mieniu, do którego właśnie przyssał się mu komar. - Siostra Józefa! Dać pania digitalis i konfiety witaminowe.
Kiedy chcę odejść, częstuje mnie papierosem i widzę, że ma ochotę pogadać. Siadam więc znów na zydelku i czekam. Przez cztery mętne szybki widać stąd bezmiar mgłą zawleczonej tundry, a blisko, na dnie jaru, leniwe srebro Workuty.
- Da... da... Siedemnaście lat. Kawał czasu. Z początku żona pisała. Potem się urwało. Pewnie wyszła za mąż. Albo umarła. Boh znaje... U-kraina stąd daleko. Złota, słoneczna Ukraina. Żona była blondynką, a dziecko rude - jak on. Tyle pamięta. Nie miało roku, jak go wzięli... Nawykł - czesnoje słowo... nawykł. Woli zimę od lata. Kiedy go w jego ziemiance śniegi zasypią, kiedy przyjdą purgi, że i świata nie widać -dobrze mu. Nie myśli. Nie pamięta. Dużo śpi. Dużo pije. Jeszcze osiem - takich zim. Wyjdzie starym człowiekiem. Wyjdzie, ot tak... przed siebie, prosto nosa. Nie będzie szukać rodziny. On dla nich umarł... Sobie umarł też... Żywcem umarł. Nikt na niego nie czeka. I pewnie - 25 lat! Może się jeszcze ożeni - madame...
Nazajutrz dostaję robotę w oborze. Tyle dobrego, że razem z Małą Władzią. Wedle rady doktora nie przemęczam się wcale. Zresztą widzę już, jak tu każdy pracuje. Ot tak - byle dzień przepchać. Powolutku, niepełne nosiłki gnoju i witek spod żłobów wynosimy za stajnię i wracamy powolutku z pustymi. Dzień jest wyjątkowo słoneczny. Krowy na pastwisku. Obora jest pusta na przestrzał, a w otwartych jej wrotach stoi - Ural.
Choć się ruszam cały dzień oszczędnie i z braku sił, i na złość Sojuzo-wi, pod wieczór ledwie na nogach się trzymam. Stopy mam jak w ogniu i krzyże mnie pieką ze zmęczenia. Nieznośny ból przy każdym ruchu. W dodatku już od południa cierpię na jakieś dotkliwe bóle kiszek. Coś, czego nie znam i nie umiem. Wreszcie uświadamiam sobie, że muszę mieć gorączkę. Oczywiście! Te żabie dreszczyki i ta galaretka w kolanach to nic innego, tylko gorączka.
Prosto z roboty idę więc do wracza. Jest dziś zalany na słodko i sentymentalnie. Białe oczy pod rudymi brwiami pływają mu w śliskim szkliwie rozrzewnienia. Wita mnie serdecznie, jak dawnego przyjaciela. Termometr wręcza mi ruchem szarmanckim, jakby to był kieliszek szampana... Siadam i mierzę. Mam 38 z kreskami. Dostaję coś na uśmierzenie boleści i zwolnienie na jutro. Przerabotałam jeden dzień, więc ma prawo dać mi je znowu.
196