253
szalem otulił i ruszył w step, szukać pomocy i przytułku.
Szedł długo, nie myśląc o tern, do kogo chciał trafić, byle tylko być dalej od tego, co za sobą zostawił — byle tylko z żywymi. Gdy mu zarośla zastąpiły drogę, zatrzymał się, usiłując rozpoznać, gdzie się znajdował. Miejscowość wydała mu się znajomą. Postąpił parę kroków i zobaczył ogrodzenie, a w dali białą sylwetkę jurty. Dziwił się, że ognia nie widać,, ale spać mogli. Stanąwszy pode drzwiami, poznał dawniej przez siebie zamieszkany letnik. Otworzył drzwi, wszedł, nie wiedząc, po co to czyni. Ale kiedy usłyszał trzask zamykających się za nim drzwi i ujrzał w głębi połyskujące lodowate źrenice-plamy, wyskoczył, zabobonną przejęty trwogą. Na dworze przypomniał sobie, że niedaleko znajdowała się zimowa sadyba Andrzeja, a chociaż drogi nie było, postanowił ruszyć na jej odszukanie. Okrążył więc dolinę, trzymając się brzegów dobrze mu znanego lasu, brnąc w ciemnościach po śniegu, więznąc w zaspach często powyżej kolan. Trafił wreszcie na kołki i płoty i przy niepewnem gwiazd świetle rozpoznał sadybę bogacza. Przełazi przez plot, ominął leżące na dziedzińcu stosy drzew i nawozu, i skierował się prosto do jurty. Tu ognia także nie było, ale byli ludzie. Pod śpichrzem stała narta zaprzężona w parę renów, wysoki mężczyzna ładował na nią futra i odzież, wyrzucane ze składu. Paweł podszedł niespostrzeżony, stanął tuż obok i podniósł rękę, aby fisunąć szalik, pokrywający usta.
W tej chwili zajęty swoją czynnością człowiek podniósł głowę, a ujrzawszy niespodzianie przed sobą nie po jakucku podpasaną i nie po jakucku szalem owiniętą figurę, krzyknął, w tył skoczył i pośpiesznie zaczął zrywać o węgieł budynku zaczepione