w wysokim, białym chomącie bandaża, więc rusza się sztywno i ostrożnie. Ponieważ wiemy oboje, że chorym z innych baraków nie wolno w zasadzie ze sobą rozmawiać, konwersacja nasza odbywa się w dość nieporęczny sposób. Siedzę plecami zwrócona ku jego ławce i odpowiadam przed siebie, nie odwracając głowy. On stosuje tę samą metodę. Na szczęście nie ma nikogo w pobliżu, a nikt, patrząc na nas z daleka, nie domyśliłby się, że rozmawiamy. A my rozmawiamy w najlepsze. Już wiemy oboje, że jesteśmy ze Lwowa. Dowiaduję się, że przeszedł ciężką operację uszu i że czeka go druga. Ale to nic! Wyzdrowieje. Musi wyzdrowieć. Zaraz chce wstąpić do wojska. Nareszcie mam więc kogo zapytać o szczegóły. Mężczyźni o wiele więcej wiedzą o układzie. Słucham - i kamień spada mi z serca. Nie! Nie mamy wcale być wcieleni w ich armię. Ani bić się ramię w ramię. Boże broń! Ze wszystkich wypuszczonych z tiurm i łagrów Polaków ma powstać nasza własna armia, pod naszym dowództwem, jako zupełnie samodzielna formacja. Wylicza mi po kolei punkty układu. Mówi, że generał Anders ma tworzyć tę armię na terenie ZSRR. Słyszał też całkiem na pewno, że kobiety też mają być zwalniane. To pewnie jeszcze trochę potrwa, nim wszystko zorganizują. Przy tych obszarach. Będzie miał właśnie czas wyzdrowieć. Ach! Byle już mieć polski mundur, karabin i orzełka na czapce!
Dobrze, że siedzę plecami do niego zwrócona! Nie może widzieć, że mi się broda trzęsie i że z największym wysiłkiem powstrzymuję łzy. Mam w oczach jego woskową twarz, zapadłe oczy i szyję, tkwiącą bezradnie w białym chomącie bandaża. O byle co chce mi się teraz płakać. O byle co...
Nie wszystkie jednak rozmowy z Polakami w sangrodku wspominam tak rzewnie jak tę... Nie. Jednej z nich nie mogę nawet przypomnieć sobie bez uśmiechu.
Przekonała mnie, że byli wśród naszych i tacy, co obronną ręką wyszli z tego wszystkiego.
Raz, w bardzo ciepłe, nagrzaną pogodą pachnące popołudnie wybrałam się na sam skraj zony. To najładniejszy kąt sangrodka. Baraki ma się wtedy za sobą, przed sobą zaś tundrę, przeciętą tylko jarem pełnym zielonej, rozmigotanej rzeki. Opalowozłoty, zadymiony dalekościąUral zalega jak okiem sięgnąć cały horyzont. Cudnie tu. Siadam na zwalonym, na pół ociosanym sosnowym pniu i patrzę.
Pachną trzaski i ciepłe próchno tej lekkiej, torfiastej, północnej ziemi.
211