tac na zewnątrz świętego kręgu. A potem zaczęły się materializować i ujrzałem na koniec - jeśli Bóg nie zmącił mi rozumu, gdyż patrzyłem na to własnymi oczyma _ najprawdziwiej cielesne owe trzy kobiety, które Jonathan zobaczył w tamtej komnacie, gdy zabierały się do złożenia pocałunków na jego szyi. Poznałem te rozkołysane, krągłe kształty, te błyszczące, twarde oczy, te białe zęby, te czerwone rumieńce, te pożądliwe wargi. Nie przestawały się uśmiechać do biednej, drogiej pani Miny; napełniając śmiechem nocną ciszę, splotły ramiona i wskazywały na biedaczkę, przywołując ją tymi nader słodkimi, dźwięcznymi głosami, które Jonathan opisywał jako pobrzmiewające nieodpartym czarem wodnego szkła:
- Pójdź, siostro. Chodź do nas. Chodź, chodź!
Pełen lęku obejrzałem się na panią Minę i serce podskoczyło mi z radości jak płomień; dojrzałem bowiem w jej słodkich oczach grozę, wstręt i trwogę, co napełniło mnie nadzieją. Nie należała jeszcze do tamtych, Bogu dzięki. Chwyciwszy kilka szczap, które miałem pod ręką, i wyciągając przed sobą okruch hostii, postąpiłem ku owym stworom i ognisku. Cofnęły się, parsknąwszy tym okropnym, cichym śmieszkiem. Dorzuciłem do ognia, nie doznając lęku przed zjawami, wiedziałem bowiem, że jesteśmy bezpieczni w kręgu naszej osłony. Nie mogły do mnie przystąpić, dopóki byłem tak uzbrojony, ani zbliżyć się do pani Miny, póki pozostawała w obrębie pierścienia, z którego, zarówno jak one wstąpić, ona wystąpić nie mogła. Konie przestały kwiczeć i leżały ucichłe na ziemi; przyprószył je miękki śnieg, czyniąc coraz bielszymi. Pojąłem, że nieszczęsne zwierzęta nie zaznają już trwogi.
I tak oto trwaliśmy, póki śnieżnego mroku nie przebiła czerwień świtu. Czułem się opuszczony, zrozpaczony i przepełniony trwogą; ledwie jednak piękne słońce zaczęło wspinać się nad horyzont, na powrót wlała się we mnie otucha. Razem z pierwszymi promieniami brzasku straszliwe zjawy rozwiały się w kłębach śniegu i mgły, wieńce przejrzystego cienia pożeglowały w stronę zamczyska i zniknęły nam z oczu. [...]
5 listopada, po południu. Zachowałem jednak zdrowe zmysły! Bogu niechaj będą za to dzięki, choć dowiedzenie tego było straszliwym przeżyciem. Zostawiwszy panią Minę uśpioną w świętym kręgu, sam puściłem się ku zamkowi. Młot kowalski, który zapakowałem na wóz w Veresti, okazał się użyteczny: choć wszystkie drzwi stały otworem, zbiłem je z przerdzewiałych zawiasów, aby czyjaś zła intencja bądź pech nie zatrzasnęły ich za mną, odcinając możliwość odwrotu. Nauczką było mi tu gorzkie doświadczenie Jonathana. Przywołując w pamięci zapiski z jego dziennika, odszukałem drogę do starej kaplicy, wiedziałem bowiem, że tam czeka mnie zadanie. W powietrzu wisiała jakaś straszna duszność; jakby unosiły