nagryzmolono na tym świstku, który mi kazali podpisać? Papier był lichy i kudłaty. Litery rozpływały się na bibule. Spytałam, czy to wszystko. Drab splunął, kiwnął głową i powiedział: „Następna”.
Wyszłam. Od wilgotnej ziemi szedł zimny, słony zapach schnącego po deszczu piasku, a od rzeki dotkliwy chłód. Mokra, wczesną jesienią zardzewiała tundra ma dziś kolor tasmaniego futra. Uralu nie ma. Przepadł we mgle.
To niespodziane ogłoszenie wyroków osobom objętym rzekomo amnestią dało pochop do nowych plotek, zwątpień i rozpaczy. Nawet śpiewająca zawsze Ziutka - wesołek i błazen naszej kretowiny - siedzi nadęta i osowiała.
Jedna Trusiowa, jak odaliska rozwalona na kojce, pogryza cukierki od swego zaw-choza i uśmiecha się triumfująco. Ona od razu mówiła, że nic z tej wolności nie będzie. A mówiła nie od siebie, tylko jej zaw-choz powiedział. Śmiał się z nas zawsze do rozpuku - słowo honoru - że aż jej nieraz wstyd za nas było. Niby to inteligentne kobiety... a w takie bajki wierzą! „Poczekaj - mówi - zobaczą tę swojąwolność, jak własne ucho”. Toteż ona nieduma sobie tym głowę kręcić. Niech, kto głupi, wicher po polu łapie. Ona wie, że zostanie, i dlatego tak się zawczasu urządzi, żeby jakoś zimę przeżyć. Już jej się znudziło to wieczne gadanie, że się prędko skończy, że znowu będzie Polska, że wrócimy... Figa wrócimy! Trzeba słyszeć, co oni mówią... A oni wiedzą, bo gazety czytają. Amnestia... amnestia... i w kółko amnestia. Mamy naszą amnestię... Wszystko nosy pospuszczało i smarka po kątach.
Nikt z babskiem nie próbuje dyskutować, zwłaszcza że nam argumentów brak jak nigdy. Przy tym każda z nas aż nadto dobrze wie, co się za tym wszystkim kryje... Zaw-choz oczywiście! Oburza nas jej jawna zażyłość z rudzielcem, przyjmowanie od niego prezentów, wysiadywanie z nim w pralni po godzinach pracy, wreszcie częste jego wizyty o zmroku na jej kojce. Baba jednak nie dba o opinię kretowiny. Uderzyło jej do głupiej głowy przypóźne babie lato i chce sobie widać powetować wszystkie barszczowickie rozczarowania.
Coś jednak z tą amnestią naprawdę niedobrze. Jakby dla zdmuchnięcia w nas niklejszej iskierki nadziei, wzywa nas w dwa dni później Nina Dmitrowna wszystkie do ambulatorium. Dotąd badała nas zawsze w sta-cjonarze, za owym kocem na drucie. Dlaczego więc dziś tam? Speszone i zaniepokojone idziemy ławą o oznaczonej godzinie. Zastajemy tam całą
232