wykusze okien głos mój nie zdołałby się przedrzeć. Czas oczekiwania dłużył się bez końca i poczułem, że ogarniają mnie wątpliwości i strach. Gdzież ja się znalazłem i pomiędzy jakich ludzi trafiłem? W jaką groźną przygodę się wdałem? Czy jest to normalny epizod w karierze urzędnika kancelarii adwokackiej, który ma pertraktować w sprawie nabycia przez pewnego cudzoziemca gruntów w Londynie? Urzędnik kancelarii adwokackiej! Minie nie podobałoby się to określenie. Już adwokat - gdyż przed wyjazdem z Londynu dowiedziałem się, że pomyślnie zdałem egzamin i że jestem oto pełnoprawnym adwokatem! Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, by się przekonać, że nie śpię. Wszystko to sprawiało na mnie wrażenie koszmarnego snu i oczekiwałem, że obudzę się nagle, by stwierdzić, że jestem w domu, a przez okno zagląda świt. Już mi się to zdarzało po dniu zbyt ciężkiej pracy. Ale skóra odczuwała próbę szczypania, a oczy wcale nie wprowadzały mnie w błąd. Nie śniłem i rzeczywiście znajdowałem się w samym sercu Karpat. Wszystko, co mogłem teraz zrobić, to zachować spokój i cierpliwie czekać świtu.
Właśnie kiedy doszedłem do tego wniosku, usłyszałem ciężkie kroki za wielką bramą i przez szczeliny zobaczyłem odblask zbliżającego się światła. Potem do moich uszu dotarł brzęk łańcuchów i szczęk odsuwanych masywnych rygli. Klucz obrócił się z głośnym chrobotem, który wskazywał, że zanika nieczęsto używano, i wielkie odrzwia otwarły się przede mną.
Stał w nich wysoki, stary mężczyzna, gładko ogolony, jeśli nie liczyć długich, siwych wąsów, i ubrany w czerń od stóp do głów, bez jakiejkolwiek jasnej plamki. W dłoni trzymał staroświecką srebrną lampę, której płomień, nieosłonięty cylindrem czy kloszem, rzucał w przeciągu otwartej bramy długie drżące cienie. Stary mężczyzna zaprosił mnie do wejścia uprzejmym gestem prawej dłoni, mówiąc przy tym doskonałą angielszczyzną, choć z obcym akcentem:
- Witam w moim domu! Proszę wejść swobodnie i dobrowolnie!
Nie postąpił ani kroku, by wyjść mi naprzeciw, lecz stał jak posąg, jakby powitanie zamieniło go w kamień. W momencie jednak, w którym przekroczyłem próg, gwałtownie postąpił do przodu i wyciągając rękę, uścisnął mi dłoń z taką siłą, że aż drgnąłem, zwłaszcza że jego dłoń była na dodatek lodowato zimna - bardziej dłoń trupa, niż żyjącego człowieka. Potem powiedział znów:
- Witam w moim domu. Niech pan swobodnie wejdzie, odejdzie stąd bez szwanku i pozostawi nieco tego szczęścia, które wniósł pan ze sobą!
Siła uścisku jego dłoni tak dalece przypominała mi żelazny chwyt stangreta, którego twarzy przecież nie widziałem, że przez moment zdawało mi się, iż on i mężczyzna, z którym teraz rozmawiam, to jedna i ta sama osoba.