snu: Corinne, Caroline, Denise, Nicole, Nathalie, Annick, Patricia, Veronique, a nawet obie moje ulubienice tłukły się między sobą z jakąś niedorzeczną zajadłością. Chłopcy rozkoszowali się spektaklem i liczyli punkty.
Zapytałam Philippe’a, co się stało.
- To przez ciebie - odparł rozweselony. - Podobno wczoraj trzymałaś się za rękę z Corinne. I teraz wszystkie też by chciały. Dziewczyny to kompletne idiotki!
Najgorsze, że miał rację: dziewczyny były kompletnymi idiotkami. Wybuchnęłam śmiechem i dołączyłam do widowni chłopców. Byłam wniebowzięta, że jedynym powodem całej tej szamotaniny jest chęć trzymania mnie przez dwie i pół minuty za rękę.
Ale powoli przestawało mi być do śmiechu. Rzecz w tym, że już im nie wystarczyło ciągnięcie się za włosy i kopniaki w łydkę; wdały się w bójkę na całego. Tu cios, tam palec w oko - pomyślałam, że tylko patrzeć, jak któraś z moich faworyt wyjdzie oszpecona z tego młyna godnego rugby.
Więc niczym Chrystus w geście pokoju uniosłam ramiona i nakazałam spokój.
Dziesięć dziewczynek od razu przestało i popatrzyło na mnie z oddaniem. Najtrudniejsze było zachowanie powagi.
- Więc dobrze - powiedziałam - zapomnijmy o tym, co się wczoraj stało. Od tej pory będę chodziła za rękę tylko z Marie i Roselyne.
Wściekłość w ośmiu parach oczu. Momentalny bunt:
- To niesprawiedliwe! Wczoraj szłaś za rękę z Corinne! Więc dzisiaj powinnaś pójść ze mną!
- I ze mną!
- I ze mną!
- Nie mam ochoty chodzić z wami za rękę! Będę chodziła tylko z Marie i Roselyne!
Te ostatnie posłały mi ostrzegawcze spojrzenia, bym zmieniła zdanie, w przeciwnym razie czekają je nieprzyjemności. Zresztą pozostałe dziewczynki na nowo podniosły krzyk.
- Skoro tak - zawołałam - wprowadzę regulamin.
Wzięłam wielką kartkę papieru, na której odręcznie naszkicowałam kalendarium na najbliższy miesiąc: w każdą kratkę odpowiadającą jednemu przejściu przez ulicę powpi-sywałam jak leci, z krzywdą dla własnych preferencji, imiona.
- Poniedziałek, dwunastego, Patricia. Wtorek, trzynastego, Roselyne. Środa, czternastego...
I tak dalej. Imiona moich ulubienic pojawiały się znacznie częściej, w końcu wolno mi było mieć do kogoś słabość. Najśmieszniejsza była uległość tego haremu, który odtąd nabrał zwyczaju przychodzenia i sprawdzania cennego dokumentu. Nierzadki był widok dziewczynki, która patrząc na rozkład, wzdychała:
- Ach, moja kolej jest dopiero w czwartek, dwudziestego drugiego.
Wszystko to na oczach skonsternowanych chłopców, którzy mówili:
- Dziewczyny są beznadziejne.
Przyznawałam im świętą rację. Choć to zaślepienie moją osobą wydawało mi się czymś cudownym, nie pochwalałam go. Co innego, gdyby kochały mnie za coś, co uważałam za swoje zalety, czyli za biegłość w posługiwaniu się bronią, za mój bezbłędny szpagat, za mój śnieżny sor-bet czy moją wrażliwość - to bym zrozumiała.
Ale one kochały mnie za to, co nauczyciele nazywali pompatycznie moją inteligencją, która była tylko jakimś idiotycznym darem. Kochały mnie tylko dlatego, że byłam najlepszą uczennicą w klasie. Wstydziłam się za nie.
Co nie zmienia faktu, że nie posiadałam się z radości, ujmując dłoń jednej z moich ulubienic. Nie wiedziałam,
87