

to miejsce. Połyskujące czerwienią słońce odbijało się w oknach grupy domów wzniesionych

nad urwiskiem. W miarę jak samochód się do nich zbliżał, Cassie przyglądała się

zabudowaniom z coraz większym przerażeniem.

Bo te domy były stare. Okropnie stare. Nie staroświeckie i uroczo posunięte w latach,

ale po prostu wiekowe. Niektóre utrzymywano w dobrym stanie, ale inne wyglądały, jakby w

każdej chwili miały się rozpaść z trzaskiem murszejących belek.

Proszę, niech to będzie tamten, myślała Cassie, wpatrując się w ładny żółty dom z

kilkoma wieżyczkami i wykuszowymi oknami. Ale matka minęła go, nie zwalniając. Nie

zatrzymała się też przy następnym i jeszcze następnym.

A potem został już tylko jeden dom, ostatni dom na skarpie. I samochód jechał

właśnie w jego stronę. Cassie przyglądała mu się, zniechęcona. Dom miał kształt

przysadzistej, odwróconej litery T. Jedno jego skrzydło wzniesiono wzdłuż ulicy, a drugie

dobudowano pośrodku pierwszego na jego tyłach. Kiedy samochód okrążył budynek, Cassie

zauważyła, że tylne skrzydło w niczym nie przypomina frontowego. Miało mocno spadzisty

dach i niewielkie, nieregularnie rozmieszczone okienka z maleńkich szklanych szybek w

kształcie rombów. To skrzydło nie było nawet pomalowane, a tylko pokryte poszarzałymi ze

starości deskami.

Frontowe skrzydło pomalowano... Kiedyś. Teraz ta farba, która jeszcze pozostała,

odchodziła płatami. Dwa kominy wyglądały krucho i niepewnie, a kryty łupkiem dach zdawał

się zapadać. Od frontu okna rozmieszczono regularnie, ale większość z nich była chyba od

wieków niemyta.

Cassie patrzyła na budynek bez słowa. W życiu jeszcze nie widziała bardziej

przygnębiającej rudery. Przecież nie mógł to być właśnie ten dom.

- No cóż - powiedziała matka z wymuszoną swobodą, kiedy skręcała na żwirowy

podjazd. - Oto dom, w którym wyrosłam. Jesteśmy na miejscu.

Cassie odebrało mowę. W gardle miała gulę przełażenia, wściekłości i urazy. Było

tego tak dużo, że o mało się nie udusiła.

Rozdział 4

Matka mówiła coś fałszywie wesołym tonem, ale do Cassie docierały tylko

pojedyncze słowa.

- ...oryginalne skrzydło zbudowano jeszcze przed wojną o niepodległość, miało wtedy

półtora piętra... To frontowe to już styl georgiański, z końca XVIII wieku...

I tak to się ciągnęło. Cassie otworzyła okno w samochodzie, żeby nic nie przesłaniało

jej widoku na stary dom. Im dłużej mu się przyglądała, tym gorzej wyglądał.

Matka opowiadała coś o świetliku nad drzwiami wejściowymi.

- ...prostokątny, a nie wachlarzowato wygięty, takie robiono później... - mówiła

szybko, zdyszanym głosem.

- Tu jest okropnie! - przerwała jej Cassie tonem zbyt donośnym w tej cichej okolicy,

niepokojąco głośnym. - Okropnie! - krzyknęła jeszcze raz z całą mocą. Matka za jej plecami

umilkła, ale Cassie nie obejrzała się na nią. Patrzyła na budynek, na rzędy niemytych okien,

na zapadający się okap dachu i cały ten paskudny ogrom, bezbarwny i brzydki. I aż się

trzęsła. -W życiu nie widziałam czegoś paskudniejszego. Tu jest okropnie! Chcę do domu.

Wracam do domu!

Odwróciła się, zobaczyła pobladłą twarz matki i jej zbolałe oczy, i wybuchnęła

płaczem.

- Och, Cassie... - Pani Blake pochyliła się nad winylowym dachem samochodu do

córki. - Cassie, kochanie. - Sama też miała w oczach łzy, a kiedy spojrzała na dom, Cassie

zdumiał wyraz jej twarzy. Malowały się na niej nienawiść i strach większe niż wszystko, co

odczuwała córka. - Cassie, kochanie, posłuchaj mnie - powtórzyła. - Jeśli naprawdę nie

chcesz tu zostać. ..

Urwała. Cassie wciąż płakała. Nagle usłyszała jakiś odgłos za ich plecami. Odwróciła

się i zobaczyła, że drzwi domu się otworzyły. W wejściu stanęła starsza, siwowłosa pani

wsparta na lasce.

Cassie obejrzała się za siebie.

- Mamo? - powiedziała pytająco i z naciskiem jednocześnie.

Ale matka już patrzyła w stronę drzwi. 1 powoli w jej spojrzenie wkradła się tępa

rezygnacja. Kiedy zwróciła się do Cassie, w jej łamiącym się głosie znów pojawił się ten

fałszywie pogodny ton.

- To twoja babcia, kochanie - oznajmiła. - Nie każmy jej czekać.

- Mamo... - szepnęła Cassie. To była rozpaczliwa prośba, ale oczy matki stały się

obojętne i nieprzejrzyste.

- No chodź. - Pociągnęła ją za sobą.

Cassie ogarnęła dzika ochota, żeby wskoczyć do samochodu, pozamykać drzwi i

poczekać, aż ktoś przyjdzie jej na ratunek. Ale potem to samo głębokie wyczerpanie, które

widziała u matki, dopadło i ją. Zamknęła za sobą drzwi samochodu i w milczeniu poszła

za matką w stronę domu.

Kobieta stojąca w drzwiach była bardzo stara.

Dość stara, żeby być co najmniej jej prababką. Cas-Łsie próbowała dostrzec w niej

jakieś podobieństwo do mamy, ale go nie znalazła.

- Cassie, to babcia Howard.

Cassie udało się coś wykrztusić. Starsza pani podeszła bliżej i spojrzenie głęboko

osadzonych oczu utkwiła w twarzy Cassie. W tej samej chwili dziewczynka przyszła do

głowy dziwna myśl: Ona mnie zaraz upiecze w piecu. Ale potem poczuła ramiona obejmujące

ją w zadziwiająco mocnym uścisku. Odruchowo odwzajemniła gest.

Babka odsunęła się, żeby jej się przyjrzeć.

- Cassie! Nareszcie. Po tych wszystkich latach. - Ku konsternacji Cassie nadal się w

nią wpatrywała. We wzroku starszej pani dostrzegła niepokój i żarliwą nadzieję. - Nareszcie szepnęła

babka jakby do samej siebie.

- Dobrze cię widzieć, mamo - odezwała się mama Cassie cichym i oficjalnym głosem.

Żarliwe spojrzenie staruszki odwróciło się od Cassie.

- Alexandro. Och, moja droga, tyle czasu minęło. - Obie kobiety uściskały się, ale

między nimi pozostało jakieś trudne do określenia napięcie.

- Dlaczego stoimy na zewnątrz. Wchodźcie, wchodźcie do środka - powiedziała

babka, ocierając oczy. - Obawiam się, że dom jest raczej zaniedbany, ale wybrałam dla was

najlepsze pokoje. Zaprowadźmy Cassie do jej sypialni.

W zamierającej czerwonej poświacie zachodu wnętrze budynku wydawało się

ogromne i mroczne. Sprzęty rzeczywiście były sfatygowane, począwszy od wytartych obić na

fotelach do wyblakłego wschodniego dywanu, pokrywającego sosnową podłogę.

Ruszyły na górę schodami. Powoli, bo babka Cassie opierała się o poręcz. A potem

szły długim korytarzem. Podłoga skrzypiała pod podeszwami reeboków Cassie, a lampy

umieszczone wysoko na ścianach mrugały niepewnie. Jedna z nas powinna trzymać

świecznik, pomyślała Cassie. W każdej chwili spodziewała się Lurcha albo Kuzyna To

nadchodzących korytarzem. Jak w Rodzinie Adamsów.

- Te lampy... To twój dziadek zakładał kable - przeprosiła babka i wskazała migocące

światła. - Upierał się, że wiele rzeczy zrobi sam. Oto twój pokój, Cassie. Mam nadzieję, że

lubisz różowy.

Cassie poczuła, że jej oczy szeroko się otwierają, kiedy babka otworzyła przed nią

drzwi. Zupełnie jak jakaś sypialnia w muzeum. Było tam łóżko z kolumienkami, z kotarami

opadającymi u wezgłowia i w nogach, baldachimem z tego samego kwiecistego materiału w

kolorze przydymionego różu. Obok stały fotele obite różowym adamaszkiem. Na wysokim

gzymsie nad kominkiem stały cynowy świecznik i porcelanowy zegar. W pokoju znajdowało

się też kilka innych ciężkich, połyskujących, ciemnych mebli. Wnętrze było bardzo piękne,

ale zbyt okazałe...

- Ubrania możesz schować tutaj. Komoda jest z litego mahoniu - mówiła babka. - Ten

styl nazywa się bombę, a komodę zrobiono tutaj, w Massachusetts. To jedyne miejsce w

koloniach, gdzie je produkowano.

W koloniach? - pomyślała półprzytomnie Cassie, wpatrując się w ozdobne ślimacznice

wieńczące komodę.

- A tu masz toaletkę i szafę... Wyjrzałaś za okno? Pomyślałam, że spodoba ci się

narożny pokój, bo masz stąd widok i na południe, i na wschód.

Cassie spojrzała. Z jednego z okien widziała drogę. Drugie wychodziło na ocean.

Woda miała odcień nadąsanej ołowianej szarości pod mroczniejącym niebem, doskonale

oddając nastrój Cassie.

- Zostawię cię, żebyś się tu rozgościła - stwierdziła babka. - Alexandra, przeznaczyłam

dla ciebie zielony pokój na drugim końcu korytarza...

Matka Cassie szybkim, niemal nieśmiałym gestem uścisnęła ramiona córki. A potem

dziewczyna została sama. Sam na sam z masywnymi, czerwono-czarnymi meblami,

wystygłym kominkiem i ciężkimi draperia-mi. Ostrożnie usiadła w fotelu, bo bała się łóżka.

Pomyślała o swojej sypialni w domu, o meblach z lekkiego, jasnego drewna, o plakacie z

Upiora w operze i o nowym odtwarzaczu CD, kupionym za pieniądze, które zarobiła, pilnując

dzieci. Regał na książki Cassie pomalowała na blady błękit i ustawiła na nim kolekcję

jednorożców. Zbierała wszelkie możliwe jednorożce - pluszowe, z dmuchanego szkła,

ceramiczne, z brązu. Clover powiedziała kiedyś, że Cassie sama jest jak jednorożec niebieskooka,

nieśmiała i niepodobna do nikogo. Wszystko to teraz wydawało się częścią

jakiegoś innego, poprzedniego życia.

Nie wiedziała, jak długo siedziała w fotelu, ale jakiś czas potem zorientowała się, że

trzyma w ręku kawałek chalcedonu. Widocznie musiała wyjąć go z kie-ni, a teraz ściskała w

dłoni.

„Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty, albo zagrozi ci niebezpieczeństwo...",

przypomniała sobie słowa chłopaka i ogarnęła ją tęsknota. Za nią pojawiła się fala złości. Nie

bądź głupia, skarciła się ostro. Nic ci nie grozi. I żaden kamień ci nie pomoże. Przez chwilę

miała ochotę wyrzucić odłamek chalcedonu, ale tylko potarła nim o policzek tak, że poczuła

chłodne, chropowate krawędzie. To jej przypomniało dotyk chłopaka - łagodny, a przecież

głęboko zapadł jej w duszę. Śmiałym gestem potarła kamieniem o wargi i poczuła nagłe

mrowienie wszystkich tych miejsc na skórze, których dotknął nieznajomy. Ręka - nadal czuła

ślad jego palców na dłoni. Nadgarstek - pamiętała delikatne muśnięcie końcami palców, od

którego zjeżyły jej się włoski. Wewnętrzna strona nadgarstka... Przymknęła oczy i aż zaparło

jej dech, kiedy wspominała tamten pocałunek. Zastanowiła się, jakby to było, poczuć jego

usta tam, gdzie teraz trzymała kamień? Pozwoliła głowie opaść w tył, przesuwając kamień z

ust po szyi aż do tego zagłębienia, gdzie bił jej puls. Prawie czuła, że całuje ją rudowłosy

chłopak. Tak jak nigdy żaden inny. Prawie mogła sobie wyobrazić, że naprawdę tego miejsca

dotykają jego wargi. Pozwoliłabym ci, pomyślała, chociaż nie pozwoliłabym nikomu

innemu... Tobie bym zaufała...

Ale przecież ją zostawił. Z nagłym drgnieniem przypomniała sobie o tym. Zostawił ją

i odszedł, zupełnie tak samo jak niegdyś ten drugi, najważniejszy w życiu Cassie mężczyzna.

Cassie prawie nie myślała o ojcu. Rzadko sobie na to pozwalała. Odszedł, kiedy była bardzo

mała. Zostawił ją i matkę. Pani Blake mówiła, że on umarł, ale Cassie wyjaśniła prawdę - że

po prostu odszedł.

Może teraz naprawdę nie żył, a może mieszkał gdzieś z drugą rodziną. Z inną córką.

Cassie ani matka nigdy się tego nie dowiedzą. I chociaż mama prawie go nie wspominała no,

chyba że ktoś o niego pytał - Cassie wiedziała, że tata złamał jej serce.

Mężczyźni zawsze odchodzą, pomyślała Cassie i gardło ścisnęło jej się bólem. Obaj

mnie zostawili. A teraz jestem sama... Tutaj. Gdybym tylko miała kogośś, z kim mogłabym

porozmawiać... Siostrę, kogokolwiek...

Wciąż nie otwierając oczu, pozwoliła dłoni, w której trzymała kamień, ześlizgnąć się

na kolana. Była tak wyczerpana emocjami, że nie miała nawet siły wstać i podejść do łóżka.

Po prostu siedziała w fotelu, pogrążona w półmroku, aż wreszcie jej oddech zrobił się

wolniejszy i zasnęła.

Tej nocy Cassie miała sen... A może to wcale nie był sen? W każdym razie wydawało

się jej, że matka i babka weszły do pokoju, poruszając się bezgłośnie, niemal płynąc ponad

posadzką. W tym śnie zdawała sobie sprawę z ich obecności, ale nie mogła się poruszyć,

kiedy podniosły ją z fotela, rozebrały i położyły do łóżka. A potem stanęły obok i przyglądały

się jej. Oczy matki były dziwnie ciemne i nieprzeniknione.

- Mała Cassie - odezwała się babka z westchnieniem. - Nareszcie. Ale jaka szkoda...

- Cii! - odezwała się matka ostro. - Obudzi się.

Babka znowu westchnęła.

- Rozumiesz przecież, że to jedyne wyjście...

- Tak - zgodziła się matka. W głosie miała pustkę i rezygnację. - Rozumiem, że nie da

się uciec przed przeznaczeniem. Niepotrzebnie próbowałam.

Dokładnie tak pomyślałam, zrozumiała Cassie, kiedy sen się rozpłynął. Nie da się

uciec przed przeznaczeniem. Niewyraźnie widziała sylwetki matki i babki, zmierzających w

stronę drzwi, słyszała szmer ich głosów. Nie udało jej się jednak rozróżnić słów, dopóki jedno

nie wybiło się wyraźniejszym dźwiękiem.

- ...ofiara...

Nie była pewna, która z kobiet wymówiła to słowo, ale odbijało się ono echem w jej

myślach. Ogarniał ją mrok, ale ona nadal je słyszała. Ofiara... ofiara... ofiara...

Był już ranek. Cassie leżała na łóżku z baldachimem, a słońce wpadało przez okno.

Sprawiało, że różowy pokój wyglądał jak płatek róży oglądany pod światło. Był taki ciepły i

promienny. Gdzieś na zewnątrz śpiewał ptak.

Cassie usiadła. Niejasno pamiętała, że coś jej się śniło, ale sen był nieuchwytny i

niewyraźny. Nos miała zatkany - pewnie od płaczu - i trochę kręciło jej się w głowie. Ale

poza tym nie było tak źle. Czuła się jak po długiej chorobie albo jakby miała poważne zmartwienie, a potem dobrze się wyspała. Wydawało się jej, że jest dziwnie wyciszona i spokojna.

I miała wrażenie, że to spokój przed burzą.

Ubrała się. Chciała już wyjść z pokoju, kiedy zauważyła na podłodze kawałek

chalcedonu. Musiała go upuścić. Podniosła kamień i wsunęła do kieszeni.

Nikt inny jeszcze chyba nie wstał. Nawet za dnia długi korytarz był mroczny i

chłodny, oświetlony jedynie oknami z obydwu krańców. Cassie zadrżała schodząc na dół, a

słabe żarówki w lampach na ścianach korytarza zamigotały jakby ze współczuciem.

Na parterze było jaśniej. Znajdowało się tam tyle pomieszczeń, że kiedy zaczęła do

nich zaglądać, szybko się pogubiła. Wreszcie trafiła do frontowego holu i postanowiła wyjść

na zewnątrz.

Nie zastanawiała się nawet po co. Chyba po to, żeby obejrzeć okolicę. Wąska, wiejska

droga wiodła ją obok kolejnych domów. Było tak wcześnie, że nikogo nie spotkała. Wreszcie

dotarła do ładnego, żółtego domu z wieżyczkami. Wysoko na wieżyczce połyskiwało okno.

Cassie popatrzyła w nie, zastanawiając się, skąd ten błysk, a potem dostrzegła ruch za oknem

na parterze, o wiele bliżej. Musiała to być biblioteka albo gabinet. W środku stała

dziewczyna. Wysoka i szczupła, z niesamowicie długą kaskadą włosów, które przesłaniały jej

twarz, kiedy pochylała się nad czymś, co leżało na biurku stojącym przy oknie. Włosy -

Cassie nie mogła od nich oderwać wzroku - wyglądały jak splecione razem światło księżyca i

słońca. I to był ich naturalny odcień. Żadnych ciemnych odrostów. Cassie jeszcze nigdy nie

widziała niczego równie pięknego. Były tak blisko - Cassie stała tuż za schludnym

żywopłotem pod oknem, a dziewczyna blisko okna, zwrócona do niej twarzą, ale z

opuszczonym wzrokiem. Cassie przyglądała się zafascynowana. Próbowała zobaczyć, co

jasnowłosa dziewczyna robi przy biurku. Jej dłonie poruszały się z wdziękiem, jakby ucierała

coś tłuczkiem w moździerzu. Przyprawy? Cokolwiek to było, ruchy dziewczyny były szybkie

I wprawne, a jej dłonie szczupłe i ładne.

A Cassie ogarnęło przedziwne uczucie... Gdyby tylko nieznajoma podniosła wzrok...

Gdyby wyjrzała przez okno... Gdyby to zrobiła... Coś by się wydarzyło.

Cassie nie wiedziała co, ale ramiona pokryły jej się gęsią skórką. Miała poczucie

wspólnoty. Pokrewieństwa. Gdyby tylko tamta dziewczyna spojrzała...

Krzyknij. Rzuć kamieniem w szybę, pomyślała. I już się rozglądała za jakimś

kamykiem, kiedy znów dostrzegła ruch. Dziewczyna o połyskliwych włosach odwróciła się

jakby w odpowiedzi na wołanie kogoś z głębi domu. Cassie mignęła śliczna, urocza twarz ale

tylko na ułamek sekundy. Potem dziewczyna odwróciła się i szybko odeszła, a włosy

powiewały za nią niczym jedwab.

Cassie wypuściła powietrze z płuc.

Przecież to byłoby głupie, uświadomiła sobie, zawracając do domu. Ładny sposób

przedstawiania się sąsiadom, rzucać w nich kamieniami.

Ale uczucie dotkliwego rozczarowania nie mijało. Miała wrażenie, że drugiej szansy

już nie będzie, że nigdy nie zbierze się na odwagę, żeby przedstawić się tej dziewczynie. Ktoś

tak piękny na pewno ma dość przyjaciół i bez Cassie. Na pewno zadawała się z

towarzystwem kompletnie spoza orbity Cassie.

Przysadzisty, kanciasty dom babki wyglądał jeszcze gorzej w porównaniu z żółtym

budynkiem utrzymanym w słonecznym, wiktoriańskim w stylu. Cassie ze smutkiem

powędrowała w stronę urwiska, żeby popatrzeć na ocean.

Niebieski. Kolor tak intensywny, że nie wiedziała, jak go opisać. Obserwowała, jak

woda obmywa ciemne skały, i przeszył ją dziwny dreszcz. Wiatr rozwiewał jej włosy i

wpatrywała się w poranne słońce połyskujące na falach. Znów poczuła... pokrewieństwo.

Jakby coś przemawiało do jej krwi, do czegoś ukrytego głęboko w niej, co wiązało się z tym

miejscem. I z tą dziewczyną. Czuła, że może to niemal uchwycić...

- Cassie!

Zaskoczona, rozejrzała się wkoło. Wołała ją babka. Staruszka stała w drzwiach

prowadzących do starego skrzydła domu.

- Nic ci nie jest? Na litość boską, odejdź od urwiska!

Cassie spojrzała w dół i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Palce stóp niemal

wystawały poza krawędź skały.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że stoję tak blisko. - Cofnęła się ostrożnie.

Babka przyjrzała jej się, a potem pokiwała głową.

- No cóż, chodź stąd, zrobię ci śniadanie - powiedziała. - Lubisz naleśniki?

Cassie nieśmiało skinęła głową. Niejasno przypominała sobie niepokojący sen, ale

teraz, rano, czuła się zdecydowanie lepiej niż wczoraj. Weszła za babką do środka przez stare

drzwi, które okazały się o wiele solidniejsze i cięższe niż te współczesne.

- To frontowe drzwi dawnego domu - wyjaśniła babka. Cassie zauważyła, że dzisiaj

noga chyba mniej dokuczała staruszce. - Dziwne, że prowadzą prosto do kuchni, prawda? Ale

tak się w tamtych czasach budowało. Usiądź sobie, bardzo proszę. Zaraz zrobię naleśniki.

Ale Cassie stała, zapatrzona. Kuchnia w niczym nie przypominała żadnej kuchni, jakie dotąd

widziała. Były tam kuchenka gazowa i lodówka - a nawet mikrofalówka upchnięta gdzieś w

kącie kontuaru - ale cała reszta wyglądała jak rodem z planu filmowego. W pomieszczeniu

dominował olbrzymi, otwarty kominek, wielki jak szafa ścienna. I chociaż nie palił się na nim

ogień, gruba warstwa popiołu na dnie świadczyła o tym, że często z niego korzystano. W

środku, na żelaznym poprzecznym pręcie wisiał metalowy kociołek. Nad kominkiem suszyły

się pęki kwiatów i ziół, wydzielając przyjemny zapach.

A kobieta stojąca przy palenisku...

Babcie powinny być różowe i pulchne, z miękkimi kolanami, na których można

przysiąść, i sporymi kontami w banku. Ta kobieta była zgarbiona, kanciasta i siwowłosa. Na

policzku miała duże znamię. Cassie wydawało się, że babcia zaraz podejdzie do kociołka i

zacznie w nim mieszać, pomrukując: „Czary-mary, abrakadabra".

Pomyślała tak i od razu się zawstydziła. Przecież to moja babka, pomyślała karcąco.

Moja jedyna żyjąca krewna poza matką. To nie jej wina, że jest stara i brzydka. Więc nie ma

co tak siedzieć. Powinnam jej powiedzieć coś miłego.

- Och, dziękuję - odezwała się, kiedy babka postawiła przed nią talerz parujących

placuszków. A potem dodała: - Te suszone kwiaty nad paleniskiem? Ładnie pachną.

- Lawenda i hyzop - wyjaśniła babka. - Kiedy skończysz jeść, pokażę ci ogród, jeśli

będziesz miała ochotę.

- Bardzo chętnie. - Cassie szczerze się ucieszyła. Ale kiedy po śniadaniu babka

zaprowadziła ją do ogrodu, widok był zupełnie odmienny od tego, czego Cassie się

spodziewała. Owszem, było tam trochę kwiatów, ale miejsce to w większości składało się z

krzaków i chaszczy. Rząd za rzędem Cassie widziała zarośnięte wybujałym zielskiem rabaty.

- Och... Jak ładnie - powiedziała niepewnie. Być może starsza pani była już trochę

zdziecinniała. - Jakie niezwykłe... rośliny.

Babka rzuciła jej bystre, rozbawione spojrzenie.

- To są zioła - wyjaśniła. - Tutaj masz melisę cytrynową. Powąchaj.

Cassie ujęła sercowaty liść, pomarszczony jak liść mięty, ale nieco większy.

Powąchała go. Miał zapach świeżo obranej cytryny.

- Ślicznie pachnie - stwierdziła, zaskoczona.

- A to szczaw. Spróbuj.

Dziewczyna ujęła mały, zaokrąglony listek i lekko nagryzła koniuszek. Smak był ostry

i odświeżający.

- Smaczne... Takie kwaskowe! - powiedziała i spojrzała na babkę, a ta się

uśmiechnęła. - A co to jest ?- spytała Cassie i wskazała jasnożółte główki jakichś kwiatów.

- To wrotycz. A te białe, które wyglądają jak margerytki, to złocienie. Ich listki są

dobre do sałatek.

Cassie rozejrzała się zaciekawiona.

- A tamte? - Wskazała kremowobiałe kwiaty, które wiły się wokół innych roślin.

- Kapryfolium. Trzymam je tu, bo ładnie pachną. Pszczoły je lubią i motyle. Wiosną te

krzewy są rojne jak dworzec kolejowy.

Cassie wyciągnęła rękę, żeby zerwać pachnącą gałązkę pokrytą delikatnymi pączkami,

ale się zawahała.

- Mogę? Pomyślałam, że wezmę sobie trochę do pokoju. To znaczy, jeśli nie masz nic

przeciwko temu.

- Ależ cóż znowu, rwij, ile zechcesz. Przecież po to tu są.

Wcale nie wydaje się taka stara i brzydka, pomyślała Cassie, zrywając kremowe

kwiaty. Jest po prostu... Inna. Inna niekoniecznie znaczy zła.

- Dziękuję... babciu - powiedziała, kiedy wróciły do domu. A potem znów otworzyła

usta, żeby zapytać o żółty dom i jego mieszkańców.

Ale babka sięgnęła po coś, co leżało obok mikrofalówki.

- Proszę, Cassie. To przyszło do ciebie wczorajszą pocztą. - Wręczyła jej dwie

broszurki oprawione w karton, jedną czerwoną i jedną białą.

„Liceum New Salem. Informator dla uczniów i rodziców" - przeczytała Cassie na

jednej. Druga miała napis: „Liceum New Salem. Program nauczania".

O rany! Szkoła.

Nowe korytarze, szafki, klasy i nowe twarze. W jednej z broszurek tkwiła kartka

papieru z pogrubionym napisem „Plan lekcji" u góry. A pod spodem były jej nazwisko i

adres, czyli: Crowhaven Road 12, New Salem.

Babka może nie była taka zła, jak się w pierwszej chwili wydawało. Nawet i ten dom

mógł się okazać nie taki okropny. Ale co ze szkołą? Jak Cassie da sobie radę w szkole w New

Salem?

Rozdział 5

Szary kaszmirowy sweter czy biało-niebieski kardigan w norweskie wzory? Oto

pytanie. Cassie stała przed lustrem oprawionym w złocone ramy i na zmianę przykładała do

siebie to jeden, to drugi ciuch. Niebieski kardigan, zdecydowała. Niebieski był jej ulubionym

kolorem i podkreślał błękit jej oczu. Pulchne cherubinki, które zdobiły szczyt lustra, chyba się

z nią zgadzały, bo uśmiechały się z aprobatą.

Teraz, kiedy pierwszy dzień szkoły wreszcie nadszedł, Cassie przekonała się, że nie

może się go doczekać. Oczywiście denerwowała się trochę, ale to nie było totalne,

beznadziejne przerażenie, którego się spodziewała. W rozpoczynaniu szkoły w nowym miejscu jest coś ciekawego. Zupełnie jakby zaczynała życie od nowa. Może przyjmie jakąś

zupełnie nową osobowość. W starej szkole koleżanki pewnie opisałyby ją jako „miłą, ale

nieśmiałą" albo „zabawną, ale trochę zbyt cichą". Tu jednak nikt tego nie wiedział. Może w

tym roku stanie się Cassie Ekstrawertyczką albo nawet Cassie Imprezowiczką. Może nawet

okaże się, że jest dość dobra dla tej dziewczyny o połyskujących włosach. Na samą myśl o

tym serce Cassie zabiło nieco szybciej.

Wszystko zależało od pierwszego wrażenia. Tbo niezmiernie ważne, dobrze zacząć.

Cassie włożyła niebieski kardigan i znów przejrzała się w lustrze.

Szkoda, że nie potrafi zrobić nic więcej z włosami. Były miękkie i lekko się wiły,

miały ładne jaśniejsze pasemka, dlatego żałowała, że nie umie zrobić sobie jakiejś bardziej

wyrazistej fryzury. Jak u dziewczyny z tego zdjęcia. Zerknęła na pismo, otwarte na toaletce.

Kupiła je Specjalnie, kiedy pojechała tydzień temu do miasta, żeby zobaczyć, co będzie

modne w tym roku szkolnym. Nie /dobyła się jednak na odwagę, żeby znów podejść do

żółtego wiktoriańskiego domu, chociaż parę razy przejeżdżała koło niego volkswagenem

golfem babki z nadzieją, że „przypadkiem" natknie się na tamtą dziewczynę.

Tak, jutro zaczesze włosy do tyłu tak jak modelka z tej reklamy, zdecydowała.

Już miała się odwrócić, kiedy coś na sąsiedniej stronie pisma przyciągnęło jej wzrok.

Kolumna z horoskopami. Miała wrażenie, że jej znak, Koziorożec, wpatruje się w nią.

Odruchowo przeczytała tekst obok.

„Znów cię dopadło to paskudne uczucie niepewności. Czas pomyśleć pozytywnie! A

jeśli to nie podziała, pamiętaj, że nic nie trwa wiecznie. Spróbuj w tym miesiącu nie tworzyć

zawirowań w swoich osobistych kontaktach. Już i tak masz dość na głowie".

Horoskopy to takie bzdury, pomyślała Cassie i zamknęła gwałtownym ruchem pismo.

Matka zawsze tak powtarzała i miała rację. „Paskudne uczucie niepewności"... Wystarczy

komuś powiedzieć, że czuje się niepewnie, żeby zaczął się tak czuć! Nie ma w tym nic

nadprzyrodzonego.

Ale skoro nie wierzyła w sprawy nadprzyrodzone, co robił amulet z odłamka

chalcedonu w zapinanej na suwak kieszonce plecaka? Zaciskając zęby, wyjęła go stamtąd i

odłożyła do kasetki z biżuterią, a potem zeszła na dół powiedzieć do widzenia.

Szkoła mieściła się w imponującym dwupiętrowym budynku z czerwonej cegły. Tale

imponującym, że Cassie zaparkowała golfa i niemal bała się podejść bliżej. Do szkoły na

wzgórzu prowadziło kilka wąskich alejek. Wreszcie zebrała się na odwagę i ruszyła jedną z

nich. Na samej górze coś ją ścisnęło za gardło, więc stanęła i po prostu gapiła się przed siebie.

Boże, to wyglądało jak jakaś uczelnia czy coś. Jak zabytek. Duża kamienna tablica na

froncie głosiła: „Liceum New Salem". Pod spodem były chyba jakiś herb i słowa:

„Miasteczko New Salem, rok założenia 1693". Aż tak stare było to miasto? Trzysta lat? W

domu, w Resedzie, najstarsze domy w okolicy miały nie więcej niż pięćdziesiąt lat.

Wcale nie jestem onieśmielona, powiedziała sobie Cassie i zmusiła się, żeby pójść

dalej. Jestem Cassie Pewna Siebie.

Ryk silnika kazał jej obejrzeć się za siebie i czysty instynkt sprawił, że odskoczyła na

bok, w ostatniej chwili unikając nieszczęścia. Z walącym sercem przystanęła i patrzyła śladem pojazdu, który omal jej nie potrącił. Motocykl. Na ścieżce dla pieszych. A prowadziła

go... dziewczyna. Miała na sobie obcisłe czarne dżinsy i motocyklową kurtkę. Ze swoją

szczupłą, ale muskularną sylwetką robiła wrażenie twardzielki. Ale kiedy się odwróciła po

tym, jak zaparkowała motor obok stojaka dla rowerów, Cassie zobaczyła jej zachwycająco

śliczną twarz. Była delikatna i kobieca, otoczona burzą ciemnych loków. Szpeciła ją jedynie

nadąsana, wojownicza mina.

- Co się tak gapisz? - rzuciła. Cassie drgnęła. Pewnie rzeczywiście się gapiła.

Nieznajoma zrobiła krok w stronę Cassie, więc ta odruchowo się cofnęła.

- Przepraszam... Nie chciałam... - Próbowała oderwać wzrok, ale nie było to łatwe.

Dziewczyna pod kurtką miała na sobie kusą czarną bluzeczkę i Cassie wydało się, że tuż nad

materiałem widzi niewielki tatuaż. Półksiężyc. - Przepraszam - powtórzyła bezradnie.

- No i dobrze. Nie pchaj mi się pod koła, jasne?

Przecież to ty omal mnie nie przejechałaś, pomyślała Cassie. Pokiwała jednak głową i,

ku jej wielkiej uldze, dziewczyna się odwróciła.

Boże, co za okropny początek, uznała Cassie i pobiegła do wejścia. I jaka niemiła

rozmowa. No cóż, przynajmniej po takim początku mogło już tylko być lepiej.

Wszędzie dokoła uczniowie się nawoływali, dziewczyny chichotały i witały się

uściskami, chłopcy się wygłupiali. Roiło się tu jak w ulu i wydawało się, że wszyscy

wszystkich znają.

Pomijając Cassie. Stała i patrzyła na świeżo ostrzyżonych chłopaków i nowiuteńkie

ubrania dziewczyn. Wdychała zapach zbyt wielu różnych perfum i wód po goleniu, chociaż

golenie nie było potrzebne chyba żadnemu chłopakowi w tym liceum. I czuła się bardziej

samotna niż kiedykolwiek w życiu.

Idź dalej, przykazała sobie surowo. Nie stercz tu i nie rozglądaj się za tamtą

dziewczyną. Znajdź swoje pierwsze zajęcia. Może zauważysz kogoś, kto też jest sam i

będziesz mogła z nim pogadać. Jeśli chcesz, żeby ludzie myśleli, że jesteś ekstrawertyczką,

musisz być odważniejsza.

Na pierwszej godzinie Cassie miała kreatywne pisanie, w ramach nadobowiązkowych

kursów angielskiego, i cieszyła się z tego. Lubiła pisać, a w programie nauczania znalazła

informację, że te zajęcia oferują możliwość publikowania tekstów w szkolnym piśmie

literackim i gazetce. W starej szkole pracowała w szkolnej gazecie; może tu też uda jej się

załapać.

Dowiedziała się też, że na kreatywne pisanie należało się zapisywać dwa semestry

wcześniej. Cassie nie do końca rozumiała, jak babce udało się wcisnąć ją na ten przedmiot tuż

przed rozpoczęciem roku szkolnego. Może miała jakieś szczególne znajomości w szkolnej

administracji czy coś.

Znalazła swoją klasę bez większego kłopotu. Postanowiła nie rzucać się w oczy i

zajęła stolik w głębi sali. Klasa zapełniała się i każdy chyba miał z kim pogadać. Nikt nie

zwracał najmniejszej uwagi na Cassie.

Zaczęła gryzmolić coś na okładce zeszytu. Udawała, że totalnie ją to pochłania i że nie

jest jedyną osobą w całej klasie, która siedzi sama.

- Jesteś nowa, prawda?

Uczeń siedzący przed nią obrócił się w jej stronę. Uśmiech miał szczery i przyjazny. I

oszałamiająco ładny. Cassie pomyślała, że chłopak doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Włosy miał kasztanowe, kręcone i widać było, że jest naprawdę wysoki.

- Jesteś nowa - powtórzył.

- Tak - przyznała Cassie i wkurzyła się, słysząc, że glos jej drży. Ale ten facet był taki

przystojny... - Nazywam się Cassie Blake. Właśnie się tu przeniosłam z Kalifornii.

-Jeffrey Lovejoy - przedstawił się.

- Och! - rzuciła Cassie, chcąc, żeby zabrzmiało to tak, jakby słyszała o nim już

wcześniej. Miała wrażenie, że dokładnie tego oczekiwał.

- Środkowy w drużynie koszykówki - dodał. - I przy okazji kapitan.

- Och, to super. - Idiotka. Musi się trochę bardziej wysilić. Reagowała jak półgłupek. To

znaczy... To na pewno bardzo ciekawe.

- Interesujesz się koszykówką? Może kiedyś o tym pogadamy? - Cassie nagle poczuła

dla niego wielką wdzięczność. Ignorował jej nieudolną paplaninę i głupie odzywki. No i

dobra, może lubił być podziwiany, Ale co z tego? Okazał się miły i na pewno jej notowania

poszłyby w górę, gdyby zobaczono ją w szkole w jego towarzystwie.

- Super - powiedziała, desperacko szukając jakiegoś innego przymiotnika. - Może...

Może podczas przerwy na lunch...

Padł na nią jakiś cień. A przynajmniej tak to odczuła. W każdym razie zupełnie nagle

dotarło do niej, że obok ktoś stoi. Obecność tego kogoś podziałała tak, że głos jej osłabł i

ucichł. Spojrzała wyżej i szeroko otworzyła oczy.

Obok stała dziewczyna, najbardziej niezwykła, jaką Cassie kiedykolwiek spotkała.

Wysoka i piękna, trzymała się prosto i była ładnie zbudowana. Miała grzywę kruczoczarnych

włosów i nieco bladą cerę. Emanowała pewnością siebie i poczuciem siły.

- Cześć, Jeffrey - rzuciła. Głos miała, jak na dziewczynę, niski, dźwięczny i lekko

zachrypnięty.

- Faye. - Głos Jeffreya dla odmiany był wyraźnie pozbawiony entuzjazmu. Chłopak

był zirytowany. - Hej.

Dziewczyna nachyliła się nad nim, jedną dłoń kładąc na oparciu krzesła i Cassie

poczuła zapach mocnych perfum.

- Nie widywałam cię w czasie wakacji - stwierdziła. - Gdzie byłeś?

- Tu i tam - odparł lekko Jeffrey. Ale wyraźnie zesztywniał i jego uśmiech wydawał

się wymuszony.

- Nie powinieneś się tak chować. Niedobry kotek. - Faye nachyliła się jeszcze bliżej.

Miała na sobie opadającą z ramion bluzkę, która w tej chwili odsłaniała oba ramiona. Sporo

obnażonej skóry znalazło się dokładnie na wysokości oczu Jeffreya. Ale to na jej twarz Cassie

nie mogła przestać patrzeć. Dziewczyna miała wydatne, nadąsane usta i niezwykłe oczy w

kolorze miodu. Wydawały się niemal jarzyć dziwnym złotym światłem. - Wiesz, w Capri

grają w tym tygodniu nowy horror - powiedziała. - A ja lubię horrory, Jeffrey.

- Za to ja za nimi nie przepadam - odpalił na to chłopak.

Faye roześmiała się głębokim, niepokojącym śmiechem.

- Może nie oglądałeś ich z właściwą dziewczyną - wymruczała. - Uważam, że w

odpowiednich okolicznościach mogą być bardzo... stymulujące.

Cassie poczuła, że oblewa się rumieńcem zażenowania, chociaż nie bardzo wiedziała

dlaczego. Jeffrey oblizał wargi. Wydawał się zafascynowany, ale i przestraszony. Jak

zahipnotyzowany królik.

- W ten weekend wybieram się z Sally do Gloucester... - zaczął, a potem urwał.

-No cóż, po prostu powiesz Sally, że... coś ci wypadło - stwierdziła Faye, obrzucając

go spojrzeniem. - Możesz po mnie przyjechać w sobotę o siódmej wieczorem.

- Faye, ja...

- I nie spóźnij się, dobra? Nie cierpię, kiedy chłopak się spóźnia.

Przez cały ten czas czarnowłosa dziewczyna nawet nie spojrzała na Cassie. Ale teraz

wyprostowała ilu i popatrzyła wprost na nią. Wzrok, jakim obrzuciła Cassie, był zagadkowy,

jakby doskonale wiedziała, że nowa wysłuchała całej tej rozmowy, i jakby była z tego

zadowolona. A potem jeszcze raz zerknęła na Jeffreya.

- Aha, tak przy okazji - powiedziała, unosząc dłoń powolnym gestem i demonstrując

swoje długie czerwone paznokcie - ona też mieszka przy Crowhaven Road...

Jeffreyowi opadła szczęka. Przez moment wpatrywał się w Cassie z miną zaszokowaną i

zniesmaczoną, a potem szybko odwrócił się do niej plecami. Faye śmiała się pod nosem, idąc

do swojego stolika w samym końcu klasy.

O co chodzi? - myślała z niepokojem Cassie. Co to za różnica, gdzie mieszkam?

Teraz z Jeffreya o oszałamiającym uśmiechu pozostał jej jedynie widok jego

sztywnych pleców.

Nie miała czasu o tym rozmyślać, bo nauczyciel zaczął lekcję. Był łagodnym z

wyglądu okularnikiem z siwiejącą brodą. Przedstawił się jako pan Humphries.

- A ponieważ wszyscy mieliście w trakcie letnich wakacji dość czasu się nagadać, dam

wam teraz szansę coś napisać - oznajmił. - Chciałbym, żeby każdy z was stworzył wiersz.

Teraz, od ręki, spontanicznie. Potem kilka z nich odczytamy na głos. Wiersz może być o

czymkolwiek, ale jeśli będziecie mieć kłopot z wymyśleniem tematu, napiszcie coś o swoich

snach.

Klasa zareagowała jękami, które stopniowo cichły, zastąpione milczeniem i

ogryzaniem pisaków. Cassie pochyliła się nad swoim zeszytem, a jej serce zaczęło szybciej

bić. Nawiedziło ją niejasne wspomnienie snu z zeszłego tygodnia. Tego, w którym stały nad

nią matka i babka. Ale o tym nie chciała pisać. Wolała napisać o nim.

Po kilku chwilach powstała pierwsza linijka. A kiedy pan Humphries obwieścił, że

czas minął, miała gotowy wiersz i czytając go ostatni raz przed oddaniem, poczuła dreszcz

ożywienia. Był niezły. Przynajmniej tak jej się wydawało.

Może nauczyciel wywoła ją do odczytania wiersza? Oczywiście nie chciała, żeby to

zrobił, ale może jej każe i może ktoś w klasie pomyśli, że to dobry wiersz i zechce z nią

później porozmawiać... Może zapytają ją o chłopaka z wiersza, a wtedy mogłabym

opowiedzieć tę romantyczną i tajemniczą historię. Może sama zyska sobie reputację osoby

romantycznej i tajemniczej? A wtedy ta dziewczyna z wiktoriańskiego domu o niej usłyszy...

Pan Humphries poprosił, żeby ochotnicy przeczytali swoje wiersze. Jak było do

przewidzenia, nikt się nie zgłosił... A wreszcie podniosła się jedna ręka, gdzieś z tyłu.

Nauczyciel się zawahał. Cassie obejrzała się i zobaczyła podniesioną dłoń i długie, czerwone

paznokcie.

- Faye Chamberlain - powiedział wreszcie pan Humphries.

Przysiadł na krawędzi biurka, a wysoka, niezwykła dziewczyna podeszła i stanęła

obok niego. Cassie miała przedziwne wrażenie, że nauczyciel, gdyby mógł, chętnie by się

odsunął. Klasę wypełniło niemal namacalne uczucie napięcia i wszystkie oczy skupiły na

Faye.

Odrzuciła w tył wspaniałą grzywę czarnych włosów i wzruszyła ramionami, przez co

odkrywający ramiona top zsunął się jeszcze niżej. Trzymała wysoko głowę i uśmiechnęła się

do całej klasy. Uniosła kartkę.

- To mój wiersz - oznajmiła leniwym, chrapliwym głosem. - Opowiada o ogniu.

Cassie, zaszokowana, spojrzała na wiersz na własnym stoliku. A potem jej uwagę

przykuł głos Faye.

Śnię o ogniu... Liżą mnie jego języki.

Włosy płoną mi niczym pochodnia Moje ciało płonie dla ciebie

Dotknij skóry, a palce ci przylgną...

Sczerniejesz na popiół,

Ale umrzesz z uśmiechem.

A wtedy też staniesz się cząstką ognia...

Cała klasa patrzyła zafascynowana, a Faye wyjęła zapałkę i w jakiś sposób - Cassie

nie dostrzegła dokładnie jak - udało jej się ją zapalić. Dotknęła kartki i papier zajął się

ogniem. A potem, wracając bez pośpiechu na swoje miejsce, stanęła tuż przed Jeffreyem

Lovejoyem, machając płonącym papierem przed jego oczami.

