320
GKORGE F. KENNAN
ostatniej książce następującą uwagę na lemat amerykańskiej niechęci do dźwigania brzemienia hegemonii: „ Trudno czasem oprzeć się wątpliwościom, czy republika amerykańska kiedykolwiek osiągnie stan dojrzałości i zda sobie w pełni sprawę, że bycie mocarstwem implikuje posiadanie praw i obowiązków -ograniczonych praw i permanentnych obowiązków".
W pewnym sensie bardziej niepokoi mnie pańska teza, że Stany Zjednoczone nie mają nic do powiedzenia światu, niż twierdzenie, że natura amerykan skiego systemu uniemożliwia Stanom Zjednoczonym zrealizowanie czegokolwiek. co mogłyby one mieć światu do powiedzenia. W końcu system można zmienić, podczas gdy zanik amerykańskiej wiary w siebie jest prawdpodobnie nic do naprawienia w przewidywalnej przyszłości.
W szczególności mam na myśli coś, co - jak wiem-zawsze pan potępiał: idealistyczny. moralizatorski aspekt amerykańskiego obrazu własnego i amerykańskiej polityki zagranicznej. I choć dziś. w'roku 1976, brzmi to zapewne arogancko i zarazem naiwnie, to jednak podczas minionych 150 lat aspekt ten stanowił wielką wartość amerykańskiej polityki zagranicznej. Na poparcie tego twierdzenia można podać tak wiele przykładów, zwłaszcza z carskiej liosji oraz ze Wschodniej i Południowej Europy, gdzie perspektywa Ameryki była najszerzej doceniana, że poprzestanę tu na stwierdzeniu tego faktu: a nie wiem, czy Stany Zjednoczone nie straciłyby całego swego historycznego magnetyzmu, gdyby przyjęły pańską politykę, którą można by nazwać amerykańskim ..powstrzymywaniem samego siebie
Jeśli idealistyczny składnik polityki amerykańskiej odgrywał w niej kiedykolwiek istotną rolę, to został on zmącony, a w gruncie rzeczy unicestwiony przez zbrodnie i błędy ostatnich lat: przez Wietnam, głupstwa popełniane przez CIA. akty naruszania demokracji w rodzaju afery Watergate i tym podobne. Potrzebny byłby drugi okres odwrotu, czas spokojnego zajmowania się własnymi sprawami i przemyślenie na nowo naszych narodowych celów, aby przekonać świat, że mamy mu coś ważnego do powiedzenia, o ile w ogóle byłoby to prawdą.
Czy możemy porozmawiać o takim typie rządów, który pańskim zdaniem odpowiadałby lepiej, niż system obecny, wymogom, jakie staw ia sytuacja Sta nów Zjednoczonych jako mocarstwa ponoszącego odpowiedzialność za spraw y świata? Powiedział pan, że w przypadku tak wielkiego i zróżnicowa nego kraju, jak Stany Zjednoczone, chaotyczne procesy demokratycznego kompromisu stanowią zapewne jedyny sposób, w jaki można mm rządzić z jednej stolicy. Z pańskich pism jednak wynika w sposób oczyw isty, że jest pan zwolennikiem (zarówno ze względów filozoficznych, jak i związanych z poli tyką zagraniczną) całkiem innego typu władzy, w istocie rzeczy innego układu społeczno-politycznego. Klucz do tego. co ma pan na myśli, znaleźć można, jak sądzę, w Dcmocracy and the Student Left.
Ludzie dzielą się na tych. którzy w swej filozofii politycznej kładą nacisk na porządek, i tych, którzy kładą nacisk na sprawiedliwość. Co do mnie. to należę do pierwszej z tych kategorii Spraw iedliwość ludzka
OD POWSTRZYMYWANIA...
