zać jeszcze trochę cierpliwości. Okazywaliśmy ją mniej więcej przez pół go dżiny. Potem budowniczy wyrwał glinę, którą zalepił otwór i gęsto uli stnioną gałęzią wymiótł głownie i rozżarzony popiół. Wilgotne gliniane ściany stwardniały w ogniu na kamień i bił z nich potężny żar. Kucharz czym prędzej ułożył wewnątrz warstwę zielonych liści i położył na nich świnię. Potem zalepił otwór mokrą gliną, tym razem całkowicie. Na koniec zatkał kamieniem także i wylot komina, żeby z pieca nie uchodziło ciepło.
Podczas gdy krótki zmierzch został połknięty przez noc, my nadal musieliśmy czekać, a nasza wytęskniona potrawa leżała w zamurowanym piecu.
— To trwa już blisko godzinę — zwróciłem się do Apolinarego. — Jesteśmy coraz bardziej głodni!
— Biały człowiek patrzyć na zegar, dlatego wiedzieć, kiedy być głodny... czarny człowiek nie mieć zegar, dlatego być zawsze głodny.
Doświadczenie podszepnęło mu, że Świnia zdążyła się już dobrze upra-żyć. Rozbił kamieniem na kawałki zamurowany otwór pieca. Leżała w nim upieczona na złocistobrązowy kolor i wyglądała nadzwyczaj apetycznie.
Podzieliliśmy chrupiące mięsiwo, trzymaliśmy w rękach gorące, ociekające tłuszczem kawałki i jedliśmy łapczywie. Każdy kęs był kruchy, soczysty i niezwykle smaczny. Nawet gdybyśmy nie byli tacy zgłodniali, musielibyśmy uznać tę pieczoną świnię za najlepszą potrawę od wielu tygodni.
— A jednak jest to znakomity kucharz — powiedziała Marianna.
— Tylko przejściowo zdeprawowany przez cywilizację — przytaknąłem — ale jeżeli nadal będzie gotował jak dzicy Kokotosi, codziennie będziemy ucztować.
Tak się też i stało. W mistrzowskich dłoniach Apolinarego nawet najtwardsza perliczka zamieniała się w smakowitego pieczonego kurczaka. Piekł krokodyle ogony, które smakowały jak indyki, a z mięsa hipopotamów robił soczyste befsztyki. Jego zupy z utartej trąby słoniowej, kotlety schabowe z antylopy gnu i befsztyki z elandów należały do największych smakołyków, jakie kiedykolwiek oglądaliśmy na naszych blaszanych talerzach.
Za nic na świecie żaden inny Afrykanin nie umiałby tak smacznie przyrządzić upolowanej zdobyczy. Pierwszorzędnych kucharzy spotyka się wśród dzikich równie rzadko, jak w drogich hotelach. Apolinary był artystą w swoim zawodzie. Nigdy nie spotkaliśmy czarnego, który z równym powodzeniem poświęciłby się rodzimej sztuce kulinarnej. Szkoda tylko, że Apolinary nie mógł zaprezentować swoich umiejętności w europejskiej kuchni. Oczywiście nie widział pokrewieństwa pomiędzy własnoręcznie wygrzebanym piecem na nadbrzeżnej skarpie i elektrycznym piecykiem w kuchni pani pułkownikowej. Poza tym miał mylne mniemanie, że wszystkim białym znacznie lepiej smakują konserwy z blaszanych puszek niż świeża żywność z buszu. Dopiero owego wieczoru, kiedy przejściowo znalazł się w przymusowym położeniu, odważył się powrócić do starych praktyk.
W skraj stoku wciska się drąg. I boku wykopuje się dziurę gęgającą drąga i wydrąża się dookoła niego jamę w kształ-cie ula. Na koniec wyciąga się drąg. a jamę wytępia się mokrą gliną
Podobny piec wolnostojący. Rusztowanie z gałęzi i gałązek należy z zewnątrz i od środka oblepić mokrą gliną. Już pierwszy żar wypali glinę, tworząc z niej twardą ścianę
Wygrzebuje się w ziemi dół kuchenny o głębokości pół metra. Na dnie dołu układa się kawałki mięsa owinięte w duże liście i świeżą trawę. Następnie przy-sypuje się wszystko ziemią i rozpala się na niej ogień