Okrzyki, gwizdy i walenie w pulpity ze strony widowni. Uczniowie wyglądali na

przestraszonych, ale większość facetów wydawała się też podekscytowana. Niektóre

dziewczyny miały taki wyraz twarzy, jakby żałowały, że same się nie odważyły na coś

podobnego.

Odezwały się głosy:

- Widzisz, Jeffrey, tak to jest, jak facet jest przystojny!

-.. Człowieku, nie żałuj sobie!

- Uważaj, Jeff. Sally się o tym dowie!

A Jeffrey siedział bez ruchu i jego kark powoli pokrywał się matową czerwienią.

Kiedy kartka miała już sparzyć Faye w palce, dziewczyna odsunęła się od Jeffreya i wrzuciła

ją do metalowego kosza na śmieci obok biurka nauczyciela. Pan Humphries nawet nie

mrugnął okiem, kiedy w koszu coś zajęło się płomieniem. Cassie go za to podziwiała.

- Dziękuję ci, Faye - powiedział spokojnie. - Moi drodzy, to, czego byliśmy

świadkami, da się określić jako przykład... poezji konkretnej. Jutro skupimy się na metodach

nieco bardziej tradycyjnych. Na dzisiaj to wszystko.

Faye wyszła z klasy. Przez chwilę panowała cisza, I potem, zupełnie jak na komendę,

wszyscy rzucili się do wyjścia. Jeffrey złapał swój zeszyt i tyle go widzieli.

Cassie popatrzyła na własny wiersz. Ogień. Ona i Faye pisały na ten sam temat...

Nagłym ruchem wydarła kartkę z zeszytu i zwinęła w kulkę, a potem wcisnęła do

plecaka. I już po planach, że uznają ją za kogoś tajemniczego i romantycznego. Kiedy obok

kręci się taka dziewczyna jak Faye, kto zwróci uwagę na Cassie?

Chociaż to wygląda tak, jakby wszyscy się jej trochę bali, pomyślała. Nawet

nauczyciel. Dlaczego jej nie ukarał? Powinna zostać po godzinach w szkole czy coś. A może

wzniecanie pożarów w koszach na śmieci w New Salem czymś normalnym? I dlaczego

Jeffrey pozwalał jej się w taki sposób zaczepiać? Dlaczego, na litość boską, przejmował się

adresem Cassie?

Na korytarzu zebrała się na odwagę, żeby spytać kogoś, gdzie jest sala C310.

- To na drugim piętrze - odparła zagadnięta dziewczyna. - Tam są wszystkie

pracownie matematyczne. Idź na górę tą klatką schodową...

- Yo! Uwaga! Patrzeć, gdzie leziecie! - usłyszały czyjś głośny krzyk. Coś przewalało

się korytarzem, rozgarniając na boki stojących na drodze uczniów. A nawet dwa cosie.

Osłupiała Cassie dostrzegła dwóch chłopaków na rolkach, którzy śmiali się i wrzeszczeli,

przedzierając się przez tłum. Cassie mignęły potargane, sięgające ramion jasne włosy i nieco

skośne, o kształcie migdałów, niebieskozielone oczy, kiedy mijał ją jeden z rozrabiaków. A

potem zobaczyła dokładnie to samo, kiedy przejechał obok niej drugi. Chłopcy byli

identyczni, pomijając to, że jeden miał na sobie koszulkę z Megadeth, a drugi z Motley Crue.

Gdziekolwiek się pojawili, wywoływali chaos. Wytrącali ludziom książki z rąk i

chwytali dziewczyny za ubrania. Kiedy dotarli do końca korytarza, jeden z nich złapał ładną

rudą dziewczynę za brzeg minispódniczki i wprawnym ruchem podciągnął ją aż po pas.

Dziewczyna wrzasnęła i wypuściła z rąk plecak, usiłując obciągnąć spódnicę.

- Dlaczego nikt nic nie zrobi? - wypaliła Cassie. Czy wszyscy w tej szkole poszaleli? -

Dlaczego ktoś ich nie zatrzyma albo na nich nie poskarży, albo...

- Żartujesz sobie? Przecież to bliźniaki Hendersonowie - stwierdziła dziewczyna i

odeszła do koleżanki. Do Cassie doleciał fragment jej kolejnego zdania: - ...nawet nie wie, co

to Klub... - a potem obie obejrzały się na nią i poszły dalej.

Jaki Klub? Ta dziewczyna powiedziała to, jakby to była nazwa. Co jakiś klub miał

wspólnego z łamaniem szkolnego regulaminu? Co to w ogóle za miejsce?

Znów zadzwonił dzwonek i do Cassie dotarło, że właśnie udało jej się spóźnić na

kolejną lekcję. Zarzuciła sobie plecak na ramię i wbiegła na schody.

Aż do przerwy na lunch nie zamieniła z nikim nic więcej poza „cześć" czy „hej",

chociaż bardzo się starała. I nigdzie nie widziała dziewczyny o błyszczących włosach. Nie

żeby jakoś specjalnie ją to dziwiło, biorąc pod uwagę, ile ta szkoła miała pięter i korytarzy.

Czuła się zresztą tak zagubiona, że nie odważyłaby się zaczepić tamtej, nawet gdyby ją gdzieś

spotkała. Nagle rozproszyły ją jakieś głosy. Zaskoczona Cassie przyklękła, żeby wyjrzeć

ponad szczytem kamienia. I w tej pozycji zastygła.

To była tamta dziewczyna, Faye. Towarzyszyły jej dwie inne, a jedną z nich była

motocyklistka, która o mały włos rano nie przejechała Cassie. Ta druga miała jasnorude

włosy, wąską jak u osy talię i największy biust, jaki Cassie zdarzyło się widzieć u nastolatki.

Śmiały się i bez pośpiechu schodziły ze wzgórza po schodkach - prosto w stronę Cassie.

Wstanę i powiem im cześć, pomyślała, ale tego nie zrobiła. Ciągle towarzyszyło jej

wspomnienie niepokojącego spojrzenia oczu w kolorze miodu. Siedziała cicho i miała

nadzieję, że dziewczyny ją miną i zejdą na sam dół wzgórza, poza teren szkoły.

Niestety, zatrzymały się na podeście tuż nad Cassie i rozsiadły na nim, stopy opierając

na niższym schodku i wyciągając papierowe torebki z lunchem.

Siedziały tak blisko, że Cassie widziała czerwony klejnot połyskujący na szyi Faye.

Chociaż teraz przycupnęła ukryta w cieniu, gdyby się poruszyła, nie mogłyby jej nie

zauważyć. Znalazła się w pułapce.

- Deborah, czy ktoś za nami szedł? - spytała Faye leniwie, grzebiąc w swoim plecaku.

Motocyklistka parsknęła.

- Nikt nie jest taki głupi, żeby próbować.

- Dobrze. Bo to ściśle tajne. Nie chcę, żeby same wiecie kto czegoś się dowiedział. Faye

wyjęła notatnik stenograficzny z czerwoną okładką i położyła go na kolanie. - A teraz

zastanówmy się, od czego zacząć nowy rok? Korci mnie coś naprawdę niegrzecznego.

Rozdział 6

No więc, mamy Jeffreya... - powiedziała jasnoruda.

- Już się do niego zabrałam - stwierdziła Faye półuśmiechem. - Działam jak burza,

Susan.

Tamta się roześmiała. Jej niesamowite piersi zatrzęsły się przy tym w taki sposób, że

Cassie była pewna, że pod sweterkiem w kolorze moreli dziewczyna nie ma na sobie niczego.

- Nadal nie rozumiem, po co ci Jeffrey Lovejoy - Oświadczyła motocyklistka,

marszcząc brwi.

- Deborah, tobie każdy facet wydaje się niepotrzebny. I to jest właśnie twój problem stwierdziła

Susan.

- A twoim problemem jest to, że nic innego nie wydaje ci się ważne - odpaliła

Deborah. - A Jeffrey jest gorszy niż reszta. Ma więcej zębów niż zwojów w mózgu.

- To nie jego zęby mnie interesują - oświadczyła Faye, zamyślona. - A od kogo ty

zaczniesz, Susan?

- Och. Sama nie wiem. Tak trudno się zdecydować. Są Mark Flemming i Brant

Hegerwood. I David Downey... Chodzi ze mną na zajęcia uzupełniające

angielskiego i przez wakacje wyrobił sobie fajną muskulaturę. Jest też zawsze Nick...

Deborah zagwizdała.

- Nasz Nick? Przecież on nie spojrzy na nic, co nie ma czterech kółek i skrzyni

biegów.

- A poza tym jest zajęty - dodała Faye, a jej usmiech przypomniał Cassie

przyczajonego dzikiego tygrysa.

- Powiedziałaś przed chwilą, że chcesz Jeffreya...

- Obaj mi się przydadzą. Zrozum mnie dobrze, Susan, Nick i ja mamy pewien... układ.

Więc po prostu odczep się i znajdź sobie kogoś fajnego, ale z zewnątrz.

Po chwili dziewczyna o jasnorudych włosach wzruszyła ramionami.

- Dobra. Biorę się do Davida Downeya. W sumie i tak nie miałam ochoty na Nicka.

To taki... jaszczur.

Deborah uniosła głowę.

- To mój kuzyn.

- Ale i tak jaszczur. Pocałował mnie na balu po drugiej klasie. Zupełnie jakbym

całowała gada.

- Możemy wrócić do tematu? - spytała Faye. - Kto jest na liście do odstrzału?

-Sally Waltman - odparła natychmiast Susan. - Wydaje jej się, że jako

przewodnicząca samorządu może się nam stawiać. A jeśli zabierzesz się do Jeffreya,

naprawdę się wścieknie.

-Sally... - zastanowiła się Faye. - Tak. Będziemy musiały wymyślić coś naprawdę

specjalnego dla naszej dobrej, starej Sally... Coś nie tak, Deborah?

Motocyklistka zesztywniała. Patrzyła w górę wzgórza, w stronę wejścia do szkoły.

- Intruz na horyzoncie - ostrzegła. - W sumie wygląda to jak cała delegacja.

Cassie też zauważyła sporą grupkę chłopaków i dziewczyn schodzących ze wzgórza

po schodach. Poczuła nadzieję. Może kiedy Faye i te dwie zajmą się nimi, ona sama zdoła się

jakoś wymknąć niezauważona. Serce biło jej szybko. Wpatrywała się w zbliżającą się grupę.

Z przodu szedł barczysty chłopak, który wydawał się ich przywódcą.

- Słuchaj, Faye, stołówka jest zatłoczona. Chcielibyśmy zjeść tutaj. Dobra? - Z

początku mówił dość wojowniczo, ale pod koniec brzmiało to bardziej jak pytanie niż

oświadczenie.

Faye popatrzyła na niego spokojnie, a potem uśmiechnęła się tym swoim leniwym,

pięknym uśmiechem.

- Nie - odparła krótko i słodko. - Niedobra. - A potem zajęła się swoim lunchem.

- Jak to?! - wybuchnął chłopak, nadal usiłując zgrywać twardziela. - W zeszłym roku

nam pozwoliłaś.

- W zeszłym roku - stwierdziła Faye - byłyśmy w drugiej klasie. Teraz jesteśmy w

ostatniej I jesteśmy niegrzeczne. Tak bardzo niegrzeczne, jak nam się będzie podobało.

Deborah i Susan się uśmiechnęły. Cassie, zdenerwowana, próbowała zmienić pozycję.

Na razie nie dostrzegła sprzyjającej chwili. Nie zdarzyło się, żeby wszystkie trzy dziewczyny

jednocześnie odwróciły wzrok. No dalej, odwróćcie się, pomyślała błagalnie.

Grupa chłopaków i dziewczyn stała w miejscu przez minutę czy dwie, wymieniając

rozzłoszczone spojrzenia. Ale w końcu zawrócili i poszli z powrotem do szkoły. Została tylko

jedna osoba.

- Hm, Faye? Chcesz powiedzieć, że ja też mam sobie pójść? - spytała.

Była to ładna, zarumieniona dziewczyna. Pewnie pierwszoklasistka, pomyślała Cassie.

Cassie spodziewała się, że zostanie odpędzona tak samo jak pozostali, ale ku jej zdziwieniu

Faye uniosła brwi, a potem zapraszającym gestem klepnęła w kamień.

- No coś ty, Kori - powiedziała. - Jasne, że możesz zostać. Myślałyśmy tylko, że

będziesz wolała jeść w stołówce razem z Księżniczką Czystości i resztą tych niuń.

Kori usiadła.

- Za wiele dobroci nudzi się człowiekowi - stwierdziła.

Faye z uśmiechem przechyliła głowę na bok.

- A ja sobie myślałam, że z ciebie taka ciamajdowata mała purytanka. No, proszę. Cóż,

wiesz, że tutaj zawsze jesteś mile widziana. Przecież jesteś już prawie jedną z nas... Nie?

Kori pochyliła głowę.

- Za dwa tygodnie skończę piętnaście lat.

- No same widzicie - rzuciła Faye do pozostałych. - Już prawie spełnia warunki. Zaraz,

o czym gadałyśmy? A... nowy film, taki slasher, prawda?

- Dokładnie - powiedziała Deborah i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Ten, w którym

facet kroi ludzi na kawałki, a potem robi z nich sosy do sałatek w swoim barze.

Susan właśnie rozwijała batonik z opakowania.

- Och, Deborah, przestań. Niedobrze mi się od tego robi.

- A mnie się robi niedobrze, kiedy patrzę, jak jesz te rzeczy - odpaliła Deborah. -

Wiecznie się nimi opychasz. Wiesz, one są właśnie z tego - zwróciła się do Kori i wskazała na

biust Deborah. - Dwa wielkie batony. Gdyby przestali produkować bułeczki Hostess, nosiłaby

miseczkę A.

Faye zaśmiała się sennym, leniwym śmiechem i nawet Susan zachichotała. Kori też

się uśmiechnęła, ale minę miała niewyraźną.

- Nie wygłupiaj się. Wcale nie tak łatwo mnie zawstydzić - oznajmiła.

- No, przy takich braciach jak twoi, nie dziwię się. Mimo wszystko... - ciągnęła Faye. -

Wiesz, jesteś taka młodziutka, niemal... dziewicza. Ale to mi się pewnie tylko wydaje,

prawda?

Teraz Kori się zaczerwieniła. Starsze dziewczyny przyglądały jej się ze znaczącymi

uśmiechami.

- Nie, no jasne... Znaczy, to fałszywe wrażenie... Nie jestem przecież wcale taka

młodziutka... - Kori przełknęła ślinę. Minę miała niewyraźną. - Całe ostatnie lato chodziłam z

Jimmym Clarkiem - zakończyła obronnym tonem.

- Opowiedz nam o tym więcej... - mruknęła Faye. Kori jeszcze bardziej się zmieszała.

- Ja... No cóż... Chyba muszę już iść. Mam WF na następnej lekcji i muszę się jeszcze

dostać aż do skrzydła E. Do zobaczenia, dziewczyny. - Szybko wstała i znikła.

- Dziwne, zostawiła lunch - zastanowiła się na głos Faye i lekko zmarszczyła czoło. No,

nieważne. -Z torebki z lunchem Kori wyjęła paczkę babeczek i rzuciła je Susan.

Przyjaciółka zachichotała. Ale Deborah się zachmurzyła.

- Faye, to było głupie. Późnej Kori będzie nam potrzebna. Za jakieś dwa tygodnie.

Jedno wolne miejsce, jedna kandydatka, no wiesz.

- Prawda - przyznała Faye. - Och, co tam. Jakoś jej to wynagrodzę. Nie martw się,

kiedy przyjdzie pora, Kori stanie po naszej stronie.

- Lepiej już chodźmy - dodała Susan. Cassie, która wciąż siedziała za kamieniem, z

ulgą przymknęła oczy. - Muszę się wdrapać aż na drugie piętro na algebrę.

- No tak, to może ci zająć trochę czasu - odparła złośliwie Deborah. - Ale jeszcze

poczekaj. Znów tu idzie towarzystwo.

Faye westchnęła z rozpaczą, nawet się nie odwracając.

- Kto znowu? Co mam zrobić, żeby zapewnić sobie odrobinę spokoju?

- To sama Przewodnicząca Samorządu Szkolnego. Sally. A z uszu aż jej dymi złość.

Poirytowana mina Faye znikła. Dziewczyna wydawała się teraz piękna i o wiele

bardziej niebezpieczna. Nadal siedziała plecami do szkoły. Uśmiechnęła się i poruszyła

długimi palcami jak kotka prezentująca pazury.

- A mnie się wydawało, że dzisiaj będzie nudny dzień - mruknęła i cmoknęła

językiem. - Jak widać, nigdy nie wiadomo. No cóż, witaj, Sally - dodała głośno. Wstała i

obróciła się jednym płynnym ruchem. - Co za miła niespodzianka. Jak ci minęły wakacje?

- Daruj sobie, Faye - powiedziała dziewczyna, która zeszła zamaszystym krokiem po

schodach. Była o całą głowę niższa od Faye. Miała delikatniejszą budowę ciała, ale jej

ramiona i nogi były umięśnione, a pięści zacisnęła tak, jakby szykowała się do bójki. - Nie

przyszłam tu na pogaduszki.

- Już tak dawno ze sobą nie rozmawiałyśmy. Zrobiłaś coś z włosami? Wyglądają...

interesująco.

Cassie zerknęła na włosy Sally. Miały dziwnie rdzawy odcień i wydawały się

nastroszone, jak po zbyt silnej trwałej. Dziewczyna odruchowo uniosła dłoń do włosów i

Cassie zachichotałaby, gdyby uczesanie nie było aż tak okropne.

- Nie przyszłam tu rozmawiać o moich włosach! - ucięła Sally. Miała ostry głos,

którego ton unosił się coraz wyżej z każdym kolejnym zdaniem. - Chcę porozmawiać o

Jeffreyu. Odczep się od niego!

Faye uśmiechnęła się leniwie.

- Dlaczego? - mruknęła i w porównaniu z głosem Sally jej własny wydawał się jeszcze

niższy i bardziej zmysłowy. - Boisz się, co zrobi, jeśli nie będziesz siedziała obok i trzymała

go za rączkę?

- On się tobą nie interesuje!

- Tak ci powiedział? Hm. Dzisiaj rano wydawał się bardzo zainteresowany. Umówił

się ze mną na sobotę wieczorem.

- Bo go zmusiłaś.

- Zmusiłam? Chcesz powiedzieć, że taki duży chłopiec jak Jeffrey nie może odmówić,

kiedy nie ma na coś ochoty? - Faye pokręciła głową. - Dlaczego go tu teraz nie ma? Dlaczego

nie mówi sam za siebie? Powiem ci coś, Sally - dodała, zniżając poufale Ros. - Nie stawiał

oporu dziś rano. Wcale się nie bronił.

Sally wzięła ręką zamach, jakby chciała uderzyć większą od siebie dziewczynę, ale nie

zrobiła tego.

- Wydaje ci się, że ci wszystko wolno, Faye. Tobie i całej reszcie Klubu! No cóż, pora

żeby ktoś wam pokazał, że tak nie jest. Jest nas więcej, dużo więcej, i zaczyna nas męczyć to

rozstawianie po kątach. Czas, żeby ktoś się wam postawił.

- I ty chcesz to zrobić? - odezwała się Faye miłym tonem. Sally okrążała ją jak buldog,

który czyha na dogodny moment. Przystanęła na skraju podestu, plecami do schodów

prowadzących w dół wzgórza.

- Tak! - zawołała wojowniczo.

- Zabawne - mruknęła Faye - bo będzie ci trochę trudno to zrobić, kiedy się wyłożysz

jak długa. - Przy ostatnich słowach machnęła długimi czerwonymi paznokciami tuż przed

twarzą Sally.

W sumie nawet jej nie dotknęła. Cassie, która uważnie obserwowała całą tę scenę,

rozpaczliwie wypatrując okazji do ucieczki, była tego pewna.

Ale wyszło zupełnie tak, jakby coś Sally uderzyło. Coś niewidzialnego. I ciężkiego.

Wysportowana dziewczyna całym ciałem szarpnęła się wstecz. Rozpaczliwie usiłowała

odzyskać równowagę. Machając ramionami, chwiała się przez nieskończenie długą sekundę,

a potem runęła w tył.

Cassie nie umiała sobie potem przypomnieć, co się właściwie stało. W jednej chwili

siedziała za kamieniem, przyczajona i bezpieczna, a w następnej rzuciła się do dziewczyny i

zbiła ją bokiem na trawę. Przez moment wydawało się jej, że obie sturlają się aż do podstawy

wzgórza, ale jakoś udało im się zatrzymać. Skończyło się na tym, że leżały na ziemi. Cassie

pod spodem.

- Puszczaj! Spódnicę mi podarłaś! - wykrzyknął piskliwy głos i nagle pięść rąbnęła

Cassie w żołądek, kiedy Sally podnosiła się na nogi. Cassie popatrzyła na nią z otwartymi

ustami. Ładna wdzięczność...

- A co do ciebie, Faye Chamberlain... Próbowałaś mnie zabić! Ale dostaniesz za

swoje, poczekaj. Jeszcze zobaczysz!

- Twojego faceta też dostanę - obiecała Faye z uśmiechem. Ale teraz tylko udawała

senność. Wyglądała tak, jakby miała ochotę zgrzytać zębami.

- Poczekaj tylko - powtórzyła zawzięcie Sally. - Któregoś dnia to ciebie znajdą na dole

tych schodów ze skręconym karkiem. - Po tych słowach przeszła przez podest i ruszyła w

górę po stopniach, stawiając każdy krok tak, jakby deptała twarz Faye. Nawet się nie

obejrzała i nie spojrzała na swoją wybawicielkę.

Cassie wstała powoli i zerknęła w dół na długie schody prowadzące do stóp wzgórza.

Dotarło do niej, że nie mogła postąpić inaczej. Sally mogłaby się nieźle połamać, zanim

spadłaby na sam dół. Ale teraz...

Obejrzała się i stanęła twarzą w twarz z trzema starszymi, górującymi nad nią

dziewczynami.

Stały naprzeciw niej z niewymuszonym wdziękiem, ale pod ich swobodą kryła się

agresja. Cassie widziała ją w nadąsanych i pociemniałych oczach Deborah i w pogardliwym przegięciu bioder Susan. Ale przede wszystkim, w minie Faye.

Przyszło jej do głowy, całkiem przypadkiem, że to chyba trzy najpiękniejsze

dziewczyny, jakie widziała w życiu. I nie chodziło tylko o to, że każda miała idealną cerę bez

jednej - typowej dla nastolatki - krostki. Nie chodziło o ich wspaniałe włosy - ciemne i

niesforne fale Deborah, kruczoczarną grzywę Faye czy chmurę rudych loczków Susan. Ani o

to, jak ich uroda podkreślała się nawzajem. Jak każda przez swoją odmienność uwydatniała

zalety pozostałych. Chodziło o coś innego, o coś co płynęło ze środka. Ten rodzaj pewności

siebie i opanowania, których nie miała żadna szesnasto- czy siedemnastoletnia dziewczyna.

Jakąś wewnętrzną siłę i energię. Moc. To ją przerażało.

- No proszę, a co my tu mamy? - rzuciła Faye gardłowym głosem. - Szpiega? Czy

małą białą myszkę?

Uciekaj, pomyślała Cassie. Ale jej nogi odmówiły posłuszeństwa.

- Widziałam ją dziś rano - stwierdziła Deborah. - Stała przy stojaku na rowery i gapiła

się na mnie.

- Och, ja ją widziałam jeszcze wcześniej, Debby - odparła Faye. - W zeszły weekend

pod numerem 12. To nasza sąsiadka.

- Chcesz powiedzieć, że ona... - Susan urwała.

- Tak.

- Kimkolwiek by była, teraz nie ujdzie z życiem - zapowiedziała Deborah. Jej drobna

twarzyczka skrzywiła się w grymasie niezadowolenia.

- Nie ma pośpiechu - mruknęła Faye. - Nawet myszy do czegoś się czasem przydają. A

przy okazji, długo się tam chowałaś?

Odpowiedź na to była tylko jedna i Cassie walczyła ze sobą, żeby jej nie udzielić. Pora

rzucić jakąś miażdżąco dowcipną uwagę. Ale poddała się w końcu, bo trudno było zaprzeczyć

prawdzie. Zresztą nic innego nie przychodziło jej na myśl.

- Dość długo - powiedziała i z rozpaczą przymknęła oczy.

Faye powoli zeszła niżej i stanęła naprzeciw niej.

- Zawsze szpiegujesz innych ludzi?

- Siedziałam tu, zanim przyszłyście - wyjaśniła Cassie z całą pewnością siebie, na jaką

ją było stać. Gdyby tylko Faye przestała się tak na nią gapić. Oczy w kolorze miodu zdawały

się jarzyć jakimś dziwnym, nieziemskim światłem. Skupiały się na Cassie jak promienie

lasera. Pozbawiały ją woli i sprowadzały poczucie bezsilności. Zupełnie jakby Faye chciała,

żeby Cassie coś zrobiła. Jakby czegoś od niej oczekiwała. Cassie była zupełnie

zdezorientowana - taka wytrącona z równowagi i słaba...

A potem poczuła nagły napływ siły. Płynęła jakby od stóp, czy raczej z ziemi, którą

miała pod stopami. Z czerwonego granitu z Nowej Anglii, który wcześniej wydawał się

wibrować życiem. Poczuła, że odzyskuje równowagę, że energia sunie w górę i każe jej

wyprostować plecy. A potem uniosła głowę i spojrzała w złote oczy bez lęku.

- Byłam tu pierwsza - powtórzyła wyzywająco.

- Bardzo dobrze - mruknęła Faye, a w jej oczach pojawił się dziwny wyraz. Potem

odwróciła głowę. - Coś ciekawego w plecaku?

Cassie z oburzeniem dostrzegła, że Deborah przeszukiwała jej plecak. Złośliwie

wyrzucała rzeczy, jedną po drugiej.

- Niewiele - stwierdziła i upuściła plecak na ziemię tak, że reszta jego zawartości

potoczyła się po pochyłości wzgórza.

- No dobra. - Faye nadal się uśmiechała w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Nawet jej

czerwona szminka wydawała się okrutna. - Deborah, chyba miałaś rację od samego początku.

To już martwe mięcho. - Popatrzyła na Cassie. - Jesteś nowa, więc pewnie nie rozumiesz, jaki

błąd popełniłaś. A ja nie mam czasu tu sterczeć i ci tego tłumaczyć. Ale przekonasz się.

Przekonasz się... Cassie.

Wyciągnęła rękę i złapała Cassie pod brodę długimi palcami. Cassie chciała się

odsunąć, ale jej mięśnie przestały reagować. Czuła siłę tych palców i twarde, długie, lekko

zakrzywione paznokcie. Jak szpony, pomyślała. Jak szpony drapieżnego ptaka.

Po raz pierwszy zauważyła, że czerwony kamień, który Faye nosiła na szyi, miał w

środku gwiazdkę. Jak gwiaździsty szafir. Migotał w świetle słońca i Cassie się przekonała, że

nie może oderwać od niego wzroku.

Faye roześmiała się nagle i ją puściła.

- Chodźcie - powiedziała do pozostałych dziewczyn. We trzy zawróciły i weszły po

schodach na górę.

Cassie wypuściła powietrze z płuc tak gwałtownie, jakby była przekłutym balonem.

Trzęsła się. To było... One były absolutnie...

Weź się w garść!

Przecież to zwykła nastolatka, która przewodzi gangowi, pomyślała. Przynajmniej

wyjaśniła się tajemnica Klubu. To gang. Słyszałaś już o nich, chociaż jeszcze nie chodziłaś do

szkoły, w której byłby jakiś. Jeśli dasz im święty spokój i postarasz się ich od teraz unikać,

nic ci nie będzie.

Ale nie zdołała się przekonać. Ostatnie słowa Faye naprawdę brzmiały jak pogróżka.

Tylko czym jej groziła?

Kiedy tego popołudnia Cassie wróciła ze szkoły do domu, nie zastała mamy na dole.

Cassie wędrowała z pokoju do pokoju, nawołując, aż zobaczyła na schodach babkę. Staruszka

miała taki wyraz twarzy, że dziewczynie ścisnął się żołądek.

- Co się stało? Gdzie mama?

- Jest na górze, w swoim pokoju. Nie czuje się dobrze. Spokojnie, nie ma się czego

bać...

Cassie pobiegła po skrzypiących starych schodach do zielonego pokoju. Matka leżała

na wielkim łóżku z baldachimem. Oczy miała przymknięte, a twarz bladą i lekko spoconą.

- Mamo?

Wielkie czarne oczy się otworzyły. Mama przełknęła ślinę i uśmiechnęła się z trudem.

- Chyba mam lekką grypę - odezwała się słabym i odległym głosem, który pasował do jej

bladej twarzy. - Za dzień czy dwa dojdę do siebie, kochanie. Jak było w szkole?

Lepsza strona charakteru Cassie walczyła w niej z ochotą, żeby jak najdokładniej

przedstawić własne cierpienia. Matka cicho westchnęła i przymknęła oczy, jakby raziło ją

światło.

Lepsza strona charakteru zwyciężyła. Cassie wbiła lobie paznokcie w dłoń i

odpowiedziała spokojnie:

- Och, w porządku.

- Poznałaś kogoś ciekawego?

- Dałoby się tak powiedzieć.

Babki też nie chciała martwić. Ale podczas obiadu, kiedy staruszka spytała, dlaczego

Cassie jest tak cicha, słowa same wyrwały jej się z ust.

- W szkole była taka jedna dziewczyna... Na imię ma Faye i jest okropna. Istny Hun

Attyla w spódnicy. I od razu pierwszego dnia udało mi się jej narazić... - opowiedziała całą

historię. Kiedy skończyła, babka wpatrzyła się w palenisko kominka, pogrążona w

rozmyślaniach.

- To się zmieni na lepsze, Cassie - stwierdziła. A jeśli nie? - pomyślała dziewczyna.

- Och, na pewno - powiedziała na głos. A potem babka zrobiła coś zaskakującego.

Rozejrzała się tak, jakby ktoś mógł je podsłuchiwać, a potem nachyliła ku Cassie.

- Nie, mówię serio. Wiem to. Widzisz, masz pewną... szczególną przewagę. Rodzaj

specjalnego... Cassie też się nachyliła.

- Czego?

Babka otworzyła usta, ale potem odwróciła wzrok, palenisku coś trzasnęło i wstała,

żeby poprawić polana.

- Co mam, babciu?

- Zobaczysz.

Cassie drgnęła. Już drugi raz dzisiaj słyszała te słowa.

- Babciu...

- Po pierwsze, masz dużo zdrowego rozsądku - oznajmiła staruszka z jakąś nową,

rześką nutą w głosie. - Po drugie, dwie sprawne nogi. Zanieś ten bulion mamie na górę. Przez

cały dzień nic nie jadła.

W nocy Cassie źle spała. Być może lęk nie pozwalał jej zasnąć i dlatego skrzypienia i

szmery starego domu zauważała wyraźniej niż przedtem. A może tych odgłosów zrobiło się

więcej? Nie wiedziała, co się dzieje, i nie miało to dla niej znaczenia. Zapadała w sen i bez

przerwy coś ją z niego wyrywało. Co jakiś czas sięgała ręką pod poduszkę, żeby dotknąć

kawałka chalcedonu. Gdyby tylko mogła usnąć... Żeby mógł jej się przyśnić.

Usiadła na łóżku wyprostowana jak struna. potem wstała i klapiąc bosymi stopami po drewnianym

parkiecie, podeszła do plecaka. Wyjęła wszystko, co pozbierała tam, na wzgórzu,

pisak po pisaku, książka po książce. Wreszcie spojrzała na rzeczy rozłożone na kapie łóżka.

Miała rację. Wtedy tego nie zauważyła; za bardzo była przejęta groźbą Faye. Ale

napisany rano, a potem zmięty w gniewie wiersz znikł.

Rozdział 7

Pierwszą osobą, którą Cassie zobaczyła w szkole następnego ranka, była Faye.

Wysoka dziewczyna stała w grupie osób przed bocznym wejściem, tym samym, z którego

chciała skorzystać Cassie, żeby nikomu nie rzucać się w oczy.

Deborah, motocyklistka, i Susan, nadmuchana truskawkowa blondynka, też tam stały.

One i dwóch jasnowłosych chłopaków, którzy wczoraj jeździli po korytarzach na rolkach.

Cassie zauważyła dwóch innych uczniów. Jeden był niski i zerkał niepewnie spode łba z

ukradkowym uśmiechem. Drugi był wysoki, miał ciemne włosy i przystojną, zimną twarz.

Tak jak Deborah, miał na sobie T-shirt z podwiniętymi rękawami i czarne dżinsy. Palił

papierosa. Nick? - zastanawiała się Cassie, przypominając sobie wczorajszą rozmowę

dziewczyn. Ten jaszczur?

Cassie przylgnęła do ściany z czerwonej cegły i wycofała się najszybciej jak się dało.

Weszła do szkoły głównym wejściem, a potem szybko poszła na zajęcia z angielskiego.

Niemal z poczuciem winy poklepała się po kieszeni na biodrze. Głupio, że go ze sobą wzięła,

ale ten mały kawałek chalcedonu naprawdę dodawał jej otuchy. Oczywiście, że to śmieszne.

Wcale nie wierzy, żeby przynosił jej szczęście. Ale z drugiej strony, udało jej się dzisiaj

przyjść do szkoły, nie wpadając na Faye, prawda?

Znalazła wolny stolik z tyłu pod ścianą, po przeciwnej stronie od miejsca, gdzie

wczoraj siedziała Faye. Nie chciała, żeby dziewczyna znalazła się blisko niej albo za nią.

Tutaj zasłonięta była całą grupką ludzi.

A jednak, co dziwne, kiedy tylko usiadła, za jej plecami rozległo się jakieś szuranie.

Rozejrzała się i zobaczyła, że kilka dziewczyn przesiada się do przodu. Siedzący przed nią

chłopak też wstał.

Przez chwilę trwała w kompletnym bezruchu. Nie śmiała nawet odetchnąć. Nie

popadaj w paranoję.

Ludzie się przesiadają, ale to niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z nią. Tyle że

nie mogła nie zauważyć, że teraz dookoła niej zrobiło się dużo wolnego miejsca.

Faye weszła do klasy niedbałym krokiem, rozmawiając z usztywnionym Jeffreyem

Lovejoyem. Cassie dostrzegła ją i natychmiast odwróciła wzrok.

Nie mogła się skupić na wykładzie pana Humphriesa. Jak miała myśleć, skoro wokół

niej było tyle pustego miejsca? To musiał być przypadek, ale i tak wytrącił ją z równowagi.

Pod koniec lekcji, kiedy Cassie wstała, poczuła na sobie czyjś wzrok. Obejrzała się i

zobaczyła, że to Faye patrzy na nią z uśmiechem.

Dziewczyna powoli przymknęła jedną powiekę, mrugając do niej.

Po wyjściu z klasy Cassie poszła do swojej szafki. Wybierała cyfry na szyfrowym

zamku, kiedy dostrzegła, że w pobliżu ktoś stoi. Drgnęła lekko, gdy rozpoznała niskiego,

przyczajonego chłopaka, którego rano widziała w towarzystwie Faye.

Jego szafka stała otworem i Cassie zobaczyła, że drzwiczki okleił od wewnętrznej

strony paroma reklamami sprzętu kulturystycznego. Gapił się na nią z szerokim uśmiechem.

Pasek przy jego spodniach miał srebrną klamrę wysadzaną błyszczącymi, odbijającymi

światło kamieniami, które układały się w napis: „Shean".

Cassie popatrzyła na niego obojętnym wzrokiem, zarezerwowanym dla małych

chłopców, którymi opiekowała się jeszcze w domu, w Kalifornii. A potem otworzyła swoją

szafkę... I wrzasnęła.

Cassie wytrzeszczyła oczy, a potem wypaliła:

Właściwie był to raczej taki zduszony, stłumiony okrzyk, bo gardło jej się zacisnęło.

W szafce na kawałku sznurka wisiała lalka. Powieszono ją za szyję. Głowa lalki groteskowo

przechylała się na bok, bo wyrwano ją z korpusu. Jedno niebieskie szklane oko było Otwarte,

drugie makabrycznie półprzymknięte. Wyglądało to tak, jakby do niej mrugała. Niski chłopak

przyglądał się jej z dziwnym, zgłodniałym wyrazem twarzy. Jakby spijał jej przerażenie.

Jakby go to upajało.

- Nie zgłosisz tego? Nie powinnaś iść z tym do dyrektora? - zagadał. Głos miał

piskliwy i podekscytowany.

Cassie tylko patrzyła na niego, szybko oddychając. A potem powiedziała:

- Owszem, dokładnie tak zrobię. - Złapała lalkę i szarpnięciem zerwała sznurek.

Zatrzasnęła drzwiczki szafki i poszła w stronę schodów. Gabinet dyrektora mieścił się na

pierwszym piętrze. Cassie myślała, że będzie musiała czekać, ale ku jej zdziwieniu,

sekretarka wprowadziła ją, gdy tylko podała nazwisko.

- Mogę w czymś pomóc? - Dyrektor był wysoki i miał surową, nieprzystępną minę.

Cassie z roztargnieniem dostrzegła, że w jego gabinecie jest kominek. Mężczyzna stał przed

nim z rękoma założonymi za plecami.

- Tak - odparła. Głos jej drżał. Teraz, kiedy już się tu znalazła, wcale nie była taka

pewna, czy to był dobry pomysł. - Jestem w tej szkole nowa, nazywam się Cassie Blake...

- Wiem, kim jesteś - odezwał się szorstko i zwięźle.

- No cóż... - zawahała się. - Chciałam tylko zgłosić, że... Wczoraj widziałam, jak jedna

dziewczyna pokłóciła się z drugą i ją popchnęła... - Co ona wygaduje? Zaczynała pleść trzy

po trzy. - Widziałam to, więc zaczęła mi grozić. Jest w jakimś takim klubie... Ale chodzi o to,

że mi groziła. Nie chciałam nic w tej sprawie robić, ale dzisiaj znalazłam to w swojej szafce.

Wziął lalkę, trzymając ją dwoma palcami za skraj sukienki. Minę miał taką, jakby

wręczyła mu coś przywleczonego przez psa z podwórka. Górną wargę uniósł w grymasie,

który w jakiś sposób przypominał Portię.

- Bardzo zabawne - powiedział. - I jakie trafne.

Cassie nie miała pojęcia, o co może mu chodzić.

Trafne znaczy, że coś jest odpowiednie do sytuacji, prawda? To dobrze, że ktoś wiesza

lalki w jej szafce?

- Faye Chamberlain to zrobiła - dodała.

- Och, na pewno - odparł. - Jestem doskonale świadom problemów, jakie panna

Chamberlain stwarza w kontaktach z innymi uczniami. Doniesiono mi już o wczorajszym

incydencie. O tym, jak usiłowałaś zepchnąć Sally Waltman ze schodów...

- Co zrobiłam?! Kto panu to powiedział?

- O ile pamiętam, Susan Whittier.

- To nieprawda! Ja wcale...

- Jakkolwiek by było - przerwał dyrektor - zdecydowanie sądzę, że powinniście się

nauczyć rozwiązywać takie problemy między sobą. Zgodzisz się? Zamiast zdawać się na... Na

pomoc z zewnątrz.

Cassie dalej gapiła się na niego, osłupiała.

- To wszystko. - Dyrektor wrzucił lalkę do kosza na śmieci. Zabawka uderzyła w

niego z donośnym plastikowym łupnięciem.

Do Cassie dotarto, że to koniec rozmowy. Nie pozostało jej nic innego jak odwrócić

się i wyjść.

Spóźniła się na następną lekcję. Kiedy weszła do środka, wszyscy na nią spojrzeli i na

chwilę ogarnął ją paranoiczny lęk. Ale przynajmniej nikt nie wstał i nie przesiadł się, kiedy

zajęła miejsce.

Patrzyła na nauczycielkę, która rozwiązywała jakieś zadanie na tablicy, kiedy jej

plecak się poruszył.

Leżał na podłodze obok niej. Kątem oka zauważyła, że granatowy nylon się

wybrzuszył. A przynajmniej tak jej się wydawało. Kiedy się obróciła, żeby spojrzeć na

plecak, leżał bez ruchu.

Urojenie...

Ale kiedy tylko spojrzała w stronę tablicy, historia się powtórzyła.

Obejrzała się i zerknęła w dół. Plecak zastygł. Spojrzała na tablicę. Poruszył się. Jakby

coś w środku się wiło.

To na pewno gorące powietrze faluje albo ona ma jakiś problem z oczami.

Bardzo powoli i ostrożnie Cassie przesunęła stopę w stronę plecaka. Wpatrując się w

tablicę, uniosła nogę i przydeptała wybrzuszenie.

Poczuła tylko płaską okładkę książki do francuskiego.

Nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuściła powietrza z

płuc. Przymknęła oczy z wielkiej ulgi...

I wtedy coś pod jej stopą drgnęło. Poczuła to pod podeszwą reeboka.

Z przenikliwym wrzaskiem zerwała się na równe nogi.

- Co się znowu stało? - zawołała nauczycielka. Teraz już wszyscy gapili się na Cassie.

- Coś... Coś jest w moim plecaku. To się rusza. -Z trudem powstrzymała się, żeby nie

złapać nauczycielki za ramię. - Nie, niech pani tam nie zagląda...

Nauczycielka zlekceważyła ją i otworzyła plecak. A potem włożyła rękę do środka i

wyjęła długiego węża z gumy.

Z gumy.

- I to ma być zabawne? - spytała ostro.

- To nie moje - odparła głupio Cassie. - Ja tego nie włożyłam do plecaka.

Wpatrywała się jak zaczarowana w podskakujący, kiwający się gumowy łeb i

pomalowany na czarno gumowy język. Wąż wyglądał jak prawdziwy, ale prawdziwy nie był.

Był sztuczny. Jak to było? Martwe mięcho?

- On się poruszył - szepnęła. - Czułam, jak się rusza... Tak mi się wydawało.

Widocznie to dlatego, że przesunęłam nogę.

Klasa patrzyła w milczeniu. Cassie uniosła wzrok i miała wrażenie, że przez, twarz

nauczycielki przeleciał grymas współczucia, ale po chwili znikł.

- No dobrze, moi drodzy. Wracamy do pracy - powiedziała i położyła węża na swoim

biurku. Podeszła do tablicy. Całą resztę lekcji Cassie spędziła, nie odrywając oczu od oczu

gumowego gada. Ani razu się nie poruszył.

Cassie zajrzała przez przeszkloną ścianę do stołówki pełnej roześmianych, rozgadanych

uczniów. Francuski odsiedzi ała półprzytomna. A paranoiczne wrażenie, że ludzie się na nią

gapią, a potem specjalnie odwracają do niej tyłem, narastało.

Powinnam wyjść na zewnątrz, pomyślała. Tyle że to nie miało sensu. Wczoraj nie

przyniosło jej to nic dobrego. Dlatego dzisiaj zrobi to, co powinna była zrobić wtedy podejdzie

i spyta kogoś, czy może usiąść obok.

Dobra. Zrób to. Byłoby łatwiej, gdyby nie kręciło jej się tak bardzo w głowie. To

chyba z braku snu, pomyślała.

Przystanęła ze swoją pełną tacą obok dwóch dziewczyn, które jadły przy

kwadratowym stoliku (przeznaczonym dla czterech osób. Wydawały się mile, a co

ważniejsze, wyglądały na pierwszoklasistki. Powinny się ucieszyć, że usiądzie z nimi

dziewczyna z drugiej klasy.

- Cześć - usłyszała własny głos, bezosobowy, ale grzeczny. - Mogę się dosiąść?

Dziewczyny popatrzyły na siebie. Cassie niemal widziała gorączkową, błyskawiczną

wymianę myśli. A potem jedna się odezwała.

- Jasne... Ale my już idziemy. Siadaj sobie. - Dziewczyna wzięła tacę i skierowała się

do kosza na śmieci. Ta druga przez chwilę wpatrywała się z konsternacją we własny lunch,

ale potem też wstała.

Cassie stała jak wmurowana.

No dobra, po prostu trafiła na osoby, które właśnie wychodziły, nic się nie stało. Nie

ma się czym przejmować...

Tylko dlaczego na ich tacach była jeszcze połowa niedojedzonego lunchu?

Zmuszając się do kolejnej próby, podeszła do następnego stolika. Tym razem

okrągłego, dla sześciu osób. Jedno krzesło było wolne.

Nie pytaj, pomyślała. Po prostu usiądź. Postawiła tacę na wolnym fragmencie stołu,

zsunęła plecak z ramienia i usiadła. Oczy wlepiła w tacę, koncentrując wzrok na plasterku

pepperoni na swoim kawałku pizzy. Nie chciała sprawiać wrażenia, że prosi kogokolwiek o

pozwolenie.

Wkoło niej wszystkie rozmowy ucichły. A potem usłyszała szuranie krzeseł.

O mój Boże! To niemożliwe. Nie wierzę, że to się dzieje, to nie może być prawda...

