gląd został opracowany przy współudziale tak wybitnych pedagogów, jak Dickstein, Wemic, Łagórski. Autor Co dać dziecku stwierdza, że o po-kupności drogich książek dla dzieci rozstrzyga bynajmniej nie ich treść, aie wygląd, „ilość obrazków, kolor okładki. I po co księgarz ma się liczyć z wewnętrzną wartością książki, kiedy ona nie idzie w rachubę”.
Pierwszorzędni wydawcy warszawscy — Gebethner, Arct, Hoesick, Orgelbrand, w tych latach skupili w swych rękach prawie całą produkcję wydawniczą dla dzieci. Wydawanie książki ilustrowanej, a szczególnie ilustracji kolorowych, było przedsięwzięciem w warunkach wydawniczych Królestwa trudnym, ale możliwym, wymagającym jednak sporych nakładów. Posłuchajmy tu Nowickiego:
„Jest to doprawdy nie do uwierzenia, że żaden z polskich księgarzy nie zdobył się na jakąkolwiek, choćby małą, ale swojską a tanią książeczkę obrazkową, a przecież towar taki rozchodzi się dziesiątkami tysięcy”7.
Nowicki przeglądał takie książeczki dla dzieci, ale zagraniczne, np. nakłady Scholza z Moguncji. Każda kosztowała 20 groszy, a zawierała 16 kolorowych obrazków.
Ostatecznie praktykowano w latach debiutu Konopnickiej ten sposób, że sprowadzano ilustracje z zagranicy; najczęściej niemieckie, rzadziej francuskie lub angielskie. Wykonanie w kraju było możliwe, ale znacznie droższe. W cytowanym już liście Arcta do Bełzy czytamy:
„Tak do pierwszej, jak i drugiej książeczki potrzebne by były rycinki kolorowe lub czarne. Kazać je rysować na nowo lub wykonywać litograficznie i kolorowo byłoby za kosztowne. Trzeba by zatem w danym razie poszukać w książeczkach zagranicznych niemieckich lub francuskich i sprowadzić je stamtąd gotowe lub na wzór”.
„Gdy idzie — cytujemy teraz Nowickiego — o książeczkę ozdobniej-szą, droższą, nasz księgarz kupuje klisze zagraniczne, powołuje do napisania tekstu literata... i tak powstają prawie wszystkie nasze wydawnictwa obrazkowe, zawsze niestety pozbawione swojskości” 8.
Można było zamówić same ilustracje bez tekstu i dać je do „opisania" polskiemu autorowi — tak robił np. Arct. Ale można było jeszcze bardziej ułatwić sobie zadanie. Niemiecki nakładca oferował również obrazki z tekstem w paru językach — oprawione w książeczkę rozsyłał, zapewniając księgarzom duży7- rabat.
Jak to w praktyce wyglądało? Oto niejaki Josef Scholz z Moguncji, wydając Zauberbilderbuch, nakleja od razu na wysłany do Warszawy tytuł kartkę: Czarodziejska książeczką. Okładka jest gotowa. Do środka idzie „polska wyprawka” — trochę obojętnych tekstów. Tytuł bowiem jest pojemny i wszystko przygarnie. Tak w handlu księgarskim ukazały się: Siedem kruków, Calinka, Jaś i Marychna, Nosiwoda — a więc przeróbki z Grimmów i Andersena. Ale wydawca niemiecki nie miał polskiej czcionki, bawarski więc zecer składa polski tekst czcionką niemiecką.