0 szóstej rano wystartował z Bangui samolot, starszy typ cessny, z czterema osobami na pokładzie. Przy drążku sterowym siedział Gaston Lemo-reau, jeden z lepszych przewodników myśliwskich w Centralnej Afryce. Jego baza znajdowała się nad rzeką Oulou, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od miejsca, gdzie stykają się Sudan, Czad i Republika Środkowoafrykańska. Wszystko w niej było przygotowane, a na przybycie Lemo-reau i trójki jego gości, którzy mieli przyjechać na polowanie, czekał miejscowy personel. Spodziewano się ich wczesnym popołudniem. Lemoreau tak często przelatywał tą trasą, że znał na dole każdy pagórek i każdy ciek wodny. Wiedział także, gdzie o tej porze roku przebywają wielkie stada słoni i mógł je pokazać gościom. Cała trójka była po raz pierwszy w Afryce: małżeństwo Tomlinsonowie z Glasgow i Harold Ashley, brat mrs. Tomlinson. Dotychczas polowali jedynie w Szkocji i Skandynawii, więc jeszcze nie wiedzieli, czy przypadną im do gustu stepy i wilgotne tropikalne dżungle.
Pora deszczowa miała się zacząć dopiero za jakieś cztery tygodnie, toteż wszelka zwierzyna stepowa, łącznie ze słoniami, przebywała w pobliżu rzek
1 zbiorników wodnych. Był to dla Lemoreau stosowny moment, żeby zaskoczyć współtowarzyszy zdumiewającym zbiorowiskiem dzikiej zwierzyny. Rzecz jasna, im większy wybór, tym większa szansa zdobycia kilku kapitalnych trofeów. W rzeczywistości małżeństwo Tomlinsonowie wyjechali tylko ze względu na pana Ashleya, żeby polować za pomocą kamery.
W tym roku pora deszczowa nastała o cztery tygodnie wcześniej, a mianowicie około godziny jedenastej owego dnia, w którym samolot Lemoreau znajdował się w powietrzu. Zauważył to nagle po zmienionej barwie nieba i chciał uzyskać informacje od kierownictwa lotów w Bangui, ale nic było już połączenia. Prawdopodobnie burza czy coś innego zaskoczyły także Bangui. Pilot uznał, że lepiej wylądować w Bria. Co prawda nie było tam prawdziwego lotniska, ale bądź co bądź pole wzlotów, na którym nie rosła zbyt wysoka turzyca. Burza była jednak szybsza od cessny. Gnała przed sobą ciemnoszare chmury, zasnuwające wszystko z minuty na minutę. Bez przerwy grzmiało, przestwór nieba zewsząd przeszywały błyskawice. Mały samolot lecący w strugach ulewnego deszczu wyglądał na zanurzony w wodzie.
— Kiepsko z nami? — dopytywała się mrs. Tomlinson.
— Nie ma się czym przejmować — odparł Lemoreau, choć było wystarczająco dużo powodów. Paliwa miał na niespełna trzy godziny lotu. Tego rodzaju tropikalna ulewa, będąca zapowiedzią pory deszczowej, mogła potrwać znacznie dłużej. Poleciał więc wprost na północ z nadzieją, że za górami Tondou będzie lepsza pogoda. Nie ulegało wątpliwości, że prędzej czy później będzie musiał zaryzykować przymusowe lądowanie. Ustały grzmoty i błyskawice, ale nie przestał padać ulewny, zasłaniający wszystko deszcz. Za masywem Tondou też nie było widoczności, chociaż zszedł jak mógł najniżej. Nic nie widział, ani nie słyszał. Z radia dochodziły wyłącznie szumy i trzaski ustawicznych zakłóceń. Pozostawała jeszcze nadzieja uzyskania połączenia z Bangui, o ile zawróci do Bangui. Gdyby uzyskał połączenie z kierownictwem lotów, powiedziano by mu, w jakiej okolicy widoczność pozwala na lądowanie przymusowe.
Gdy Lemoreau położył samolot na skrzydle, żeby wziąć kurs na zachód, chmury rozdarły się. Znajdował się tuż nad wierzchołkami drzew i nie udało mu się już poderwać cessny pionowo w górę. Musnął kilka gałęzi, otarł się o dziewiczą puszczę i został przez nią pochwycony.
Z połamanymi skrzydłami samolot przebił się przez zasieki z gałęzi. Na s/częście ustąpiły i pozwoliły cessnie pogrążyć się w lesie, zamiast z całym impetem rozbić się o ziemię. Wprawdzie samolot postradał ogon i skrzydła, i legł na grzbiecie, ale nie eksplodował. Pilot i pasażerowie mogli się z niego wygrzebać. Poza kilkoma stłuczeniami i zadrapaniami wyszli / tego cało i zdrowo, w każdym razie jak do tej pory.
Lemoreau postąpił jak najrozsądniej i natychmiast zagnał swoich mewi zęsnych pasażerów do roboty. Musieli mu pomagać w budowaniu osłony 1'f/cd deszczem. Do tego celu użyto dużej płachty plastykowej, którą na lotniskach okrywa się nos samolotu, żeby go osłonić przed wiejącym pia-kirin. Trzeba było czym prędzej wznieść rusztowanie z gałęzi, żeby z niej Moim namiot. Pilot udzielał nieodzownych wskazówek, Ashley toporkiem ■ » niskim ociosywał gałęzie, Tomlinson ustawiał je, a jego żona setnie się
• tilułu, żeby przymocować wodoszczelną płachtę. Budowę ukończono
• i'tK.U pół godziny. Naturalnie była to tylko namiastka, z przodu stroma,
lylu ki żywa, a podłogę w niej zastępowała bagnista kałuża.
Potrzebujemy okrąglaków na podłogę — zadecydował Lemoreau.— i' u /< Ima nam podwójna warstwa grubych jak ramię drągów. Potem zrobi-
265