Musiałem zejść na dół, gdzie już urzędowali lekarze. Nie oglądano mnie jednak. Około godziny 10 dobiliśmy do przystani, tej samej, która obecnie jest przystanią statków Linii Gdynia-Ameryka16.
Zejście na ląd było bardzo uciążliwe i męczące. Przez parę godzin stałem w kolejce, zanim doszedłem do jednego z kilku stolików, przy których zasiadali urzędnicy wydziału emigracyjnego oraz wojskowi. Od razu mnie zapytano, czy byłem oficerem marynarki rosyjskiej, i gdy odpowiedziałem twierdząco, ostemplowano paszport i wydano mi kartę lądowania. Zabrałem swój port-plaid i skierowałem się do schodni. Dwaj marynarze sprawdzili moje dokumenty, uważnie porównali mój wygląd z fotografią w paszporcie i znowu ledwo nie popadłem w kłopot, gdyż nieopatrznie zgoliłem podczas podróży moje niewielkie wąsy, co zastanowiło marynarzy. Powiedziałem im o tym żartobliwie, sami zaczęli się śmiać, gdyż jednak byłem podobny — i mogłem sobie iść.
Przegląd celny odbył się szybko. Nie wiedziałem, gdzie zamieszkam, i dlatego od razu skorzystałem z udogodnień amerykańskich, oddając swój port-plaid na przechowanie towarzystwu transportowemu, z którym się umówiłem, że zatelefonuję później, dokąd rzeczy odesłać. Ze sobą miałem teraz tylko małą walizkę ręczną.
Już na statku, a teraz tym bardziej stwierdziłem, że moja znajomość języka angielskiego, który studiowałem przez lat 6 w Korpusie i którego lekcje brałem prywatnie już jako oficer, a szczególnie w ciągu paru miesięcy przed wyjazdem, okazała się niedostateczna, i daleki byłem od tego, żeby móc porozumieć się swobodnie. Podczas ostatniego okresu wojny miałem dużo styczności z dowódcami angielskich łodzi podwodnych, z którymi rozmawiałem prawie swobodnie. Sądzę więc, że ten brak słów, który odczułem po wylądowaniu w Nowym Jorku, spowodowany był odmiennymi tematami rozmów oraz znaczną różnicą w wymowie angielskiej i Amerykanów. Czułem się na ogół dość speszony, ale starając się nie pokazać tego po sobie, ruszyłem ku wyjściu z przystani. Dokoła krzątali się żwawo przy
16 Chodzi o przystań Hoboken.
187