Ale to była prawda. Jej najgorszy koszmar. Coś o wiele gorszego niż martwe lalki czy

gumowe węże.

Ogłuszona nierzeczywistością tej sceny, patrzyła, jak wszyscy siedzący przy stole

wstają. Zabierali jedzenie i odchodzili. Ale w przeciwieństwie do dziewczyn z pierwszej

klasy, nie kierowali się do pojemników na śmieci. Po prostu przesiadali się do innych stołów,

jedna osoba tu, inna tam, gdziekolwiek znalazło się miejsce.

Byle dalej od niej. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od niej.

- Mamo...? - Spojrzała na zamknięte oczy o gęstych czarnych rzęsach i bladą twarz.

Sama nie wiedziała, jak udało jej się wytrwać w szkole do końca dnia. A kiedy wróciła do

domu, babcia powiedziała, że mama czuje się gorzej. Nie o wiele gorzej, nie tak, żeby trzeba

się było niepokoić, ale gorzej. Potrzebuje ciszy i spokoju. Wzięła jakieś lekarstwa na sen.

Cassie wpatrywała się w ciemne kręgi pod zamkniętymi oczami. Mama nie wyglądała

dobrze. I, co więcej, wydawała się krucha. Bezbronna. Taka młoda.

- Mamo... - odezwała się błagalnie, ale bez większego przekonania. Matka poruszyła

się, przez jej twarz przebiegł grymas bólu. A potem znów znieruchomiała.

Cassie poczuła, że ogarnia ją jeszcze większe odrętwienie. Nikt nie mógł jej pomóc.

Odwróciła się i wyszła z pokoju.

W sypialni schowała kawałek chalcedonu do kasetki z biżuterią i więcej go już nie

dotykała. Niewiele szczęścia jej przyniósł.

Tej nocy skrzypienia i szmery domu znów nie dały jej spać.

We czwartek rano w szafce znalazła ptaka. Wypchaną sowę. Wpatrywała się w nią

okrągłymi żółtymi , oczami. Woźny akurat przechodził obok, więc wskazała ptaszysko bez

słowa drżącą ręką. Zabrał je.

Po południu to była martwa złota rybka. Wzięła ją przez papier i wyniosła. Przez

resztę dnia nie podchodziła do szafki.

Nie zajrzała też do stołówki, a lunch zjadła w najdalszym kącie biblioteki.

I to tam znów zobaczyła tę dziewczynę. Tę o połyskujących włosach, której nie spodziewała

się nigdzie spotkać. Trudno się zresztą dziwić, że Cassie nie natknęła się na nią w szkole aż

do dzisiejszego poranka. Ostatnio snuła się po korytarzach jak cień, przemykała nimi, nie

podnosząc wzroku i nie odzywając się do nikogo. Nie wiedziała, po co w ogóle chodzi do

szkoły. Ale niby dokąd miałaby pójść? A gdyby spotkała tę dziewczynę, to tamta pewnie

uciekłaby w przeciwną stronę. Myśl, że odrzuciłaby Cassie tak samo, jak odrzucali ją

wszyscy pozostali, była nie do zniesienia.

Ale teraz Cassie uniosła głowę znad swojego stolika w głębi biblioteki i zobaczyła coś

jaśniejącego jak słońce.

Te włosy. Dokładnie takie, jak je zapamiętała - niemożliwie długie, w niemożliwym

kolorze. Dziewczyna stała twarzą do kontuaru wypożyczalni, uśmiechała się i rozmawiała z

bibliotekarką. Cassie niemal czuła jej promienistą osobowość, chociaż siedziała w końcu sali.

Ogarnęła ją przedziwna ochota, żeby się zerwać i podbiec do dziewczyny. A potem... co?

Sama nie wiedziała. Ale pragnienie było tak silne, że mało brakowało, żeby to zrobiła. Coś

ścisnęło ją w gardle, a do oczu nabiegły jej łzy. Zdała sobie sprawę, że podniosła się z krzesła.

Podbiegnie, a potem... A potem... W myślach Cassie pojawiły się obrazy matki, przytulającej

ją, kiedy była mała, opatrującej otarte kolano i całującej je, żeby się lepiej goiło. Troska.

Pociecha. Miłość.

- Diana!

Jakaś inna dziewczyna podbiegła do kontuaru.

- Diano, wiesz, która godzina? Pośpiesz się!

Ze śmiechem odciągnęła dziewczynę o błyszczących włosach i pomachała dłonią

bibliotekarce. Już były przy drzwiach. Zniknęły.

A Cassie została tam, sama. Dziewczyna nawet nie spojrzała w jej stronę.

W piątek rano Cassie stanęła przy swojej szafce. Nie miała ochoty jej otwierać, ale

szafka zaczynała w jakiś dziwaczny sposób ją fascynować. Nie mogła stać i zachodzić w

głowę, co też znajdzie w środku. Musiała to sprawdzić.

Powoli wybrała kombinację zamka szyfrowego, wszystko wkoło wydawało się zbyt

jasne. Drzwiczki szafki się otworzyły. Tym razem nie mogła nawet krzyknąć. Poczuła, że jej

oczy otwierają się szerzej, że stają się tak wytrzeszczone jak ślepia tamtej sowy. Otworzyła

usta w bezgłośnym wrzasku. Ten zapach...

Szafka była pełna mielonego mięsa. Surowego i czerwonego jak ciało odarte ze skóry,

ciemnofioletowego w miejscach, gdzie zaczynało się psuć od zbyt wysokiej temperatury. Całe

kilogramy mięsa. Pachniało jak...

Jak mięso. Martwe mięcho.

Cassie zatrzasnęła drzwi szafki, ale odbiły się od mięsa, które zaczynało wypływać

dołem. Okręciła się na pięcie i odeszła niepewnym krokiem, niewiele widząc na oczy.

Ktoś ją złapał. Przez chwilę miała wrażenie, że ten ktoś próbuje ją podtrzymać, ale

potem poczuła, że tylko zrywał jej z ramienia plecak.

Obejrzała się za siebie i zobaczyła ładną, nadąsaną twarz. Złośliwe ciemne oczy. I

motocyklową kurtkę. Deborah rzuciła plecakiem i Cassie odruchowo okręciła się na pięcie,

śledząc jego lot.

Za sobą zobaczyła jasne włosy do ramion. Skośne, nieco szalone błękitnozielone oczy.

Roześmiane usta. To był jeden z chłopaków jeżdżących na rolkach. Jęeden z braci

Hendersonów.

- Witajcie w dżungli! - zaśpiewał. Odrzucił plecak o Deborah, która złapała go,

śpiewając następną linijkę tekstu.

Cassie nie mogła przestać obracać się między nimi, zupełnie jak kot ścigający futrzaną

myszkę na sznurku.

Łzy zalewały jej oczy. Ten śmiech i podśpiewywanie rozbrzmiewały w jej uszach

coraz głośniej.

Nagle jakieś opalone ramię pojawiło się w polu jej widzenia. Czyjaś ręka złapała

plecak w locie. Śmiech zamarł.

Obróciła się i przez łzy dostrzegła zimną, przystojną twarz ciemnowłosego chłopaka,

którego widziała z Faye dwa dni temu rano... Czy to naprawdę mogło być zaledwie dwa dni

temu? Miał na sobie kolejny T-shirt z podwiniętymi rękawami i te same sprane czarne dżinsy.

- Uch, Nick... - mruknął, krzywiąc się, jeden z Hendersonów. - Psujesz nam zabawę.

- Wynoście się stąd.

- Sam się wynoś - warknęła Deborah zza pleców Cassie. - Doug i ja tylko...

- Taa, my tylko...

- Zamknijcie się. - Nick zerknął na szafkę Cassie, z której wypadały kawałki mięsa. A

potem wcisnął plecak w jej ręce. - Ty też się wynoś.

Cassie spojrzała mu w oczy. Były ciemnobrązowe, w odcieniu mahoniowych mebli w

domu babki. I tak samo jak tamte meble zdawały się posyłać w jej stronę odbicie świateł. Nie

były całkiem nieprzyjazne. Tylko... obojętne. Jakby nic go specjalnie nie obchodziło.

- Dziękuję - powiedziała. Zamrugała powiekami, żeby odpędzić łzy.

Coś drgnęło w tych ciemnomahoniowych oczach.

- Nie ma za co dziękować - powiedział. Jego głos brzmiał jak zimny wiatr, ale Cassie

było wszystko jedno. Mocno chwyciła plecak i uciekła.

Na fizyce dostała liścik.

Jedna z dziewczyn, Tina, upuściła go na jej stolik dyskretnym ruchem. Starała się przy

tym wyglądać, jakby niczego nie zrobiła. Nie zatrzymała się i poszła na swoje miejsce po

drugiej stronie sali. Cassie spojrzała na złożoną w kwadrat kartkę papieru, jakby ta mogła ją

sparzyć, jeśli jej dotknie. Jej imię było wypisane w poprzek kartki charakterem pisma, który

wyglądał jednocześnie na napuszony i świętoszkowaty. Powoli rozwinęła kartkę i

przeczytała:

Cassie. Spotkaj się ze mną w starym skrzydle pracowni nauk ścisłych, na pierwszym

piętrze, po lekcjach. Chyba możemy sobie nawzajem pomóc. Przyjaciółka.

Cassie wpatrywała się w kartkę tak długo, aż lite-zaczęły jej się rozmazywać przed

oczami. Po lekcji dopadła Tinę.

- Kto ci kazał oddać mi ten list? Dziewczyna spojrzała na kartkę obojętnie.

- O co ci chodzi? Ja nie...

- Owszem, ty. Kto ci to dał?

Tina rozejrzała się wkoło niespokojnie. A potem szepnęła:

- Sally Waltman, dobra? Ale powiedziała mi, że mam nic nie mówić. Muszę już iść.

Cassie zastąpiła jej drogę.

- Gdzie jest stare skrzydło nauk ścisłych?

- Słuchaj...

- Gdzie to jest? Tina syknęła:

- Naprzeciwko skrzydła E. Z tyłu, za parkingiem. Puść mnie już! - Wyrwała się Cassie

i uciekła.

Przyjaciółka, pomyślała Cassie z ironią. Gdyby Sully była prawdziwą przyjaciółką,

odezwałaby się do Cussie publicznie. Gdyby naprawdę była przyjaciółką, zostałaby tamtego

dnia na schodach za szkołą, zamiast zostawiać Cassie sam na sam z Faye. Powiedziałaby:

„Dzięki, że mi uratowałaś życie". Ale może teraz żałuje.

Stare skrzydło pracowni nauk ścisłych wyglądało, jakby od dawna nikt z niego nie

korzystał. Na drzwiach wisiała kłódka. Otwarta. Cassie pchnęła skrzydło, które stanęło

otworem.

Wewnątrz było ciemno. Miała oczy przyzwyczajone do światła i niczego nie widziała

wyraźnie. Dostrzegła jednak klatkę schodową. Weszła na górę, wodząc dla orientacji dłonią

po ścianie.

Kiedy znalazła się na górze, zauważyła coś dziwnego. Dłonią dotykała czegoś...

miękkiego. Niemal kosmatego. Uniosła palce przed twarzą i przyjrzała się im. Sadze?

Coś poruszyło się w głębi pomieszczenia.

- Sally? - Zrobiła niepewny krok naprzód. Dlaczego okna nie wpuszczają więcej

światła? - zastanawiała się. Widziała tylko jaśniejące gdzieniegdzie białe szczeliny. Zrobiła

jeszcze jeden pełen wahania krok naprzód, a potem drugi i następny. - Sally?

Kiedy wymówiła to imię, coś wreszcie dotarło do jej zmęczonego mózgu. Żadna

Sally. Ktokolwiek tam był, cokolwiek tam było, to na pewno nie Sally.

Zawróć, idiotko. Wynoś się stąd. Natychmiast.

Niezgrabnym ruchem okręciła się na pięcie, wytężając wzrok i szukając klatki

schodowej...

Nagle rozbłysło światło. Oświetliło jej twarz, oślepiło ją. Rozległ się jakiś skrzypiący,

Rozdział 8

zgrzytliwy odgłos i w sali zrobiło się jeszcze jaśniej. Cassie zdała sobie sprawę, że jasność

padała od strony okna, które było wcześnie} zasłonięte. Ktoś stał przed nim teraz i trzymał

dłoń na drewnianej okiennicy.

Spojrzała się w stronę schodów, ale tam też ktoś stał. Do wnętrza wpadało teraz dość

światła, żeby mogła zobaczyć sylwetkę dziewczyny. Tamta podeszła bliżej.

- Witaj, Cassie - powiedziała. - Obawiam się, że Sally nie mogła przyjść. Ale może ty

i ja jakoś sobie nawzajem wystarczymy.

To ty wysłałaś liścik - powiedziała bezbarwnym tonem Cassie.

Faye uśmiechnęła się przerażającym uśmiechem.

- Jakoś tak sobie pomyślałam, że nie przyjdziesz, jeśli podpiszę się własnym imieniem

- odparła.

A ja się dałam nabrać, pomyślała Cassie. Na pewno nauczyła tę dziewczynę, Tinę, co

ma mówić, a ja to kupiłam.

- Jak ci się podobały prezenty?

Cassie łzy napłynęły do oczu. Nie była w stanie odpowiedzieć. Czuła się znużona i

bezradna. Gdyby tylko mogła się skupić...

- Dobrze sypiasz? - mówiła dalej Faye niewinnie brzmiącym, gardłowym tonem. - Bo

wyglądasz okropnie. A może te sny ci przeszkadzały?

Cassie szybkim ruchem obejrzała się za siebie. Widziała wyjście, ale blokowała je

Susan.

- Och, nie możesz nas jeszcze opuścić - zaprotestowała Faye. - Nawet by się nam nie

śniło, żeby ci na to pozwolić.

Cassie popatrzyła na nią.

- Faye, daj mi wreszcie spokój...

- Śnij dalej - powiedziała Deborah i roześmiała się złośliwie.

Cassie nic z tego nie rozumiała. Ale potem zobaczyła, że Faye trzyma w ręce kartkę.

Była rozprostowana, ale kiedyś została zgnieciona w kulkę.

Jej wiersz.

Przez wyczerpanie przedarł się gniew. Ogarnął ją w mgnieniu oka, tak silny, że

poczuła przypływ energii, który wręcz ją unosił. Rzuciła się w stronę Faye.

- To moje! - krzyknęła.

Zaskoczyła ją tym. Dziewczyna rzuciła się w tył. Uskoczyła, trzymając kartkę z

wierszem poza zasięgiem rąk Cassie.

A potem coś złapało Cassie od tyłu za ramiona i ją unieruchomiło.

- Dziękuję, Deborah - sapnęła Faye lekko zdyszana. Spojrzała na Cassie. - Widać

nawet i mała biała myszka może się postawić. Trzeba będzie o tym pamiętać. Ale na razie ciągnęła

- zorganizujemy sobie improwizowany wieczór poetycki. Przykro mi, że atmosfera

nie jest bardziej... odpowiednia. Ale co zrobić? Kiedyś to było skrzydło pracowni nauk

ścisłych, ale teraz nikt już tu nie przychodzi. Od czasu, kiedy Doug i Chris Hendersonowie

popełnili mały błąd w czasie doświadczenia. Pewnie widziałaś już braci Hendersonów.

Trudno ich nie zauważyć. Fajni są, ale trochę nieodpowiedzialni. Niechcący skonstruowali

bombę.

Teraz, kiedy wzrok Cassie na nowo przyzwyczaił się do światła, dostrzegła, że cała

sala była wypalona, Ściany pokrywały sadze.

- Oczywiście, niektórzy sądzą, że tu nie jest bezpiecznie - ciągnęła Faye. - Więc

zamykają to skrzydło. Ale nigdy nie pozwalamy, żeby zniechęcił nas taki drobiazg. Trzeba

przyznać, że mamy tu spokój. Możemy hałasować, ile chcemy, i nikt nas nie usłyszy.

Sposób, w jaki Deborah trzymała ją za ramiona, sprawiał Cassie ból. Mimo to zaczęła

się wyrywać, kiedy Faye odchrząknęła i uniosła kartkę.

- Niech zobaczę... Moje sny, autorstwa Cassie Blake. Tak przy okazji, pomysłowy

tytuł.

- Nie masz najmniejszego prawa... - zaczęła Cassie, ale Faye ją zignorowała. Zaczęła

czytać teatralnym, sztucznym głosem:

-Każdej nocy leżę i śnię o tym Jedynym...

- To osobiste! - krzyknęła Cassie.

-Który mnie pocałował i rozbudził we mnie pożądanie...

-Puszczaj!

-Spędziłam z nim raptem jedną godzinę...

- Tak nie wolno!

- Od tej pory moje dni i noce są pełne ognia... - Feye uniosła wzrok. - No proszę. I co

sądzisz, Deborah?

- Żenada - powiedziała Deborah, a potem mocniej ścisnęła ramiona Cassie. - Głupoty.

- Och, sama nie wiem. Mnie się niektóre metafory podobały. Na przykład ta z ogniem.

Lubisz ogień?

Cassie znieruchomiała. Ten leniwy, ochrypły głos miał w sobie teraz nową nutę, nutę,

którą rozpoznała instynktem. Wyczuła w nim zagrożenie.

- Zdarza ci się myśleć o ogniu, Cassie? Śnić o nim?

Zaschło jej w ustach. Wpatrywała się w Faye. Te miodowe oczy były ciepłe, pałające.

Podekscytowane.

-Chciałabyś zobaczyć sztuczkę z ogniem?

Pokręciła głową. Zaczynało do niej docierać, że bywają rzeczy gorsze niż

upokorzenie. Po raz pierwszy w ciągu tego tygodnia obawiała się nie o własną dumę, ale o

skórę.

Faye zwinęła trzymaną w dłoni kartkę, formując ją w luźny rożek. Z górnej krawędzi

buchnął płomyk.

- Dlaczego nie powiesz nam, o kim mówi ten wiersz? Ten chłopak, który cię

rozbudził... Kto to?

Cassie odsunęła się, usiłując uciec przed papierem, który płonął tuż przed jej twarzą.

- Ostrożnie! - odezwała się kpiąco Deborah. - Nie za blisko jej włosów.

- Że co, że niby nie tak blisko? - powiedziała Faye. - Albo aż tak blisko?

Cassie musiała wykręcić głowę, żeby uniknąć ognia. Niewielkie strzępki żarzącego się

papieru latały na wszystkie strony. Czuła na skórze gorąco płomienia. Jasny płomień

zostawiał po sobie powidok.

- Oj, blisko było. Moim zdaniem i tak ma za długie rzęsy. Deborah, zgodzisz się ze

mną?

Cassie się wyrywała, ale Deborah była zadziwiająco silna. A im bardziej Cassie się

wyrywała, tym bardziej bolał ją ten chwyt.

- Puszczaj mnie... - wysapała.

- A ja myślałam, że lubisz ogień, Cassie. Popatrz w płomień. Co w nim widzisz?

Cassie nie chciała posłuchać, ale nic nie mogła na to poradzić. Przecież papier

powinien był już spłonąć. Ale nadal się palił. Żółty, pomyślała. Ogień jest żółty i

pomarańczowy. Wcale nie czerwony, jak mówią.

Wszystkimi zmysłami skupiła się na płomieniu. Jego ciepło sprawiało, że na

policzkach czuła suche łaskotanie. Słyszała szelest papieru pochłanianego ogniem, czuła

zapach spalenizny. I nie widziała już niczego innego.

Szary popiół i żółty płomień. U samego dołu błękitny, jak płomień gazowego palnika.

Ogień co chwila zmieniał kształt, jego jasność strzelała wysoko w górę. Tryskał energią...

Energią.

Ogień to moc, pomyślała. Prawie wyczuwała jej ładunek w złotym płomieniu. Nie

były to ten przepastny spokój nieba i oceanu ani wyczekująca solidność skały. Była w nim

aktywność. Moc, po którą wystarczyło siegnąć...

- Tak - szepnęła Faye.

Jej głos wytrącił Cassie z transu. Zwariowałaś, powiedziała sobie. Obraz wywołany

płomieniem znikł. Właśnie takie rzeczy zdarzają ci się, kiedy nie sypiasz. Kiedy stres staje się

nie do zniesienia i docierasz do granic własnej wytrzymałości, pomyślała. Zaczynała

wariować.

Łzy wypełniły jej oczy i spłynęły po policzkach.

- Och, to jednak tylko dzieciak - stwierdziła Faye, w jej głosie zabrzmiał dziwny

niesmak. Niesmak, coś w rodzaju rozczarowania. - No co, malutka, bardziej już popłakać się

nie możesz? Jeśli postarasz się naprawdę, może uda ci się to zgasić.

Zapłakana Cassie szarpała głową na wszystkie strony, kiedy płonący papier zbliżał się

coraz bardziej, tak bardzo, że łzy na niego skapnęły i zasyczały. Cassie przestała myśleć, była

zwyczajnie przerażona. Jak złapane w pułapkę zwierzątko. Zrozpaczone, żałosne, złapane

zwierzątko.

„Martwe mięcho, martwe mięcho, martwe mięcho, martwe mięcho..."

- Co wy tu robicie? Puść ją, ale to już!

Głos przyszedł znikąd i przez chwilę Cassie nawet nie próbowała zlokalizować jego

źródła. Całą sobą koncentrowała się na ogniu. Nagle zapłonął wyżej i w jednej chwili zmienił

się w miękki, szary popiół. Faye stała i trzymała w dłoni poczerniały skrawek papieru.

- Powiedziałam, że masz ją puścić! - Coś jasnego pojawiło się obok Deborah. Ale nie

tak jasnego jak ogień. Raczej jak światło słońca. Albo księżyca, kiedy księżyc jest w pełni i

świeci tak mocno, że można przy nim niemal czytać.

To była ona.

Tamta dziewczyna z żółtego domu. Dziewczyna o połyskliwych włosach. Kompletnie

osłupiała, Cassie wpatrywała się w nią, jakby widziała ją po raz pierwszy.

Jej wybawicielka była niemal tak samo wysoka jak Faye, ale pod każdym innym

względem się od niej różniła. Tam gdzie Faye miała kobiece kształty, ona była smukła. Faye

ubrała się na czerwono, ona była w bieli. W kontraście do grzywy niesfornych czarnych

włosów Faye, ona miała włosy długie, proste i połyskliwe - w odcieniu światła wpadającego

przez okna.

I była piękna. Z bliska jeszcze piękniejsza niż widziana z oddali. Jej uroda różniła się

jednak od urody Faye tak dalece, że wydawała się zupełnie czymś innym. Uroda Faye

zachwycała, ale i przerażała. Jej dziwne złote oczy były fascynujące, ale sprawiały, że

człowiek miał ochotę uciec.

Dziewczyna z żółtego domu wyglądała jak anioł z witraża. Cassie po raz pierwszy

zobaczyła jej oczy - zielone, jasne, błyszczące, zupełnie jakby prześwitywało zza nich jakieś

światło. Policzki miała lekko zarumienione, ale to był naturalny kolor, a nie makijaż.

Oddychała szybko z oburzenia, a głos, chociaż czysty i melodyjny, przepełniał gniew.

- Kiedy Tina mi powiedziała, że przekazała ten twój liścik, wiedziałam, że coś

kombinujesz - stwierdziła. - Ale to już przechodzi ludzkie pojęcie. Deborah, mówię po raz

ostatni, puść ją!

Powoli i niechętnie Deborah rozluźniła chwyt na ramionach Cassie.

- Coś podobnego... Mogłyście ją skrzywdzić! - wściekała się jasnowłosa dziewczyna.

Wyciągnęła chusteczkę higieniczną i zaczęła ścierać sadze i łzy z policzków Cassie. - Nic ci

nie jest? - spytała nieco łagodniejszym tonem.

Cassie tylko popatrzyła na nią bez słowa. Ta jaśniejąca dziewczyna przyszła jej na

pomoc. Zupełnie ak jakieś zdarzenie ze snu.

- Jest śmiertelnie przerażona - wybawicielka zwróciła się do Faye. - Jak mogłaś?! Jak

mogłaś być tak okrutna?

- Przychodzi mi to naturalnie - mruknęła tamta. Oczy miała osłonięte powiekami. I

była tak samo nadąsana jak Deborah.

- A ty, Susan... Wiesz, zaskakujesz mnie. Nie rozumiesz, że tak nie wolno?

Susan mruknęła coś pod nosem, odwracając wzrok.

- Poza tym dlaczego chciałyście ją skrzywdzić? Kto to jest? - Dziewczyna objęła

Cassie opiekuńczym ramieniem i przyglądała się starszym dziewczynom, wodząc wzrokiem

od jednej do drugiej. Żadna jej nie odpowiedziała.

- Na imię mam Cassie... - odezwała się Cassie. Pod koniec zdania jej głos zadrżał,

chociaż próbowała nad nim zapanować. Czuła tylko ramię dziewczyny obejmujące jej łopatki.

- ...Cassie Blake - udało jej się dokończyć. - Przeniosłam się tutaj dwa tygodnie temu. Pani

Howard to moja babcia.

Dziewczyna zrobiła zaskoczoną minę.

- Pani Howard? Spod dwunastki? Mieszkasz u niej?

Cassie ogarnął łęk. Przypomniała sobie reakcję Jeffreya, kiedy usłyszał, gdzie

mieszka. Umarłaby, gdyby ta dziewczyna miała zareagować podobnie. Ponuro skinęła głową.

Jasnowłosa dziewczyna odwróciła się z impetem do Faye.

- Więc ona jest jedną z nas! Sąsiadką - dodała z naciskiem, kiedy tamta wysoko

uniosła brwi.

- Och, niezupełnie - zaprotestowała Faye.

- Jest tylko w połowie... - zaczęła Susan.

- Zamknij się! - uciszyła ją Deborah.

- Jest naszą sąsiadką - powtórzyła uparcie jasnowłosa dziewczyna. Popatrzyła na

Cassie. - Przepraszam, nie wiedziałam, że się wprowadziłaś. Gdybym wiedziała - rzuciła ostre

spojrzenie w stronę Faye - zajrzałabym do ciebie. Mieszkam na samym początku Crowhaven

Road. Pod numerem 1. - Jeszcze raz opiekuńczo uściskała Cassie. - Chodź. Jeśli chcesz,

zawiozę cię do domu.

Cassie pokiwała głową. Poszłaby za tą dziewczyną, nawet gdyby kazała jej wyskoczyć

przez okno.

- Zapomniałam się przedstawić - powiedziała wybawicielka, przystając przy schodach.

- Jestem Diana.

- Wiem.

Diana jeździła błękitną acurą integrą. Zatrzymała się przy samochodzie i spytała

Cassie, czy chce zabrać coś ze swojej szafki.

Cassie drgnęła i pokręciła głową.

- Dlaczego nie?

Zawahała się. A potem opowiedziała wszystko nowej koleżance.

Diana założyła ręce i słuchała. A w miarę opowiadania Cassie coraz szybciej stukała

czubkiem stopy o chodnik. Jej zielone oczy zaczynały żarzyć się furią.

- Nie przejmuj się tym - powiedziała tylko. - Zadzwonię i poproszę woźnego, żeby

sprzątnął szafkę. Na razie trzeba cię stąd zabrać. - Otworzyła samochód i poleciła Cassie,

żeby swojego golfa zostawiła nu parkingu. - Tym zajmiemy się później. - A Cassie wiedziała,

że jeśli Diana mówiła, że się czymś zajmie, to rzecz można było uznać za załatwioną.

W samochodzie Cassie wciąż gapiła się na pasmo długich, połyskliwych włosów,

opadające na ręczny hamulec. Przypominało jedwab w barwie słonecznych i promieni. Lub

raczej promieni słońca i księżyca. Przez moment w głowie Cassie zabłysło wspomnienie

kogoś innego, kto miał włosy więcej niż jednego kolom. Ale kiedy usiłowała pochwycić tę

myśl, już znikła.

Nie miała dość śmiałości, żeby dotknąć tego pasma włosów, chociaż korciło ją, by

sprawdzić, czy w dotyku też przypomina jedwab. Zamiast tego próbowała Skoncentrować się

na słowach Diany.

- ...i sama nie wiem, co czasami wstępuje w tę Faye. Ona po prostu nie myśli. Nie

zdaje sobie sprawy z tego, co robi.

Cassie ostrożnie zerknęła na twarz Diany. Jej zdaniem, Faye doskonale wiedziała, co

robi. Ale nie powiedziała tego, bo właśnie stanęły pod ładnym wiktoriańskim domem.

- Chodź - ponagliła Diana, wyskakując z samochodu. - Doprowadzimy cię do

porządku, zanim wrócisz do domu.

Doprowadzimy do porządku? Cassie zrozumiała, o co chodzi, kiedy Diana

wprowadziła ją do staroświeckiej łazienki na piętrze. Szary sweter, dłonie i dżinsy

poplamione miała sadzą. Włosy koszmarnie potargane. Twarz umazaną czernią i poplamioną

łzami. Wyglądała jak sierota.

- Pożyczę ci jakieś ubranie, a to wypierzemy. Możesz się umyć tutaj. - Diana krzątała

się z zapałem. Odkręciła gorącą wodę, żeby lała się do wanny ustawionej na nogach w

kształcie zwierzęcych łap. Dodała do wody coś, co słodko pachniało i się pieniło. Wyjęła

ręczniki, mydło, szampon i wszystko to robiła tak prędko, że Cassie wpatrywała się tylko

kompletnie zdumiona. - Kiedy się rozbierzesz, rzuć ubranie za drzwi. A po kąpieli możesz

włożyć to - powiedziała i powiesiła na drzwiach biały, puchaty szlafrok. - Dobra, możesz

wskakiwać.

Znikła, a Cassie została w łazience. Wpatrywała się w zamknięte drzwi. Spojrzała na

lekko zasnute parą lustro, a potem na wannę. Było jej zimno i czuła się obolała. Mięśnie

drżały jej z napięcia. Gorąca, słodko pachnąca woda wydawała się wybawieniem, a kiedy weszła do wanny i zanurzyła się w niej, wyrwało jej się odruchowe westchnienie

zadowolenia.

Och, było cudownie. Dokładnie tak, jak trzeba. Przez jakiś czas leżała odprężona,

pozwalając gorącu przeniknąć w głąb ciała i napełniając płuca lekkim kwiatowym zapachem.

Miała wrażenie, że z jej umysłu znika otępienie i poczuła się odświeżona.

Wzięła gąbkę i zmyła brud z twarzy i ciała. Szampon też pachniał słodko. Kiedy

wreszcie wyszła z wanny i owinęła się dużym, białym szlafrokiem frotte, była czysta,

rozgrzana i bardziej zrelaksowana niż kiedykolwiek od paru tygodni. Nadal z trudem

wierzyła, że to się dzieje naprawdę, ale czuła się tak, jakby wypełniało ją światło.

Łazienka wyglądała, owszem, staroświecko, ale to nie znaczy, że była brzydka,

stwierdziła. Ładne ręczniki i słoje z kolorowymi solami do kąpieli i czymś, co wyglądało jak

potpourri, dodawały jej uroku.

Cassie wsunęła stopy w miękkie białe kapcie, które Diana jej zostawiła, i podreptała

do holu.

Drzwi pokoju naprzeciwko były uchylone. Z wahaniem zapukała i pchnęła je na

oścież. A potem przystanęła w progu.

Diana siedziała na ławeczce w zagłębieniu okna. Na kolanach miała poplamiony szary

sweter Cassie. Ponad jej głową, w oknie, wisiały szlifowane kryształy. Słońce, które przez nie

przenikało, rzucało na pokój niewielkie skrawki tęczy - pasma fioletu, zieleni, pomarańczy,

czerwieni. Prześlizgiwały się po ścianach, tańczyły na podłodze, po ramionach i włosach

Diany. Zupełnie jakby siedziała w środku kalejdoskopu. Nic dziwnego, że w tym oknie coś

błyszczało, pomyślała Cassie. Diana uniosła wzrok i się uśmiechnęła.

- Wchodź. Czyszczę ci właśnie sweter z sadzy.

- Och. To kaszmir...

- Wiem. Nic mu nie będzie. - Diana wzięła ksiąźkę, która leżała otwarta na siedzeniu, i

wstawiła ją do sporej szafki stojącej pod jedną ze ścian. Cassie zauważyła, że potem tę szafkę

zamknęła na klucz. Wyszła ze swetrem w ręku.

Cassie z zaciekawieniem zerknęła na okienną ławeczkę. Nie zauważyła tam żadnego

środka do usuwania plam, jedynie paczuszkę potpourri i coś, co wyglądało jak jakaś kolekcja

kryształów.

Pokój był uroczy. Udało się w nim połączyć ładne, wyglądające na antyki meble i

nowoczesne sprzęty, jakby przeszłość i teraźniejszość istniały obok siebie w pełnej harmonii.

Zasłony nad łóżkiem były bladoniebieskie, ozdobione delikatnym wzorem pnączy, lekkie i

przewiewne. Na ścianach, zamiast plakatów filmowych czy zdjęć gwiazd, wisiały

reprodukcje. Całe to wnętrze miało jakąś klasę. Było eleganckie, ale przy okazji wygodne.

- Podobają ci się? Te reprodukcje?

Cassie obejrzała się i zobaczyła, że Diana bezszelestnie wróciła do pokoju. Pokiwała

głową, żałując, że nie może zdobyć się na żadną inteligentną uwagę wobec dziewczyny, która

zdawała się pod każdym względem ją przewyższać.

- Kogo przedstawiają? - spytała z nadzieją, że nie jest to coś, co powinna sama

wiedzieć.

- Greckie bóstwa. Greckie boginie, tak konkretnie. Ta tutaj to Afrodyta, bogini

miłości. Widzisz wkoło niej cherubinki i gołębie?

Cassie popatrzyła na kobietę na obrazie. Leżała na czymś w rodzaju otomany, piękna i

rozleniwiona. Coś w jej pozie - może ten nagi biust - przywodziło na myśl Susan.

- A to jest Artemida. - Diana podeszła do kolejnej reprodukcji. - Była boginią

polowania. Nigdy nie wyszła za mąż, a mężczyznę, który ją zobaczył nagą w kąpieli, kazała

rozszarpać myśliwskim psom.

Dziewczyna na tym obrazie była smukła i gibka, miała umięśnione ramiona i nogi.

Klęczała, mierząc z łuku. Ciemne włosy opadały jej falami na plecy, a wyraz twarzy miała

skupiony i groźny. Deborah tak czasem wygląda, pomyślała Cassie. A potem zerknęła na

kolejny obraz i aż się wzdrygnęła.

- A to kto?

- To Hera, królowa wśród bogiń. Bywała... zawistna.

Cassie to wcale nie zdziwiło. Młoda kobieta była wysoka i dumna, królewskim gestem

unosiła brodę. Ale to jej oczy najbardziej zdumiały Cassie. Wydawało się, że prawie płoną,

pełne namiętności, nieokiełznane i niebezpieczne. Bogini przypominała przyczajonego

tygrysa...

Cassie nie zdołała zapanować nad dreszczem. Odwróciła się.

- Nic ci nie jest? - spytała Diana. Cassie zaprzeczyła ruchem głowy, z trudem

przełykając ślinę. Teraz, kiedy była już bezpieczna, wszystko do niej wracało. Nie tylko

wydarzenia dzisiejszego dnia, ale całego minionego tygodnia. Wszystkie przykrości i

upokorzenia. Lalka powieszona w szafce, scena w stołówce. Gumowy wąż. Zabawa

polegająca na przerzucaniu się jej plecakiem...

- Cassie? - Dłoń dotknęła jej ramienia.

Dla Cassie tego wszystkiego było już zbyt wiele. Obróciła się i rzuciła w objęcia

Diany, a potem się rozpłakała.

- Już dobrze. Nic ci nie będzie, naprawdę. Nie przejmuj się... - Diana objęła ją i

poklepała po plecach.

Wszystkie te łzy, na które Cassie nie mogła sobie pozwolić przy matce i babci, teraz

płynęły swobodnie. Przytuliła się do Diany i rozszlochała się jak małe dziecko.

I było zupełnie tak, jak to sobie wyobrażała w bibliotece. Jakby miała siedem lat i

mama ją pocieszała. W jakiś sposób Dianie udało się sprawić, że Cassie poczuła, że

rzeczywiście wszystko będzie dobrze.

W końcu przestała pociągać nosem i przełknęła łzy. I wreszcie uniosła głowę.

- Wiesz co? - Diana podała jej chusteczkę higieniczną. - Może zostałabyś na obiad?

Tata wróci dopiero późno wieczorem... Jest prawnikiem. Mogę zadzwonić do paru

przyjaciółek i zamówimy sobie pizzę. Co ty na to?

- Och... świetnie - powiedziała Cassie, przygryzając wargę. - Naprawdę super.

- Dopóki twoje ubrania nie wyschną, możesz włożyć to... Pewnie będzie trochę za

duże, ale nie za bardzo. Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. - Diana urwała, a jej

szmaragdowozielone oczy spojrzały na twarz Cassie. - Coś nie tak?

- Nic takiego, tylko... - Cassie urwała, a potem gniewnie pokręciła głową. - Ja tylko...

No bo... Dlaczego ty jesteś dla mnie taka miła? - wypaliła. To wszystko przypominało jakiś

sen.

Diana przez chwilę gapiła się na nią, a potem uśmiechnęła się do niej oczami, chociaż

jej usta nic drgnęły.

- Bo ja wiem... Chyba dlatego, że wydajesz mi się miła i że na to zasługujesz. Ale jeśli

bardzo chcesz, mogę się zrobić wredna.

Cassie znów pokręciła głową, ale tym razem już bez złości. Poczuła, że jej własne usta

drgają w uśmiechu.

- A poza tym... - Diana spoglądała teraz gdzieś przestrzeń, a jej czyste zielone oczy

zrobiły się nieobecne. - Przecież wszystkie jesteśmy siostrami, wiesz?

Cassie zaparło dech w piersi.

- Naprawdę? - szepnęła.

- Tak - potwierdziła Diana stanowczo, nadal patrzyła w dal. - Jesteśmy. Mimo

wszystko. - A potem jej twarz zmieniła wyraz i dziewczyna znów spojrzała na Cassie. Możesz

zadzwonić do mamy - powiedziała, pokazując aparat telefoniczny. - A ja zejdę na dół

i zamówię pizzę. - Odwróciła się i znikła.

Rozdział 9

Dziewczyny, które przyszły do Diany, miały na imię Laurel i Melanie. To Laurel

Cassie widziała z Dianą w bibliotece. Z bliska dostrzegła, że dziewczyna jest barrdzo szczupła

i ma jasnobrunatne włosy - niemal tak długie jak Diana - oraz ładną, chochlikowatą buzię.

Miała na sobie sukienkę w kwiatki i różowe, wysokie trampki.

- To wegetariańska pizza, prawda? - odezwała się, zamykając za sobą drzwi

kopniakiem, bo w rękach miała mnóstwo plastikowych pojemników. - Nie zamówiłaś

jakiegoś patriarchalnego pepperoni, prawda?

- Żadnego mięsa - zapewniła Diana, ponownie otwierając drzwi, za którymi czekała

cierpliwie druga dziewczyna.

- Ups... Przepraszam! - zawołała Laurel i ruszyła do kuchni. - Mam tu różne rzeczy na

sałatkę.

Diana i druga dziewczyna obejrzały się i wrzasnęły jednym głosem:

- Tylko nie tofu !

- To same warzywa i zielenina - wyjaśniła Laurel. Koleżanki wymieniły spojrzenia

pełne ulgi.

Cassie zmagała się z nieśmiałością. Ta nowa dziewczyna, na pewno z ostatniej klasy,

była wysoka, elegancka i... piękna. Gładko zaczesane kasztanowe włosy przytrzymywała

szeroka opaska, a szare oczy spoglądały chłodno i pewnie. To pierwsza osoba, jaką Cassie

poznała, która wyglądała tak, jakby miała okulary na nosie, chociaż ich wcale nie nosiła.

- To Melanie - przedstawiła ją Diana. - Mieszka przy tej samej ulicy pod numerem 4.

Melanie, to Cassie Blake. Właśnie wprowadziła się pod dwunastkę. Pani Howard to jej

babcia.

Myślące szare oczy spojrzały na Cassie, a potem Melanie skinęła głową.

- Cześć.

- Cześć - odezwała się Cassie zadowolona, że się wykąpała. Miała nadzieję, że nie

wygląda głupio w ciuchach Diany.

- Melanie to nasza mózgownica - stwierdziła Diana czule. - Jest niesamowicie

inteligentna. I wie wszystko, co można wiedzieć o komputerach.

- Nie wszystko - odparła Melanie bez uśmiechu. - Czasem mi się wydaje, że nic. Popatrzyła

na Dianę. -Wiesz, podsłuchałam jakieś plotki na temat Cassie. To miało GOŚ

wspólnego z Faye, ale nikt nie chciał mi powiedzieć nic więcej.

- Wiem. Sama dowiedziałam się dopiero dzisiaj. Może nie nadążam za tym, co się

naprawdę dzieje w tej szkole. Powinnaś była przynajmniej mi powiedzieć, że coś do ciebie

dotarło.

- Wszystkich w obronę nie weźmiesz, Diano. Diana tylko na nią popatrzyła, a potem

lekko pokręciła głową.

- Cassie, poszłabyś pomóc Laurel z tą sałatką? Polubisz ją, jest w drugiej klasie tak

samo jak ty.

Laurel stała w kuchni przy kontuarze pełnym warzyw i siekała coś zawzięcie.

- Diana powiedziała, że mam ci pomóc. Dziewczyna się obejrzała.

- Dobra! Możesz umyć liście tasznika. Jest świeży, więc pewnie łażą po nim jakieś

żyjątka.

Tasznik? Cassie spojrzała niepewnie na kilka kupek zieleniny. Czy to coś, co powinna

wiedzieć?

- Hm... to? - spytała, unosząc ciemnozielony trójkątny liść, od spodu blady jak mąka.

- Nie, to dziki szpinak. - Laurel wskazała łokciem stosik długich, wąskich listków o

poszarpanych krawędziach. - Te tutaj to tasznik. Ale możesz umyć i jedno, i drugie.

- Dajesz czasem do sałatek... wrotycz? - spytała Cassie z wahaniem, myjąc liście. Była

zadowolona, że może wziąć udział w rozmowie. Te dziewczyny były takie bystre, tyle

wiedziały, wydawały się takie poukładane. Cassie rozpaczliwie chciała zrobić na nich dobre

wrażenie.

Laurel uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Tak, ale trzeba uważać, żeby nie zjeść zbyt dużo, może powodować wysypkę.

Wrotycz jest też dobry na inne rzeczy, robi się z niego płyn na ukąszenia owadów i świetny

miłosny... - Laurel urwała nagle i ze zwiększonym zapałem zajęła się siekaniem. - Proszę,

ogórecznik już jest gotowy. Wiesz, dobrze, kiedy zielenina jest świeża - dodała szybko - bo

lepiej smakuje i jest pełna życia Matki Ziemi.

Cassie zerknęła na nią czujnie. Może jednak ta dziewczyna nie była aż tak bardzo

poukładana. Pełna życia Matki Ziemi? Ale wtedy nagle przypomniała sobie ten dzień, kiedy

oparła się o czerwony granit i poczuła ukryte w nim głęboko wibracje. Czy raczej kiedy

wyobraziła sobie, że je czuje. Tak, mogła zrozumieć, gdy ktoś twierdził, że rośliny są pełne

tego życia.

- Dobra, skończone. Możesz powiedzieć Di i Melanie, że sałatka gotowa. Przygotuję

jakieś talerze - powiedziała Laurel.

Cassie wróciła do przestronnego frontowego pokoju. Melanie i Diana były pogrążone

w rozmowie i żadna z nich nie zauważyła, że Cassie weszła i stanęła za ich plecami.

- ...bierzesz ją pod swoje skrzydła, jakbyś zgarniała bezpańskiego psiaka z ulicy mówiła

z przekonaniem Melanie. Diana słuchała jej z założonymi ramionami. - Co będzie

później?

Urwała, bo Diana dostrzegła Cassie i dotknęła jej ramienia.

- Już gotowe - odezwała się Cassie zażenowana. Mówiły o niej? Nazwały ją

bezpańskim psiakiem? Ale przecież to nie Diana to powiedziała, tylko Melanie. Cassie

przekonywała samą siebie, że nic jej nie obchodzi, co ona sobie myśli.

Ale chłodne szare oczy nie wydawały się wrogie, kiedy Melanie spoglądała na nią,

gdy jadły sałatkę.