321
jest zawsze niedoskonała. Prawa, na których się opiera,.są zawsze do pewnego stopnia niesprawiedliwe. Prawa te mają więc tylko względną wartość; i tylko względnych korzyści można się spodziewać po próbach udoskonalenia tych praw. Natomiast dobry porządek w społeczeństwie jest czymś namacalnym i mocnym. Na motywy, którymi kierują się i i ludzie, trudno jest wpłynąć; jeśli jednak zdołamy oddziałać na zachowanie ludzi, to już. coś osiągamy. Zapobiec fizycznemu atakowaniu je- ; .
dnych przez drugich na ulicach; skłonić ich do okazywania sobie minimum uprzejmości; zobowiązać do przestrzegania zewnętrznych form przyzwoitości, choć naprawdę jest jej nicujcie w prymitywnym chaosie icli dusz. juz to samo jest osiągnięciem. Dlatego wątpliwości powinno się rozstrzygać na rzecz, sil porządku, nie zaś na rzecz napra wiaczy świata. Mamy tu receptę na społeczeństwo hierarchiczne - z arystokracją pragnącą dobra innych, niewątpliwie arystokracją ducha i intelektu, nie zaś arystokracją z. urodzenia. majątku czy ambicji politycznych. Czy jest to właśnie ta droga, którą - pańskim zdaniem - powinny pójść Stany Zjednoczone?
Tak, istotnie. Nie widzę powodu, by społeczna kontrola władzy musiała być sprzeczna z władzą silną i realizującą określone cele, o ile odpowiednio zaprojektuje się instytucje tej władzy. Wiele lat temu zacząłem się zastanawiać nad wyborami naszych senatorów i przypomniałem sobie, że początkowo mianowali ich gubernatorzy stanowi; pomyślałem sobie wtedy, że i teraz byłby to najlepszy sposób ich powoływania. Pomyślałem również, i nadal tak sądzę, że powinniśmy stworzyć zespól czy pulę wybitnych ludzi, obejmującą 500-1000 osób. Zaliczenia kogoś do tego grona dokonywałby jakiś niezależny a surowy autorytet, na przykład Sąd Najwyższy, a jej członkostwo stanowiłoby świade- j ctwo wyróżnienia w naszym życiu społecznym, uzyskanego na podstawie zasług położonych poza dziedziną rywalizacji politycznej. Powiedziałoby się . wówczas wyborcom: „Wolno wskazać wam kandydatów na członków Senatu - , lecz tylko spośród tych ludzi".
Największe zło systemu demokracji amerykańskiej leży nie w procesie wyborów, lecz w procesie nominacji kandydatów. Nic mam nic przeciwko, temu, by ludzie sami podejmowali decyzje wyborcze, lecz jestem stanowczo przeciwny praktyce naszych partii politycznych polegającej na tym, że stawiają i one wyborców za każdym razem wobec problemu wyboru spośród żałosnych I miernot. Trzeba znaleźć jakiś sposób zagwarantowania tego, co w moim przekonaniu było intencją twórców naszego systemu, to znaczy stworzyć instytucjonalne gwarancje, że kandydaci na wysokie urzędy publiczne wybierani będą spośród najlepszych ludzi naszego kraju, nic zaś spośród ludzi pospolitych, tępych, ociężałych i nic douczonych. Nie mam tu, oczywiście, na myśli (na co pan sam zwrócił uwagę) arystokracji dziedzicznej. Mówię o „merytokra- < cji” - o ludziach, których jest wielu w tym kraju, a których nie potrafimy wlaś- j ciwic wykorzystać. Jestem głęboko przekonany o słuszności poglądu Burkcgo, y że do pełnienia wysokich urzędów nadają się tytko ci, którzy tego nie lubią i którzy dają się nakłonić do ich objęcia tylko z poczucia obowiązku społecznego. Powie pan zapewne, że nie ma ich zbyt wielu w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych. *
A czy kiedykolwiek było ich widu? Burkę powiedział o swoich czasach, że były wspaniale, lecz że prawdziwi czcigodni ludzie byli nieliczni.