Ja też jestem tu sama jedna. Raciszewska nie załatwiła jeszcze sprawy pieniędzy i przyzostała. Nie ma ze mną nikogo na ciemnej drodze. Worki ciężą mi na grzbiecie i zziajana wdychuję zimne powietrze otwartymi ustami. W wąwozie cieplej. Słyszę tu wyraźnie własne powolne kroki. Własne kroki. Moje kroki... Ja...
I nagle opada mnie najgłupsze na świecie zdumienie: co tu robi to wszędzie ze sobą wleczone, moje śmieszne, własne, maleńkie „ja”? Skąd wzięło się w tej obcej, północnej pustce, samo jedno na spadzistej drodze? Uderza mnie własna tożsamość w zestawieniu z obcością zajmowanego w tej chwili na globusie miejsca. Cóż to za przedziwne, śmieszne uczucie uświadomić sobie nagle tak wyraźnie, że się jest... „Się”... Kto? Nikt... Ja... Idiotyzm!
W namiocie ciemno kompletnie. Ci, którzy zdążyli wcześniej pobrać prowiant, śpiąjuż, pochrapując, na narach. Inni sięjeszcze kłębiąi moszczą. Tu i tam jarzy się rudy punkcik dopalanego papierosa. Tu i tam mruczą przyciszone głosy. Po omacku zdążam do mojego kąta. Na szczęście mam miejsce pod samą ścianą, więc jest nadzieja, że nie zabmę gdzie nie trzeba. No, wreszcie rozpoznaję dotykiem mój poczciwy koc. Ściągam buty i wczołguję się pod nary. Jutro o świcie mamy ruszać dalej. Szkoda każdej chwili. Trzeba prędko spać.
W nocy budzi mnie przejmujące zimno i wicher oddymający płócienną klapę okienka. Przeskok temperatury jest tak nagły, że musi mieć jakąś głębszą przyczynę. Dźwigam się na łokciu. Oczywiście! Z otworu namiotu kurzy mi w twarz mokry, ciężki śnieg, którego już na mnie pełno. Wesoło! Ciemność nocy za namiotem jest sypka i ziarnista od falami nadchodzącego szelestu bijących z wiatrem o płótna płatków. Słyszę, że i Raciszewska nie śpi.
- Śnieg... - powiadam.
- Szlag by go trafił. Śnieg - oddzwania mi zębami spod płaszcza.
Ma rację! Szlag by go trafił! Ten śnieg to istna klęska! Jakże to wszystko pójdzie jutro do kolei? W tych szmatach, dziurach, półbose? Ten głupi chudziak bez fufajki i całe mrowie bezbronnych wobec zimna łachmaniarzy?
Klapy okienka nie majak przywiązać. Poodrywano dawno wszystkie tasiemki. Ręka mi zgrabiała od daremnych prób umocowania jakoś tej chlastającej szmaty. Raz się przysysa szczelnie do namiotu, raz znów odlatuje z wiatrem. Ponieważ widzę, że nie ma rady, dochodzę do prze-
263