Były tylko... pełne rezerwy. A kiedy przyjechała pizza, Cassie nie mogła nie

podziwiać swobody, z jaką pozostałe trzy dziewczyny śmiały się i żartowały ze studentem,

który ją przywiózł. Tak się zainteresował Melanie, że prawie wprosił się na obiad, ale Diana

ze \ śmiechem zamknęła mu drzwi przed nosem. H Melanie opowiedziała potem parę historii

o swojej wakacyjnej podróży do Kanady i Cassie niemal zapomniała o jej wcześniejszej

uwadze. Dobrze było tak po prostu znaleźć się w środku swobodnej, przyjaznej rozmowy i

nie czuć, że jest się wykluczonym z towarzystwa. A być tu na zaproszenie Diany, widzieć, jak

ona się do niej uśmiecha... Nadal nie do końca wierzyła, że to się naprawdę dzieje. Ale kiedy

zbierała się do wyjścia, przeżyła szok. Diana wręczyła jej schludny stosik ubrań - na szarym

swetrze nie widać było teraz ani śladu sadzy - i powiedziała:

- Zabiorę cię do domu. Nie martw się o samochód babci. Jeśli dasz mi kluczyki,

poproszę, żeby Chris Henderson przyprowadził go do was.

Cassie już podawała jej kluczyki, ale zamarła wpół ruchu.

- Henderson? Znaczy... Chyba nie mówisz o jednym z braci Hendersonów?

Diana uśmiechnęła się, otwierając drzwi integry.

- Słyszałaś o nich? Chris jest miły, naprawdę, tylko trochę dziki. Nie przejmuj się.

Kiedy ruszały, Cassie przypomniała sobie, że ten, który bawił się w przerzucanie jej

plecakiem, to był Doug, nie Chris. Ale i tak trudno jej było opanować niepokój.

- My wszyscy na Crowhaven Road się znamy -wyjaśniła Diana uspokajającym tonem.

- Widzisz? Tu stoi dom Laurel, w tamtym mieszka Faye. My, dzieciaki stąd, w pewnym

sensie trzymamy się razem. Wszystko będzie dobrze.

- Trzymacie się razem? - Cassie nagle przyszło do głosy coś niepokojącego.

- Tak. - Diana mówiła lekkim tonem. - Mamy coś w rodzaju klubu...

- Klubu? - Cassie była tak zbulwersowana, że jej przerwała. - Znaczy... Ty też do

niego należysz? Ty i Laurel, i Melanie?

- Aha. No, jesteśmy u ciebie. Zadzwonię jutro, może będziesz chciała do mnie

zajrzeć? A w poniedziałek mogłybyśmy pojechać do szkoły razem... - urwała, widząc wyraz

twarzy Cassie. - O co chodzi? - spytała łagodnie.

Cassie kręciła głową.

- Sama nie wiem... Znaczy, wiem. Powiedziałam ci, że słyszałam, jak Faye, Susan i

Deborah rozmawiały pierwszego dnia w szkole. Wtedy zaczęły się wszystkie kłopoty.

Słyszałam, co mówiły i wiem, że są w Klubie. I to było takie okropne... Nie wiem, jak możesz

należeć do Klubu razem z nimi.

- To nie tak jak myślisz... - Łagodny głos Diany ucichł. - I nie bardzo mogę to

wyjaśnić. Ale powiem ci jedno, nie osądzaj Klubu po Faye. C hociaż w Faye też jest sporo

dobrego, jak się trochę poszuka.

Cassie pomyślała, że trzeba by użyć mikroskopu elektronowego, żeby coś takiego

znaleźć. Nie mogła się powstrzymać i powiedziała to na głos.

Diana się roześmiała.

- Nie, serio. Znam ją, odkąd byłyśmy małymi dziećmi. Wszyscy tutaj tak długo się

znamy.

- Ale... - Cassie spojrzała na nią z niepokojem. - Ty się jej nie boisz? Nie sądzisz, że

mogłaby zrobić coś złego?

- Nie - odparła Diana. - Nie wydaje mi się. Po pierwsze, ona... Złożyła coś w rodzaju

obietnicy, że tego nie zrobi. A po drugie... - Popatrzyła na Cassie niemal przepraszająco,

chociaż kącik ust unosił jej się w lekkim uśmiechu. - No cóż, mam nadzieję, że mnie nie

znienawidzisz, ale tak się składa, że Faye to moja cioteczna siostra.

Cassie wytrzeszczyła oczy.

- Prawie wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni - rzekła Diana cicho. - Czasami w

drugiej czy trzeciej linii, ale często bliżej. Masz tu trochę herbaty ziołowej, którą Laurel

zrobiła mi latem - dodała, wsuwając w dłoń Cassie pakiecik. - Zaparz ją sobie wieczorem,

jeśli będziesz miała kłopoty z zaśnięciem. Powinna pomóc. Zobaczymy się jutro rano.

Kiedy następnego dnia Diana stanęła w drzwiach, włosy miała zebrane w piękny,

długi francuski warkocz. Zwisał jej na plecach jak lina upleciona z jedwabiu. W ręce trzymała

paczkę ładnie pachnących suszonych liści, zawiniętych w luźne płótno.

- Powiedziałaś, że twoja mama ma grypę, więc przyniosłam jej specjalną herbatę. Jest

dobra na kaszel i dreszcze. Próbowałaś tej, którą ci dałam wczoraj wieczorem?

Cassie pokiwała głową.

- To było niesamowite. Od razu zasnęłam, a kiedy rano się obudziłam, czułam się

świetnie. Co w niej jest?

- No cóż, przede wszystkim zmielona kocimiętka - odparła Diana i roześmiała się na

widok miny Cassie. - Nie martw się, na ludzi nie działa w taki sam sposób jak na koty.

Wyłącznie relaksująco.

Czy to właśnie robiła Diana tamtego poranka, kiedy Cassie zobaczyła ją po raz

pierwszy? Mieszała jakąś herbatkę? Cassie nie odważyła się przyznać, że tamtego dnia ją

podglądała, ale ucieszyła się, kiedy Diana powiedziała, że chciałaby zaparzyć te zioła i sama

je zanieść matce Cassie.

- To zwyczajny napar ziołowy na dreszcze, z eliksirem z półszlachetnych kamieni szepnęła

do pani Blake i w jej głosie zabrzmiała jakaś uspokajająca nuta. Matka Cassie

zawahała się, a potem sięgnęła po kubek. Spróbowała, uniosła głowę i uśmiechnęła się do

Diany. Cassie poczuła, że całą ją ogarnia ciepło.

Nawet poorana zmarszczkami, wiekowa twarz babki Cassie rozjaśniła się na widok

Diany, kiedy starsza pani natknęła się na obie dziewczyny idące korytarzem w stronę pokoju

Cassie.

- To cudowne mieć taką babcię - zauważyła Diana. - Na pewno zna mnóstwo starych

historii.

Cassie ulżyło. Bata się, że Diana zauważy tylko znamię, zgarbione plecy i potargane

siwe włosy.

- Jest naprawdę super - powiedziała, nie mogąc się nadziwić, jak jej własna opinia

zmieniła się od pierwszego dnia, kiedy zobaczyła postać babki w drzwiach domu. - I cieszę

się, że wreszcie ją poznałam, bo to jedyna rodzina, jaka mi została. Wszyscy pozostali

dziadkowie nie żyją.

- To tak jak u mnie - stwierdziła Diana. - I moja mama też. To smutne, bo zawsze

chciałam mieć młodszą siostrę, ale mama umarła tego samego roku, w którym się urodziłam,

a tata nie ożenił się już ponownie, więc nie miałam szansy na rodzeństwo.

- Ja też chciałam mieć siostrę - mruknęła Cassie.

Przez chwilę panowało milczenie. A potem Diana odezwała się:

- To piękny pokój.

- Wiem - odpowiedziała Cassie, spoglądając na masywne, błyszczące meble, bogate

draperie i fotele o sztywnych oparciach. - Jest piękny, ale przypomina muzeum. To wszystko

przysłano mi z domu. - Wskazała stos rzeczy piętrzących się w kącie. - Próbowałam się jakoś

urządzić, ale bałam się, że coś porysuję albo stłukę.

Diana się roześmiała.

- Nie przejmowałabym się. Te meble przetrwały trzysta lat i wytrzymają jeszcze

trochę dłużej. Po prostu musisz tak poukładać swoje rzeczy, żeby do nich pasowały. Możemy

spróbować w ten weekend... jestem pewna, że Laurel i Melanie chętnie pomogą. Byłoby

fajnie.

Cassie pomyślała o jasnym, pełnym harmonii pokoju Diany i poczuła przypływ

nadziei. Gdyby jej pokój mógł wyglądać chociaż połowie tak ładnie, byłaby szczęśliwa.

- Jesteś dla mnie zbyt miła - wypaliła, a potem skrzywiła się i przyłożyła dłoń do

czoła. - Wiem, że to strasznie głupio brzmi - powiedziała bezradnie - ale to prawda. To

znaczy, robisz dla mnie bardzo dużo, ale nic nie dostajesz w zamian.... ja po prostu nie mogę

zrozumieć, dlaczego ci się chce.

Diana spoglądała przez okno na ocean. Woda falowała i połyskiwała, odbijając czyste,

promiennie błękitne wrześniowe niebo.

- Mówiłam ci - podjęła z uśmiechem. - Moim zdaniem jesteś miła. Dobrze, że

pomogłaś Sally i byłoś dzielna, przeciwstawiając się Faye. Podziwiam to. Poza tym - dodała,

wzruszając ramionami - ja lubię przyjaźnić się z ludźmi. I wcale nie mam wrażenia, że nic w

zamian nie dostaję. Zawsze się zastanawiam, dlaczego ludzie są tacy mili dla mnie.

Cassie spojrzała na nią. Siedziała przy oknie, oblana światłem słońca, które otaczało ją promieniami. Jej jasne włosy zdawały się naprawdę świecić, a profil miała idealny, jak

delikatnie wyrzeźbiona kamea. Czyżby Diana naprawdę tego nie rozumiała?

- Może to trochę dlatego, że zawsze starasz się znaleźć coś dobrego w ludziach podsunęła

Cassie. - A oni pewnie nie mogą się temu oprzeć. No i dlatego, że nie jesteś

próżna. I że naprawdę interesuje cię to, co inni mogą mieć do powiedzenia... I na pewno nie

przeszkadza to, że jesteś najpiękniejszą osobą, jaką w życiu widziałam - dodała na koniec.

Diana wybuchnęła śmiechem.

- Przykro mi, że dorastałaś otoczona przez samych brzydali - powiedziała. A potem

spoważniała i znów wyjrzała za okno, bawiąc się sznurem od zasłon. - Ale wiesz... - odezwała

się głosem, który zabrzmiał niemal nieśmiało. A potem obróciła się w stronę Cassie, a jej

oczy były tak intensywnie zielone, że Cassie zaparło dech w piersiach. - Rozumiesz, to

zabawne, że obie chciałybyśmy mieć siostrę i że obie jej nie mamy - dokończyła. -A odkąd

cię zobaczyłam w skrzydle nauk ścisłych... No cóż, czułam się prawie tak, jakbyś była moją

młodszą siostrą. Może to zabrzmi dziwnie, ale to prawda.

Cassie wcale nie wydało się to dziwne. Odkąd zobaczyła Dianę, miała wrażenie, jakby

coś je łączyło.

- I... No, nie wiem. W jakiś sposób czuję, że mogę się z tobą dogadać. Nawet bardziej

niż z Melanie i Laurel, chociaż dopiero się poznałyśmy. Wydaje mi się, że mnie rozumiesz i

że... mogę ci zaufać.

- Możesz - zapewniła Cassie cicho, ale tak żarliwie, że nawet ją samą to zdumiało. - Ja

też nie wiem dlaczego, ale możesz mi ufać, żeby nie wiem co.

- No więc, gdybyś chciała... - Diana lekko zmarszczyła brwi i przygryzła wargę, nadal

nie podnosząc wzroku i zwijając materiał zasłony w fałdki. - No cóż... Tak sobie pomyślałam,

że mogłybyśmy zostać dla siebie takimi przybranymi siostrami. W jakimś sensie nawzajem

się zaadoptować. Wtedy ja miałabym młodszą siostrę, a ty starszą. Ale tylko, jeśli chcesz dodała

szybko, znów unosząc wzrok.

Jeśli chcę? Cassie miała problem, bo nie wiedziała, co ma zrobić - rzucić się Dianie na

szyję, zacząć tańczyć po pokoju, wybuchnąć śmiechem czy łzami.

- Byłoby fajnie! - udało jej się wykrztusić po dłuższej chwili. A potem, z sercem

pełnym radości, uśmiechnęła się do Diany i nieśmiało, ale dzielnie spojrzała jej prosto w

oczy. - Nie, nie fajnie... Byłoby super.

-Lepiej dziś wyglądasz, mamo - powiedziała Cassie. Matka usiadła na skraju jej

łóżka i uśmiechnęła się do niej.

- To była paskudna grypa, ale rzeczywiście już dochodzę do siebie - odrzekła. - A ty...

Wyglądasz na szczęśliwszą, kochanie.

- Bo jestem - odparła Cassie, szybko cmokając matkę w policzek. Nawet nie wiesz, jak

bardzo, pomyślała.

Dzisiejszy ranek z całym tym podnieceniem i niecierpliwością przypominał pierwszy

dzień w szkole. Nic mnie nie obchodzi, że cała szkoła mnie nienawidzi, mówiła sobie Cassie.

Diana tam będzie. Już sama myśl o tym sprawiała, że reszta traciła znaczenie.

Diana dzisiaj wyglądała szczególnie pięknie, ubrana w zielony zamszowy żakiet z

niebieską podszewką i dżinsy spłowiałe tak, że niemal białe. Na szyi miała prosty wisiorek z

pojedynczym kamieniem, mleczny w kolorze, z białobłękitnym połyskiem. Cassie była

dumna, że razem z nią wchodzi do szkoły.

Na korytarzach zauważyła coś dziwnego. Trudno im było przejść trzy kroki, żeby ktoś

ich nie zaczepił.

- Och, cześć, Diano, masz sekundkę?

- Diano! Tak się cieszę, że cię widzę...

- Diano, ja przez ciebie zwariuję. Zastanów się chociaż nad tym weekendem. - To

ostatnie padło ze strony pewnego faceta.

Prawie wszyscy mijani chcieli porozmawiać z Dianą, a ci, którzy nie mieli nic do

powiedzenia, i tak cisnęli się gdzieś z boku i chociaż słuchali.

Cassie przyglądała się koleżance. Z każdym zamieniła choć słowo. Spławiała tylko

facetów błagających ją o randkę, ale robiła to z uśmiechem. Niektórzy rzucali nerwowe

spojrzenia w stronę Cassie, ale nikt się nie odwrócił ani nie powiedział niczego obraźliwego.

Najwyraźniej Diana miała władzę większą niż Faye.

Wreszcie, na kilka minut przed dzwonkiem, Diana wymknęła się tłumowi i

odprowadziła Cassie na lekcję angielskiego. Nie tylko weszła z nią do środka, ale usiadła przy

stoliku obok i gadała, ignorując wszystkich, którzy się na nie gapili.

- Zrobimy sobie w tym tygodniu jeszcze jedną taką imprezę z pizzą - mówiła

wyraźnym, donośnym głosem. - A z Laurel rozmawiałyśmy o tym, jak przemeblować twój

pokój, jeśli nadal chcesz. Laurel ma świetny gust. Poza tym naprawdę uważam, że powinnaś

się przenieść na zaawansowaną historię, jeśli

masz ochotę. Ja na nią chodzę, to na ostatniej lekcji. A nauczycielka, pani Lanning, jest

świetna...

Mówiła dalej, pozornie obojętna na resztę klasy. Ale Cassie czuła, że coś musuje w

niej zupełnie jak bąbelki w gazowanym napoju. Dziewczyny, które w zeszłym tygodniu

otwarcie odwracały się od niej i uciekały, teraz słuchały uważnie monologu Diany, kiwając

głowami tak, jakby też brały udział w rozmowie.

- No dobra, chyba lepiej już pójdę... Zobaczymy się kwadrans po jedenastej na lunchu

- zapowiedziała Diana.

- Gdzie? - spytała Cassie, niemal panikując, kiedy koleżanka wstała. Właśnie do niej

dotarło, że jeszcze nigdy nie widziała Diany... Laurel ani Melanie też nie... w porze lunchu.

- Och, w stołówce. W tej części na tyłach. Za przeszklonymi drzwiami. Nazywamy ją

zapleczem. Sama zobaczysz - rzuciła przyjaciółka. Dziewczyny wokół Cassie wymieniały

zdumione spojrzenia. A kiedy Diana wychodziła, jedna z nich odezwała się tonem pełnym

zawiści:

- Będziesz teraz jadła na zapleczu?

- Chyba tak - odparła Cassie z roztargnieniem, patrząc śladem Diany.

- Ale... - Dziewczyny wymieniły kolejne spojrzenie. - Jesteś w Klubie? - dokończyła

jedna z nich.

Cassie poczuła się niezręcznie.

- Nie... Niezupełnie. Ja tylko przyjaźnię się z Dianą.

Cisza.

A potem dziewczyny wróciły na swoje miejsca, oszołomione i wyraźnie pełne

podziwu.

Cassie prawie tego nie zauważyła. Obserwowała drzwi i dziewczynę, która weszła w

chwili, w której Diana miała już wyjść.

Faye dziś rano wyglądała niezwykle korzystnie. Czarne włosy miała błyszczące i

efektownie rozrzucone, jej blada skóra promieniała. Usta wydawały się jeszcze bardziej

zmysłowe niż zwykle, pociągnięte nowym odcieniem wiśniowej szminki. Miała na sobie

czerwony sweterek podkreślający każdą krągłość.

Przystanęła w drzwiach, blokując wejście, i obie z Dianą popatrzyły na siebie.

To było długie, uważne spojrzenie. Złote oczy naprzeciw zielonych. Żadna z nich się

nie odezwała, ale powietrze między nimi niemal zaiskrzyło elektrycznością. Cassie czuła, że

walczą tam ze sobą dwie bardzo silne osobowości. Wreszcie to Faye poddała się i odsunęła

się na bok, ale gest, jakim pokazała Dianie, że ta może wyjść, był ironicznie przesadny i

stanowił raczej wyraz pogardy niż uprzejmości. A kiedy Diana wyszła, Faye rzuciła coś przez

ramię, nawet się za siebie nie oglądając.

- Co ona powiedziała? - zagadnęła Cassie jedna z dziewczyn.

- Nie dosłyszałam.

Ale to było kłamstwo. Bo doskonale słyszała. Tyle że nie mogła tego zrozumieć, bo

Faye powiedziała: „Wygrasz bitwę, przegrasz wojnę".

Podczas lunchu Cassie zastanawiała się, jak to się stało, że wcześniej nie zauważyła

pokoju na tyłach stołówki. Za to zrozumiała, dlaczego Diana i jej przyjaciółki nie zauważyły

jej wcześniej - wejście na zaplecze zasłaniał tłum ludzi. Tłoczyli się dokoła z nadzieją, że ktoś

ich zaprosi do środka albo po prostu, żeby być gdzieś blisko. Zasłaniali siedzącym na

zapleczu cały widok na salę.

Nietrudno było zrozumieć, dlaczego wszyscy lubią to pomieszczenie. Na ścianie

wisiał odbiornik telewizyjny, chociaż było za głośno, żeby coś słyszeć. Stały tu nawet

mikrofalówka i automat z sokami. Cassie zdawała sobie sprawę ze spojrzeń wlepionych w jej

plecy, kiedy wchodziła do środka i siadała obok Diany. Dzisiaj były to spojrzenia pełne

zazdrości.

Melanie i Laurel też tam były. Tak samo Sean, ten niewysoki, przyczajony chłopak,

który namawiał ją, żeby poszła do dyrektora. I facet o potarganych jasnych włosach i lekko

skośnych niebieskozielonych oczach. O Boże, jeden z bliźniaków Hendersonów. Cassie

usiłowała nie patrzeć na niego z lękiem, kiedy piana skinęła mu głową, a potem powiedziała:

- To Christopher Henderson... Chris, przywitaj się, to jest Cassie. Ten biały golf,

odwiozłeś go jej.

Jasnowłosy facet obrócił się i spojrzał, jakby chciał się bronić.

- Nawet go nie dotknąłem. W ogóle go nie widziałem, dobra? To na pewno ktoś inny.

Diana i Melanie wymieniły wyrozumiałe spojrzenia.

- Chris - powiedziała Diana. - O czym ty mówisz?

- O swetrze tej małej. Nie wziąłem go. Nie interesują mnie cudze ciuchy. Mam

własne, dobra?

Diana gapiła się na niego przez chwilę, a potem pokręciła głową.

- Idź, jedz swój lunch, Chris. Już nieważne.

Chłopak się nachmurzył, wzruszył ramionami, a potem odwrócił się do Seana.

- No więc jest taka kapela, nazywa się Cholera, rozumiesz. I wydali nowy album...

- Ktoś naprawdę odprowadził mój samochód - stwierdziła Cassie z wahaniem.

- To on - potwierdziła Laurel. - tylko że ma nieco przykrótką pamięć, kiedy chodzi o

sprawy praktyczne. Ale o muzyce wie mnóstwo.

Sean, jak zauważyła Cassie, był tu zupełnie innym chłopakiem niż wtedy przy

szafkach. Niesłychanie uprzejmy, jakby na każdym chciał zrobić dobre wrażenie. Często

proponował, że przyniesie coś dziewczynom. Traktowały go jak lekko denerwującego

młodszego brata. On i Laurel byli tu jedynymi osobami z drugiej klasy poza Cassie.

Jedli zaledwie od paru minut, kiedy w drzwiach pojawiła się głowa jasnorudej

dziewczyny. Susan najwyraźniej była zła.

- Deborah zatrzymali po lekcji, a Faye jest czymś gdzieś zajęta, więc będę dziś jadła

tutaj - oświadczyła.

Diana uniosła głowę.

- Dobrze - powiedziała spokojnie, a potem dodała: - Susan, to moja przyjaciółka,

Cassie. Cassie, to Susan Whittier.

- Cześć - przywitała się Cassie, usiłując zachowywać się swobodnie.

Po chwili napięcia Susan przewróciła porcelanowobłękitnymi oczami.

- Cześć - odezwała się wreszcie i natychmiast usiadła. Zaczęła wyjmować różne

rzeczy ze swojej torebki z lunchem.

Cassie patrzyła, jak Susan rozpakowuje lunch, a potem szybko zerknęła przez stół na

Laurel. Popatrzyła też na Dianę, pytająco unosząc brew.

Usłyszała szelest plastiku, kiedy Susan wyjmowała z torebki jedzenie, a potem rozległ

się przenikliwy pisk Laurel.

- O mój Boże! Chyba nie będziesz tego jadła?! Wiesz, co w tym jest, Susan? Łój

wołowy, smalec, olej palmowy... I co najmniej pięćdziesiąt procent rafinowanego cukru...

Diana zagryzała wargę, a Cassie w milczeniu trzęsła się, usiłując zachować powagę.

Wreszcie nie wytrzymała i musiała się głośno roześmiać. A kiedy tylko się zaśmiała, Diana

też parsknęła śmiechem. Wszyscy spojrzeli na nie, zaskoczeni. Cassie uśmiechała się,

opuszczając wzrok na kanapkę z tuńczykiem. Po tylu tygodniach samotności wreszcie

poczuła się jak u siebie. Stała się przyjaciółką Diany, jej przybraną siostrą. Tu było jej

miejsce.

Rozdział 10

W ten piątek na lunch na zapleczu przyszła Kori. dawało się, że podziwia starsze

od siebie dziewczyny, nawet do Cassie odnosiła się z szacunkiem, co było miłe. Susan i

Deborah z pewnością nie traktowały jej w ten sam sposób. Blondynka nie zauważała istnienia

Cassie, chyba że chciała, żeby jej coś podać albo przynieść, a motocyklistka piorunowała ją

niechętnym spojrzeniem, ile razy mijały się na korytarzu, Deborah i Doug - drugi z

bliźniaków - zjawili się na zapleczu tylko raz, odkąd Cassie zaczęła tam jadać, i przez cały

czas kłócili się zawzięcie o jakąś heavymetalową kapelę.

Ani Faye, ani Nick - mroczny, zimny i przystojny chłopak, który odzyskał plecak

Cassie - nie pokazali się przez cały tydzień ani razu.

Ale Kori Henderson była miła. Teraz, kiedy Cassie już wiedziała o ich

pokrewieństwie, dostrzegała, że dziewczyna jest podobna do Chrisa i Douga. Miała takie

same jasne włosy i zielononiebieskie oczy. Kori podkreślała jeszcze ich kolor, nie rozstając

się z turkusowym naszyjnikiem i pierścionkiem. Ale mimo podobieństwa Kori nie była taka

dzika jak jej bracia. Robiła wrażenie całkiem zwyczajnej, sympatycznej dziewczyny.

- Tak długo na to czekałam, że mi się w głowie nie mieści, że to już zaraz - stwierdziła

pod koniec lunchu. - Znaczy, pomyślcie tylko, to już w przyszły wtorek! A tata mówi, że

możemy sobie zrobić imprezę na dole, na plaży. No... przynajmniej nie powiedział, że nie

możemy. Chcę, żeby było zupełnie wyjątkowo, bo to przecież także święto... - Nagle urwała.

Cassie, idąc za jej spojrzeniem, zobaczyła, że Diana przygryza wargę i niemal

niedostrzegalnie kręci głową.

Czy Kori powiedziała coś niewłaściwego? - zastanawiała się Cassie. I nagle

zrozumiała. Do tej pory nie słyszała ani słowa o żadnej imprezie, chociaż najwyraźniej

wszyscy inni o niej wiedzieli. Nie była zaproszona?

- No i, hm... Myślisz, że Adam wróci na czas na...na... Znaczy, kiedy Adam twoim

zdaniem wraca? - plątała się Kori.

- Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że niedługo, ale... - Diana lekko wzruszyła

ramionami. - Nigdy nic nie wiadomo.

- Jaki Adam? - spytała Cassie. Postanowiła zademonstrować, że na imprezie jej nie

zależy.

- Chcesz powiedzieć, że jeszcze ci nie mówiła o Adamie? Diano, wiesz, skromność

powinna mieć swoje granice - stwierdziła Melanie. W jej szarych oczach pojawiło się

niedowierzanie.

- Diana się zarumieniła.

- Po prostu tak się nie złożyło... - odparła, a Laurel i Melanie zaczęły pogwizdywać.

Cassie była zaskoczona. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby Diana zareagowała w

podobny sposób.

- Nie, no serio - powiedziała. - Kto to jest? Czy to twój chłopak?

- Och, zaledwie od dzieciństwa - oznajmiła triumfalnie Laurel. - Zawsze byli

nierozłączni.

- Gdzie on jest? Wyjechał na studia? Jaki jest?

- Nie, on tylko... Pojechał gdzieś w odwiedziny -wyjaśniła Diana. - Jest w ostatniej

klasie, ale w tym roku przedłużył sobie wakacje. A jeśli chodzi o to, jaki jest... No cóż, fajny.

Chyba go polubisz. - Uśmiechnęła się.

Cassie spojrzała w stronę Laurel, chcąc się jeszcze czegoś dowiedzieć. Koleżanka

pomachała w powietrzu paseczkiem cukinii.

- Adam jest...

- Tak, on jest... - zaczęła w tej samej chwili Kori. Nawet Melanie jakoś nie mogła

znaleźć odpowiedzeń słów.

- Będziesz musiała go sama poznać - zakończyła. Cassie się zaciekawiła.

- Masz jego zdjęcie? - spytała Dianę.

- A wiesz, że nie... - Widząc rozczarowanie Cassie, Diana dodała: - Widzisz, w tej

okolicy ludzie żyją niemądre uprzedzenia do fotografii. Nie lubią zdjęć. Wielu z nas ich sobie

nie robi.

Cassie usiłowała udawać, że wcale, ale to wcale nie uważa tego za dziwne, chociaż w

ogóle nie mogła zrozumieć podobnego dziwactwa. Zupełnie jak Aborygeni, pomyślała.

Wydaje im się, że aparat ukradnie im duszę. Jak ktoś może myśleć w taki sposób w XX

wieku?

- Jest słodki - oświadczyła z przekonaniem Kori. Susan, zajęta do tej pory jedzeniem,

uniosła oczy znad tacy i zaintonowała uroczyście:

- To ciało!

- Te oczy! - dodała Laurel.

- Lepiej dajcie spokój - odezwała się Melanie z uśmiechem. - Inaczej Diana zwariuje,

zanim on zdąży wrócić.

- Może tak się wścieknie, że da szansę komuś innemu? - rzucił piskliwie Sean.

Dziewczyny wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

- Być może, Sean... Jakoś tak za następne tysiąc lat - ironizowała Laurel. Była jednak

na tyle uprzejma, że nie powiedziała tego zbyt głośno.

Z rozbawioną miną Melanie wyjaśniła Cassie:

- Adam i Diana nie spotykają z nikim innym, tylko ze sobą. Przez całe łata Adamowi

wydawało się, że my wszystkie jesteśmy chłopcami.

- A w przypadku Susan to wymaga nie lada wyobraźni - wtrąciła Laurel.

Susan pociągnęła nosem i popatrzyła na płaską klatkę piersiową Laurel.

- Za to w przypadku paru innych osób, które znam, najmniejszej.

- A ty, Cassie? - zagadnęła Diana, zanim dziewczyny zdążyły się posprzeczać. Zostawiłaś

w domu jakiegoś chłopaka?

- Właściwie to nie - wyznała Cassie. - Ale spotkałam jednego chłopaka, tego lata.

On... - urwała. Nie piciała opowiadać całej historii przy Susan. - Był w sumie... w porządku.

No dobrze, a jak się udała randka Faye i Jeffreya? - zapytała Susan, zmieniając temat.

Mina Susan świadczyła o tym, że dziewczyna wcale się nie nabrała na tani chwyt

Cassie. Ale i tak nie mogła się powstrzymać, żeby się nie podzielić ploteczkami.

- Rybka połknęła haczyk - powiedziała ze złośliwym uśmiechem. - Teraz Faye musi

tylko nawinąć żyłkę na bloczek.

I wtedy zadzwonił dzwonek. Nie było już dalszych rozmów o chłopakach i randkach.

Cassie zauważyła jednak wyraz oczu Diany. Utrzymywał się już do końca dnia - czułe, tęskne

zamyślenie.

Po szkole Diana i Cassie wróciły razem na Crowhaven Road. Kiedy mijały dom

Hendersonów - jeden z tych w najgorszym stanie - Cassie zauważyła, że Diana przygryza

wargę. Był to wyraźny znak, że ją coś gnębi.

Cassie pomyślała, że chyba wie co.

- Nie przejmuję się tą imprezą u Kori - powiedziała cicho. Diana zerknęła na nią,

zaskoczona. -Naprawdę - dodała Cassie. - Nawet jej nie znam. Widziałam ją przedtem tylko

raz, kiedy gadała z Faye na schodach przed szkołą. Coś nie tak? - dodała, bo Diana zrobiła

jeszcze bardziej zdziwioną minę.

- Kori jadła lunch z Faye tego dnia, kiedy podsłuchałaś ich rozmowę?

- Tak... Znaczy, przyszła kiedy tamte już prawie Skończyły. Razem z całą grupą

dzieciaków. Ale tylko jej Faye pozwoliła zostać. Powiedziała...

- Co takiego? - W glosie Diany zabrzmiała rezygnacja.

- Powiedziała: „Myślałam, że będziesz jadła w stołówce z resztą tych niuń". - Cassie

opuściła fragment o Księżniczce Czystości.

- Hm... A co odpowiedziała Kori? Cassie zrobiło się niewyraźnie.

- Coś to tym, że nadmiar dobroci ją nudzi. Ale nie została z nimi długo. Moim

zdaniem Faye i Susan usiłowały ją wprawić w zażenowanie.

- Hm... - mruknęła Diana. Znów przygryzła wargę.

- No w każdym razie - ciągnęła Cassie - mnie zupełnie nie przeszkadza, że nie jestem

zaproszona na imprezę. Ale jak sądzisz...? Znaczy, twoim zdaniem, czy ja też kiedyś będę

miała szansę dostać się do Klubu?

Zielone oczy Diany nieco się rozszerzyły.

- Och, Cassie. Ale przecież nie chciałabyś - zdziwiła się.

- Wiem, że w zeszłym tygodniu mówiłam różne rzeczy. Ale sama mi powiedziałaś,

żeby nie osądzać Klubu po Faye. I teraz już tak nie robię. Polubiłam ciebie i Melanie, i

Laurel, i Kori... I nawet Susan jest w miarę w porządku. Chris Henderson zresztą też. Więc

pomyślałam sobie, że może... - dyskretnie zawiesiła głos. Czuła, że serce zaczyna jej szybciej

bić.

- Nie to miałam na myśli - odparła Diana. - Chodziło mi o to, że przecież chciałabyś

wrócić do domu, do Kalifornii, kiedy tylko pojawi się okazja. Taka jest prawda, nie?

Mówiłaś, że chcesz wyjechać na studia.

- No cóż, kiedyś pewnie tak, ale... - Cassie rzeczywiście coś takiego powiedziała

tamtego pierwszego wieczoru w domu Diany. Teraz jednak nie była już tego taka pewna, ale

nie bardzo wiedziała, jak to wyjaśnić. - Co to ma wspólnego? - spytała. - Znaczy, dołączając

do Klubu, nie decyduję się chyba tkwić tu do końca życia, prawda?

Diana nie odrywała oczu od drogi.

- Trudno to wytłumaczyć. - A potem cicho dodała: - Zresztą... No cóż, obawiam się, że

liczba wolnych miejsc jest mocno ograniczona.

Cassie nagle przypomniała sobie słowa Deborah tamtego dnia, zaraz po odejściu Kori:

„Jedno wolne miejsce, jedna kandydatka, rozumiecie". A Kori była przecież miejscowa, tutaj

wyrosła. Chris i Doug to jej bracia. Nie była kimś obcym, akceptowanym tylko dlatego, że

Diana na to nalegała. Nie była psiakiem przygarniętym z ulicy.

- Rozumiem - powiedziała. Próbowała zachowywać się, jakby nic się nie stało. Jakby

to nie miało znaczenia. Ale miało. I to wielkie.

- Nie, nie rozumiesz - szepnęła Diana. - Ale moim zdaniem tak jest lepiej. Naprawdę,

Cassie, uwierz mi, proszę.

- No nie - zirytowała się Diana. - Nie mam taśmy klejącej. Musiała mi spaść pod

siedzenie w samochodzie. Zaczekaj tu, nie ma sensu, żebyśmy wracały obie. - Zawróciła i

szybko poszła na parking.

Dziś rano wcześnie wstały. Diana niosła szarfę, którą namalowały razem z Laurel, z

napisem: „Sto Jat, Kori!" Miały zamiar powiesić ją nad głównym wejściem do szkoły, a

Cassie zaproponowała, że im pomoże. Pomyślała sobie, że to z jej strony wyjątkowo

altruistyczny gest, skoro nadal nie była zaproszona na imprezę Kori. W ten sposób mogła

pokazać, że naprawdę jest jej to obojętne.

Cassie popatrzyła na wejście do szkolnego budynku. To miejsce przerażało ją

śmiertelnie jeszcze dwa tygodnie temu.

Dwa tygodnie. Pierwszy tydzień spędziła tu jak parias, wyrzutek, ktoś, z kim nie

wołno było rozmawiać, bo to mogło sprowadzić gniew Faye. Ale drugi tydzień...

Diana, myślała Cassie, nie zastraszała łudzi. Wpływała na nich, ale posługiwała się o

wiele subtelniejszymi metodami, przede wszystkim okazywała im miłość. Brzmiało to

niesłychanie głupio, naiwna prawda rodem z wierszyków do pamiętnika. Ale działało.

Wszyscy uwielbiali Dianę - dziewczyny tak samo jak chłopcy - i większość zgodziłaby się dla

niej skoczyć w ogień. Jako „młodsza siostra" Diany Cassie natychmiast zyskała pozycję,

jakiej sama nie zdołałaby osiągnąć. Widywano ją teraz z najfajniejszymi osobami w szkole. A

jeśli nawet nie była do końca częścią tej paczki, wiedzieli o tym tylko ci, którzy naprawdę do

niej należeli.

„Jesteś już prawie jedną z nas", znów zabrzmiały w jej myślach słowa Faye

skierowane do Kori. No cóż, dzisiaj Kori miała urodziny i dzisiaj naprawdę zostanie jedną z

nich. Dołączy do Klubu.

A Cassie nigdy się to nie uda.

Przygarbiła się, próbując się jakoś otrząsnąć z ponurych myśli. Nagle przeszedł ją

dreszcz, Objęła się ramionami, dłońmi trzymając się za łokcie. Późny wrzesień okazał się

chłodniejszy, niż przywykła. W weekend, Laurel i Melanie rozmawiały o nadchodzącej

równonocy jesiennej - przypadała właśnie dzisiaj. Melanie wyjaśniła, że to taki moment,

kiedy dzień i noc są równej długości. I że wtedy właśnie zaczyna Się jesień. Cassie uznała, że

to wyjaśnia, dlaczego robi się chłodniej. Wszyscy mówili, że liście niedługo zaczną zmieniać

kolor.

Melanie i Laurel naprawdę zawzięcie dyskutowałyo tej równonocy. Wydawało się, że

to dla nich bardzo ważny temat, chociaż Cassie nie mogła zrozumieć dlaczego. To była

kolejna z tych małych tajemnic mieszkańców New Salem, które zaczynały doprowadzać ją do

szału.

Znów zadygotała i zaczęła chodzić tam i z powrotem, rozcierając ramiona.

Pod nią rozciągało się wzgórze. Podeszła do szczytu schodów i zaczęła przytupywać

nogami. Dzień był rześki i pogodny. Dokoła, wśród głębokiej zieleni, tu i ówdzie Cassie

dostrzegła oznaki jesiennych barw. Te drzewka po drugiej stronie drogi... Jak je nazwała

Laurel? Sumaki. Sumaki po drugiej stronie drogi były już całe czerwone, a niektóre z klonów

cukrowych zabarwiły się złotawo. U stóp wzgórza było jeszcze coś czerwonego...

Cassie zmarszczyła brwi i przestała rozcierać ramiona. Zeszła dwa czy trzy stopnie i

pochyliła się, wpatrując vf kolorową plamę. Czerwień u stóp wzgórza była zbyt czerwona,

zbyt jaskrawa. Nie miała pojęcia, że liście mogą przybrać taki odcień. Aż nienaturalny.

Przeszył ją kolejny dreszcz. Boże, jak zimno. Cokolwiek było tam na dole, na wpół skrywało

się wśród zarośli, ale nie mógł to być żaden krzak, zdecydowała. Raczej sweter, który ktoś

zostawił tam przez zapomnienie.

Przecież się zniszczy, jeśli będzie tak leżał na wilgotnej ziemi, pomyślała Cassie.

Zeszła jeszcze o stopień. No tak, na pewno już jest zniszczony... Albo może to tylko

jakaś wyrzucona szmata?

Ale to nie wyglądało jak szmata. Miało wyraźny zarys. Cassie dostrzegała nawet coś,

co przypominało rękaw. W sumie, cały stosik ubrań. Proszę, tam poniżej, widać dżinsy...

I nagle zaparło jej dech w piersiach. Dziwne, naprawdę dziwne, bo to coś wyglądało prawie

jak człowiek. Ale to przecież niemożliwe - jest zimno, a ziemia mokra. Można się zaziębić,

leżąc tak...

Teraz już schodziła po stopniach szybkim krokiem. To głupota, ale naprawdę miała

wrażenie, że tam leży człowiek. O, tu są nogi. To żółtawe, to mogłyby być włosy. Ten ktoś

pewnie śpi... Ale kto by tam mógł usnąć? Tuż koło drogi. Owszem, za zasłoną krzaków...

Była już bardzo blisko i naraz wszystko zaczęło się toczyć jak na zwolnionym filmie.

Wszystko poza jej błyskawicznie mknącymi myślami.

No, dzięki Bogu, to jednak nie żaden człowiek, tylko po prostu kukła. Jak taki

wypchany strach na wróble wystawiany na postrach w Halloween. Tu, w środku, jest

zapadnięty... Nikt by się tak nie zgiął... Szyja wygląda jak u tej lalki powieszonej w mojej

szafce. Jakby ktoś ukręcił jej głowę...

Ciało Cassie zaczynało dziwnie reagować. Ciężko oddychała, a ręce i nogi jej się

trzęsły. Kolana uginały się pod nią tak mocno, że ledwie trzymała się na nogach. A na

obrzeżach pola widzenia zaczynała dostrzegać jakieś rozbłyski, jak tuż przed omdleniem.

Dzięki Bogu, że to żaden człowiek... Ale... O Boże! Czy to jest dłoń? Kukły nie miewają

takich dłoni... Hkukły nie noszą pierścionków, pierścionków z turkusami...

Gdzie ona widziała taki pierścionek? Spójrz z bliska. Albo nie. Nie patrz, nie patrz...

Ale popatrzyła. Ta dłoń z palcami sztywnymi jak szpony to była ludzka dłoń. A pierścionek

należał do Kori.

Z tego, że krzyczy, Cassie zdała sobie sprawę dopiero w połowie drogi na górę. Nogi,

które tak się pod nią trzęsły, niosły ją susami w bezpieczne miejsce. Cały czas, bez przerwy

się wydzierała.

- Ratunku! Ratunku! Pomocy! - Tylko że to były takie żałosne, ciche, piskliwe krzyki.

Nic dziwnego, że nikt jej nie słyszał. Zupełnie jak w koszmarze sennym, Redy człowiekowi

paraliżuje struny głosowe.

A jednak ktoś usłyszał. Kiedy dotarła na szczyt wzgórza, w jej stronę biegła Diana.

Złapała Cassie za ramiona.

- Co się stało?

- Kori! - sapnęła zduszonym głosem. Prawie nie mogła mówić. - Diano, pomóż Kori!

Coś jej się stało. Coś złego... - Wiedziała, że stało się najgorsze, ale nie mogła się zdobyć,

żeby to powiedzieć. - Ratuj ją, błagam...

- Gdzie? - przerwała Diana ostro.

- Na dole. Ale nie idź tam - paplała Cassie bez sensu. Boże, zupełnie nad sobą nie

panowała. Nie była W stanie tam wrócić, ale nie mogła też pozwolić, żeby przyjaciółka zeszła

tam sama.

Diana już zbiegała po stopniach. Cassie ruszyła za nią na sztywnych nogach.

Koleżanka dotarła na sam dół i zawahała się, a potem niezręcznie uklękła i się nachyliła.

- Czy ona...? - Cassie zacisnęła dłonie.

Diana się wyprostowała. Cassie dostrzegła odpowiedź w sztywnej linii jej pleców.

- Jest zimna. Nie żyje.

A potem Diana się odwróciła. Twarz miała białą, a jej zielone oczy płonęły. Coś w

wyrazie tej twarzy dodało Cassie sił, więc zeszła z dwóch ostatnich stopni i mocno objęła

przyjaciółkę.

Czuła, że Diana drży. Dziewczyna przytuliła się do niej. Kori była przecież jej

przyjaciółką, nie Cassie.

- Wszystko będzie dobrze... wszystko będzie dobrze... - szeptała bez sensu Cassie.

Zupełnie bez sensu. To się nie mogło dobrze skończyć, już nigdy. A w myślach Cassie raz po

raz rozbrzmiewały te same słowa:

„Któregoś dnia to ciebie znajdą na dole tych schodów ze skręconym karkiem.

Któregoś dnia to ciebie znajdą..."

Kori skręciła kark.

To właśnie powiedział policyjny lekarz. Kiedy Cassie i Diana wdrapały się po

schodach na wzgórze, wszystko potoczyło się jak przez sen. Pojawili się dorośli i zajęli

sprawą. Szkolny personel, policja, lekarz. Zadawali pytania. Robili zapiski w notesach. A

przez cały czas dzieciaki ze szkoły stały z boku i patrzyły. Nie należeli do procesu, którym

zajmowali się dorośli. Ale mieli własne pytania.

- Na co czekamy? Dlaczego jej po prostu nie dorwiemy? - mówiła Deborah,kiedy

Cassie weszła na zaplecze. To nie była pora przerwy na lunch, ale wszystkie szkolne reguły

uległy tego dnia zawieszeniu.

- Wszystkie słyszałyśmy, jak to mówiła - ciągnęła Deborah. - Susan, Faye i ja... Nawet

i ona to słyszała - wskazała na Cassie, która w milczeniu usiłowała wydobyć z automatu

puszkę soku. - Ta suka powiedziała, że zamierza to zrobić, a teraz zrobiła. No więc na co

czekamy?

- Na prawdę - odparła Melanie cicho i chłodno.

- Od nich? Od tych z zewnątrz? Nie mówisz poważnie. Przecież oni nigdy nie

przyznają, że Sally to zrobiła. Policja mówi, że to był wypadek. Wypadek! Żadnych śladów

walki. Tak twierdzą. Poślizgnęła się na wilgotnym stopniu. A wiecie, co mówią ludzie?

Mówią, że to przez kogoś z nas!

Laurel podniosła oczy znad wrzątku, którym zalewała w kubku jakieś suszone liście.

Koniuszek nosa miała zaróżowiony.

- Może to był ktoś z nas - powiedziała.

- Na przykład kto? - odpaliła Deborah.

- Na przykład ktoś, kto nie chciał, żeby należała do Klubu. Ktoś, kto się bał, że Kori

stanie po przeciwnej stronie - zasugerowała Laurel.

