54 ĆWICZENIA
nie niż tutaj — było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwalę zdarzy się coś przerażającego. Spoglądała na kwiaty, na drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i nagle Piotr Walsh powiedział: — Zaduma pośród warzyw?
— Tak powiedział? — Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. — Tak powiedział? Powiedział to chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z Indii, w czerwcu albo w lipcu, pani Dallo-way nie pamięta, kiedy, bo jego listy są przeraźliwie nudne, pamiętało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech i — jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy — kilka powiedzeń, jak o kalafiorach.
Zatrzymała się na krawężniku, czekając, ażprzejedzie furgonetka Durtnella. Czarująca kobieta, pomyślał Scrope Purvis (znał ją, jak się zna sąsiadów w dzielnicy Westminster). Ma w sobie coś z ptaka, z sikorki — niebiesko-zie-lona, lekka, żywa, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na krawężniku i nieświadoma spojrzeń Scrope’a czekała na przejście. [...]
Czuła się bardzo młoda i jednocześnie niewypowiedzianie stara. Była jak nóż przecinający wszystko, do samego środka; i jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała. Gdy przyglądała się taksówkom, nie opuszczało jej uczucie, że jest daleko, daleko na morzu, sama; zawsze uważała, że życie, nawet jeden dzień życia, jest czymś bardzo, bardzo niebezpiecznym. To wcale nie znaczy, że miała się za osobę inteligentną czy niezwykłą. Nie mogła wprost pojąć, jak przeszła przez życie z tymi kilkoma okruchami wiedzy, którą dała im Fraulein Daniels. Nie umiała nic; nie znała języków, historii; niemal nie czytywała już teraz książek innych niż pamiętniki, wieczorami w łóżku. A jednak pochłaniało ją to wszystko; taksówki jadące ulicą; i nie powiedziałaby o Piotrze, nie powiedziałaby o sobie, że jest taka czy taka. [...]
Weszła szczupła, wysoka, bardzo wyprostowana; natychmiast przywitała ją panna Pym o pucołowatej twarzy i czerwonych rękach, które wyglądały tak, jak gdyby trzymała je w zimnej wodzie wraz z kwiatami.
Kwiaty: lewkonie, groszek pachnący, pęki bzu i goździków, masy goździków. I róże, i irysy. Ach, tak... wdychała słodki zapach ziemi ogrodowej, rozmawiając z panną Pym, która obowiązana była jej służyć i która uważała, że Klarysa jest dobra, bo była dobra przed laty; bardzo dobra, tylko w tym roku wygląda starzej, kiedy tak porusza głową to w tę, to w tamtą stronę między irysami i różami, przybliża twarz do pęków bzu i oczy ma przymknięte, wdycha — po ulicznej wrzawie — rozkoszny chłód, zachwycający aromat. Nagle otworzyła oczy i jak świeże, niczym najpiękniejsza bielizna prosto z prania, ułożona w wiklinowych koszach, wydały jej
się róże; jak ker : głowach; i groszem: wy; mogło się zda . kach rwać grosza. granatowym me r.. że jest to chwała rza bez — żarzą się z płoną własnym __z ona kochała bim ;-iZ pierwiosnków ' ...:
3. Jeszcze jedna m m rakterystycznzz sprawia wrażeń-
Matkę Garna « zraniła w mm t ~cz czyków ?eaz. Harr nagle każdą r; :a: -z w ogóle, a w obec : dała się trzy rażą a wreszcie znalami f wicie zasłanma m sca. Żołnierz zrzm
Jenny miam -m po rozpoczęci — am zawód. Była m;m. ciemne, lśniąc i dzenia (kołysał. rar wrażenie cha er minia, żejegc mmzm
zaczęła z. m m. - a. jarzyć z;amn ‘ poleca: m am -m traktom me im
niu wiedz, . z .