- A wszyscy wiemy, która strona miała powody do obaw - odezwał się jakiś nowy głos

i Cassie drgnęła. Obejrzała się i o mały włos nie upuściła puszki z sokiem.

To była Faye. Cassie nigdy jeszcze nie widziała jej na zapleczu, ale teraz tu się

pojawiła, a jej oczy w kolorze miodu patrzyły ponuro i groźnie.

- No cóż, strona Diany na pewno nie miała się czego bać - oświadczyła Laurel. - Kori

uwielbiała Dianę.

- Doprawdy? To dlaczego przez ostatni tydzień jadła lunch ze mną? - rzuciła Faye tym

swoim leniwym, ochrypłym tonem.

Laurel spojrzała na nią niepewnie, ale potem jej twarz się rozjaśniła i dziewczyna

pokręciła głową.

- Nie obchodzi mnie, co mówisz. Nigdy nie uwierzę, że Diana mogłaby skrzywdzić

Kori.

- Ona ma rację - Susan, ku zdumieniu Cassie, wtrąciła się do rozmowy. - Diana by

tego nie zrobiła.

- A poza tym przecież wiadomo, kto był - powiedziała Deborah twardo. - To Sally,

albo może ten jej kretynowaty facet. Powinniśmy ich dopaść, i to już!

- Zgadza się - przytaknął Sean.

Laurel popatrzyła na niego, potem na Deborah i Faye.

- Melanie, co o tym sądzisz? - spytała wreszcie. Głos Melanie był cichy i spokojny.

- Moim zdaniem musimy zwołać spotkanie. Sean skinął głową.

- Teraz ona dobrze gada - powiedział.

I właśnie wtedy weszła Diana, a za nią bliźniacy. Obaj wyglądali na przybitych i

oszołomionych. Jakby nie mogli pojąć, że coś podobnego ich spotkało. Chris miał

zaczerwienione oczy.

Na widok braci wszyscy się opamiętali. Kiedy siadali przy stole, zapadło milczenie.

A potem Faye odwróciła się do Diany. Jej miodowe oczy przypominały dwa złote płomienie.

- Usiądź - odezwała się bezbarwnym tonem. - Musimy porozmawiać.

- Tak - zgodziła się Diana.

Usiadła, tak samo Faye. Laurel postawiła po kubku gorącego naparu przed braćmi

Hendersonami i też się przysiadła. Deborah przystawiła sobie krzesło i klapnęła na nie

zamaszyście. Susan i Melanie już siedziały przy stole.

Wszyscy spojrzeli na Cassie. Twarze mieli dziwne. Obce. Zwykle chochlikowata

buzia Laurel była nieruchoma. Chłodne oczy Melanie bardziej niż zwykle odległe. Susan

surowo zacisnęła wydatne wargi, a Deborah z trudem panowała nad roznoszącą ją agresją.

Nawet wiecznie niepewny Sean nagle nabrał niewymuszonej godności. Diana była blada i

poważna.

Szklane drzwi otworzyły się nagle i do środka wszedł Nick. Jego przystojna twarz

wyglądała jak kamień i niczego nie zdradzała, ale od razu usiadł przy stole obok Douga.

W pomieszczeniu już tylko Cassie stała. Popatrzyła na nich, na członków Klubu, a oni

popatrzyli na nią. Nikt nie musiał nic mówić. Wyszła z zaplecza.

Rozdział 11

Cassie nie wiedziała, dokąd idzie. W szkole usiłowano prowadzić zajęcia, chociaż

chyba więcej uczniów przebywało poza klasami niż na lekcjach. Stali na korytarzach, na

schodach, kręcili się koło głównego wejścia. Zerknęła półprzytomnie na zegar, a potem

poszła na fizykę teoretyczną. Mogłaby pewnie zadzwonić do mamy i po prostu pojechać do

domu, gdyby chciała, ale nie miała w tej chwili ochoty odpowiadać na te wszystkie pytania,

które z pewnością zada jej matka. Wolała udawać, że wszystko toczy się normalnie.

Siedziała i robiła bezmyślnie jakieś notatki, czując spojrzenia innych. Miała dziwne

wrażenie, że cofnęła się w czasie i że znów jest dwa tygodnie wcześniej, kiedy Faye znęcała

się nad nią. Ale po lekcji zauważyła różnicę. Ludzie do niej podchodzili i pytali: „Wszystko w

porządku?" albo „Jak się trzymasz?" Wydawali się skrępowani, jakby nie bardzo mieli ochotę

z nią gadać, ale czuli, że powinni. Po ostatniej lekcji podchodziło ich nawet więcej. Zbliżali

się grupkami po dwie czy trzy osoby i mówili: „Przykra sprawa" albo „Chcę ci tylko

powiedzieć, że mnie też jej będzie brakowało".

Nagle uderzył ją sens tego wszystkiego i omal nie roześmiała się, widząc ironię

sytuacji. Przecież to były kondolencje! Cassie w ich oczach reprezentowała Klub. Wszyscy ci

outsiderzy składali jej wyrazy współczucia nie mając pojęcia, że jest taką samą outsiderką, jak

oni.

Jakaś czirliderka zbliżyła się i stwierdziła:

- Boże, to musi być dla ciebie takie trudne! Cassie nie wytrzymała.

- Przecież ja jej nawet nie znałam! - wybuchnęła. - Rozmawiałam z nią raptem raz w

życiu!

Czirliderka szybko się wycofała. Po tym kondolencje się skończyły.

Pani Lanning, nauczycielka historii, odwiozła Cassie do domu. Dziewczyna

zignorowała niespokojne pytania matki - ze szkoły najwyraźniej już dzwonili i wyjaśnili, co

się stało. Wyszła za dom. Zeszła po stromym zboczu na plażę.

Ocean jeszcze nigdy nie wyglądał tak smętnie. Był barwy ciężkiego, połyskującego

srebra, niczym rtęć w termometrze. Dzień, który zaczynał się pogodnie, stał się nagle

pochmurny i kiedy Cassie spacerowała brzegiem, robił się coraz ciemniejszy.

Cassie snuła się krok za krokiem. Plaża była jedną z zalet mieszkania w New Salem...

Ale co jej teraz z tego? Chodziła po niej sama.

Coś ją gniotło w klatce piersiowej. Zupełnie jakby wszystkie straszne wydarzenia dnia

trwały zamknięte wewnątrz niej i usiłowały się wydostać. Ale ulga nie nadchodziła.

Myślała, że najgorsze, co może ją spotkać, to rola szkolnego wyrzutka. Ale gorzej

było prawie gdzieś przynależeć i w głębi ducha wiedzieć, że się nie przynależy i że to się

nigdy nie stanie. Wiedziała, że jest samolubna i że przejmuje się tylko sobą, i to w chwili, gdy

kogoś innego spotkała straszna rzecz. Ale nic nie mogła na to poradzić. Kiedy kłębił się w

niej cały ten gniew i ból, niemal zazdrościła Kori. Nie żyła, ale była Bwoja. Należała do nich.

A Cassie nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna. Niebo miało ciemnoszary kolor. Ocean pod

nim ciągnął się bez końca, jeszcze ciemniejszy. Patrzyła w dal i czuła dziwną, niesamowitą

fascynację. Gdyby zaczęła iść w tamtą stronę i szła tak bez końca... Przestań, powiedziała

sobie stanowczo. Opanuj się.

Ale to byłoby takie łatwe...

Tak. I wtedy zostałabyś naprawdę sama. Sama na zawsze, w ciemności. Nieźle to

brzmi, prawda Cassie?

Drżała na całym ciele, ale wyrwała się zaklęciu szepczących sza rych wód. Stopy miała

zziębnięte i pozbawione czucia, a palce jak z lodu. Potknęła się, kiedy się wspinała wąską

kamienistą ścieżką.

Tej nocy starannie zaciągnęła wszystkie zasłony w swoim pokoju, żeby nie wiedzieć

oceanu ani panującej na zewnątrz ciemności. Z bólem serca otworzyła kasetkę na biżuterię i

wyjęła kawałek chalcedonu.

Przez jakiś czas nie brała do ręki prezentu od rudego chłopaka. Ale myślała o nim

często. Cokolwiek robiła, gdziekolwiek była, zawsze towarzyszył jej w myślach. I Boże, tak

bardzo chciała...

Dłoń jej drżała, kiedy zamykała oczy i podnosiła kamień do ust. Poczuła jego znajomą

kryształową szorstkość i chłód, który powoli rozgrzewał się jej ciepłem. Zaczęła szybciej

oddychać, a do jej oczu napłynęły łzy. Och, któregoś dnia, któregoś dnia...

A potem jej usta wykrzywiły się bólem. W jej piersi coś wezbrało niczym lawa i

Cassie z całej siły cisnęła kamieniem przez pokój. Uderzył o ścianę z głośnym łupnięciem i

spadł, stukocząc, na podłogę.

Któregoś dnia, akurat! - zawołał jakiś głos w głębi jej duszy. Przestań się oszukiwać!

Nigdy go już nie zobaczysz.

Położyła się do łóżka i zmęczonymi oczami wpatrywała w mrok rozświetlony tylko

słabą lampką na przeciwnej ścianie. Nie mogła płakać. Wszystkie łzy już wyschły. Ale serce

bolało ją jak świeżo rozdarte.

Cassie śnił się ocean. Ciemny, nieskończony ocean. Statkowi coś groziło. Słyszała, jak

pod nią skrzypi poszycie. Mogli się rozbić. I coś zginęło... Zagubiło się...

Nagle ocknęła się i wstrzymała oddech. Co to za hałas?

Spięta wsłuchiwała się w ciemność. Cisza. Usiłowała dostrzec coś w mroku. Nocna

lampka zgasła.

Dlaczego wcześniej nie przyszło jej do głowy, że powinna się bać? Co się z nią działo

dziś wieczorem? Wyszła na plażę, sama, nawet się nie zastanawiając, czy ten ktoś, kto zabił

Kori, nie obserwuje jej, nie czeka...

Wypadek, to był wypadek, uspokajała się w myślach. Wszystkie nerwy miała czujne i

napięte. Przecież powiedzieli, że to wypadek. Ale jej serce bito niespokojnie. Miała wrażenie,

że w mroku widzi poruszające się cienie. Że wyczuwa...

Czyjąś obecność. Jakby przed nią stał jakiś cień. O Boże, czuła to wyraźnie. Odbierała

to skórą jak promieniujące zimno. W jej sypialni coś było!

Wpatrywała się w mrok, całe jej ciało drżało z napięcia. Chociaż ta myśl była szalona,

Cassie uznała, że jeśli nie drgnie, jeśli nie wyda żadnego dźwięku, to coś jej nie znajdzie. Ale

się myliła.

Usłyszała szuranie, jakby to coś się skradało. A potem skrzypnięcie deski w podłodze

- tego z niczym nie dało się pomylić.

To coś się do niej zbliżało.

I nagle poczuła, że może się poruszyć. Wzięła oddech, chciała krzyknąć... To coś w

ciemności też się poruszyło i zasłoniło jej usta.

Wszystko się zmieniło. Przedtem ciemność tkwiła w bezruchu, teraz nieustannie

kotłowała się wokół Cassie. Broniła się, ale na nic jej się to nie zdało. Coś przytrzymało jej

ramiona i ścisnęło. Coś innego przytrzymało jej stopy.

Przewracano ją z boku na bok. Zawijano w prześcieradło. Nie mogła się poruszyć.

Ramiona miała skrępowane materiałem. Próbowała kopać, ale stopy też miała

unieruchomione.

Poczuła, że ktoś ją podnosi. Nie mogła nawet krzyknąć, dusiła się. Zarzucono jej coś

na głowę i ledwie oddychała. Ale najstraszniejsza była ta cisza, ta całkowita, niewzruszona

cisza. Cokolwiek ją dopadło, zachowywało się cicho jak duch.

Jak duch... Ona sama była teraz owinięta całunem. Przez głowę Cassie przelatywały

dzikie myśli.

To coś zabierało ją z pokoju. Znosiło ją po schodach poza dom. Zabierało ją na

zewnątrz, żeby ją pochować.

Pozazdrościła Kori - teraz, kiedy miała do niej dołączyć pod ziemią - albo w wodach

oceanu. Desperacko usiłowała się uwolnić, ale materiał krępował jej ruchy.

Jeszcze nigdy tak się nie bała.

Z czasem panika zaczęła słabnąć. Przypominało to szarpanie się w kaftanie

bezpieczeństwa. Im bardziej się wyrywała, tym bardziej się męczyła. I robiło jej się gorąco.

Dusiła się, brakowało jej powietrza... Gdyby tylko mogła odetchnąć...

Z trudem łapała każdy haust. Czuła, że jej ciało robi się bezwładne. Przez kilka

następnych minut koncentrowała się tylko na tym, żeby zapewnić sobie dość tlenu. A potem

powoli wróciła jej zdolność racjonalnego myślenia.

Ktoś ją niósł, kilka osób. Tego była pewna. Ramiona i nogi krępowało jej nie tylko

prześcieradło, którym ją ściśle owinięto. Czuła czyjeś ręce.

Ludzkie? Czy... Przez jej głowę przemknęły obrazy rodem z horrorów. Kościste dłonie

szkieletów pokryte odpadającą skórą. Blade ręce i paznokcie, które przybrały siny .odcień

śmierci. Ręce zniekształcone, ręce wprost z grobu...

O Boże, proszę... Zwariuję! Proszę, niech to się skończy, bo umrę. Umrę ze strachu.

Nikt nie może się tak bać i przeżyć.

Ale jednak wcale nie tak łatwo było umrzeć. Koszmar trwał, a ona nadal żyła.

Zupełnie jak w kiepskim horrorze, choć Cassie wiedziała, że to nie film. Mogła się modlić, ile

chciała, ale i tak się nie obudzi. A potem wszystko zamarło. Już jej nie niesiono. Teraz ręce

tylko ją trzymały. A potem ktoś ustawił ją pionowo. Kopiąc nogami, dosięgnęła ziemi. Stała

na własnych nogach. Ktoś odwijał prześcieradło; poczuła podmuch powietrza na nogach.

Rąbek koszuli zaczął się wokół nich wydymać. Ramiona miała wolne.

Niepewnym gestem wyciągnęła przed siebie ręce. Ktoś chwycił ją za nadgarstki i

przytrzymał jej dłonie za plecami. Nadal nic nie widziała. Miała coś na głowie, jakby kaptur.

Było jej w nim gorąco i cały czas oddychała tym samym powietrzem. Zachwiała się, chciała

kopać, walczyć i wiedziała, że nie ma na to siły.

A potem, tuż za sobą, usłyszała odgłos, który wszystko zmienił. Ktoś zachichotał.

Śmiech był cichy, ale pogodny. Było też w nim coś groźnego.

Nie można go było pomylić z żadnym innym. Faye.

Cassie wydawało się, że przedtem była przerażona. Wyobrażała sobie duchy i zombie,

które przyszły po nią, żeby zaciągnąć ją ze sobą do świata umarłych. Wszystkie te dzikie,

straszliwe zmory były jednak niczym. Bo teraz ogarnęło ją najprawdziwsze przerażenie.

W jednej chwili pozbierała to wszystko do kupy. Faye zabiła Kori. Tak samo, jak teraz

zamierzała zabić Cassie.

- Idź - rzuciła Faye i Cassie poczuła, że ktoś ją pcha w środek pleców. Ręce miała

związane z tyłu. Potknęła się, ale zrobiła krok naprzód. - Prosto przed siebie - dodała Faye.

Cassie z wahaniem zrobiła kolejny krok i czyjeś ramię ją podtrzymało z boku. A więc

Faye nie działała sama. Oczywiście, że nie. Sama nie zdołałaby unieść Cassie.

Cassie nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy, jak istotny jest wzrok. To

przerażające iść przed siebie w nicość. Faye równie dobrze mogła jej kazać iść prosto w

stronę krawędzi urwiska.

Nie, raczej nie. Nie były na skarpie, tylko na plaży. Chociaż nic nie widziała, teraz,

kiedy już nie była owinięta prześcieradłem, pozostałe zmysły funkcjonowały normalnie. Po

lewej słyszała powolny, rytmiczny szum fal. Bardzo blisko. Pod stopami wyczuwała

przesypujący się, lekko wilgotny piasek. Wiatr unosił jej długą koszulę powyżej kostek u nóg.

Był chłodny i orzeźwiający. Pachniało solą i wodorostami.

- Stój.

Cassie odruchowo posłuchała. Spróbowała przełknąć ślinę i przekonała się, że w

gardle ma coś klejącego.

- Faye... - udało jej się wykrztusić.

- Cicho bądź! - warknęła głosem, w którym nie było teraz nic leniwego. Jak kotka z

wysuniętymi pazurami. Cassie zesztywniała, czując nagły nacisk na gardło: ktoś złapał za

krawędź kaptura i ostrzegawczo go zacisnął. - Nie mów nic, chyba że zadamy ci pytanie.

Rozumiesz?

W milczeniu skinęła głową.

- A teraz zrób krok do przodu. Obróć się w lewo. Stój. Nie ruszaj się. I nie odzywaj

się.

Czyjeś ręce dotknęły szyi Cassie. A potem poczuła cudowny przypływ świeżego

powietrza, kiedy zdjęto kaptur. Zalało ją światło i ze zdumieniem spojrzała na roztaczającą się

przed jej oczyma niezwykłą scenerię.

Biel i czerń to była jej pierwsza myśl. Wszystko było albo kompletnie czarne, albo

białe niczym zdjęcia z powierzchni księżyca.

Ale księżyc miała przecież nad sobą. Czysto biały, wcześnie wstał i tworzył nad

powierzchnią oceanu idealny sierp. Ocean był tak samo czarny jak niebo, pomijając

niesamowitą biel szczytów fal. A na tle wody stała postać, która zdawała się promieniować

bladym światłem. Diana?!

Miała na sobie cienką białą tunikę, która obnażała ramiona. Wokół jednego ramienia

nosiła szeroką obręcz ze srebra z jakimś dziwnym wzorem. Na czole coś w rodzaju diademu z

półksiężycem, którego rogi skierowane były w górę. Długie, rozpuszczone włosy zdawały się

utkane z księżycowego światła.

W dłoni trzymała sztylet.

Cassie przerażająco wyraźnie przypomniała sobie teraz sen, w którym matka i babka

weszły do jej pokoju. „Ofiara", powiedziała jedna z nich. Czy tym właśnie była? Ofiarą?

Jak zaczarowana wpatrywała się w sztylet połyskujący w świetle księżyca. A potem spojrzała

na twarz Diany.

W życiu by w coś takiego nie uwierzyła. Nie, nie uwierzyłaby, że Diana będzie w

czymś takim pomagała.

Ale stoi tu i trzyma nóż. Cassie dobrze go widzi. Dlaczego nie może w to uwierzyć?

- Obróć się - usłyszała. Cassie wykonała polecenie.

Na plaży narysowano spory okrąg. Wewnątrz i na zewnątrz stały świece powtykane w

piasek. Wosk spływał z nich grubymi kroplami. Świece miały przeróżne rozmiary i kolory.

Niektóre wyglądały tak, jakby paliły się już dość długo, sądząc po przechyleniu i po tym, ile

było pod nimi plam wosku. Wszystkie płomyki tańczyły w lekkiej bryzie.

W środku kręgu stali członkowie Klubu. Przerażony umysł Cassie dostrzegał tylko

zarysy ich twarzy i nic więcej. Trochę jak obrazy widziane w świetle błyskawicy. Te same

twarze pamiętała zgromadzone wokół stołu na zapleczu dziś po południu. Dumne. Piękne.

Niedostępne.

Faye była wśród nich. Ubrana w czerń. Jeśli włosy Diany zdawały się utkane z

promieni księżyca, to jej były chyba splecione z ponurego mroku.

Diana przeszła obok Cassie i wstąpiła do kręgu. I nagle Cassie dostrzegła, że to

narysowane na piasku koło nie było zamknięte. W jego północnowschodnim fragmencie była

przerwa. Dokładnie przed jej stopami.

Stała jakby tuż za progiem.

Zdumiona uniosła oczy na Dianę. Mina dziewczyny nie zdradzała niczego. Jej twarz

była blada i obojętna. Serce Cassie waliło do tej pory powoli i głucho. Teraz wyraźnie

przyspieszyło.

- Kto rzuca jej wyzwanie? - odezwała się Diana głosem czystym i melodyjnym.

W odpowiedzi rozległ się chrapliwy głos Faye: - Ja.

Cassie nie dostrzegła sztyletu, póki Faye nie przystawiła jej go do szyi. Kłuł, wbijając

się lekko w zagłębienie skóry. Cassie otworzyła szerzej oczy. Próbowała stać w kompletnym

bezruchu. Faye nie spuszczała z niej wzroku. Miała obce, nieodgadnione spojrzenie, ale w

jego głębi czaiło się jakieś zadowolenie i to samo ożywienie, które Cassie widziała w szkole,

kiedy ta wariatka groziła jej ogniem.

Faye uśmiechnęła się swoim leniwym, przerażają-cym uśmiechem i nacisk ostrza się

zwiększył.

- Rzucam ci wyzwanie - zwróciła się bezpośrednio do Cassie. - Jeśli w twoim sercu

jest lęk, lepiej żebyś rzuciła się sama na ten sztylet, niż ciągnęła to dalej. A więc jak? - dodała

głosem ściszonym do leniwego, zmysłowego szeptu, który pozostali ledwie mogli dosłyszeć.

- Czy w twoim sercu jest strach? Zastanów się, zanim odpowiesz.

Cassie oniemiała gapiła się na nią. Strach w sercu? A jak miała się nie bać? Zrobili

wszystko, co tylko mogli, żeby ją przerazić. Oczywiście, że była przerażona. A potem

zerknęła na Dianę. Cassie przypomniała sobie Laurel tego samego popołudnia na zapleczu, po

tym jak Faye dała do zrozumienia, że Diana mogła mieć coś wspólnego ze śmiercią Kori.

Laurel przez chwilkę wyglądała na zbitą z tropu, a potem jej twarz się wypogodziła i

dziewczyna powiedziała: „Nie obchodzi mnie, co mówisz. Nigdy nie uwierzę, że Diana

mogłaby skrzywdzić Kori".

To objaw wiary, pomyślała Cassie. Laurel ufała Dianie w każdych okolicznościach.

Czy ona sama darzyła przyjaciółkę podobną wiarą?

Tak, pomyślała, patrząc w spokojne zielone oczy Diany. Wierzę.

Mogła jej zaufać i nie musiała się bać.

Odpowiedź musiała przyjść z wnętrza duszy i Cassie poszukała jej tam. I nagle

odnalazła prawdę. Wszystko, co stało się dzisiejszej nocy - że wyciągnęli ją z jej własnego

łóżka, że przywlekli tu na plażę bez cienia wyjaśnienia, ten nóż, ta cała dziwaczna ceremonia

- wszystko to źle wróżyło. No a Kori w końcu ktoś przecież zabił...

Diano, ufam ci.

To była odpowiedź, którą znalazła w sercu.

Ufam ci, Diano. Mimo wszystko, mimo wszelkich pozorów.

Popatrzyła na Faye, która miała na ustach lekki, koci uśmieszek. Patrząc prosto w te

oczy w kolorze miodu, Cassie powiedziała wyraźnie:

- Dalej. Nie ma strachu w moim sercu.

Jeszcze zanim skończyła to mówić, poczuła, że opuszczają ją wszelkie obawy. Znikły

zawroty głowy, słabość, szybkie walenie serca. Wyprostowała się, chociaż dłonie nadal miała

związane za plecami, a czubek sztyletu wciąż dotykał jej szyi.

W oczach Faye coś błysnęło. Coś przypominającego ponury respekt. Jej uśmiech

zmienił się i niemal niedostrzegalnie skinęła jej głową. A po chwili czarne brwi uniosły się

ironicznie, kiedy przemówiła.

- A więc wejdź do Kręgu - zaprosiła.

Przed siebie? Wprost na ostrze sztyletu? Cassie nie pozwoliła sobie opuścić wzroku

przed złotymi oczami, które miała na wprost siebie. Zawahała się na moment, a potem szybko

ruszyła naprzód.

Ostrze ustąpiło. Cassie poczuła cieniutki ciepły strumyk spływający po jej szyi, ale

Faye się cofnęła i opuściła sztylet.

A potem Cassie spojrzała w dół.

Stała wewnątrz Kręgu.

Diana wyjęła broń z rąk Faye i podeszła do przerwy w okręgu za plecami Cassie.

Zanurzając sztylet w piasku, przesunęła go i dorysowała resztę linii. Cassie ogarnęło dziwne

uczucie domknięcia, jakby coś się przypieczętowało. Jakby zatrzasnęły się za nią jakieś i

drzwi. I jakby to, co znajdowało się wewnątrz Kręgu, różniło się od wszystkiego, co było

poza nim.

- Wyjdź na środek - poleciła Diana. Cassie próbowała iść z godnością. Tunika Diany,

dostrzegła to teraz, była z jednego boku rozcięta aż po biodro. Na długiej zgrabnej nodze

koleżanki zauważyła coś... Podwiązka? Tak to wyglądało. Taka ozdobna opaska z koronki i

wstążek, jaką wkładają panny młode, żeby potem rzucać nią w tłum na weselu. Ale ta

podwiązka zrobiona była z czegoś, co wyglądało jak zielony zamsz naszyty błękitnym

jedwabiem. I miała srebrną sprzączkę.

- Odwróć się - usłyszała. Cassie miała nadzieję, że wreszcie przetną sznur, który

krępował jej ręce za plecami. Ale poczuła tylko dłonie na ramionach, które zaczęły ją coraz

szybciej obracać wokół własnej osi. Wirowała, pchano ją od jednej osoby do drugiej, z

jednego krańca Kręgu na przeciwny. Na moment znów ogarnęła ją panika. Zakręciło jej się w

głowie, straciła orientację. Ze związanymi rękoma nie mogłaby się podeprzeć, gdyby straciła

równowagę. A ten nóż gdzieś przecież był...

Nie stawiaj oporu. Wyluzuj się, przykazała sobie. I jakimś cudem strach znikł.

Pozwoliła się odpychać od jednej osoby do drugiej. Niech będzie, co ma być.

Ręce podtrzymały ją i znów stanęła twarzą w twarz z Dianą. Brakowało jej tchu i

świat wirował jej przed oczyma, ale próbowała stanąć prosto.

- Rzucono ci wyzwanie i przeszłaś próbę - poinformowała ją Diana i teraz jej zielone

oczy uśmiechały się lekko, chociaż usta miała nadal poważne. - Jesteś gotowa złożyć

przysięgę?

Jaką przysięgę? Cassie skinęła jednak głową.

- Przysięgasz, że będziesz lojalna wobec Kręgu? Że nigdy nie skrzywdzisz nikogo, kto

stoi w jego wnętrzu? Ze będziesz chronić i bronić jego członków, nawet kosztem własnego

życia?

Cassie przełknęła. A potem, starając się zachować spokój, powiedziała:

- Tak.

- Przysięgasz, że nigdy nie zdradzisz sekretów, które zostaną ci wyjawione przez

osoby znajdujące się w Kręgu, w którym stoimy teraz? Przysięgasz, że dochowasz tych

sekretów przed wszystkimi pozostającymi na zewnątrz, przyjaciółmi i wrogami, nawet kosztem

własnego życia?

- Tak - szepnęła Cassie.

- Przysięgasz na ocean, na księżyc, na własną krew?

- Tak.

- Powiedz: „przysięgam".

- Przysięgam.

- Rzucono jej wyzwanie, poddano ją próbie i zaprzysiężono - stwierdziła Diana.

Cofnęła się i zwróciła do pozostałych. - A teraz, skoro wszyscy w Kręgu się zgadzają, wezwę

Moce.

Diana uniosła sztylet ponad głową, jego ostrze kierując w niebo. Potem wskazała nim

na wschód, w stronę oceanu, na południe, potem na zachód ku stromej zachodniej skarpie i

wreszcie na północ. Na końcu wskazała ostrzem na Cassie. Kiedy wymówiła następne słowa,

Cassie po plecach przeleciał dreszcz.

Ziemio i wodo, powietrze i ogniu, Spójrzcie na córkę stojącą przed wami.

W mroku księżyca i blasku słońca Kłoni się kornie przed żywiołami.

Wyzwanie, próba, święta przysięga dały jej prawo wstąpić do Kręgu.

Przez krew i ciało, na wieczny czas, Cassie zostaje...

- Ale my się wcale wszyscy nie zgadzamy -przerwał jej czyjś gniewny głos. - Nie

uważam Cassie za jedną z nas. Moim zdaniem nigdy nią nie zostanie.

Rozdział 12

Diana gwałtownym ruchem odwróciła się w stronę Deborah.

- Nie wolno przerywać rytuału!

- Nie powinno być żadnego rytuału - odpaliła Deborah, a jej twarz stała się mroczna i

wroga.

- Zgodziłaś się na spotkaniu...

- Zgodziłam się, że musimy zrobić wszystko, co konieczne, żeby nas wzmocnić. Ale...

- Deborah urwała i zmarszczyła brwi.

- Ale niektórzy z nas być może uważają, że ona wcale nie przeszła próby - przerwała

jej Faye z uśmiechem.

Diana była blada i rozgniewana. Diadem, który miała we włosach, zdawał się dodawać

jej wzrostu, więc wyglądała na wyższą nawet od Faye. Poświata księżyca błyszczała na jej

włosach tak samo, jak na ostrzu sztyletu.

- Przeszła próbę - oświadczyła chłodno. - A teraz przerwałyście rytuał, złamałyście go,

kiedy wzywałam Moce. Mam nadzieję, że macie jakieś lepsze usprawiedliwienie.

- Zaraz ci je podam - rzekła Deborah. - Cassie nie jest tak naprawdę jedną z nas. Jej

matka wyszła za mąż za kogoś z zewnątrz.

- Więc czego chcesz? - spytała Diana. - Żebyśmy nigdy nie mieli prawdziwego

Kręgu? Wiesz, że musi nas być dwanaścioro, żeby czegokolwiek dokonać. Co mamy zrobić?

Czekać, aż twoi rodzice, albo rodzice Hendersonów, sprawią sobie kolejne dziecko? Przecież

nikt z pozostałych nie ma obojga żyjących rodziców. Nie. - Diana obróciła się twarzą do

pozostałych członków grupy, stojących na obwodzie Kręgu. - Jesteśmy ostatni - powiedziała

do nich. - Jesteśmy ostatnim pokoleniem w Nowym Świecie. I jeśli nie uda się nam

skompletować Kręgu, to wszystko się wkrótce rozpadnie. Razem z nami.

Teraz odezwała się Melanie. Pod bladozielonym szalem, zniszczonym i podartym,

jakby był bardzo stary, miała na sobie zwykłe ciuchy.

- Nasi rodzice i dziadkowie ucieszyliby się z tego - stwierdziła. - Nie chcą, żebyśmy

wracali do przeszłości, ale żebyśmy się od niej odwrócili, lak jak oni i ich rodzice. Nie chcą,

żebyśmy kontynuowali dawne tradycje i budzili Stare Moce.

- Boją się - wtrąciła pogardliwym tonem Deborah.

- Będą uszczęśliwieni, jeśli nie uda nam się skompletować Kręgu - dorzuciła Melanie.

- Rzeczywiście chcemy zrobić im tę przyjemność? - Popatrzyła na Faye.

- W pojedynkę, też możemy sporo zdziałać - Faye mruknęła cicho.

- Daj spokój - sprzeciwiła się Laurel. - To nie to, co prawdziwy Krąg. No, chyba że dodała

- ktoś planuje zdobyć Arkana Mistrza i samemu je wykorzystać.

Faye uśmiechnęła się do niej leniwie.

- To nie ja szukam zaginionych arkanów - oświadczyła.

- To wszystko jest bez związku ze sprawą - powiedziała Diana ostro. - Pytanie brzmi,

chcemy stworzyć pełen Krąg, czy nie?

- My chcemy - odrzekł jeden z bliźniaków Hendersonów. To Chris, domyśliła się

Cassie. Nagle zaczęła ich odróżniać. Obaj bracia wydawali się bladzi i znużeni w tej

księżycowej poświacie, ale Chris miał łagodniejsze oczy. - Zrobimy wszystko, co się da, żeby

się dowiedzieć, kto zabił Kori - dokończył.

- A wtedy się nim zajmiemy - wtrącił Doug i wykonał taki gest, jakby dźgał kogoś

nożem.

- Zatem potrzebujemy pełnego Kręgu - oświadczyła Melanie. - Dwunastej osoby i

siódmej dziewczyny. Cassie spełnia oba warunki.

- I przeszła próbę - powtórzyła Diana. - Jej matka była jedną z naszych. Wyjechała,

owszem, ale teraz wróciła. I przywiozła do nas swoją córkę właśnie wtedy, kiedy stała się

nam potrzebna. Dokładnie wtedy.

W oczach Deborah nadal widniał opór.

- A kto mówi, że ona w ogóle będzie umiała korzystać z Mocy? - spytała twardo.

- Ja tak twierdzę - odparła spokojnie Diana. - Wyczuwam to w niej.

- Ja też - dodała niespodziewanie Faye. Deborah spojrzała na nią, zdziwiona, a Faye

uśmiechnęła się do niej beztrosko.

- Twierdzę, że umie przywoływać przynajmniej ziemię i ogień - ciągnęła Faye

denerwująco spokojnym tonem. - Może się jeszcze okazać, że ma spory talent.

Dlaczego, zastanawiała się oszołomiona Cassie, od tych słów jeżą mi się włoski na

karku?

Diana marszczyła brwi, przyglądając się Faye długim, uważnym spojrzeniem. Potem

popatrzyła na Deborah.

- Czy to wyjaśnia twoje wątpliwości?

Moment milczenia i Deborah skinęła głową. Nadąsana cofnęła się.

- A zatem - podjęła Diana ze spokojem, pod którym zdawał się czaić lodowaty gniew czy

moglibyśmy wreszcie dokończyć sprawę?

Wszyscy się cofnęli, a ona wróciła na swoje miejsce. Znów uniosła sztylet w niebo,

potem wskazała nim cztery strony świata i Cassie. Jeszcze raz wypowiedziała te słowa, po

których Cassie przeleciał dreszcz, ale tym razem dokończyła zaklęcie i nikt jej nie przerwał:

Ziemio i wodo, powietrze i ogniu, Spójrzcie na córkę stojącą przed wami.

W mroku księżyca i blasku słońca Kloni się kornie przed żywiołami.

Wyzwanie, próba, święta przysięga Daty jej prawo wstąpić do Kręgu.

Przez krew i ciało, na wieczny czas, Cassie zostaje jedną z nas.

- I po wszystkim - odezwała się cicho Laurel zza pleców Cassie. - Jesteś z nami.

Z nami. Cassie poczuła, z dreszczem uniesienia, że już nic nigdy nie będzie takie samo

jak przedtem.

- Cassie.

Diana rozpinała srebrny naszyjnik, który miała na szyi. Spojrzenie Cassie przyciągnął

wisiorek w kształcie półksiężyca. Ten sam symbol, który Diana miała na diademie, zdała

sobie sprawę Cassie. A Deborah na tatuażu.

- To symbol - powiedziała Diana, zapinając łańcuszek na szyi Cassie. - Symbol

twojego uczestnictwa w Kręgu.

A potem uściskała Cassie. To nie był żaden spontaniczny odruch, raczej część rytuału.

Następnie odwróciła Cassie twarzą do pozostałych i dodała:

- Moce ją zaakceptowały. Teraz każdy w was musi ją powitać.

Pierwsza podeszła Laurel. Twarz miała poważną, ale w głębi jej brązowych oczu było

mnóstwo ciepła i życzliwości. Uściskała Cassie, a potem lekko cmoknęła ją w policzek.

- Cieszę się, że jesteś jedną z nas - szepnęła i cofnęła się, a jej długie, jasnobrunatne

włosy powiewały na lekkim wietrze.

- Dzięki - odszepnęła Cassie. Następna była Melanie. Uścisk był bardziej formalny. Jej

chłodne, inteligentne szare oczy nadal onieśmielały Cassie.

- Witaj w Klubie. - Jej głos brzmiał mimo wszystko serdecznie.

Deborah, na odmianę, była nachmurzona, kiedy podeszła bliżej i uściskała Cassie tak,

jakby przy okazji chciała jej złamać jedno czy dwa żebra. Nie powiedziała nic.

Sean zbliżył się szybko i ochoczo. Jego uścisk trwał nieco za długo i jak na gust

Cassie, chłopak za mocno się do niej przytulił. W końcu sama musiała się od niego odsunąć.

- Cieszę się, że jesteś.

Takim wzrokiem gapił się na koszulę Cassie, że pożałowała, że to cienka bawełna, a nie

flanela.

- Widzę - mruknęła pod nosem, kiedy wracał do Kręgu, a stojąca obok Diana musiała

przygryźć wargę.

W normalnych warunkach uścisków braci Hendersonów bałaby się pewnie jeszcze

bardziej. Dziś wieczorem widać było jednak, że jest im wszystko jedno, czy obejmują

dziewczynę czy kawałek drewna. Uściskali ją obojętnie i wrócili na swoje miejsca, nadal

obserwując wszystko gniewnymi, odległymi spojrzeniami.

A potem przyszła kolej na Nicka.

Cassie poczuła, że coś się w niej spina. W sumie nie w tym rzecz, że jej się podobał, a

jednak... Nie mogła opanować jakiegoś wewnętrznego drżenia, kiedy na niego patrzyła. Był

taki przystojny, a chłód, który go otaczał niczym cienka warstwa lodu, zdawał się jeszcze

podkreślać jego rysy. Ceremonię obserwował z dystansem i brakiem zaangażowania, jakby

nic z tego, co się tu działo, nijak go nie dotyczyło.

Jego uścisk też był obojętny. Jakby po prostu wykonywał przepisowe ruchy, cały czas

myśląc o czymś innym. Ale ramiona miał silne. No, nic dziwnego, pomyślała Cassie. Każdy

facet, który miał z Faye... hm... układ, musiał być silny.

Susan pachniała perfumami, a kiedy pocałowała ją w policzek, Cassie była pewna, że

zostawiła na nim ślad wiśniowej szminki. Obejmowało się ją niczym wyperfumowaną,

miękką poduszkę.

Wreszcie podeszła Faye. Jej oczy o ciężkich powiekach spoglądały tajemniczo, jakby

wyczuwała zażenowanie Cassie i bawiła się nim. A Cassie nie mogła przestać myśleć o

wzroście Faye i o tym, że z największą ochotą by przed nią uciekła. Miała przerażające

wrażenie, że Faye zaraz zrobi coś okropnego... Ale ona tylko mruknęła, cofając się:

- A więc mała biała myszka jest twardsza, niż się wydawało. Dałabym głowę, że nie

przejdziesz ceremonii.

- Nie jestem pewna, czy przeszłam - powiedziała cicho Cassie. Miała desperacką

ochotę usiąść i wreszcie pozbierać myśli. Tyle się wydarzyło, w takim tempie... Ale została

przyjęta. Nawet Faye ją zaakceptowała. Tego faktu nie można było zmienić.

- Dobrze - odezwała się cicho Diana. - Koniec rytuału inicjacji. Zwykle potem robimy

imprezę czy coś, ale... - Popatrzyła na Cassie i uniosła ręce. Cassie skinęła głową. Dziś

wieczorem impreza byłaby czymś zupełnie niestosownym. - Uważam zatem, że powinniśmy

formalnie rozwiązać Krąg, ale potem zwołać i odbyć zwykłe spotkanie. W ten sposób Cassie

szybciej połapie się, o co chodzi.

Wokół wszyscy pokiwali głowami i odetchnęli. Diana wzięła garść piasku i zaczęła

zasypywać nakreśloną na plaży linię. Pozostali zrobili to samo, każdy nasypał garść i

wygładził piasek tak, że obrys okręgu został zatarty i znikł. A potem się porozchodzili.

Niektórzy usiedli wśród palących się świec na piasku, inni przysiedli na skałach obok. Nick

dalej stał. Zapalił papierosa.

Diana odczekała, aż wszyscy ucichną i spojrzą na nią, a potem zwróciła się do Cassie.

Twarz miała bardzo poważną, a oczy przejęte.

- Teraz, kiedy stałaś się jedną z nas - powiedziała bez wstępów - najwyższa pora,

żebyś się dowiedziała, kim właściwie jesteśmy.

Cassie wstrzymała oddech. Odkąd przyjechała do New Salem, spotkało ją tyle

niewytłumaczalnych rzeczy, a teraz wreszcie miała usłyszeć jakieś wyjaśnienie. Co dziwne,

nie była pewna, czy go potrzebuje. Dziś w nocy różne rzeczy zaczęły się układać w jej

głowie. Drobne dziwactwa ludzi, małe tajemnice, których nie umiała rozwikłać. W jakiś

sposób, jej umysł zaczął to wszystko ze sobą łączyć i teraz...

Popatrzyła na otaczające ją twarze, oświetlone promieniami księżyca i płomykami

świec.

- Wydaje mi się - podjęła powoli - że już wiem. - Uczciwość kazała jej dodać: - A

przynajmniej częściowo.

- Ach, tak? - Faye uniosła brwi. - No to może sama nam powiesz?

Cassie spojrzała na Dianę, a ta skinęła głową.

- No cóż, po pierwsze - zaczęła bez pośpiechu - wiem, że nie jesteście Klubem Myszki

Miki.

Chichoty.

- Lepiej uwierz, że zastępem skautów też nie - mruknęła Deborah.

- Wiem... - urwała. - Wiem, że potraficie rozpalać ogień bez użycia zapałek. I że

wrotycz dodajecie nie tylko do sałatek.

Faye oglądała swoje paznokcie z miną niewiniątka, a Laurel uśmiechnęła się ze

skruchą.

- Wiem, że możecie poruszać nieożywione przedmioty.

Tym razem to Faye się uśmiechnęła. Deborah i Susan wymieniły zadowolone

spojrzenia.

- Sssssssss... - syknęła ta ostatnia.

- Wiem, że wszyscy w szkole was się boją, nie wyłączając dorosłych. Boją się

każdego, kto mieszka na Crowhaven Road.

- A będą się bali jeszcze bardziej - oświadczył Doug Henderson.

- Wiem, że używacie kamieni do usuwania plam...

-Kryształów - mruknęła Diana.

- .. .i że w waszej herbacie bywa coś więcej niż sama herbata. I wiem też - Cassie

przełknęła z trudem, ale mówiła dalej dobitnie - że potraficie pchnąć kogoś, nie dotykając go,

i w ten sposób go przewrócić.

Po tych słowach zapadła cisza. Kilka osób zerknęło na Faye. Ta wysoko uniosła brodę

i popatrzyła zmrużonymi oczyma na ocean.

- Masz rację - przyznała Diana. - Wiele się dowiedziałaś z samych obserwacji, a my

trochę zaniedbaliśmy dyskrecję. Ale moim zdaniem powinnaś wysłuchać całej historii od

początku.

- Ja ją opowiem - oświadczyła Faye. A kiedy Diana spojrzała na nią z wahaniem,

dodała: - Dlaczego nie? Lubię dobre historie. A to jest dobra historia.

- Niech będzie - zgodziła się Diana. - Ale czy mogłabyś trzymać się konkretów? Znam

te twoje dygresje, Faye.

- Jasne - odrzekła obojętnie. - No więc, zaraz, od czego by tu zacząć? - Przez chwilę

zastanawiała się, przechylając głowę na bok, a potem się uśmiechnęła. - Dawno, dawno temu

- podjęła - było sobie dziwne miasteczko, Salem. A zamieszkiwali je dziwni ludzie, prości

purytanie... Prawdziwi Amerykanie, pracowici, uczciwi, dzielni i prawdomówni...

- Faye...

- Dokładnie jak wielu znanych mi ludzi stąd - ciągnęła Faye, nie przejmując się, że

ktoś jej przerwał. Wstała i odrzuciła wspaniałe czarne włosy na plecy, wyraźnie napawając się

tym, że jest w centrum uwagi. Ocean z niekończącym się szumem fal rozbijających się o

brzeg stanowił idealne tło, kiedy zaczęła się przechadzać tam i z powrotem, a jej czarna

jedwabna bluzka opadła z jednego ramienia. - Purytanie mieli te swoje grzeczne, proste,

purytańskie myśli... To znaczy większość z nich. Kilkoro z nich chyba się trochę nudziło w

tym swoim purytańskim życiu. Ciągła praca, żadnej rozrywki, sukienki potąd - wskazała swój

podbródek - a w niedzielę sześć godzin nabożeństwa...

- Faye - upomniała Diana. Zignorowała ją.

- No i ci sąsiedzi! - dodała. - Sąsiedzi, którzy cię obserwowali, plotkowali o tobie,

szpiegowali cię, żeby się upewnić, czy przy sukience nie masz o jeden guziczek za dużo i czy

po drodze na spotkanie modlitewne czasem się nie uśmiechasz. W tamtych czasach trzeba

było zachowywać się potulnie, spuszczać oczy i robić to, co ci kazano bez zadawania pytań.

No, przynajmniej, jeśli się było dziewczyną. Nawet lalkami nie wolno się było bawić, bo one

też stanowiły narzędzie szatana.

Cassie, wbrew sobie porwana opowiadaniem, patrzyła, jak Faye chodzi w tę i z

powrotem niczym dzika tygrysica w klatce.

Gdyby żyła w tamtych czasach, pomyślała Cassie, mieliby z nią twardy orzech do

zgryzienia.

- No i być może niektóre z tych dziewczyn nie były zbyt szczęśliwe - opowiadała

Faye. - Kto wie? W każdym razie pewnej zimy kilka z nich zaczęło się spotykać, żeby sobie

powróżyć. Nie powinny były, jasne. To było zakazane. Ale i tak to robiły. Jedna z nich miała

niewolnicę, która pochodziła z Indii Zachodnich i znała się na magii. Wróżby pomagały

znieść nudę długich zimowych wieczorów. - Spod rzęs zerknęła w stronę Nicka, jakby chciała

powiedzieć, że sama znalazłaby sobie lepszą rozrywkę. - Ale ciążyło im to na tych ich małych

purytańskich sumieniach - ciągnęła ze smutkiem. - Czuły się winne. No i wreszcie jedna z

nich załamała się nerwowo. Rozchorowała się, dostała gorączki i wszystko wyznała. I sekret

szlag trafił. A wszystkie inne młode dziewczyny poczuły się, jakby siedziały na rozżarzonych

węglach. W tamtych dniach niedobrze było dać się złapać na zabawach tym, co nadprzyrodzone.

Dorosłym się to nie podobało. Więc biedne małe purytaneczki musiały wskazać

palcem innego winnego.

Faye uniosła długi, wąski, zakończony czerwonym paznokciem palec i powiodła nim

po grupie, jakby mierzyła z pistoletu. Zatrzymała się przy Cassie.

Cassie popatrzyła na palec, a potem prosto w oczy Faye.

- I tak właśnie zrobiły - powiedziała przyjemnym tonem Faye. Cofnęła palec takim

gestem, jakby chowała do pochwy szpadę, i mówiła dalej. - Wskazały tę niewolnicę z Indii

Zachodnich, a potem jeszcze kilka starych kobiet, których nie lubiły. Kobiet, które nie

cieszyły się w miasteczku przesadnym szacunkiem. A kiedy je wskazywały, mówiły... - Faye

zawiesiła głos dla aktorskiego efektu i uniosła twarz do księżyca wiszącego na niebie. A

potem spojrzała wprost na Cassie. - Mówiły: „Czarownica!"

Przez całą grupę przeszedł szmer ożywienia, gorzkiego rozbawienia, irytacji.

Potrząsano rękoma z niesmakiem. Cassie poczuła, że włoski na karku stają jej dęba.

- I wiecie co? - Faye popatrzyła na widownię, której uwagę zdołała całkowicie

przykuć. A potem uśmiechnęła się powoli i szepnęła: - To podziałało. Nikt już ich nie

obwiniał za małe zabawy z wróżbami. Wszyscy za bardzo się zajęli wyławianiem spośród

swojego grona czarownic. Jedyny problem - mówiła Faye, unosząc brwi z przyganą - polegał

na tym, że purytanie nie umieliby rozpoznać czarownicy, nawet gdyby sama im się pchała w

ręce. Szukali kobiet, które postępowały niekonwencjonalnie, które były zbyt niezależne albo

zbyt... zamożne. Skazanej czarownicy odbierało się wszelkie doczesne dobra, więc oskarżanie

ich mogło się okazać całkiem dochodowym interesem. A przez cały ten czas prawdziwe

czarownice mieli na wyciągnięcie ręki. Bo, rozumiecie - dodała Faye cicho - w Salem

mieszkały też prawdziwe czarownice. Nie te biedne kobiety czy mężczyźni, na których padło

oskarżenie. Ani razu nie skazali prawdziwych. Ale one tam mieszkały i nie podobało im się

to, co widziały. Zaczynało się robić trochę niebezpiecznie. Niektórzy próbowali nawet

zapobiegać polowaniu na czarownice, ale zwykle to tylko wzmagało podejrzenia. Niebezpiecznie

było choćby tylko przyjaźnić się z kimś ze skazanych.

Urwała i zapadła cisza. Twarze otaczające Cassie nie były już rozbawione, ale zimne i

gniewne. Jakby ta historia była czymś, co odzywało się echem w ich duszach. Nie żadną

omotaną pajęczynami bajką z zamierzchłej przeszłości, ale zupełnie aktualnym ostrzeżeniem.

- I co się stało? - spytała wreszcie Cassie, sama też zniżając głos.

- Z oskarżonymi o czary? Stracono ich. A przynajmniej tych pechowców, którzy się

nie przyznali. Dziewiętnaście osób powieszono, zanim gubernator położył temu kres. Ostatnia

publiczna egzekucja miała miejsce dokładnie trzysta lat temu... Dwudziestego drugiego

września, w równonoc jesienną 1692 roku. Nie, ci biedacy oskarżeni o czary nie mieli

szczęścia. A prawdziwe czarownice... No cóż... - Faye się uśmiechnęła. - Prawdziwe

czarownice wyjechały. Dyskretnie, oczywiście. Kiedy całe zamieszanie już ucichło. Po cichu

pakowały się i przenosiły na północ, gdzie założyły swoją własną osadę. Gdzie nikt by ich nie

wskazywał palcem, bo mieszkali tam sami swoi. A tę maleńką osadę nazwali... - Popatrzyła

na Cassie.

- New Salem - powiedziała dziewczyna. Oczyma wyobraźni zobaczyła tablicę na

szkolnym budynku. - Prawa miejskie nadane w 1693.

- Tak. Zaledwie rok po zakończeniu tamtych procesów. Więc rozumiesz już, jak

powstało nasze miasto. Składało się tylko z dwunastu członków kowenu i ich rodzin. My pełnym

wdzięku gestem Faye ogarnęła całą grupę - jesteśmy potomkami tych dwunastu

rodzin. Ich jedynymi żyjącymi spadkobiercami. Cała ta hołota, którą masz wkoło siebie w

szkole i w miasteczku...

- Jak Sally Waltman - wtrąciła Deborah.

- .. .to wyłącznie potomkowie ludzi przez nich zatrudnianych. Służby - powiedziała

słodko Faye. - Albo obcych, którzy tu przywędrowali i którym pozwolono się osiedlić. Ale te

dwanaście domów na Crowhaven Road to są domy pierwszych rodzin. Naszych rodzin.

Zawierali małżeństwa między sobą i udało im się zachować czystość krwi, a przynajmniej

większości. No i, koniec końców, dorobili się nas.

- Musisz coś zrozumieć -odezwała się cicho Diana gdzieś z boku Cassie. - Część z

tego, o czym mówi Faye, to tylko spekulacje. Nie mamy całkowitej pewności, co

spowodowało te polowania na czarownice w 1692. Ale wiemy, co się działo z naszymi

własnymi przodkami, bo mamy ich zapiski, stare dzienniki, zbiory zaklęć. Księgi Cienia. Obróciła

się i podniosła coś z piasku, a Cassie rozpoznała księgę, która leżała na oknie tego

dnia, kiedy Diana czyściła jej sweter. - Ta - mówiła dalej Diana, unosząc księgę - należała do

mojej praprababki. Dostała ją od swojej matki, a ta od swojej matki, i tak dalej. Każda z nich

robiła w niej notatki, każda zapisywała zaklęcia, które rzucała, rytuały, ważne wydarzenia w

swoim życiu. I każda przekazywała ją następnemu pokoleniu.

- Aż do czasów naszych prababek, w każdym razie - uściśliła Deborah. - Jakieś

osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat temu. Tamto pokolenie uznało, że to wszystko jest zbyt

niebezpieczne.

- I nielegalne - wtrąciła Faye, a jej złote oczy błyszczały.

- Poukrywali księgi i próbowali zapomnieć o starej wiedzy - dodała Diana. - Nauczyli

swoje dzieci, że źle jest się czymś różnić. Próbowali być normalni i zachowywać się jak ci z

zewnątrz.

- I nie mieli racji - wtrącił Chris. Pochylił się do przodu, zacisnął wargi, twarz

zmieniła mu się bólem. - Nie możemy być tacy, jak oni. Kori o tym wiedziała. Ona... - urwał i

pokręcił głową.

- Już dobrze, Chris - powiedziała miękko Laurel. - My wiemy.

Sean odezwał się nagle, dumnie wypinając chudą klatkę piersiową:

- Ukryli starą wiedzę, ale my ją odnaleźliśmy. Nie przyjmowaliśmy do wiadomości

porażek.

- To prawda - zgodziła się Melanie, rzucając mu rozbawione spojrzenie. - Oczywiście,

niektórzy byli jeszcze zajęci zabawą w Batmana, kiedy starsi na nowo odkrywali nasze

dziedzictwo.

- A niektórzy mają nieco więcej naturalnych talentów niż inni - dorzuciła Faye.

Rozsunęła palce dłoni i podziwiała czerwone paznokcie. - Nieco więcej naturalnego... daru

przywoływania Mocy.

- Zgadza się - stwierdziła Laurel. Uniosła brwi i spojrzała znacząco na Dianę. -

Niektórzy, owszem.

- Wszyscy mamy dar - oznajmiła Diana. - Zaczęliśmy odkrywać go na nowo, kiedy

byliśmy jeszcze całkiem mali. W sumie byliśmy dzieciakami. Nawet nasi rodzice nie mogli

tego zignorować. Przez jakiś czas próbowali nam zakazywać wykorzystywania talentu, ale

większość ustąpiła.

- A niektórzy nam nawet pomagają - powiedziała Laurel. - Jak moja babcia. Jednak

nadal większość tego, co jest nam potrzebne, czerpiemy z tych starych ksiąg. - Cassie

pomyślała o własnej babce. Czy ona też próbowała jej pomóc? Cassie poczuła pewność, że

tak.

- Albo i z własnych głów - dodał Doug. Uśmiechnął się szerokim, wariackim

uśmiechem i przez moment znów wyglądał jak chłopak, który na wyścigi gnał na rolkach

przez szkolne korytarze. - Wiesz, to taki instynkt. Czysty instynkt. Zwierzęcy.

- Nasi rodzice tego nie znoszą - powiedziała Susan. - Mój tata mówi, że to tylko

powoduje kłopoty z tymi z zewnątrz. Twierdzi, że oni nam kiedyś pokażą.

Zęby Douga zabłysły bielą w świetle księżyca.

- To my pokażemy im - zagroził.

- Oni nie rozumieją - wtrąciła cicho Diana. - Nawet wśród nas nie wszyscy zdają sobie

sprawę, że Moce można wykorzystywać, żeby czynić dobro. Ale ci z nas, którzy je

przywołują, wiedzą to. I to tylko się liczy.

Laurel pokiwała głową.

- Moja babcia mówi, że zawsze się znajdą na zewnątrz tacy, którzy nas będą

nienawidzić. Nic nie możemy na to poradzić poza tym, żeby próbować trzymać się od nich z

daleka.

Cassie pomyślała nagle o dyrektorze, który trzymał lalkę ze skręconym karkiem za

skraj sukienki. „Jakie to trafne", powiedział. No cóż, nic dziwnego... Skoro już wtedy myślał,

że Cassie jest jedną z nich. A potem coś ją zastanowiło.

- Chcecie powiedzieć - odezwała się, - że nawet dorośli wiedzą, kim wy... Kim my

jesteśmy? Dorośli z zewnątrz?

- Tylko ci z okolicy - rzekła Diana. - Ci, którzy wyrośli na wyspie. Oni wiedzieli od

stuleci, ale zawsze siedzieli cicho. Jeśli chcą tu mieszkać, muszą. Tak już po prostu jest.

- Przez ostatnich kilka pokoleń relacje między nami a obcymi były bardzo dobre powiedziała

Melanie. - Tak w każdym razie twierdzą dziadkowie. Ale teraz trochę

namieszaliśmy. I obcy pewnie nie będą siedzieć cicho do ko ńca świata. Mogą próbować nas

powstrzymać...

- Mogą? Już to zrobili - stwierdziła Deborah. - Jak sądzisz, dlaczego zginęła Kori?

Natychmiast odezwały się różne głosy. Bliźniaki Henderson, Sean, Susan i Deborah

wdali się w sprzeczkę. Diana uniosła dłoń.

- Dość tego! Nie pora na to! - przywołała ich do porządku. - To, co spotkało Kori, jest

jedną ze spraw, którymi Krąg się zajmie. Teraz, kiedy mamy komplet, powinno nam się udać.

Ale nie dziś w nocy. Jak długo jestem przywódczynią...

- Tymczasową. Do listopada - wtrąciła ostro Faye.

- Jak długo jestem tymczasową przywódczynią, obędziemy robić wszystko wtedy,

kiedy powiem, a nie na wariata. Dobrze? - Diana popatrzyła po pozostałych. Niektóre twarze

były czujne, pozbawione wyrazu, inne, jak Deborah, otwarcie wrogie. Ale większość

członków Kręgu kiwała głowami albo jakimś innym gestem wyraziła Zgodę. - No dobrze.

Dzisiejszy wieczór przeznaczyliśmy na inicjację Cassie. - Spojrzała na nią. - Masz jakieś

pytania?

- No cóż... - Cassie miała nieodparte wrażenie, że jest coś, o co powinna zapytać, coś

ważnego, czego jakoś nie mogła uchwycić. - Faceci z Kręgu... Jak ich nazywacie? Znaczy to

czarownicy, czarodzieje czy jak?

- Nie - odparła Diana. - Czarodziej to staroświeckie słowo, oznacza mędrca, który

zwykle działał sam. A czarownik za bardzo kojarzy się z oszustem z kuglarstwem.

Czarownica to właściwy termin dla nas wszystkich, dla chłopaków też. Coś jeszcze?

Cassie pokręciła głową.

- No dobrze - odezwała się Faye. - Skoro wysłuchałaś naszej historii, teraz my mamy

parę pytań do ciebie. - Popatrzyła na Cassie z dziwnym uśmiechem i dodała fałszywie

słodkim tonem: - Planujesz być czarownicą dobrą czy złą?

Rozdział 13

Bardzo śmieszne, pomyślała Cassie. Ale tak naprawdę wcale nie uważała tego za

śmieszne. Wyczuwała, że w pytaniu Faye kryje się całkiem poważny podtekst. Z jakiegoś

powodu nie umiała wyobrazić sobie, że Faye chciałaby używać Mocy - czymkolwiek one

były - dla czynienia dobra. I nijak sobie nie wyobrażała, że Diana mogłaby je wykorzystywać

do czegokolwiek innego.

- Czy ktoś ma coś jeszcze do powiedzenia? Pytania, uwagi, sprawy klubowe? - Diana

rozejrzała się po grupie. - W takim razie uznaję spotkanie za zakończone. Możecie iść lub

zostać, jak chcecie. Jutro po południu zwołamy kolejne zebranie, poświęcone Kori, i

omówimy plan działania.

Rozległ się szmer głosów, ludzie zaczęli gadać między sobą i wstawać. To

elektryzujące napięcie, które łączyło całą .grupę, znikło, ale nikt nie miał ochoty jeszcze

odchodzić.

Susan poszła za skałę i wyciągnęła parę mokrych sześciopaków dietetycznych

napojów gazowanych. Laurel szybko sięgnęła za inny kamień i wyjęła wielki termos.

- To napar z dzikiej róży - powiedziała. Nalała kubeczek pachnącego,

ciemnoczerwonego płynu i uśmiechnęła się do Cassie. - Żadnej prawdziwej herbaty w nim

nie ma, ale rozgrzeje cię i poprawi samopoczucie. Róże Bają działanie uspokajające i

oczyszczające.

- Super - ucieszyła się Cassie i przyjęła napój z wdzięcznością. Głowa pękała jej z

bólu. To z nadmiaru wrażeń, stwierdziła.

Jestem czarownicą, pomyślała potem z lekkim zdumieniem. A przynajmniej w

połowie. Mama i bab-cia też są czarownicami. Było to dziwne i prawie niemożliwe do

ogarnięcia umysłem.

Upiła kolejny łyk gorącego, słodkiego napoju i zadygotała.

- Masz. - Melanie zdjęła bladozielony szal i owinęła nim ramiona Cassie. Przywykliśmy

do zimna, ty nie. Jeśli chcesz, możemy rozpalić ognisko.

- Nie, szal mi wystarczy - zapewniła Cassie i podwinęła pod siebie gołe stopy. - Jest

piękny. Bardzo stary?

- Należał do prababki mojej prababki, jeśli chcesz wierzyć w te stare historie - odparła

Melanie. - Zwykle z okazji Kręgu ubieramy się staranniej. Możemy zakładać, na co tylko

mamy ochotę i czasem przeginamy. Ale dziś wieczorem...

- Tak. - Cassie skinęła głową ze zrozumieniem. Melanie była sympatyczniejsza niż

zwykle. Prawie jak Laurel czy Diana. Przez chwilę Cassie się nad tym zastanawiała i wreszcie

pojęła.

Jestem jedną z nich, pomyślała i po raz pierwszy w pełni to do niej dotarło. Już nie

żaden psiak zgarnięty z ulicy. Jestem pełnoprawnym członkiem Klubu.

Znów poczuła przypływ ożywienia, wręcz uniesienia. Ale towarzyszyło mu też

głębsze uczucie zrozumienia. Jakby coś w głębi jej duszy kiwało głową i mówiło: tak, od

dawna wiedziałam.

Cassie spojrzała na Melanie, która spokojnie piła swoją herbatę, i na Laurel.

Koleżanka pochyliła się i wyprostowała przechylającą się różową świecę. Potem popatrzyła

na Dianę. Jasnowłosa dziewczyna stała na piasku obok braci Hendersonów. Trzy jasnowłose

głowy zbliżyły się do siebie. Zdawało się, że Diana zupełnie się nie przejmuje tym, że ma na

sobie cienką białą tunikę i wyszukaną biżuterię. Jakby to był dla niej całkowicie naturalny

strój.

Moi bliscy, pomyślała Cassie. Nagłe uczucie przynależności - uczucie miłości - było

tak silne, że łzy jej napłynęły do oczu. A potem popatrzyła na Deborah i Susan, pogrążone w

rozmowie, na Faye, która z obojętnym uśmiechem słuchała czegoś, co z ożywieniem mówił

Sean, i na Nicka, który w milczeniu patrzył na ocean, a w ręku trzymał puszkę czegoś, co

napojem gazowanym na pewno nie było.

Ich też kocham, pomyślała. Miała chęć spróbować dogadać się ze wszystkimi

pozostałymi członkami Klubu, ze wszystkimi, w których płynęła ta sama krew. Nawet z tymi,

którzy do Klubu nie chcieli jej wpuścić.

Znów spojrzała na Laurel i zobaczyła, że szczupła, brązowowłosa dziewczyna

przygląda jej się z lekkim, współczującym uśmiechem.

- Sporo tego, żeby się tak naraz z tym uporać - powiedziała ze zrozumieniem.

- Tak. Ale to też fascynujące.

Laurel się uśmiechnęła.

- A więc, skoro jesteś czarownicą - zagadnęła - co masz zamiar zrobić najpierw?

Cassie się roześmiała, czuła się wręcz odurzona. Moc, pomyślała. Tyle jest na świecie

tych Mocy, a teraz mogę z nich korzystać. Pokręciła głową i uniosła tę dłoń, w której nie

trzymała kubka z herbatą z dzikiej róży.

- A co można robić? - spytała. - Znaczy, tak konkretnie?

Laurel i Melanie wymieniły spojrzenia.

- Właściwie wszystko - odparła Melanie. Uniosła księgę, którą wcześniej pokazała

Cassie Diana, i zaczęła ją przeglądać, wskazując Cassie niektóre strony. Były pożółkłe,

kruche i pokryte zawiłym, niemal niemożliwym do odczytania pismem. Pełno też było na

nich różowych samoprzylepnych karteczek i zakładek. Niemal przy każdej stronie była jedna,

przy niektórych po parę. - To pierwsza Księga Cienia, jaka wpadła nam w ręce - wyjaśniła

Melanie. - Znaleźliśmy ją na strychu u Diany. Potem trafiliśmy na inne... w każdej rodzinie

powinna być jedna. Z tą pracujemy już od jakichś pięciu lat, odczytując zaklęcia i przepisując

je współczesnym językiem. Wszystko wklepuję w komputer, żeby mieć łatwy dostęp do

informacji.

- Coś w rodzaju Bazy Danych Cienia - zrozumiała Cassie.

Laurel uśmiechnęła się szeroko.

- Dokładnie. I wiesz, to zabawne, ale w miarę jak zaczynasz uczyć się zaklęć i

rytuałów, coś się w tobie budzi. I próbujesz wymyślać własne.

- Instynkt - mruknęła Cassie.

- Właśnie - zgodziła się Laurel. - Wszyscy go mamy, niektórzy mocniej rozwinięty niż

inni. Część z nas wyróżnia się w pewnych dziedzinach, na przykład w przywoływaniu

różnych Mocy. Mnie najlepiej pracuje się z ziemią. - Laurel ujęta garść piasku i pozwoliła mu

przesypać się przez palce.

- Możesz zgadywać do trzech razy, w czym specjalizuje się Faye - wtrąciła sucho

Melanie.

- A w każdym razie, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, robić możemy bardzo wiele

- ciągnęła Laurel. - To zależy, na co masz ochotę. Zaklęcia ochronne, obrona...

- Albo atak - dodała Melanie, zerkając w stronę Deborah i Susan.

- ...drobne czary, jak rozpalanie ognia i te duże, jak... No cóż, sama się przekonasz.

Lecznicze eliksiry, talizmany, żeby znaleźć coś, co się zgubiło... Wróżenie i przewidywanie

przyszłości. Napoje miłosne... - Uśmiechnęła się, bo Cassie szybkim ruchem uniosła głowę. -

Zainteresowana?

- Och, może troszkę. - Zarumieniła się. Boże, chciałaby móc wreszcie to wszystko

ogarnąć umysłem. Nadal doskwierało jej uczucie, że coś jej umyka, że przeoczyła coś

oczywistego, o co powinna zapytać, tylko co to było?

- Istnieje pewna rozbieżność opinii co do etycznej strony miłosnych eliksirów i zaklęć

- mówiła Melanie, a jej szare oczy wyrażały lekką dezaprobatę. - Niektórzy uważają, że to

pozbawia człowieka wolnej woli, rozumiesz. A źle wykorzystane zaklęcie może się obrócić

przeciwko osobie, która je rzuciła. I to trzy razy silniej. Są tacy, którzy twierdzą, że nie warto

ryzykować.

- A inni - dodała Laurel z żartobliwą powagą, a jej brązowe oczy błyszczały - mówią,

że w miłości i na wojnie każda broń jest dozwolona. O ile rozumiesz, Co mam na myśli.

Cassie przygryzła wargę. Jakkolwiek by próbowała się skoncentrować na tym

męczącym ją niepokoju, jakaś inna myśl wysuwała się na pierwszy plan. A może nie tyle

myśl, co nadzieja, nagły przebłysk możliwości.

Napoje miłosne. I dowiadywanie się różnych rzeczy. Coś, co pozwoliłoby jej odnaleźć

tamtego chłopaka i przyciągnąć go do siebie. Czy istniało takie zaklęcie? Czuła, że tak.

Znaleźć go... Chłopaka z plaży. Cassie w żołądku poczuła ciepło, a dłonie zaczęły ją

mrowić. Już sama możliwość dodawała jej skrzydeł. Och, proszę, jeśli mogę choć tego

jednego pragnąć...

- A gdyby - zaczęła i z ulgą usłyszała, że jej głos brzmi całkiem normalnie - gdyby,

powiedzmy, chcieć odnaleźć kogoś znajomego, z kim się straciło kontakt? Z kimś, kogo się

polubiło i chciałoby się go znowu zobaczyć? Znajdzie się na to jakieś zaklęcie?

Brązowe oczy Laurel znów zabłysły.

- Zaraz? Rozmawiamy tu o jakiejś konkretnej osobie? Chłopaku? - spytała.

- Tak. - Cassie poczuła, że znów się rumieni.

- No cóż... - Laurel zerknęła na Melanie, która z rezygnacją kręciła głową, a potem

znów popatrzyła na Cassie. - Ja bym zalecała jakieś proste zaklęcie z drzewem. Drzewa

dostrajają się do takich emocji jak przyjaźń czy miłość, bo to też coś, co rośnie i sprowadza

nowe życie. A jesień to dobra pora na używanie tego, co właśnie się zbiera, na przykład

jabłek. Więc ja bym rzuciła zaklęcie z jabłkiem. Najpierw bierzesz jabłko i dzielisz je na

połówki. Potem bierzesz dwie igły, zwykłe igły do szycia, przekładasz jedną przez ucho

drugiej i łączysz je obie, związując nitką. Potem wbijasz je w jabłko i znów je składasz w

całość. Obwiązujesz, żeby się nie rozpadło. A później wieszasz z powrotem na drzewie i

wypowiadasz słowa, które mówią drzewu, czego pragniesz.

- Jakie słowa?

- Och, jakiś wiersz czy coś - stwierdziła Laurel. - Coś, co obudzi moc drzewa i

pomoże ci zwizualizować to, o co prosisz. Najlepiej, żeby się rymowało. Ja nie umiem zbyt

dobrze tworzyć takich zaklęć, ale na przykład:

-Drzewo dobre, drzewo miłe, mej miłości przynieś siłę.

Nie, nie bardzo, pomyślała Cassie i przejął ją dreszcz. Słowa Laurel coś zmieniały w

jej umyśle, przekształcały go, rozwierały. Miała wrażenie, że słyszy głos, odległy i czysty jak

dzwon.

Pączek i kwiat, drzewo i liść, Znajdź go, przywołaj teraz do mnie.

Pęd i nasienie, korzeń i kiść, Niech mnie pokocha nieprzytomnie.

Jej wargi poruszały się cicho w rytm tych słów. Tak, w głębi ducha czuła, że te słowa

są właściwe. Miała już zaklęcie... Tylko czy naprawdę starczy jej odwagi, żeby je rzucić?

Tak. Dla niego zaryzykuję wszystko, pomyślała. Opuściła wzrok na swoje palce przesypujące

piasek. Jutro, zdecydowała. Jutro to zrobię.

A potem w każdej minucie, każdego dnia, będę czekała z nadzieją. Czekała na

moment, kiedy zobaczę jakiś cień, uniosę głowę i to będzie on. Albo usłyszę kroki, obejrzę

się i go zobaczę. Albo...

A potem zdarzyło się coś tak niesamowitego i niespodziewanego, że Cassie omal nie

wrzasnęła.

Pod jej dłoń wsunął się mokry nos. Nie wrzasnęła tylko dlatego, że chyba dostała

ataku serca. Krzyk uwiązł jej w gardle, a potem naprawdę zobaczyła tego psa i wszystko

zaczęło jej wirować przed oczami. Dłoń, którą chciała cofnąć, zwisła bezwładnie. Otworzyła

usta w milczeniu, a potem je zamknęła. Przez wirującą mgłę spojrzała w brązowe, ciepłe oczy

owczarka i na krótką, jedwabiście szorstką i sierść na jego pysku. Pies popatrzył na nią, ziejąc

wesoło, jakby chciał zapytać: „Cieszysz się, że jestem?"

A potem Cassie podniosła wzrok, żeby spojrzeć na właściciela zwierzaka.

Patrzył na nią jak tego dnia na plaży w Cape Cod. Światło księżyca błyszczało w jego

ciemnorudych włosach, niektóre pasma zamieniając w płomień, inne przyciemniając jak

wino. Szaroniebieskie oczy wydawały się srebrne. Znalazł ją.

Wszystko zastygło w bezruchu. Szum oceanu przycichł i zdawał się odległy, żaden

inny dźwięk nie docierał do Cassie. Nawet bryza zelżała. Zupełnie jakby cały świat czekał.

Cassie powoli wstała.

Zielony szal opadł jej z ramion, zapomniany. Poczuła chłód, ale tylko dlatego, że

uświadomiła sobie istnienie własnego ciała, każdej jego naelektryzowanej, mrowiącej części.

Co dziwne, chociaż czuła własne ciało, miała jednocześnie wrażenie, że się nad nim unosi.

Zupełnie jak za tym pierwszym razem, wydawało jej się, że obserwuje samą siebie - i jego

-jak stoją na plaży.

Widziała siebie w tej cienkiej białej koszuli nocnej, stojącą na bosaka, z włosami

rozpuszczonymi na ramionach, podnoszącą na niego wzrok.

Jak Klara w balecie Dziadek do orzechów, pomyślała, kiedy budzi się w środku nocy i

widzi księcia - ołowianego żołnierzyka, który przyszedł zabrać ją do czarodziejskiego świata.

Poczuła się jak Klara. Jakby światło księżyca zamieniało ją w istotę delikatną i piękną,

zaczarowaną. Jakby ten chłopak mógł ją zaraz porwać w ramiona i zacząć z nią tańczyć. I

jakby mieli tak tańczyć bez końca w księżycowym świetle.

Patrzyli na siebie. Od chwili, kiedy na siebie spojrzeli, żadne nie odwróciło wzroku.

Widziała na jego twarzy zdumienie. Jakby dziwił się na jej widok tak samo, jak ona zdziwiła

się jego widokiem. Ale dlaczego był zdziwiony? Przecież ją odnalazł, więc musiał jej szukać.

Srebrna nić, pomyślała. Teraz jej nie widziała, ale wyczuwała ją, czuła wibracje jej mocy.

Czuła, że ich łączy, serce z sercem. Drżenie ogarnęło powoli całe jej ciało.

Nić się zacieśniała, przyciągała ich do siebie. Czuła, że musi się do niego zbliżyć. On

powoli uniósł dłoń i wyciągnął ją do niej. Uniosła własną, chcąc mu ją podać...

I usłyszała za sobą czyjeś wołanie. Wysoki chłopak spojrzał ponad jej ramieniem. A

potem jego dłoń opadła.

Coś się między nimi pojawiło, coś jasnego, błyszczącego jak słońce. To coś wytrąciło

Cassie z transu. Diana objęła wysokiego rudowłosego chłopaka. Przytuliła go. Nie, oboje się

do siebie przytulili. Cassie patrzyła, osłupiała. Obejmował kogoś innego! Ledwie zdołała

zrozumieć słowa, które usłyszała zaraz potem.

- Och, Adamie! Tak się cieszę, że nareszcie wróciłeś...

Cassie zamieniła się w bryłę lodu. Nigdy dotąd nie widziała, żeby Diana się załamała,

ale teraz... Płakała. Cassie widziała, jak przyjaciółka drży i widziała, jak ten wysoki chłopak Adam - obejmuje ją i próbuje podtrzymać.

On ją tulił, tulił Dianę. A na imię miał Adam. „Chcesz powiedzieć, że jeszcze ci nie

mówiła o Adamie? Diano, wiesz, skromność powinna mieć swoje granice". „Kto to jest? Czy

to twój chłopak?" „A jeśli chodzi o to, jaki jest... No cóż, fajny. Chyba go polubisz".

Cassie osunęła się na kolana i ukryła twarz w futrze Radży. Przytuliła się do wielkiego

psa. Nie mogła znieść myśli, że ktoś zobaczy w tej chwili jej minę i była wdzięczna za ciepłe,

mocne ciało zwierzaka, którego ogarnęła ramionami.

O Boże! O Boże...

Jak przez mgłę dosłyszała głos Adama:

- Co się stało? Chciałem wrócić na inicjację Kori. Gdzie ona jest? Co tu się dzieje? Popatrzył

na Cassie.- I...

- Ona nazywa się Cassie Blake - wyjaśniła Diana. - Jest wnuczką pani Howard,

przeprowadziła się tutaj.

- Tak, ja...

Ale Diana, z twarzą zmienioną bólem, ciągnęła:

- Właśnie przeszła inicjację. Zamiast Kori.

- Co takiego? - spytał ostro Adam. - Dlaczego?

Zapadło milczenie. Wreszcie to Melanie zabrała głos i odezwała się tonem cichym i

obojętnym jak prezenter telewizyjny przekazujący wiadomości:

- Bo dziś rano, czy raczej wczoraj rano, skoro to już teraz środa, ciało Kori znaleziono

u stóp wzgórzu pod szkołą. Skręciła kark.

- O Boże! - Cassie podniosła oczy i zobaczyła, że Adam mocniej objął Dianę. Na

chwilę przymknął oczy, a ona oparła się znów o niego roztrzęsiona. Potem spojrzał na braci

Hendersonów. - Chris... Doug...

Doug zaciskał zęby.

- Zrobili to ci z zewnątrz - powiedział.

- Sally to zrobiła - warknęła Deborah.

- Nie wiemy, kto to zrobił - powstrzymała ich Diana. Mówiła z pełną pasji siłą. - I nie

zrobimy nic, póki się nie dowiemy.

Adam skinął głową.

- A wy? - spytał i spojrzał na resztę grupy. - Co zrobiliście, żeby pomóc, kiedy to się

działo?

- Nic - odparł Nick. Stał, zaplatając ramiona na piersi, i patrzył na wszystko obojętnie.

Teraz spojrzał Adamowi wyzywająco w oczy i nie odwracał wzroku. Widać było, że ci dwaj

za sobą nie przepadają.

- On nam pomagał, Adamie - powiedziała Diana, uprzedzając wszystko, co jej chłopak

zamierzał rzucić w odpowiedzi. - Przychodził na spotkania i dzisiaj wieczorem też tu jest.

Więcej nie możemy oczekiwać…

- Ja mogę - stwierdził Adam.

- A oczekuj sobie. Bo niczego więcej nie otrzymasz. - Nick obejrzał się za siebie. -

Spadam stąd.

- Och, nie idź... - zaczęła Laurel, ale chłopak już się odwrócił.

- Przychodziłem, bo Diana o to prosiła, ale mam już dość. Na dzisiaj mam już dość rzucił

przez ramię, a potem ruszył przed siebie.

Faye popatrzyła na Adama i uśmiechnęła się swoim najbardziej leniwym, najbardziej

oszałamiającym uśmiechem. Złożyła dłonie razem i klasnęła.

- Świetna robota, Adamie. Całe ostatnie trzy tygodnie Diana haruje, żeby załoga

trzymała się razem, a ty to wszystko psujesz w trzy minuty. Sama bym tego lepiej nie

załatwiła.

- Och, wypchaj się, Faye - rzuciła Laurel. A Cassie ciągle klęczała. Chociaż tuliła do

siebiebRadżę, widziała, czuła i myślała tylko o jednym. O ramieniu Adama obejmującym

Dianę.

Na imię ma Adam. I należy do niej. Nie jest mój, jest Diany. Od zawsze należał do

niej.

Nie mieściło jej się to w głowie. To było niemożliwe. Wbrew wszelkiemu

prawdopodobieństwu znów go odnalazła. Przyszedł do niej. Bez miłosnego zaklęcia, jakby

przyciągnęła go sama siła jej potrzeby. Przyszedł i nie mogła go mieć.

Jak mogła być tak głupia? Jak mogła się nie połapać? Wszyscy dzisiaj rozmawiali o

skompletowaniu Kręgu, o jego dwunastu członkach, zawsze dwunastu. A przecież gdyby

przyszło jej do głowy policzyć, doliczyłaby się tylko jedenaściorga. Diana, Melanie i Laurel

to trzy; Faye, Deborah i Susan, razem sześć. I jeszcze chłopcy: bracia Hendersonowie, Sean i

Nick, w sumie dziesięć. Cassie była jedenasta. Przez cały czas w głębi duszy wiedziała, że coś

się nie zgadza i usiłowała zrozumieć co. Ale nie była dość uważna.

Jak to się stało, że się nie połapałam? - myślała. Jak mogłam nie wyczuć, że chłopak,

którego wtedy spotkałam, był jednym z nich? Przecież wszystkie wskazówki miałam przed

sobą, jak na dłoni. Dysponował Mocami, przekonałam się wtedy na plaży przy Portii. Umiał

mi czytać w myślach. Powiedział, że tam nie mieszka, że jest inny niż reszta. Portia nawet

użyła tamtego słowa. Czary.

A dzisiaj odkryła, że Klub to tak naprawdę kowen czarownic. Ostatnie pokolenie

czarownic w Nowym Świecie. Już wtedy powinna się była domyślić, że on jest jednym z

nich.

Wiedziała nawet, że Diana ma chłopaka, chłopaka, który wyjechał gdzieś „z wizytą".

Wszystkie kawałki łamigłówki miała w ręku. Po prostu nie chciała poskładać ich w całość.

Bo jest w nim zakochana. Nie wiedziała, jak bardzo, póki go dzisiaj znów nie zobaczyła. A on

należy do najbliższej przyjaciółki. Do jej siostry.

Nienawidzę jej.

Myśl ta przeraziła ją swoją intensywnością. Sprawiła, że mocno zacisnęła dłonie na futrze

psa. To byt przypływ nieokiełznanej, prymitywnej emocji, uczucia tak silnego, że na moment

przyćmiło nawet ból. Mordercza nienawiść, czerwona jak krew, popłynęła od niej w stronę

dziewczyny o włosach jak światło księżyca...

Jak splecione razem promienie księżyca i słońca. Patrząc na nie teraz z tą lodowatą agresją,

która wciąż w niej buzowała, Cassie przypomniała sobie inną scenę. Pasmo tych samych

niemożliwie błyszczących włosów opadające na hamulec ręczny w samochodzie Diany. Po

tym jak Diana uratowała ją przed Faye.

Kiedy zabierała cię do domu, żeby się tobą zająć, szepnął jakiś głos. A potem dała ci się

umyć, nakarmiła cię, przedstawiła swoim przyjaciółkom. Zaopiekowała się tobą. Pozwoliła ci

poczuć, że tu jest twoje miejsce. Uczyniła cię swoją siostrą.

Czy mówiłaś, że jej nienawidzisz?

Cassie poczuła, że mordercza furia mija. Nie mogła jej zatrzymać i nawet nie chciała

próbować. Nie mogła nienawidzić Diany... Bo ją kochała. I kochała Adama. Kochała ich

oboje i chciała, żeby byli szczęśliwi.

No a gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie? - spytał wewnętrzny głos.

W sumie to było bardzo proste. Tych dwoje najwyraźniej idealnie do siebie pasowało.

Oboje wysocy - Diana miała akurat tyle wzrostu, żeby swobodnie patrzeć mu w oczy. Oboje

starsi - Diana była dla niego już dość dorosła. A w ogóle, jak Cassie mogła sobie wyobrażać,

że facet w tym wieku na nią spojrzy? Oboje niesamowicie atrakcyjni, oboje władczy.

I oboje byli pełnej krwi czarownicami, przypomniała sobie. Założę się, że on ma niesamowity

talent. Oczywiście, że ma talent, Diana zadowoliłaby się wyłącznie najlepszym. Bo sama jest

najlepsza.

I nie zapominaj, że się w sobie kochają od dzieciństwa. Od zawsze byli razem. Nie

widują się wcale z innymi. To jasne, że zostali sobie przeznaczeni.

Więc wszystko to razem było naprawdę bardzo proste. Tylko dlaczego czuła się tak,

jakby ktoś żyletkami ciął jej wnętrzności? Przecież wystarczy życzyć im wszystkiego

najlepszego i przestać myśleć, że Adam i ona mogliby być parą. Pogodzić się z tym, co i tak

się wydarzy. Po prostu życzyć im szczęścia.

I wtedy właśnie poczyniła chłodne, klarowne postanowienie. Niezależnie, co się

stanie, Diana się nigdy nie dowie, obiecała sobie. I on też nie.

Gdyby Diana dowiedziała się, co czuje Cassie, na pewno by się zmartwiła. Miała w

sobie tyle dobroci, że mogłaby nawet uznać, że musi coś zrobić. Na przykład zrezygnować z

Adama, żeby Cassie nie cierpiała. A gdyby tego nie zrobiła, pewnie czułaby się okropnie.

Więc ona nie pozwoli, żeby Diana się dowiedziała. To wszystko.

Żadnym spojrzeniem, gestem czy słowem, obiecała sobie gorąco. Nieważne, co się

będzie działo, nie skrzywdzi Diany.

Przysięgam, powiedziała sobie w myślach.

Mokry nos szturchał ją w dłoń, a do uszu dobiegło ciche skomlenie. Radża skarżył się,

że go zaniedbuje.

- Cassie?

Diana coś do niej mówiła. Cassie nagle zdała sobie sprawę, jak musi wyglądać,

siedząc tak i tuląc psa do siebie.

- Co? - Próbowała powstrzymać drżenie warg.

- Pytałam, czy nic ci nie jest.

Diana patrzyła na nią, a jej zielone oczy przepełniała troska. Na końcu gęstych rzęs

wisiały niedawne łzy. Patrząc w te oczy, Cassie zrobiła najdzielniejszą rzecz w swoim życiu.

Coś więcej niż postawienie się Jordanowi Bainbridge'owi, gdy zobaczyła pistolet za jego

paskiem. I o wiele więcej niż rzucenie się na pomoc Sally tam, na wzgórzu.

Uśmiechnęła się.

- Wszystko w porządku - powiedziała, po raz ostatni poklepała Radżę i podniosła się

na nogi. Jej głos brzmiał obco, niesamowicie fałszywie i głupio. Ale Diana nie spodziewała

się fałszu i wzięła to za dobrą monetę. - Ja po prostu... Tyle się dzisiaj wieczorem wydarzyło ciągnęła

Cassie. - Chyba jestem trochę otumaniona.

Adam już otwierał usta. Ma zamiar wszystkim powiedzieć, zrozumiała Cassie. Chce

wyznać, jak on i Cassie się poznali. Opowie o wszystkim, co się wtedy stało. A Faye, która

głupia nie jest, poskłada jedno z drugim. Zorientuje się, że to on jest chłopakiem z wiersza

Cassie.

To się nie może stać. Nie pozwoli na to. Nikt się nigdy nie może dowiedzieć.

- Jeszcze nas sobie nie przedstawiłaś - palnęła rozpaczliwie w stronę Diany. - Wiesz,

że chcę poznać twojego chłopaka, odkąd mi o nim opowiedziałaś.

Już. Powiedziała to. „Twojego chłopaka". Adam zrobił zdziwioną minę, ale Diana,

niewinna Diana, zawstydziła się.

- Przepraszam, nie pomyślałam... Cassie, to jest Adam. Wiem, że się polubicie.

Wyjechał...

- W odwiedziny - wtrąciła Cassie szybko, bo Adam znów chciał otworzyć usta.

- Nie, nie w odwiedziny. Wiem, tak ci wcześniej powiedziałam, ale teraz możesz już

poznać prawdę. Adam szukał pewnych... artefaktów, które należały kiedyś do starego

kowenu, tego pierwszego. Z ich zapisków wynika, że dysponowali potężnymi narzędziami,

ale wiele z nich zagubiono. Arkana Mistrza. Odkąd Adam się o nich dowiedział, szuka ich.

- A potem wraca z pustymi rękami - skomentowała Faye swoim nieco chrapliwym,

rozbawionym głosem. - Pewnie i tym razem jest tak samo.

To odwróciło uwagę Adama. Popatrzył na wysoką czarnowłosą dziewczynę z

uśmiechem. To był psotny uśmiech obiecujący sporą niespodziankę.

- No co? - spytała Faye sceptycznie, a potem, ponieważ Adam nadal się nie odzywał,

dodała: - Co takiego?! Chyba nie oczekujesz, że uwierzymy...

- Adamie - odezwała się Diana zmienionym głosem. - Chcesz powiedzieć, że...?

Adam wyszczerzy! do nich zęby w uśmiechu, a potem ruchem głowy wskazał

płócienną torbę leżącą nieco dalej na piasku.

- Sean, przynieś to. Sean podskoczył po torbę.

- Ciężkie toto - stwierdził.

- Adamie... - szepnęła Diana i szeroko otworzyła oczy.

Adam wziął torbę z rąk Seana, potem postawił ją na ziemi.

- Szkoda, że Nick tak się spieszył z odejściem - powiedział. - Gdyby został, mógłby to

zobaczyć. - Sięgnął obiema rękoma w głąb torby i wydostał z niej czaszkę.

Rozdział 14

Miała kształt i rozmiar ludzkiej czaszki, ale zrobiona była z jednego kawałka

kryształu. Światło księżyca przeświecało przez nią i zaglądało do wnętrza. Czaszka szczerzyła

w uśmiechu kryształowe zęby, a jej puste oczodoły zdawały się patrzeć wprost na Cassie.

Wszyscy na moment zamarli, a potem Faye wyciągnęła rękę po artefakt.

- Y-y - rzucił Adam, zabierając czaszkę poza zasięg jej dłoni. - Nie.

- Gdzie to znalazłeś?! - wykrzyknęła Faye. Jej głos już nie był leniwy, ale pełen ledwie

skrywanego ożywienia.

Mimo oszołomienia Cassie poczuła ukłucie niepokoju, słysząc ten głos, a potem

dostrzegła szybką wymianę spojrzeń między Adamem i Dianą.

- Na wyspie - odpowiedział chłopak.

- Na jakiej wyspie?!

- Nie wiedziałem, że jesteś aż tak bardzo zainteresowana. Przedtem cię to nie

obchodziło.

Faye spiorunowała go wzrokiem.

- Dowiem się tak czy inaczej, Adamie.

- Tam, gdzie ją znalazłem, nic więcej nie ma. Wierz mi, to jedyne z Arkanów Mistrza,

które tam ukryto.

Faye wzięła głęboki oddech, opanowała się i uśmiechnęła.

- No cóż, mógłbyś przynajmniej pozwolić nam się lej przyjrzeć.

- Nie - zaprotestowała Diana. - Nikt niech się nie odważy jej dotknąć. Jeszcze nic o

niej nie wiem, poza tym, że tamten kowen z niej korzystał. A konkretnie sam John Black. Co

oznacza, że jest niebezpieczna.

- Jesteście pewni, że to ta sama kryształowa czaszka, o której pisał John Black? spytała

Melanie cichym, rozsądnym głosem.

- Tak - potwierdził Adam. - A przynajmniej dokładnie odpowiada opisom

znalezionym w notatkach. I znalazłem ją dokładnie tam, gdzie prowadziły wskazówki Blacka.

Moim zdaniem to oryginał.

- W takim razie należy ją oczyścić, zneutralizować i obserwować, zanim ktokolwiek z

nas zacznie z nią pracować - rzekła Diana. Odwróciła się do Cassie. - John Black był jednym

z przywódców pierwszego kowenu -wyjaśniła. - Umarł wkrótce po założeniu New Salem, ale

przedtem zgromadził najpotężniejsze narzędzia kowenu i je ukrył. Twierdził, że to dla

bezpieczeństwa, ale tak naprawdę, chciał je zachować dla siebie. Dla korzyści i zemsty dodała,

patrząc znacząco na Faye. - Był złym człowiekiem i wszystko, czego dotykał, pełne

będzie jego negatywnego wpływu. Nie wolno nam używać , tej czaszki, dopóki się nie

upewnimy, że to bezpieczne.

Jeśli John Black miał coś wspólnego z tą czaszką, to na pewno był zły, pomyślała

Cassie. W sposób, którego nie potrafiła wyjaśnić, wyczuwała emanujący z czaszki mrok.

Gdyby tak bardzo nie bolało jej złamane serce, gdyby nie kręciło jej się tak w głowie,

powiedziałaby to. Ałe przecież pozostali też na pewno sami to czuli.

- Stary kowen nigdy nie odnalazł Arkanów Mistrza - mówiła Laurel. - Szukali ich, bo

John Black zostawił wskazówki co do miejsca ich ukrycia, ale im się nie poszczęściło.

Stworzyli nowe artefakty, ale żaden nie miał mocy pierwszych.

- A teraz znaleźliśmy jeden z nich - oznajmił Adam z błyskiem ożywienia w

szaroniebieskich oczach.

Diana lekko dotknęła grzbietu jego dłoni, tej samej, w której trzymał czaszkę.

Uśmiechnęła się do niego, a spojrzenia, jakie wymienili, były czytelniejsze niż słowa. Dzielili

ze sobą dumę i triumf. To był ich wspólny projekt, coś nad czym pracowali od lat, a teraz

wreszcie odnieśli jakiś sukces.

Cassie zacisnęła zęby, czując ból w piersi. Zasłużyli sobie na to, żeby się nacieszyć

tym sukcesem sam na sam, pomyślała. Z niepewną, wymuszoną pogodą j powiedziała:

- Wiecie co? Jestem zmęczona. Może już czas…

- Oczywiście - zgodziła się Diana, trochę zatroskana. - Musisz być wykończona.

Wszyscy jesteśmy. Pogadamy o tym jutro na spotkaniu.

Cassie skinęła głową. Nikt się nie sprzeciwił. Nawet Faye. Ale kiedy Diana poleciła

Melanie i Laurel odprowadzić Cassie na górę, do domu, ta na moment napotkała wzrok

czarnowłosej czarownicy. Te złote oczy spoglądały z dziwnym namysłem, który

zaniepokoiłby Cassie, gdyby nie była zbyt zmęczona, żeby się czymkolwiek przejmować.

W domu paliły się wszystkie światła, chociaż pierwsze promienie świtu jeszcze się nawet nie

wychyliły zza oceanu. Melanie i Laurel wprowadziły Cassie do środka. Tam natknęły się na

matkę i babkę Cassie, siedzące w bawialni - sztywnym, staroświeckim pokoju od frontu

domu. Obie kobiety miały na sobie koszule nocne i szlafroki. Matka Cassie miała luźno

rozpuszczone włosy.

Po ich minach Cassie natychmiast się zorientowała, że wiedziały.

Czy to dlatego tu przyjechałyśmy? - pomyślała. Żebym dołączyła do Kręgu?

Nie miała żadnych wątpliwości, że została tu przywieziona specjalnie i to bardzo

konkretnego powodu.

Ale jej wewnętrzny głos nie udzielił żadnej odpowiedzi. I to było niepokojące.

Nie miała czasu tym się przejmować. Nie teraz. Popatrzyła na twarz matki, ściągniętą i

niespokojną, ale jednocześnie pełną ledwie skrywanej dumy i nadziei. Jak u matki, która

obserwuje, jak jej córka w czasie olimpiady wykonuje skok z wieży, a potem czeka na

werdykt sędziów. Babka miała taką samą minę.

Nagle, mimo bólu w piersi, Cassie napełniła faji opiekuńczej serdeczności wobec nich

obu. Udali jej się uśmiechnąć, gdy z Melanie i Laurel stanęły w drzwiach.

- Więc jak, babciu? - odezwała się. - Czy nasza rodzina też ma Księgę Cienia?

Napięcie opadło rozładowane śmiechem i obie kobiety wstały.

- Nic mi o tym nie wiadomo - stwierdziła babka. - Ale kiedy tylko będziesz chciała,

możemy przetrząsnąć strych.

Spotkanie w środowe popołudnie okazało się bardzo nerwowe. Wszyscy byli

wytrąceni z równowagi. A Faye wyraźnie miała jakiś ukryty plan.

Nie chciała mówić o niczym poza czaszką. Powinni jej użyć i to natychmiast. No

dobrze, to skoro nie użyć, to chociaż jej się przyjrzeć. Spróbować ją uaktywnić, zobaczyć,

jakie ślady na niej pozostały.

Diana ciągle odmawiała. Żadnego sprawdzania. Żadnej aktywacji. Najpierw trzeba ją

oczyścić. Ugruntować ją. Obmyć. A Faye wiedziała, że to potrwa tygodniami, jeśli ma zostać

zrobione porządnie. Dopóki przewodziła Diana...

Faye stwierdziła, że w takim razie Diana może zbyt długo przywództwem się już nie

cieszyć. W sumie, jeśli będzie ciągle odmawiać przetestowania czaszki, to Faye równie

dobrze może zwołać głosowanie w sprawie przywództwa od razu, nie czekając na listopad.

Czy tego właśnie chce Diana?

Cassie nic z tego nie rozumiała. W jaki sposób sprawdza się taką czaszkę? Albo ją

gruntuje czy czyści? Ale do tej pory spór był już zbyt gorący, żeby komukolwiek chciało się

jej to wszystko wyjaśniać.

Całe spotkanie spędziła, unikając patrzenia na Adama, który próbował z nią

porozmawiać przed rozpoczęciem zebrania. Na szczęście udało jej się wymknąć. Twardo

trzymała się swojego postanowienia, chociaż męczyło unikanie go za wszelką cenę. Zmuszała

się, żeby nie zerkać na jego włosy, nieco dłuższe niż wtedy, kiedy go spotkała, ani na jego

usta, tak samo ładne i uśmiechnięte jak zawsze. Nie pozwalała sobie myśleć o jego ciele,

widzianym na plaży w Cape Cod, o jego szczupłych, umięśnionych ramionach i gołych,

długich nogach. Ale przede wszystkim dbała, żeby mu nie patrzeć w oczy.

Jedyna rzecz, która do niej dotarła w czasie tego spotkania, to niepewna pozycja

Diany. Tymczasowe przywództwo oznaczało, że kowen mógł w każdej Bbwili zwołać

głosowanie i pozbawić ją władzy, Chociaż z jakiegoś powodu głosowanie oficjalne miało

zaczekać do listopada. A Faye najwyraźniej szukała wsparcia, które pozwoliłoby jej władzę

przejąć.

Przeciągnęła na swoją stronę braci Hendersonów stwierdzeniem, że powinni

skorzystać z czaszki natychmiast, żeby odnaleźć zabójcę Kori. A Seana przekonała, po prostu

go zastraszając. Deborah i Susan oczywiście popierały ją od początku.

To dawało sześć głosów. Sześć opowiedziałoby się też za Dianą, ale Nick odmawiał

zajęcia otwartego stanowiska. Pokazał się na spotkaniu, ale przez cały czas siedział, palił i

minę miał taką, jakby myślami był gdzie indziej. Zapytany, stwierdził, że wszystko mu jedno,

czy użyją czaszki teraz czy potem.

- No, sama widzisz, jesteś przegłosowana - odezwała się Faye do Diany, a jej

miodowe oczy rozgorzały triumfem. - Albo pozwolisz nam użyć czaszki, albo od razu

zwołuję głosowanie i przekonamy się, czy wyjdziesz z niego jako nasza przywódczyni.

Diana zacisnęła wargi.

- Dobrze - powiedziała wreszcie opanowanym tonem. - Spróbujemy ją aktywować.

Tylko aktywować, nic więcej. W sobotę. Czy to dla ciebie wystarczająco wcześnie?

Faye skinęła głową w wdziękiem. Wygrała i świetnie to wiedziała.

- W sobotę wieczorem - powtórzyła i się uśmiechnęła.

W piątek odbył się pogrzeb Kori. Cassie stała razem z innymi członkami Klubu i

płakała razem z nimi w czasie żałobnego nabożeństwa. Potem na cmentarzu wywiązała się

bójka między Dougiem Hendersonem a Jimmym Clarkiem, chłopakiem, z którym Kori

chodziła latem. Trzeba było całego Klubu, żeby ich rozdzielić. Dorośli zdawali się zbyt

przestraszeni, żeby interweniować.

Sobota wstała rześka i chłodna. Wieczorem Cassie poszła do Diany po tym, jak

spędziła cały dzień gapiąc się w jakąś książkę i udając, że czyta. Martwiła się o tę ceremonię

z czaszką, ale jeszcze bardziej martwiła się Adamem. Nieważne, co się będzie działo,

powiedziała sobie, niezależnie od wszystkiego nikomu nie pozwolę zobaczyć, co czuję.

Zachowam to na zawsze w sekrecie, nawet jeśli mnie to zabije.

Diana wydawała się zmęczona, jakby za mało spała. Po raz pierwszy były tylko we

dwie od czasu inicjacji, od przyjazdu Adama. Cassie siedziała w ładny pokoju Diany i

wpatrywała się w pryzmat w oknie. Niemal mogła udawać, że Adam nie przyjechał, że nic

istnieje. Kiedy, wszystko było takie proste, a ona była szczęśliwa, kiedy spotykała się z

Dianą.

Po raz pierwszy zauważyła jeszcze jedną ścianę wełną reprodukcji takich jak te,

którym przyglądała się tamtego pierwszego dnia.

- To też są boginie? - spytała.

- Tak. To Persefona, bogini roślin. - Głos Diany był cichy i znużony, ale uśmiechnęła

się, patrząc na obraz. Ukazywał szczupłą, roześmianą dziewczynę z naręczem kwiatów.

Dokoła niej wszędzie panowała wiosna, a jej twarz przepełniały radość życia i młodość.

- A to kto?

- Atena. Była boginią mądrości. Ona też nigdy nie wyszła za mąż, jak Artemida,

bogini łowów. Wszyscy inni bogowie zwracali się do niej po rady.

To była wysoka bogini z szerokim czołem i czystymi, spokojnymi szarymi oczami. No

cóż, oczywiście, że są szare. To w końcu czarno-biała reprodukcja, pomyślała Cassie. Ale w

jakiś sposób czuła, że one i tak były szare. I pełne tej spokojnej, jakby zamyślonej

inteligencji.

Cassie obróciła się do kolejnej reprodukcji.

- A to...?

Dokładnie wtedy na dole rozległy się głosy.

- Halo? Jest tam kto? Drzwi frontowe były otwarte.

- Chodźcie na górę! - zawołała Diana. - Tata jest w pracy, jak zwykle.

- Masz - powiedziała Laurel, stając w drzwiach. -Pomyślałam, że ci się spodobają.

Zebrałam je po drodze. - Wyciągnęła do Diany pełne ręce różnokolorowych polnych

kwiatów.

- Och! Mydlnica! Taki ładny różowy kolor. A potem będę mogła je zasuszyć na

mydło. I dzikie lwie paszcze. I groszek. Pójdę po wazon.

- Przyniosłabym róże z ogrodu, ale wszystkie zużyłam do oczyszczenia czaszki.

Melanie uśmiechnęła się do Cassie.

- Jak się ma najmłodsza czarownica? - spytała, a jej chłodne szare oczy spojrzały

życzliwie. - Totalnie oszołomiona?

- No cóż... Trochę ogłupiała. Znaczy... - Cassie chwyciła się pierwszej z brzegu

niezrozumiałej rzeczy. - Jak się oczyszcza czaszkę za pomocą róż?

- O to lepiej spytaj Laurel, ona jest specjalistką od roślin.

- A Melanie - odparła Laurel - zna się na kamieniach i kryształach. A nasza czaszka

jest kryształowa.

- Ale czym jest taki kryształ? - spytała Cassie. - Chyba nawet i tego nie wiem.

- No cóż. - Melanie usiadła przy biurku Diany, która akurat wróciła i zaczęła układać

kwiaty. Laurel i Cassie przycupnęły na łóżku. Cassie szczerze pragnęła dowiedzieć się czegoś

o rzeczach, które Krąg wykorzystywał do uprawiania magii. Nawet jeśli nigdy nie będzie

mogła rzucić tego jedynego zaklęcia, o którym marzyła, i tak była czarownicą. - No cóż,

niektórzy ludzie nazywają je skrystalizowaną wodą - zaczęła Melanie, a jej głos nabrał

żartobliwie wykładowego tonu. - Woda łączy się z różnymi cząsteczkami i tak kryształ

zaczyna rosnąć. Ale ja wolę o nich myśleć jak o plaży.

Laurel parsknęła, a Cassie zamrugała powiekami.

- Plaży?

Melanie się uśmiechnęła.

- Tak. Plaża to piasek i woda, prawda? A piasek to krzem. Jeśli krzem zmiesza się z

wodą, to w odpowiednich warunkach powstanie dwutlenek krzemu, czyli kryształy kwarcu.

Tak więc woda, piasek i ciśnienie to w efekcie kryształ. Pozostałości jakiejś pradawnej plaży.

Cassie była zauroczona.

- I z tego właśnie jest zrobiona ta czaszka?

- Tak. To kryształ górski. Są jeszcze różne inne rodzaje kwarcu, inne kolory. Ametyst

jest fioletowy. Laurel, masz na sobie jakiś?

- Co za pytanie. Zwłaszcza przy dzisiejszej okazji. - Laurel odsunęła długie,

jasnobrunatne włosy i pokazała Cassie swoje uszy. Nosiła wiszące kolczyki z

ciemnofioletowymi kamieniami. - Lubię ametysty - wyjaśniła. - Działają uspokajająco i

dodają harmonii. A jeśli nosi się je razem z różowym kryształem górskim, przyciągają do

ciebie miłość.

Cassie coś ścisnęło w żołądku. Jak długo trzymały się z dala od tematów takich jak

miłość, mogła nad sobą zapanować.

- Są jeszcze jakieś inne kamienie? - spytała Melanie.

- Och, mnóstwo. W rodzinie kwarcu znajdziesz jeszcze cytryn... Deborah go często

nosi. Jest żółty i dobry na aktywność fizyczną. Energia. Forma. Te rzeczy.

- Deborah przydałoby się nieco mniej energii - mruknęła Laurel.

- Sama lubię nosić jadeit - ciągnęła Melanie, wykręcając lewy nadgarstek, żeby

pokazać Cassie piękną bransoletkę. Osadzony był w niej przejrzysty, bladozielony owalny

kamień. - Jadeit daje spokój, koi. I wyostrza umysł.

Cassie odezwała się z wahaniem:

- Ale... Czy one naprawdę działają? Znaczy, ja wiem, że wszyscy zwolennicy new age

interesują się kryształami, jednak...

- Kryształy to żadne new age - powiedziała Melanie, poskramiając spojrzeniem

Laurel, która chyba miała ochotę spierać się na ten temat. - Szlachetne kamienie były od

początku wykorzystywane przez starożytne plemiona, i to czasem nawet właściwie. Problem

w tym, że ich działanie jest tylko tak silne, jak osoba, która ich uży wa. Mogą przechowywać

energię i pomóc ci wzywać Moce, ale tylko jeśli od początku masz do tego talent. Dla

większości ludzi są po prostu bezużyteczne.

- Ale nie dla nas - stwierdziła Laurel. - Chociaż nie zawsze działają tak, jak się tego

spodziewamy. Sprawy mogą się czasem wymknąć spod kontroli. Pamiętasz, jak Susan cała

się obwiesiła karneolami i na meczu futbolowym o mały włos nie zgwałcono jej zbiorowo?

Myślałam, że trzeba będzie wzywać policję.

Melanie się roześmiała.

- Karneol jest pomarańczowy i bardzo... stymulujący - powiedziała do Cassie. - Jeśli

źle się go wykorzysta, ludzie mogą się trochę zanadto podekscytować. Susan chciała zwrócić

na siebie uwagę rozgrywającego, a rzuciła się na nią niemal cała drużyna. Nigdy nie zapomnę

tego widoku w łazience, kiedy wyjmowała z kieszeni ubrania wszystkie te karneole.

Cassie wybuchnęła śmiechem, wyobrażając to sobie.

- Kamieni pomarańczowych ani czerwonych nie powinno się nosić przy sobie przez

cały czas - dodała Laurel z szerokim uśmiechem. - Ale oczywiście Susan nie chciała słuchać.

Faye też nie chce.

- No właśnie. - Cassie coś sobie przypomniała. - Faye nosi taki czerwony kamień.

- To gwiaździsty rubin - wyjaśniła Melanie. - Są rzadkie, a ten ma wielką moc. Może

wzmagać namiętność albo gniew. I to błyskawicznie.

Cassie chciała zapytać o coś jeszcze. A raczej musiała zapytać, czy chciała czy nie.

- A taki kamień jak... chalcedon? - spytała lekkim tonem. - Czy on się do czegoś

nadaje?

- O, jasne. Ma właściwości ochronne. Może cię strzec przed okrucieństwem świata. A

właśnie, Diano, czy ty nie dałaś...?

- Tak. - Diana siedziała cicho na okiennej ławeczce i słuchała. Teraz uśmiechnęła się

lekko do jakiegoś wspomnienia. - Dałam Adamowi różę z chalcedonu, kiedy tego lata

wyjeżdżał. To taki specjalny kamień - wyjaśniła Cassie. - Jest płaski, okrągły i ma w sobie

takie jakby spiralne wzory przypominające płatki róży. Nakrapiany jest malutkimi

kryształkami kwarcu.

A z tyłu ma wzór muszli, pomyślała Cassie. Zrobiło jej się niedobrze. Nawet prezent,

który dal jej Adam, pochodził od Diany.

- Cassie? - Wszystkie na nią patrzyły.

- Przepraszam - powiedziała, otwierając oczy i siląc się na uśmiech. - Nic mi nie jest.

Ja... Chyba się denerwuję tym czymś dziś wieczorem. Cokolwiek to będzie.

Natychmiast okazały jej współczucie. Diana z powagą pokiwała głową, ożywiając się

po raz pierwszy tego wieczoru.

- Sama też się niepokoję - stwierdziła. - Jest na to o wiele za wcześnie. Nie

powinniśmy jeszcze tego robić, ale nie mamy wyboru.

- Widzisz, czaszka przejęła energię osoby, która używała jej ostatnia - wyjaśniała

Melanie. - To jak ślad po tym, co zostało zrobione, i odciski palców tego, kto się nią

posługiwał. Chcemy je zbadać. Skoncentrujemy się na czaszce i zobaczymy, co nam pokaże.

Oczywiście, może się zdarzyć i tak, że w ogóle nie będziemy w stanie jej aktywować.

Czasami tylko określona osoba może to zrobić albo uaktywnia ją specjalny kod złożony z

dźwięków, świateł czy ruchów. Ale jeśli nam się uda, i jeśli okaże się to bezpieczne,

będziemy potem mogli wykorzystać jej energię, żeby zobaczyć różne rzeczy. Może nawet to,

kto zabił Kori.

- Im większy kryształ, tym więcej w nim energii - dodała posępnie Diana. - A ten

kryształ jest ogromny.

- Ale dlaczego ten dawny kowen wyrzeźbił z niego czaszkę? - spytała Cassie.

- Nie zrobili tego - odparła Melanie. - Nie wiemy, kto tego dokonał, ale czaszka ma o

wiele więcej niż trzysta lat. Na świecie są jeszcze inne czaszki z kryształu. Tak naprawdę,

nikt nie wie, ile ich jest. Większość znajduje się w muzeach. Jedna, zwana Brytyjską Czaszką,

jest w zbiorach Muzeum Ludzkości w Anglii. A Czaszka Templariuszy należy do jakiegoś tajemnego

bractwa we Francji. Nasz dawny kowen po prostu jakoś dostał ją w ręce i zaczął

wykorzystywać.

- John Black ją wykorzystywał - poprawiła Diana. - Szkoda, że Adam nie znalazł

jakichś innych Arkanów Mistrza zamiast akurat tego. Czaszka należała do Blacka i była jego

ulubionym narzędziem. Moim zdaniem, mógł z niej korzystać, żeby pozbywać się ludzi. Boję

się, że dzisiaj... Sama nie wiem. Boję się, że stanie się coś strasznego.

- Nie pozwolimy na to - odezwał się jakiś nowy głos od strony drzwi. Serce Cassie

zaczęło głucho bić i krew napłynęła jej do twarzy.

- Adam! - ucieszyła się Diana. Widocznie się odprężyła, kiedy podszedł do okna, żeby

ją pocałować i usiąść obok. Zawsze wydawała się spokojniejsza i bardziej promienna, jeśli

był w pobliżu.

- Dziś wieczorem ceremonię poprowadzimy pod kontrolą - oznajmił. - A jeśli zacznie

się dziać coś niebezpiecznego, po prostu przerwiemy. Przygotowałaś garaż?

- Nie, czekałam na ciebie. Możemy znieść ją teraz na dół. - Diana otworzyła sporą

szafkę, a w jej głębi Cassie dostrzegła kryształową czaszkę spoczywającą w misie z

hartowanego szkła, pełnej płatków róż.

- Wygląda jak głowa Jana Chrzciciela - mruknęła.

- Użyłam soli i wody deszczowej, próbując ją obmyć - rzekła Diana. - Ale tak

naprawdę potrzebna jest cała seria zabiegów z kryształami i esencjami kwiatowymi, a potem

na kilka tygodni trzeba by ją zakopać w wilgotnym piasku.

- Podejmiemy wszystkie środki ostrożności - stwierdził Adam. - Potrójny ochronny

krąg. Będzie dobrze. - Wziął czaszkę, do której przylgnęło kilka płatków róż, a potem poszedł

z Dianą do garażu. Cassie patrzyła, jak wychodzi.

- Nie denerwuj się - powiedziała Melanie. - Podczas ceremonii nie będziesz musiała

nic robić. Nie będziesz nawet mogła, bo trzeba sporo czasu, żeby nauczyć się wróżyć z

przedmiotów. Zwykle lat. Musisz tylko być obecna i nie przerwać kręgu.

Cassie próbowała nie przejmować się jej lekko protekcjonalnym tonem.

- Posłuchaj, czy ktoś może podrzucić mnie do domu? - spytała. - Chciałabym coś

stamtąd zabrać.

Garaż Diany był pusty. A przynajmniej, nie było w nim samochodów. Podłogę

zamieciono, a na jej środku narysowano okrąg białą kredą.

- Przepraszam, że będziecie wszyscy musieli usiąść na betonie - powiedziała Diana ale

chciałam to zrobić pod dachem. Tu gdzie mogę mieć pewność, że wiatr nie zdmuchnie

nam żadnej świecy.

W środku kręgu leżało kilka białych świec. Formowały one mniejszy krąg. W samym

środku mniejszego kręgu na pudełku do butów leżało coś nakrytego kawałkiem czarnego

sukna.

- Dobrze - zwróciła się Diana do reszty. Czarownice schodziły się niewielkimi

grupkami, a teraz stały w garażu. - Zabierzmy się do tego.

Przebrała się w białą tunikę. Cassie zerknęła na diadem oraz na bransoletę na ramieniu

przyjaciółki. Obie te rzeczy - a może i podwiązka - miały jakieś mistyczne znaczenie.

Patrzyła, jak Diana zamyka krąg, obchodząc go ze sztyletem, potem z wodą, później z

kadzidłem, a wreszcie z zapaloną świecą. Ziemia, woda, powietrze i ogień. Wymawiała też

jakieś zaklęcia, za którymi Cassie usiłowała nadążyć. Ale kiedy wszyscy ustawili się w kręgu

i usiedli noga w nogę. tak jak poleciła Diana, całe zainteresowanie ceremonią zupełnie jej

przeszło.

Bo siedziała między Faye a Adamem. Nie wiedziała, jak do tego doszło. Nie miała

pojęcia, jak to się stało. Ustawiała się tak, żeby usiąść koło Seana, ale w jakiś sposób Faye

wepchnęła się między nich. Może nie chciała siedzieć koło Adama? No cóż, Cassie też nie

miała na to ochoty, chociaż z innych względów.

Kolano Adama dotykało jej kolana. Tak właśnie kazała im usiąść Diana. Czuła jego

ciepło i twardość. Nie mogła myśleć o niczym innym.

Po drugiej stronie Faye pachniała jakimiś ciężkimi, tropikalnymi perfumami. Trochę

jej się od nich kręciło w głowie.

A potem wszystkie światła zgasły.

Cassie nie wiedziała, jak to zrobili. Była pewna, że nikt z siedzących nie wstał i nie

przerwał kręgu. Ale jarzeniówki pod sufitem nagle przestały świecić.

W garażu zapanowała kompletna ciemność. Jedyne światło dawała teraz pojedyncza

świeca, którą trzymała Diana. Cassie widziała twarz dziewczyny, oświetloną płomieniem, ale

nic więcej.

- No dobrze - rzekła Diana cicho. - Będziemy szukali ostatniego zostawionego śladu.

Nic więcej. Nikt nie zagłębi się za bardzo, póki nie dowiemy się, z czym mamy do czynienia.

I nikomu nie muszę chyba powtarzać, że cokolwiek się stanie, nie wolno nam przerwać kręgu.

- Nie patrzyła na Cassie, kiedy to powiedziała, ale kilkoro z pozostałych na nią spojrzało,

jakby chcieli dać do zrozumienia, że właśnie dlatego Diana musiała to powiedzieć.

Dziewczyna przyłożyła płomień do świecy, którą wyciągnęła w jej stronę Melanie.

Pojawił się drugi płomyk. Potem Melanie się pochyliła i zapaliła świecę Deborah, i płomyki

były już trzy.

Światło okrążało krąg, aż wreszcie Laurel przekazała je Adamowi. Dłoń Cassie drżała,

kiedy uniósł swoją świecę, żeby mogła otrzymać od niego płomień. Miała nadzieję, że

wszyscy pomyślą, że to ze zwykłego zdenerwowania.

Wreszcie zapłonęło wszystkie dwanaście świec, które potem zostały umocowane we

własnym wosku na cementowej posadzce. Każda rzucała krąg światła i wielkie ciemne cienie

siedzących postaci na ściany.

Diana sięgnęła pomiędzy świecami i zdjęła czarne sukno.

Cassie westchnęła.

Czaszka była zwrócona dokładnie w jej stronę. Puste oczodoły wpatrywały się w nią.

Ale nie to najbardziej ją przerażała Ta czaszka jaśniała. Płomyki stojących dokoła świec

igrały na jej powierzchni, a z kolei sam kryształ lśnił i odbijał ich światło. Czaszka wydawała

się... żywa.

Siedzący w kręgu wyprostowali się i skupili.

- Teraz - zakomenderowała Diana - znajdźcie wewnątrz czaszki jakieś miejsce, które

przykuje waszą uwagę. Skoncentrujcie się na nim, przyjrzyjcie detalom. A potem poszukajcie

kolejnych szczegółów. Patrzcie tak długo, aż poczujecie, że kryształ wciąga was do

wewnątrz.

Miejsce, które przykuje waszą uwagę? - pomyślała Cassie z osłupieniem. Ale kiedy

uważnie przyjrzała się błyszczącej czaszce, zobaczyła, że kryształ nie jest idealnie

przejrzysty. Wewnątrz była jakby siateczka pajęczyn i coś, co przypominało pasma dymu.

Były tam w środku pęknięcia, które działały niczym pryzmaty, tworząc miniaturowe

krajobrazy. Im bardziej Cassie się wpatrywała, tym więcej szczegółów dostrzegała.

To wygląda jak jakaś spirala czy tornado, pomyślała. A to... prawie jak drzwi. I ta

twarz...

Oderwała spojrzenie, żołądek ją zabolał. Nie wygłupiaj się, to tylko zanieczyszczenia

w krysztale, powiedziała sobie.

Prawie się bała spojrzeć znowu na czaszkę, ale nikt inny nie wydawał się

zaniepokojony. Cienie kolegów chwiały się i rzucały błyski na ściany, ale wszystkie oczy

skupiły się pośrodku kręgu.

Popatrz na nią! Teraz! - nakazała sobie.

Kiedy spojrzała, przekonała się, że nie potrafi odnaleźć tej zamglonej twarzy. No

proszę, to tylko dowodzi, że to jednak było złudzenie, pomyślała. Ale czaszka nabrała

nowych, niepokojących cech. Wydawało się, że w jej wnętrzu coś się porusza. Zupełnie,

jakby zrobiono ją z wody obleczonej cienką powłoką. Wewnątrz dryfowały powoli cienie.

Och, przestań, wybierz sobie jakiś szczegół i skoncentruj się na nim, pomyślała.

Wejście, na nie patrz. Dno się nie porusza.

Wpatrywała się w małą regularną rysę w lewym oczodole, dokładnie tam, gdzie

znajdowałaby się źrenica prawdziwego oka. Wyglądało to jak na wpół otwarte drzwi, zza

których wylewało się światło.

Patrz na to. Skup się na tej jednej rzeczy.

Zrobiło jej się słabo od zapachu perfum Faye. Patrzyła, ciągle patrzyła. Widziała

drzwi. Im uważniej spoglądała, tym większe się wydawały. Albo może ona się do nich

zbliżała.

Tak, bliżej... bliżej. Traciła orientację w przestrzeni. Czaszka była teraz taka ogromna.

Zdawała się nie mieć granic ani kształtu. Znalazła się wkoło niej. Stała się całym światem.

Drzwi otwierały się tuż przed nią. Cassie stała we wnętrzu czaszki.

Rozdział 15

Drzwi nie były już maleńkie ale naturalnych rozmiarów, na tyle duże, żeby przez

nie przejść. Zza lekko uchylonego skrzydła płynęło kolorowe światło.

Cassie stała wewnątrz czaszki. Cały czas patrzyła na nią, skóra ją mrowiła. Gdyby te

drzwi się otworzyły, mogłabym wejść do środka? - zastanowiła się. Ale jak mogłyby się

otworzyć?

A może gdyby sobie wyobraziła, że się otwierają... Ale to chyba nie działało. Co powiedziała

Melanie? Że kryształy pomagają nam wzywać Moce. Jakie Moce byłyby związane z

kryształem górskim? Ziemia i woda? Ze względu na piasek i morze?

Brzmiało to prawie jak początek wiersza.

Ziemio i wodo, piasku i morze Niech wasza siła mnie wspomoże...

Skoncentrowała się na drzwiach, siłą woli zmuszając je do otwarcia. A kiedy się w nie

wpatrywała, wydało się, że wylewa się zza nich coraz więcej tęczowego światła. Więcej...

jeszcze więcej. Otwórz je szerzej.

Niech cię przyciągną bliżej, pomyślała. Teraz unosiła się na wprost drzwi. Były

wielkie jak wrota katedry. Otwierały się... Otwierały... Zaczynało ją oblewać tęczowe światło.

. Teraz! Wejdź!

Ale w tym samym momencie za drzwiami usłyszała wrzask.

Krzyk przerażenia, wysoki i dziki, przeszył ciszę. Drzwi przestały się otwierać i

Cassie poczuła, że coś ją ciągnie w tył. Wejście uciekało coraz szybciej i szybciej. Już miała

się znaleźć poza czaszką, kiedy jakaś twarz mignęła jej przed oczami. Te same oczy, które

widziała przedtem. Ale twarz się nie oddalała. Wręcz przeciwnie, rosła. Rosła coraz bardziej i

coraz szybciej, tak szybko, że jeszcze trochę i rozsadzi kryształ. Ona...

- Nie! - krzyknęła Diana.

Cassie poczuła to w tej samej chwili. Przytłaczające zło. Coś, co pędziło w ich stronę z

niewyobrażalną prędkością. Coś, co należało powstrzymać.

Nie umiała dokładnie określić, co się stało. Po drugiej stronie Faye siedział Sean.

Może to on poruszył się pierwszy? Przestraszył się i próbował uciec. W każdym razie

wybuchło zamieszanie. Zdawało się, że Faye usiłuje coś zrobić, a Sean ją powstrzymuje, a

może było odwrotnie. Przepychali się.

- Nie! Nie! - wolała Diana. Cassie nie miała pojęcia, co robić.

Próbowała opanować odruch, który kazał jej się odsunąć od Faye, ale to już nie miało

znaczenia. Faye gwałtownie pochyliła się do przodu, a Cassie poczuła, że nacisk kolana staje

się coraz słabszy. Krąg został złamany, a świeca Faye zgasła.

W tej samej chwili zgasły wszystkie pozostałe świece, jak zdmuchnięte silnym

wiatrem. Cassie poczuła, że to coś, co gnało z wnętrza kryształu, dotarło do granicy czaszki.

Wystrzeliło z niej, mijając zgaszone, dymiące świece. Nie miała pojęcia, skąd to wie.

Panował przecież kompletny mrok. Ale to czuła. Pęd ciemności, która wystrzeliła obok niej,

rozwiewając jej włosy. Poderwała rękę, chcąc osłonić twarz, ale to coś już znikło.

W mroku rozległ się cichy okrzyk. A potem wszystko ucichło.

- Włączcie światło - sapnął ktoś.

I nagle Cassie znów widziała. Adam stał przy włączniku, Diana również wstała, blada

i przestraszona. Na twarzach reszty malowały się lęk i zdumienie. Tylko Nick był tak samo

obojętny jak zawsze.

Faye się wyprostowała. Wyglądało to tak, jakby jakaś ogromna siła pchnęła ją w tył.

Jej oczy płonęły tupią i obróciła się do Seana.

- Popchnąłeś mnie!

- Nieprawda! - Sean wzrokiem poszukał pomocy pozostałych. - Próbowała sięgnąć po

czaszkę! Wyciągała po nią rękę!

- Kłamiesz, mały gadzie! Usiłowałeś wstać. Chciałeś przerwać Krąg.

- Ona...

- Nic nie zrobiłam!

- Spokój! - krzyknęła Diana. Adam stanął obok niej.

- Nieważne, kto i co zrobił - powiedział napiętym głosem. - Liczy się to, że energia...

się wymknęła.

- Jaka energia? - odezwała się naburmuszona Faye, sprawdzając, czy na łokciach nie

ma siniaków.

- Ta, która pchnęła cię, aż poleciałaś na plecy - powiedziała ponuro Diana.

- Straciłam równowagę, bo ten smarkacz mnie popchnął.

- Nie - zaprzeczyła Cassie, zanim zdołała się powstrzymać. Zaczynała się trząść w

spóźnionej reakcji na szok. - Ja też poleciałam w tył. Coś wyleciało z czaszki.

- Och, poczułaś coś... Ekspertka. - Faye spojrzała na nią z szyderczą pogardą. Cassie

rozejrzała się i ze zdziwieniem dostrzegła niepewność w spojrzeniach reszty czarownic.

Przecież oni chyba też to wyczuli?

- Ja... poczułam coś - potwierdziła Melanie. - We wnętrzu czaszki było coś

mrocznego. Jakaś negatywna energia.

- Cokolwiek tam było, zostało wyzwolone, kiedy przerwaliśmy Krąg - powiedział

Adam. Popatrzył na Dianę. - To moja wina. Źle, że na to pozwoliłem.

- Chcesz powiedzieć, że wolałbyś zachować czaszkę w sekrecie przed nami - wtrąciła

ostro Faye. - Dla własnej korzyści.

- A co to za różnica? - zawołała Laurel z przeciwnej strony kręgu. - Jeśli coś z tej

czaszki uciekło, to teraz jest wolne. I wyczynia Bóg wie co.

- To... niedobrze - wykrztusiła Cassie. Chciała dodać, że to coś jest złe, ale miała

wrażenie, że to strasznie melodramatyczne słowo. A jednak dokładnie coś takiego wyczuła w

pędzącej ciemności. Zło. Wolę niszczenia i krzywdzenia.

- Musimy to powstrzymać - postanowił Adam. Susan bawiła się guzikiem bluzki.

- Jak?

Zapanowało długie i niezręczne milczenie. Adam i Diana patrzyli na siebie, jakby

prowadzili jakąś ponurą rozmowę bez słów. Wydawało się, że bracia Hendersonowie robią to

samo, ale mieli takie miny, jakby wcale nie przeszkadzało im, że coś morderczego i groźnego

znajdzie się w okolicy. W sumie wydawali się wręcz zadowoleni.

- Może to coś dopadnie zabójcę Kori - warknął Chris.

Diana popatrzyła na niego.

- Tak ci się wydaje? - A potem jej twarz się zmieniła. - Czy to właśnie sobie myślałeś,

kiedy zaglądałeś do wnętrza czaszki? Takie wyraziłeś życzenie?

- Mieliśmy tylko spróbować odczytać ostatnie zostawione na niej znaki - odezwała się

Melanie gniewnym głosem. Jeszcze nigdy nie była taka wściekła.

Hendersonowie popatrzyli na siebie i wzruszyli ramionami. Deborah miała minę

pomiędzy grymasem niezadowolenia a szerokim uśmiechem. Susan nadal bawiła się

guzikiem. Nick wstał. Twarz miał bez wyrazu.

- Zdaje się, że na dziś wieczór to już koniec - podsumował.

Diana nie wytrzymała.

- A żebyś, cholera, wiedział! - krzyknęła. Cassie była zdumiona jej zachowaniem.

Przyjaciółka chwyciła czaszkę w obie ręce. - A teraz schowam to w bezpiecznym miejscu, tak

jak trzeba. Tam, gdzie powinno było leżeć cały czas. Och! Wiedziałam, że jesteście zbyt

nieodpowiedzialni, żeby z nią pracować. - Przycisnęła do siebie czaszkę i wymaszerowała z

garażu.

Faye natychmiast zrobiła się czujna jak kot, który dostrzegł mignięcie ogonka myszy.

- Wydaje mi się, że nieładnie tak do nas mówić - powiedziała gardłowym głosem. -

Ona nam chyba nie ufa, co? Ręce w górę, ile osób chce, żeby przewodziła nam osoba, która

nie ma do nas zaufania?

Gdyby spojrzeniem można było skrzywdzić, to wzrok, którym Melanie obrzuciła

Faye, zamieniłby ją w popiół.

- Wypchaj się, Faye - odparła spokojnie. - Chodź, Laurel - dodała i wstała, żebyś w

ślad za Dianą pójść do domu.

Cassie nie wiedziała co ze sobą zrobić, więc ruszyła za nimi. Za sobą słyszała Adama.

- Szkoda, że nie jesteś facetem - rzucił do Faye cichym głosem, w którym kryła się

wściekłość.

Dziewczyna roześmiała się i odpowiedziała chrapliwie:

- No wiesz, Adamie, nie miałam pojęcia, że gustujesz w facetach.

Diana ułożyła czaszkę z powrotem w szklanej misie. Adam, który wpadł do jej pokoju

tuż za Cassie, podszedł do Diany i ją objął.

Oparła się o niego, przymykając oczy. Ale nie oddała uścisku. A po chwili się

odsunęła.

- Nic mi nie jest, rozzłościłam się tylko na nich. A teraz muszę pomyśleć.

Adam usiadł na łóżku, przesunął dłonią po włosach.

- Powinienem był zachować to przed nimi w sekrecie - stwierdził. - Gdyby nie ta moja

głupia duma...

- Przestań - przerwała Diana. - To by było coś złego ukrywać przed kowenem coś, co

należy do wszystkich.

- Gorszego niż pozwalać im wykorzystywać artefakt z głupich, niewłaściwych

powodów?

Diana odwróciła się i oparła o szafkę.

- Czasami - odezwał się Adam - zastanawiam się, co my tak naprawdę wyrabiamy.

Być może Starych Mocy nie powinno się budzić. Może się mylimy, kiedy nam się wydaje, że

umiemy nad nimi zapanować.

- Moc to tylko Moc - powiedziała Diana ze znużeniem, nie odwracając się. - Nie jest

ani dobra, ani zła. To my wykorzystujemy ją w określony sposób.

- Ale być może nikt nie umie jej wykorzystywać tak, żeby nie robić złych rzeczy.

Cassie stała i słuchała. Wolałaby być gdzie indziej. Dotarło do niej, że w jakiś

niesłychanie cywilizowany sposób Diana i Adam właśnie się kłócili. Napotkała spojrzenie

Laurel i zobaczyła, że ona też czuje się głupio.

- Nie wierzę w to - odezwała się wreszcie Diana cicho. - Nie wierzę, że ludzie są tak

beznadziejni. Tacy źli.

Spojrzenie Adama było ponure i pełne tęsknoty, jakby żałował, że nie może tej wiary

podzielić.

Cassie spojrzała mu w twarz i poczuła ukłucie bólu. Potem zakręciło jej się w głowie.

Cofnęła się, rozglądając za miejscem, gdzie mogłaby przysiąść.

Diana natychmiast się nią zainteresowała.

- Dobrze się czujesz? Jesteś blada jak duch.

Cassie skinęła głową i wzruszyła ramionami.

- Trochę mi słabo. Chyba powinnam iść do domu...

Z oczu Diany natychmiast zniknął gniew.

- Dobrze - zgodziła się. - Ale nie chcę, żebyś szła sama. Adamie, odprowadzisz ją?

Plażą będzie bliżej.

Cassie odruchowo otworzyła usta, przerażona tą perspektywą. Ale Adam szybko

pokiwał głową.

- Jasne - powiedział. - Chociaż wolałbym nie zostawiać cię samej...

- Melanie i Laurel ze mną zostaną. Chcę od razu zacząć porządnie oczyszczać czaszkę

kwiatowymi esencjami. - Diana spojrzała na Laurel. - I kryształami. - Zerknęła na Melanie. -

Nic mnie nie obchodzi, czy to potrwa całą noc. Chcę to załatwić i to od razu. Natychmiast.

Obie dziewczyny skinęły głowami. Adam też.

- Dobrze - powiedział.

A Cassie, która stała pośród nich z otwartymi ustami, nagle sobie o czymś

przypomniała i też skinęła głową. Odruchowo poklepała kieszeń dżinsów, żeby wyczuć w

niej twarde wybrzuszenie.

I w taki oto sposób znalazła się na plaży sam na sam z Adamem.

Tej nocy nie było księżyca. Gwiazdy świeciły ostro, lodowato, wyraźnie. Fale

szumiały i syczały, rozbijając się o brzeg.

Nie było romantycznie. Raczej dziko. Surowo. Pomijając przyćmione światła z

domów na skarpie nad nimi, mogliby się znajdować o tysiące kilometrów od cywilizacji.

Już prawie dochodzili do wąskiej ścieżki, która prowadziła w górę skarpy, kiedy

wreszcie ją o to zapytał. W głębi serca czuła, że nie zdoła do końca życia unikać tego tematu.

- Dlaczego nie chciałaś, żeby ktoś się dowiedział, że się już znamy?

Cassie wzięła głęboki oddech. Teraz miała okazję się przekonać, jak dobrą jest

aktorką. Była bardzo spokojna; wiedziała, co musi zrobić. I w jakiś sposób czuła, że da sobie

radę. Musiała to zrobić ze względu na Dianę. I na niego.

- Och, sama nie wiem. - Zdumiała się, jak swobodnie brzmi jej głos. - Po prostu nie

chciałam, żeby ktoś, na przykład Susan czy Faye, odebrał to niewłaściwie. Nie gniewasz się,

prawda? Uznałam, że to w sumie mało istotne.

Adam popatrzył na nią dziwnie, niepewnie, ale potem skinął głową.

- Skoro tak sobie życzysz, nie będę już o tym wspominał - obiecał.

Cassie poczuła wielką ulgę, ale nadal mówiła lekkim tonem:

- Okej, dzięki. Aha, tak przy okazji - ciągnęła, wkładając dłoń do kieszeni - już od

jakiegoś czasu chciałam ci to oddać. Proszę. - Jej palce wcale nie chciały się rozstać z różą z

chalcedonu, ale udało jej się je rozewrzeć i położyć kamień na jego dłoni. Leżał tam, a

kryształy kwarcu zdawały się chwytać drobinki światła gwiazd. - Dziękuję, że mi go

pożyczyłeś - powiedziała. - Ale teraz, kiedy już jestem czarownicą, pewnie będę musiała

poszukać sobie własnych kamieni do pracy. A poza tym - uśmiechnęła się nieco kpiąco - nie

chcemy przecież, żeby ktoś i o tym pomyślał sobie coś niewłaściwego, prawda?

Nigdy w życiu nie zachowywała się w taki sposób wobec jakiegokolwiek chłopaka żartobliwie,

lekceważąco, z taką pewnością siebie. Niemal z nim flirtowała, jednocześnie

dając do zrozumienia, że absolutnie nie traktuje go poważnie. To było takie proste - nawet

sobie nie wyobrażała, że aż tak. Przypuszczała, że to pewnie dlatego, że odgrywała narzuconą

sobie rolę. To nie Cassie tu stała, tylko ktoś inny. Ktoś kto się nie bał, bo najgorsze już się

stało i nie zostało nic, czego można by się bać.

Adam uśmiechnął się kpiąco, jakby dostosował się automatycznie do jej tonu, ale

niemal natychmiast spoważniał. Popatrzył na nią twardo, a Cassie zmusiła się, żeby oddać to

spojrzenie obojętnie i niewinnie, tak samo jak patrzyła na Jordana tamtego sierpniowego dnia.

Uwierz mi, prosiła w myślach. Tym razem znała już swoją moc i mogła ją wykorzystać do

własnych celów.

-Ziemio i wodo, piasku i morze, niech wasza siła mnie wspomoże...

Uwierz mi, Adamie. Uwierz mi. Uwierz.

Nagle odwrócił od niej wzrok, gwałtownym gestem obrócił się w stronę oceanu. Ku

swojemu zdumieniu Cassie przypomniała sobie, że tak samo ona odwracała oczy od

hipnotyzującego spojrzenia Faye.

- Zmieniłaś się - stwierdził, a w jego głosie usłyszała zdziwienie. A potem popatrzył

na nią znowu twardym, nieustępliwym wzrokiem. - Naprawdę się zmieniłaś.

- Oczywiście. Teraz jestem czarownicą - stwierdziła rozsądnie. - Powinieneś był mi

powiedzieć od razu, to by mi oszczędziło wiele kłopotu - dodała tonem wymówki.

- Nie wiedziałem. Wyczuwałem... Coś w tobie wyczuwałem, ale nie sądziłem, że

jesteś jedną z nas.

- W każdym razie wszystko dobrze się skończyło - odparła Cassie szybko. Nie chciała

rozmawiać o tym, co Adam w niej wyczuwał. To było zbyt niebezpieczne. - W każdym razie

dzięki, że mnie odprowadziłeś do domu. Pójdę już na górę.

Z uśmiechem odwróciła się od niego i zaczęła szybko wspinać się po wąskiej ścieżce.

Sama nie mogła w to uwierzyć. Udało się!

Przepełniła ją ulga wręcz bolesna. Kiedy dotarła na szczyt skarpy i zobaczyła swój

dom, miała miękkie kolana. Och, dzięki Bogu, pomyślała i ruszyła w stronę budynku.

- Czekaj! - rozległ się za nią władczy głos.

Powinnam była przewidzieć, że to nie będzie takie łatwe, pomyślała Cassie. Powoli, z

obojętnym wyrazem twarzy, obejrzała się na chłopaka.

Delikatne światło padało z góry na jego twarz, kiedy stał na skraju skarpy, ocean

mając za plecami. Patrzyła na wydatne kości policzkowe i wyraziste wargi. Teraz nie

zdradzały wesołości. Spojrzenie miał uważne, przeszywające, jak tamtego dnia na plaży,

kiedy patrzył w ślad za Jordanem i Loganem. Emanowała z niego przerażająca siła, której

Cassie wtedy nie rozumiała. Teraz ta siła ją przeraziła.

- Nieźle to rozegrałaś - stwierdził. - Ale nie jestem totalnym idiotą. Czegoś mi nie

mówisz i chcę wiedzieć, o co chodzi!

- Nie, nie chcesz. - Te słowa padły z jej ust, zanim zdołała je powstrzymać. Były

obcesowe i bezpośrednie, i trudno byłoby zatrzeć wrażenie, jakie wywołały. - Znaczy... Nie

mam ci nic więcej do powiedzenia.

- Posłuchaj mnie - poprosił i podszedł bliżej, co zaniepokoiło Cassie. - Kiedy cię

zobaczyłem po raz pierwszy, nie miałem pojęcia, że jesteś jedną z nas. Bo niby skąd? Ale

wiedziałem, że różnisz się od tej swojej snobistycznej przyjaciółki. Ze nie jesteś jeszcze jedną

ładną dziewczyną, ale kimś szczególnym.

Ładną? Uważa, że jestem ładna? - pomyślała natychmiast Cassie. Opuszczał ją ten

klarowny, rozpaczliwy spokój, chociaż desperacko próbowała go zatrzymać. Zrób obojętną i

chłodną minę, przykazała sobie. Grzecznie zaciekawioną. Niczego po sobie nie pokazuj.

Szaroniebieskie oczy Adama pałały teraz, a jego niezwykła, dumna twarz wyraźnie

zdradzała gniew. Ale gdzieś w głębi widać było, że sprawiła mu przykrość, i to najbardziej

zbiło Cassie z tropu.

- Nie przypominałaś żadnej z tych dziewczyn spoza kowenu, które spotykałem...

Umiałaś zaakceptować sprawy tajemnicze... A nawet mistyczne... Nie okazując lęku ani nie

próbując z miejsca ich zanegować. Byłaś... otwarta. Tolerancyjna. Nie popadałaś w

odruchową nienawiść i nie odrzucałaś tego, co inne.

- Nie tak tolerancyjna jak Diana. Diana to najbardziej...

- To nie ma nic wspólnego z Dianą! - stwierdził, a Cassie zrozumiała, że mówił to

szczerze. Był całkowicie uczciwy i bezpośredni, zdrada nawet mu nie przechodziła przez

myśl. - Wydawało mi się - ciągnął - że jesteś kimś, komu mogę zaufać. Nawet jeśli chodziło o

moje życie. A kiedy zobaczyłem, że stawiasz czoło Jordanowi, wiedziałem, że mam rację. To

była jedna z najodważniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem. I to wszystko dla

kogoś obcego. Pozwoliłaś, żeby Jordan cię posiniaczył przez wzgląd na mnie, a przecież

nawet mnie nie znałaś.

Niczego po sobie nie pokazuj, myślała Cassie. Niczego.

- A potem poczułem przy tobie coś szczególnego. Jakieś szczególne porozumienie.

Nie umiem tego wyjaśnić. Ale myślałem o tym od tamtej pory. Myślałam o tobie bardzo

często, Cassie, i cały czas czekałem tylko, aż będę mógł o tobie opowiedzieć Dianie. Chciałem,

żeby wiedziała, że miała rację. Ze są tacy outsiderzy, którzy mogą się z nami dogadać,

którym możemy zaufać. Którzy mogą się zaprzyjaźnić z magią. Od dawna próbowała

przekonać do tego Klub. Chciałem jej powiedzieć, że otworzyłaś mi oczy. I to na wiele

sposobów. Kiedy cię pożegnałem, wydawało mi się, że widzę nawet więcej, gdy łodzią

rybacką wyruszałem na poszukiwanie Arkanów Mistrza. Przeszukiwałem wyspy i kiedy

wyruszaliśmy zarzucać sieci, nagle okazało się, że mogę... widzieć wyraźniej. Że jest tak,

jakby ocean się przede mną otwierał. Pomagał mi. O tym też chciałem opowiedzieć Dianie i

zobaczyć, I czy będzie to umiała wyjaśnić. A przez cały ten czas - dokończył Adam,

wpatrując się w Cassie uporczywie - ani razu nie żałowałem, że podarowałem ci różę

chalcedonu. Chociaż nie dałbym jej nikomu innemu. Miałem nadzieję, że nigdy nie

wpakujesz się w takie tarapaty, żeby jej potrzebować, ale chciałem być przy tobie, gdyby tak

się stało. Gdybyś kiedykolwiek zrobiła to, co ci powiedziałem, gdybyś mocno zacisnęła

chalcedon w pięści i pomyślała o mnie, dowiedziałbym się o tym i odszukałbym cię,

nieważne, gdzie byś była. Dałem ci ten kamień, bo myślałem, że jesteś kimś... szczególnym.

Czy rzeczywiście? - zastanawiała się Cassie oszołomiona. Tyle razy trzymała w ręku

różę z chalcedonu, ale nigdy nie zaciskała jej w dłoni, myśląc jedynie o nim. Nigdy nie

zastosowała się do jego instrukcji, bo nie wierzyła w magię.

- A teraz wracam i okazuje się, że wcale nie jesteś outsiderką. A raczej jesteś nią tylko

w połowie. Ucieszyłem się na twój widok i kiedy dowiedziałem się, że należysz do Kręgu. A

z tego, co mówiła Diana, ona też od samego początku dostrzegła, że jesteś kimś wyjątkowym.

Ale nie mogłem jej powiedzieć, że już cię znam, bo z jakiegoś powodu nie chciałaś, żeby

ludzie o tym wiedzieli. Uszanowałem to. Trzymałem język za zębami i pomyślałem, że mi to

wyjaśnisz, kiedy będziesz mogła. A zamiast tego... - Wykonał dłonią jakiś szeroki gest. -

Przez cały tydzień mnie unikasz, a teraz zachowujesz się tak, jakby między nami nigdy nic

nie było. I jeszcze wzywasz Moce przeciwko mnie, żebym uwierzył w kłamstwo. Więc

chciałbym się dowiedzieć dlaczego.

Zapanowało milczenie. Cassie słyszała na dole fale przypominające cichy, rytmiczny

grzmot. Czuła świeży, chłodny zapach nocnego powietrza. A potem, jakby pod przymusem,

uniosła oczy, żeby na niego spojrzeć. Miał rację, nie mogła go okłamywać. Nawet jeśli będzie

się z niej śmiał, nawet jeśli zacznie się nad nią litować, jest mu winna prawdę.

- Bo jestem w tobie zakochana - powiedziała cicho. A potem nie pozwoliła już sobie

odwrócić oczu.

Nie roześmiał się.

Patrzył na nią jakby z niedowierzaniem. Jakby nie mógł zrozumieć tego, co właśnie od

niej usłyszał.

- Tego dnia, na plaży, ja też poczułam coś szczególnego - ciągnęła. - Ale poczułam też

coś więcej. Zupełnie jakbyśmy byli w jakiś sposób... połączeni. Jakby coś nas nawzajem do

siebie przyciągało. Jakbyśmy do siebie należeli.

Widziała w oczach Adama zdziwienie. Takie samo jak to wszechogarniające,

otumaniające oszołomienie, które poczuła, kiedy odkryła ciało Kori.

- Wiem, że to brzmi głupio - stwierdziła. - W głowie mi się nie mieści, że ci o tym

mówię, ale sam prosiłeś o prawdę. Wszystko, co poczułam tego dnia na plaży, było mylące.

Teraz to już wiem. Masz Dianę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnąłby niczego więcej.

Ale tamtego dnia przyszła mi do głowy masa niemądrych pomysłów. W sumie wydawało mi

się, że widzę coś, co nas łączy, taką srebrzystą nić. I czułam się taka bliska tobie, jakbyśmy

rozumieli się nawzajem. Zupełnie jakbyśmy się urodzili jedno dla drugiego i jakby nie miało

sensu opierać się temu...

- Cassie - odezwał się. Jego oczy pociemniały z emocji. Spojrzenie pełne... czego?

Niedowierzania? Odrazy?

- Wiem, że to nieprawda - dodała bezradnie. - Ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy.

A kiedy stałeś tak blisko mnie i patrzyłeś, myślałam, że mnie...

- Cassie.

Było zupełnie tak, jakby jej słowa w jakiś sposób przywołały z powietrza coś

magicznego, jakby jej własne zmysły się wyostrzyły. Oddech uwiązł jej w gardle, kiedy

zobaczyła srebrną nić. Brzęczała i połyskiwała, silniejsza i trwalsza niż kiedykolwiek.

Łączyła ich oboje. Zupełnie jakby jej serce było bezpośrednio złączone z jego sercem. Cassie

zaczęła oddychać coraz szybciej i spojrzała Adamowi w twarz.

Nie odrywali od siebie oczu. I w tej chwili Cassie rozpoznała uczucie, które

przyciemniło jego niebieskoszare oczy.

Nie niedowierzanie, ale zrozumienie. Rodzące się zrozumienie i oszołomienie, od

których pod Cassie ugięły się kolana.

On... wspomina, pomyślała. I widzi w nowym świetle to, co się między nami

wydarzyło. Zaczyna rozumieć, co tak naprawdę tamtego dnia czuł.

Widziała to tak wyraźnie, że nie musiał jej tego mówić. Znała go. Wyczuwała każde

uderzenie jego serca, widziała świat jego oczami. Mogła nawet zobaczyć, w jakiś sposób on

widzi ją samą. Delikatną, nieśmiałą istotę o urodzie na wpół ukrytej, jak polny kwiat w cieniu

drzewa, ale z sercem ze stali. I tak samo, jak mogła zobaczyć się jego oczami, umiała też

przejrzeć jego uczucia.

Och, co się dzieje?!

Świat zamarł i zawęził się tylko do nich dwojga. Adam oczy miał szeroko otwarte, jak

ogłuszone, z wielkimi źrenicami, a ona poczuła, że zapada się w nie, kiedy tak na nią patrzył.

Na czoło opadł mu kosmyk włosów, tych wspaniałych, zmierzwionych, falujących włosów,

które miały wszystkie barwy jesieni w Nowej Anglii. Przypominał jakiegoś leśnego bożka,

który wyłonił się ze światła gwiazd, żeby zalecać się do nieśmiałej leśnej nimfy. Nie mogła

mu się oprzeć.

- Adamie - zaczęła. - My...

Ale nie udało jej się dokończyć. Był już zbyt blisko niej. Czuła jego ciepło i to, jak

przenikają się ich wzajemne pola energetyczne. Chwycił ją za łokcie. A potem powoli,

powolutku, przyciągnął ją do siebie i objął ramionami. Przytulił ją. Istnieniu srebrnej nici nie

można już było zaprzeczyć.

Rozdział 16

Cassie powinna była go odepchnąć, powinna od niego uciec. Zamiast tego

westchnęła i skryła głowę w zagłębieniu jego ramienia, w puszystym irlandzkim swetrze.

Czuła, że ciepło Adama otacza ją całą, gruntuje, zapewnia jej bezpieczeństwo. Ochrania ją.

Pachniał, tak ładnie - jesiennymi liśćmi, ogniskiem w lesie i wiatrem znad oceanu. Serce jej

waliło.

I wtedy Cassie zrozumiała, co znaczą słowa „zakazana miłość". Właśnie to, pragnienie

tak silne, uczucie i tak cudowne i świadomość, że tak nie wolno. Czuła, że Adam leciutko się

od niej odsuwa. Podniosła na niego oczy i zobaczyła, że jest tak samo oszołomiony, jak ona.

- Nie możemy - powiedział zmienionym głosem. - Nie możemy...

Patrzyła na niego i widziała tylko jego oczy, ciemne jak ocean nocą, szepczący, żeby

w nim zatonęła. Cassie poruszyła wargami w bezgłośnym „nie". I w tej samej chwili Adam ją

pocałował.

Zupełnie przestała myśleć. Ogarnęła ją słonawa fala uczuć. Zupełnie, jakby odpływ

porwał ją, wciągał, obracał bezładnie wokół własnej osi. Nie mogła się zatrzymać. Umierała,

ale tak słodko.

Drżała. Gdyby jej nie obejmował, chybaby upadła. Przy żadnym chłopaku jeszcze się

tak nie czuła. W tym dzikim, nieokiełznanym szaleństwie nie mogła zrobić nic. Nie mogła

stawiać oporu, a jedynie poddać mu się całkowicie.

Każdy słodki wstrząs był silniejszy niż poprzedni. Prawie mdlała z zachwytu i już

nawet nie chciała się opierać. Mimo całej tej dzikości, całego zapamiętania, nie bała się. Bo

mogła mu zaufać. Prowadził ją, zdumioną, z rozszerzonymi oczami, w świat, o którego

istnieniu nie miała nawet pojęcia.

Nadal ją całował i całował. Oboje byli jak odurzeni, nieprzytomni od tego szaleństwa.

Czuła, że jej policzki i szyja mocno się rumienią, czuła, że oboje ich ogarnia gorąco.

Nie miała pojęcia, ile czasu tak stali. Trwali w uścisku, od którego otaczające ich skały

powinny się stopić. Wiedziała tylko, że jakiś czas potem, nie wypuszczając jej z objęć, Adam

poprowadził ją, żeby mogli usiąść na granitowym występie. Jej oddech się uspokoił i znów

ukryła twarz na jego ramieniu.

Odnalazła tam spokój. Ta nieopanowana pasja ustąpiła wreszcie ciepłej i leniwej

senności. Bezpieczna i na właściwym miejscu - to było takie proste, takie piękne.

- Cassie - odezwał się głosem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszała. Poczuła, że

serce jej topnieje i wyrywa się z piersi, że uczucie paruje z niej przez skórę palców, dłoni,

stóp. Wiedziała, że już nigdy nie będzie taka sama. - Kocham cię - powiedział.

Zamknęła oczy, nie mówiąc ani słowa. Rozchylonymi ustami dotknął jej włosów.

Srebrna nić owijała ich błyszczącym kokonem, opływała ich jak spokojna, oświetlona

księżycem woda. Szaleństwo się skończyło. Wszystko było teraz takie spokojne, wyciszone.

Cassie czuła, że mogłaby tak dryfować już zawsze.

Moje przeznaczenie, pomyślała. Znalazła je wreszcie. Każda chwila życia prowadziła

właśnie do tego. Dlaczego tak się tego bała? Dlaczego w ogóle chciała przed tym uciekać? W

tym była przecież tylko radość. Już nigdy nie będzie musiała się bać...

A potem sobie przypomniała. Ogarnął ją szok.

O Boże, co myśmy zrobili? - pomyślała.

Odsunęła się ruchem tak gwałtownym, że musiał ją podtrzymać, żeby nie spadła z

kamienia.

- O Boże! - jęknęła, czując, że przerażenie wypiera z niej wszystkie inne uczucia. - O

Boże, Adamie, jak mogliśmy? - szepnęła.

Przez chwilę jego oczy były półprzytomne, szeroko otwarte, ale niewidzące, jakby nie

rozumiał, dlaczego i Cassie przerywa im ten piękny trans. Ale potem zobaczyła, że do niego

też to dociera, że jego srebrzysto-błękitne spojrzenie staje się mroczne. W jego oczach

pojawił się wyraźny ból.

Nadal w jego ramionach, nadal patrząc mu w oczy, Cassie zaczęła płakać.

Jak mogli pozwolić, żeby to się stało? Jak mogła zrobić coś takiego Dianie? Dianie,

która ją uratowała, która się z nią zaprzyjaźniła, która jej zaufała. Dianie, którą pokochała!

Adam należał do Diany. Cassie wiedziała, że przyjaciółka nie wyobrażała sobie życia bez

niego, że wszystkie jej plany, nadzieje i marzenia były z nim związane. Diana i Adam byli

sobie nawzajem przeznaczeni...

Adam też ją kochał. Cassie wiedziała to z taką samą pewnością, z jaką znała swoje

własne uczucia wobec niego. Ubóstwiał ją, darzył miłością tak czystą, silną i niezniszczalną,

jaką Diana żywiła wobec niego.

Ale Cassie wiedziała teraz, że Adam także i ją kocha. Jak można kochać dwie osoby?

Jak można się kochać w dwóch naraz? A jednak nie dało się temu zaprzeczyć. Ta chemia

między nią a Adamem, ta więź, która ich ze sobą łączyła - tego nie można było ignorować.

Diana miała prawo pierwszeństwa.

- Nadal ją kochasz - szepnęła Cassie, potrzebując potwierdzenia. Zaczynał ją ogarniać

ból.

Zacisnął powieki.

- Tak. - W jego głosie usłyszała zmęczenie. - Boże, Cassie... Tak mi przykro...

- Nie, to dobrze - zaprotestowała. Poznawała teraz ból. Ból utraty i pustki. Ból, który

rósł. - Bo ja też ją kocham. I nie chcę, żebyś ją zranił. Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić.

Dlatego właśnie obiecałam sobie, że żadne z was nigdy się nie dowie...

- To moja wina - stwierdził i wiedziała, że targają nim wyrzuty sumienia. -

Powinienem był wcześniej się zorientować. Powinienem był rozpoznać swoje uczucia i jakoś

sobie z nimi poradzić. A zamiast tego zmusiłem cię dokładnie do tego, czemu chciałaś

zapobiec.

- Do niczego mnie nie zmuszałeś - rzekła Cassie cicho i uczciwie. Głos miała

spokojny i opanowany, wszystko znów stało się proste i jasne. Wiedziała, co powinna zrobić.

- Oboje jesteśmy winni. Ale to bez znaczenia, liczy się tylko, że to się już nigdy więcej nie

powtórzy. Musimy o to zadbać.

- Ale jak? - spytał ponuro. - Możemy żałować, ile chcemy. Mogę sam siebie

nienawidzić. Ale jeśli zostaniemy jeszcze kiedyś sam na sam... Nie wiem, co się stanie.

- A więc nie wolno nam dopuścić do takiej sytuacji. Nigdy. Nie możemy przy sobie

siadać ani się dotykać, ani w ogóle pozwalać sobie myśleć o tym. -Mówiła mu to wszystko,

ale wcale się nie bała. Czuła pewność we własnych słowach.

Jego oczy były ciemne.

- Podziwiam twoją samokontrolę - powiedział jeszcze bardziej posępnie.

- Adamie - odezwała się i poczuła, że coś się w niej roztapia na sam dźwięk jego

imienia. - Musimy. Kiedy we wtorek wieczorem wróciłeś po mojej inicjacji, kiedy

zrozumiałam, że ty i Diana... No cóż, tamtej nocy przysięgłam sobie, że nie pozwolę, żeby

Diana cierpiała przez to, co do ciebie czuję. Przysięgłam, że nigdy jej nie zdradzę. A ty?

Chcesz ją zdradzić?

Zapadło milczenie. Westchnął. Szóstym zmysłem wyczuwała jego cierpienie. Potem

wypuścił powietrze z płuc i znów zamknął oczy. Kiedy je otworzył, dostrzegła w nich

odpowiedź, zanim jeszcze się odezwał. Poczuła, że wypuszcza ją z ramion i siada prosto.

Między ich ciała wkradło się chłodne powietrze, oddzielając ich wreszcie od siebie.

- Nie - odparł i w jego głosie pojawiła się siła. A na twarzy nowe postanowienie.

Popatrzyli na siebie nie jak kochankowie, ale jak żołnierze. Jak towarzysze broni,

całkowicie zdeterminowani, żeby osiągnąć wspólny cel. Opanowali namiętność i skryli ją

głęboko. Gdzieś, gdzie nikt inny nie zdoła jej dostrzec. To było całkiem nowe poczucie

wspólnoty, intymności może jeszcze głębszej niż zwykła ufność między chłopakiem a

dziewczyną. Cokolwiek się stanie, nieważne jakim kosztem, nie zdradzą Diany, bo oboje ją

kochali.

Adam spojrzał prosto w oczy Cassie:

- Jak brzmiała przysięga, którą tamtej nocy złożyłaś? Wzięłaś ją z czyjejś Księgi

Cienia?

- Nie - rzekła, a potem się zastanowiła. - Sama nie wiem - wyjaśniła. - Myślałam, że ją

ułożyłam, ale teraz wydaje mi się, że to fragment jakiegoś dłuższego tekstu. To szło tak: „

Żadnym spojrzeniem, gestem czy uczynkiem..."

Pokiwał głową.

- Czytałem kiedyś przysięgę z takimi słowami. Jest stara i potężna. Wzywasz na

świadków cztery Moce, a jeśli kiedyś ją złamiesz, będą miały prawo zwrócić się przeciwko

tobie. Chcesz złożyć teraz tę przysięgę? Ze mną?

To pytanie zaparło jej dech. Ale była z siebie ogromnie dumna, kiedy po niemal

niezauważalnej chwili wahania powiedziała wyraźnie:

- Tak.

- Potrzebna będzie krew. - Wstał i z tylnej kieszeni wyjął nóż. Cassie zdziwiła się w

pierwszej chwili, ale potem zrozumiała, że Adam, choć był bardzo sympatycznym

chłopakiem, przywykł na siebie uważać.

Bez żadnych zbędnych wstępów naciął sobie dłoń. W przyćmionej srebrzystej

poświacie krew wydawała się czarna. Potem podał jej nóż.

Cassie wstrzymała oddech. Nie była dzielna, nienawidziła cierpienia... Ale zacisnęła

zęby i przyłożyła nóż do ręki. Pomyśl o bólu, jaki mogłabyś sprawić Dianie, nakazała sobie i

szybkim ruchem przecięła skórę. Zabolało, ale nawet nie pisnęła.

Popatrzyła na Adama.

- A teraz powtarzaj za mną - powiedział. Uniósł dłoń w stronę gwieździstego nieba.

-Ogniu, powietrze, ziemio i wodo...

-Ogniu, powietrze, ziemio i wodo..,

-Słuchajcie i poświadczcie.

-Słuchajcie i poświadczcie. - Mimo prostych słów Cassie czuła, że żywioły

faktycznie zostały wezwane i że ich słuchają. Noc nagle zdała się przepełniona

elektrycznością, gwiazdy nad ich głowami świeciły chłodniej i jaśniej. Na ramionach Cassie

pojawiła się gęsia skórka.

Adam zwrócił dłoń bokiem i czarne krople zaczęły z niej spadać na kępy trawy i

piaszczystą ziemię. Cassie patrzyła jak zaczarowana.

-Ja, Adam, przysięgam, że nie zawiodę zaufania... Że nie zdradzę Diany - rzekł.

-Ja, Cassie, przysięgam, że nie zdradzę zaufania... - szepnęła i patrzyła, jak jej krew

skapuje z krawędzi dłoni.

-Żadnym spojrzeniem, gestem czy uczynkiem, we śnie ani na jawie, mową ani

milczeniem...

Powtórzyła te słowa szeptem.

-...na tej ziemi ani żadnej innej. Jeśli to zrobię, niech ogień mnie pali, niech

powietrze mnie zdusi, niech ziemia mnie pochłonie, niech woda zaleje mój grób.

Powtórzyła to. Kiedy wymówiła ostatnie słowa, „niech woda zaleje mój grób",

odczuła jakiś trzask, jakby coś zostało uruchomione. Jakby sama struktura przestrzeni i czasu

naprężyła się, a teraz wracała na właściwe miejsce. Cassie wstrzymała oddech i nasłuchiwała

przez chwilę.

A potem spojrzała na Adama.

- To koniec - szepnęła i nie miała na myśli wyłącznie przysięgi.

Oczy miał jak posrebrzany mrok.

- To koniec - powtórzył i wyciągnął do niej splamioną krwią rękę. Zawahała się, a

potem ujęła jego dłoń. Czuła albo tylko wyobrażała sobie, jak ich krew miesza się i połączona

skapuje na ziemię. Symbol tego, co się nigdy nie stanie.

A potem, powoli, puścił jej rękę.

- Oddasz tę różę Dianie? - spytała.

Wyjął kawałek chalcedonu z kieszeni, przytrzymał w dłoni, nadal wilgotnej.

- Oddam go jej.

Cassie pokiwała głową. Nie mogła wypowiedzieć tego, co czuła. Że kamień trafi tam,

gdzie jego miejsce. Tam, gdzie miejsce Adama.

- Dobranoc, Adamie - rzekła cicho zamiast tego. Wpatrywała się w chłopaka, który

stał na skraju urwiska. Za jego plecami widziała nocne niebo. A potem odwróciła się i poszła

w stronę oświetlonych okien domu babki. Tym razem nie zatrzymał jej wołaniem.

- O, właśnie! - stwierdziła babka. - To było dzisiaj we frontowym holu. Ktoś musiał ją

wrzucić przez otwór na listy. - Podała Cassie kopertę.

Siedziały przy stole śniadaniowym, a przez okna wpadało niedzielne, poranne słońce.

Cassie nie mogła się nadziwić, że wszystko jest takie zwyczajne.

Wystarczyło jedno spojrzenie na kopertę i jej serce zabiło mocniej. Na liście widniało

jej imię wypisane dużym, niedbałym pismem. Atrament był czerwony.

Rozdarła kopertę i przeczytała wyjętą ze środka kartkę. Jej płatki z rodzynkami

rozmiękały na talerzu.

Cassie,

jak widzisz, tym razem podpisuję się własnym imieniem. Zajrzyj do mnie do domu (numer

6) jakoś dziś w ciągu dnia. Chciałabym z tobą porozmawiać o czymś szczególnie ważnym.

Wierz mi, nie chcesz tego przegapić.

Buziaki i uściski

Faye

PS Nie mów nikomu z Klubu, że do mnie przyjdziesz. Zrozumiesz, kiedy już będziesz

u mnie.

Cassie drżała z niepokoju. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić do Diany, ale

jeśli przyjaciółka nie spała całą noc, bo oczyszczała czaszkę, to pewnie była teraz

wykończona. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała, to informacji, że Faye coś knuje.

No dobrze, nie będę jej zawracała głowy, pomyślała ponuro Cassie. Pójdę najpierw i

zobaczę, o co chodzi. Założę się, że to coś związanego z ceremonią. Może chce zwołać

głosowanie w sprawie przywództwa?

Dom Faye był jednym z najładniejszych przy ulicy. Drzwi otworzyła gosposia i Cassie

przypomniała sobie, że mama Faye nie żyje. Przy Crowhaven Road mieszkało sporo wdów i

wdowców.

Widać było, że ojciec Faye ma dużo pieniędzy. W pokoju dziewczyny były

bezprzewodowy telefon, komputer, telewizor, odtwarzacz DVD i stosy płyt. Obicia mebli

miały wzór w wielkie kwiaty, takie same jak kapa na łóżku i miękkie poduszki. Cassie usiadła

na siedzeniu w oknie, czekając, aż pojawi się koleżanka. Na stoliku obok łóżka stały

czerwone, niezapalone świece.

Nagle brzeg kapy na łóżku się poruszył, a spod niego wyjrzał łebek małego, rudego

kociaka. Jego śladem spod kapy wyjrzał jeszcze jeden - szary.

- Och, jakie śliczne! - zawołała Cassie, zauroczona wbrew własnej woli. Nigdy by nie

pomyślała, że Faye lubi kocięta. Siedziała bez ruchu i ku jej zachwytowi oba małe

stworzonka wyszły spod kapy. Wskoczyły na siedzenie koło okna i wlazły jej na kolana,

mrucząc jak małe motorki.

Cassie zachichotała i zaczęła się wić, kiedy jedno z kociąt wspięło się po jej swetrze i

usadowiło chwiejnie na ramieniu. Kociaki były urocze, ten pomarańczowy był puchaty,

futerko mu sterczało na wszystkie strony. Szary kociak miał lśniącą i gładką sierść. Kiedy się

po niej wspinały, ich maleńkie, ostre jak igły pazurki kłuły. Rudy kociak wpił jej się we włosy

i zaczął ją skubać ząbkami za uchem. Znów się roześmiała.

Kociak jakby próbował ssać mleko, ugniatał małymi łapkami jej szyję. Czuła jego

chłodny, mały nosek. Szary robił to samo z drugiej strony. Och, jakie śliczne, małe, słodkie...

- Auć! - krzyknęła. - O, nie! Przestań! Puszczaj, mały! No puść!

Chwyciła małe ciałka i próbowała je od siebie oderwać. Kociaki zaplątały się w jej

włosy i trzymały pazurkami. I zębami. Kiedy Cassie zdołała je wreszcie od siebie oderwać,

niemal rzuciła je na podłogę. A potem uniosła dłonie do szyi.

Palce miała mokre. Odjęła je i w szoku patrzyła na krew.

Pogryzły ją te małe potwory. A teraz siedziały sobie na podłodze i spokojnie zlizywały

krew z łapek. Cassie ogarnęło obrzydzenie.

Faye stała w drzwiach, chichocząc.

- Być może nie dostają w kociej karmie wszystkich potrzebnych witamin i minerałów

- stwierdziła.

Dziś rano wyglądała oszałamiająco. Jej zwichrzone kruczoczarne włosy były jeszcze

mokre po prysznicu i kaskadami naturalnych loków spływały jej na plecy. Skórę miała

wilgotną i połyskującą. Zarzuciła na siebie wiśniowy szlafrok.

Nie powinnam była tu przychodzić, pomyślała Cassie z uczuciem irracjonalnego lęku.

Ale Faye przecież teraz nie ośmieliłaby się jej skrzywdzić. Diana by się o tym dowiedziała i

Krąg. Faye zdawała sobie sprawę, że to by jej się nie upiekło.

Dziewczyna rozsiadła się na łóżku.

- No i jak ci się podobała wczorajsza ceremonia? - spytała lekkim tonem.

- Było dobrze, ale potem coś poszło nie tak - odparła Cassie. A potem znów spojrzała

na Faye.

Tamta roześmiała się tym dźwięcznym, leniwym śmiechem.

- Och, Cassie. Lubię cię. Naprawdę. Od samego początku czułam, że jest w tobie coś

wyjątkowego. Wiem, że początkowo nie mogłyśmy się dogadać, ale to się teraz zmieni.

Uważam, że zostaniemy dobrymi przyjaciółkami.

Cassie na moment odebrało mowę. A potem udało jej się wykrztusić:

- Nie wydaje mi się, Faye.

- Ale mnie się tak wydaje, Cassie. A tylko to się liczy.

- Faye... - W jakiś sposób po wczorajszym wieczorze Cassie czuła, że ma odwagę

mówić rzeczy, które wcześniej nie przeszłyby jej przez gardło. - Słuchaj, moim zdaniem ty i

ja nie mamy wiele wspólnego. I nie mam ochoty się z tobą przyjaźnić.

Faye tylko się uśmiechnęła.

- To wielka szkoda - stwierdziła. - Bo widzisz, ja coś wiem, Cassie. I moim zdaniem,

chciałabyś, żeby coś takiego wiedziała o tobie tylko twoja bliska przyjaciółka.

Świat zatrząsł się pod nogami Cassie.

Faye nie mogła przecież mówić... Och, przecież nie mogła mówić tego, co się Cassie

wydawało. Popatrzyła na starszą dziewczynę, czując, że w jej żołądku tworzy się bryła lodu.

- Widzisz - ciągnęła Faye - tak się składa, że mam wielu różnych przyjaciół. I oni mi

mówią różne rzeczy, ciekawe rzeczy. Takie, które widzą i słyszą w sąsiedztwie. I wiesz, co?

Wczoraj wieczorem któryś z tych przyjaciół widział coś szalenie interesującego na urwisku.

Cassie siedziała w bezruchu, przed jej oczyma wszystko się rozmazywało.

- Na skarpie koło numeru 12 widziano dwie osoby. A te dwie osoby... No cóż,

powiedzmy, że odnosiły się do siebie wyjątkowo przyjaźnie. Szalenie życzliwie. W sumie, z

tego co słyszałam, zrobiło się tam diablo gorąco.

Cassie usiłowała coś powiedzieć, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło.

- I nigdy byś nie uwierzyła, co to były za osoby! Sama bym nie uwierzyła, ale

przypomniał mi się pewien wiersz, który kiedyś czytałam. Zaraz, jak to szło? „Co noc leżę i

śnię o tym jedynym..."

- Faye! - Cassie zerwała się na równe nogi. Uśmiechnęła się.

- Chyba zaczynasz rozumieć. Diana nie czytała tego wierszyka, prawda? Nie wydaje

mi się. No cóż, Cassie, jeśli nie chcesz, żeby go usłyszała albo żeby się dowiedziała, co zaszło

wczoraj wieczorem na skarpie, to lepiej zostań moją przyjaciółką. I to szybko. Jasne?

- To nie tak - broniła się Cassie. Było jej gorąco i trzęsła się ze złości i strachu. - Nic

nie rozumiesz...

- Oczywiście, że rozumiem. Adam jest bardzo atrakcyjny. A ja zawsze

podejrzewałam, że ta ich cała „wierność na wieki" to tylko fasada. Nie winię cię, Cassie. To

zupełnie naturalne...

- Między nami nic nie było...

Faye uśmiechnęła się złośliwie.

- Z tego, co słyszałam, rzeczywiście między wami nie było nic. Ani centymetra

miejsca. Wybacz. Nie, no serio, chciałabym ci wierzyć, Cassie, ale zastanawiam się, czy

Diana spojrzy na to w ten sam sposób. Zwłaszcza, kiedy się dowie, że jakoś zapomniałaś

wspomnieć o tym, że poznałaś jej chłopaka w czasie wakacji... Kiedy to cię rozbudził, o ile

pamiętam. Jak to było w tym wierszu?

- Nie... - szepnęła Cassie.

- No i jeszcze sposób, w jaki na niego patrzyłaś, kiedy pojawił się po inicjacji. No cóż,

Diana tego nie widziała, ale muszę przyznać, że obudziło to moje podejrzenia. Ta mała scena

na skarpie tylko je potwierdziła. Kiedy powiem Dianie...

- Nie możesz! - rzuciła Cassie z rozpaczą. - Nie możesz jej powiedzieć. Proszę cię,

Faye. Ona nie zrozumie. To wcale nie było tak, jak myślisz, ale ona tego nie zrozumie.

Faye zacmokała językiem.

- Ależ Cassie, Diana to moja cioteczna siostra. Moja krewna. Mam obowiązek jej

powiedzieć.

Cassie czuła się jak szczur, gorączkowo biegający po labiryncie i szukający wyjścia.

Ale nie było drogi ucieczki. W uszach szumiała jej panika. Faye nie mogła powiedzieć

Dianie. To się nie mogło zdarzyć. Sama myśl o minie Diany... O tym, jak spojrzałaby na

Cassie...

I na Adama. To było jeszcze gorsze. Pomyślałaby, że oboje ją zdradzili, że Cassie i

Adam naprawdę ją zdradzili. I jak ona by na nich popatrzyła... A potem wyraz twarzy

Adama...

Cassie zniosłaby wszystko, tylko nie to.

- Nie możesz... - szepnęła. - Nie możesz.

- No cóż, Cassie. Już wcześniej ci mówiłam. Gdybyśmy były przyjaciółkami,

naprawdę dobrymi przyjaciółkami, to pewnie mogłabym dotrzymać twojego sekretu. Diana i

ja jesteśmy wprawdzie spokrewnione, ale dla przyjaciół zrobię wszystko. Ale - dodała Faye z

naciskiem, a jej złote oczy ani na moment nie oderwały się od twarzy Cassie - oczekuję, że

oni też zrobią wszystko dla mnie.

I wtedy właśnie Cassie zrozumiała, o co tak naprawdę chodziło. Dokoła niej wszystko

znieruchomiało i zapanowała kompletna cisza. Serce głucho jej zabiło, a potem zamarło.

Zaczęło jej ciążyć coraz bardziej, jak kamień.

Z głębi czarnej dziury, w którą się zapadła, spytała pustym głosem:

- Czego chcesz, Faye?

Starsza dziewczyna się uśmiechnęła. Pochyliła się, odprężona, a jej szlafrok się

rozchylił, odsłaniając zgrabną nogę.

- Niech się zastanowię - powiedziała powoli, przeciągając tę chwilę i napawając się

nią. - Wiem, że było coś takiego... Och, jasne. Naprawdę chciałabym mieć tę kryształową

czaszkę, którą znalazł Adam. Jestem pewna, że wiesz, gdzie Diana ją trzyma. A jeśli nie, to

na pewno jakoś się dowiesz.

- Nie! - krzyknęła Cassie, przerażona.

- Tak - powiedziała Faye i znów się uśmiechnęła. - Tego chcę, Cassie. Okaż, że jesteś

dobrą przyjaciółką. Nic innego mnie nie zadowoli.

- Faye, widziałaś, co się stało tamtej nocy. Tamta czaszka to zło. I uwolniło się z niej

coś okropnego. Jeśli użyjesz .jej ponownie, kto wie co się jeszcze stanie. - Otępiały umysł

Cassie jakby się obudził, strwożony tym do czego Faye mogłaby użyć czaszki. - Po co ci ona?

Faye pokręciła głową wyrozumiale.

- A to już moja mała tajemnica. Może, jeśli zostaniemy bliskimi przyjaciółkami,

potem ci pokażę.

- Nie zrobię tego. Nie mogę... Nie mogę, Faye.

- No cóż, szkoda. - Dziewczyna uniosła brwi i zacisnęła wargi. - Bo to znaczy, że będę

musiała zadzwonić do Diany. Moja kuzynka ma prawo wiedzieć, co wyrabia jej chłopak.

Sięgnęła po telefon i zaczęła wybierać numer.

- Halo, Diano? To ty?

- Nie! - krzyknęła Cassie i złapała Faye za ramię. Faye przycisnęła guzik wygłuszania.

- Czy to znaczy - spytała - że doszłyśmy do porozumienia?

Cassie nie mogła się zdobyć na to, żeby powiedzieć „tak" lub „nie".

Faye wyciągnęła rękę i złapała Cassie za podbródek, tak jak tego pierwszego dnia na

stopniach szkoły. Cassie czuła twardość tych długich paznokci, chłód i siłę palców. Tamta

wpatrywała się w nią dziwnymi miodowymi oczami. Sokoły miewają takie żółte oczy,

nieprzytomnie pomyślała Cassie. Palce Faye trzymały ją jak szpony. Nie mogła uciec. Była w

pułapce... Zniewolona... Jak biała mysz pochwycona przez drapieżnego ptaka.

Złote oczy wciąż się w nią wpatrywały... Przewiercały ją. Kręciło jej się w głowie,

bała się. Tym razem nie miała pod stopami skały, która mogłaby dodać jej siły. Była na

piętrze, w sypialni Faye, i znikąd nie mogła wyglądać pomocy.

- Umowa stoi? - powtórzyła pytanie Faye.

Żadnej ucieczki. Żadnej nadziei. Cassie ledwie cokolwiek widziała, robiło jej się

ciemno przed oczami, ledwie słyszała przez szum w uszach pytanie Faye.

Poczuła, że opuszczają ją ostatnie resztki woli.

- No? - naciskała Faye kpiącym głosem. Oślepiona, prawie nie wiedząc, co robi,

Cassie pokiwała głową.

Faye ją puściła.

A potem znów nacisnęła klawisz wyciszania rozmowy.

- Przepraszam, Diano, wybrałam zły numer. Chciałam się dodzwonić do serwisu

pralek automatycznych. Na razie! - I się rozłączyła.

Przeciągnęła się jak wielka kotka i odłożyła telefon na nocną szafkę, a potem położyła

się na plecach. Ręce założyła za głową i popatrzyła na Cassie z uśmiechem.

- No dobrze - powiedziała. - Pierwsza rzecz, to zdobędziesz dla mnie tę czaszkę A

potem... No cóż, potem wymyślę coś innego, czego będę od ciebie chciała. Zdajesz sobie

sprawę, Cassie, że od tej pory jesteś moją własnością.

- Myślałam - szepnęła Cassie, nadal ledwo widząc przez szarą mgłę, która przesłaniała

jej oczy - że jesteśmy przyjaciółkami.

- To tylko taki eufemizm. Prawda jest taka, że od tej pory jesteś moją zakładniczką.

Jesteś moją własnością, Cassie Blake. Ciałem i duszą.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Lisa Jane Tajemny krąg 1 Inicjacja Zakładniczka
JadwigaWasowska Tajemnice sniegowej gwiazdki(1), zachomikowane(2)
Mieszkańcy tajemniczej wyspy, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Tajemnica ludzkiego snu, zachomikowane(1)
Tajemnice inicjacji seksualnej., edukacja sexualna
Tropiciele dębowych tajemnic, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Doyle Debra, MacDonald James D Krąg Magii 02 Tajemnica wieży
Wokol tajemnicy mojego poczecia
Tajemnice szklanki z wodą 1
Tajemnica ludzkiej psychiki wstep do psychologii
Inicjacja seksualna młodzieży gimnazjalnej na przykładzie szkoły wiejskiej
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki
06 Joga wiedza tajemna
INNE ŚWIATY Tajemnice Kosmosu cz 5 Jowisz
#01 Wyjawione Tajemnice tyt
Lekcja 6 Jak zapamietywac z notatki Tajemnica skutecznych notatek

więcej podobnych podstron