Nazajutrz, wcześnie rano, każą się nam ładować.
Na kładkę szerokości pół metra rusza ława zdeterminowanych, obładowanych, złych, bezwzględnych ludzi. Pchają się kufry, kołyski, tłumo-ki z pościelą, rozkrzyczane wniebogłosy dzieci, starzy, chorzy, kaleki. Od razu dwoje spada w wodę. Nic to nikogo nie obchodzi. Na szczęście woda przy brzegu płytka.
Kiedy dopycham się wreszcie ja, moje worki i mój siennik - barża jest już szczelnie wysłana ludźmi. Dopiero z bliska widać, ile się nas tu mieści. Barża jest duża, o czterech otwartych, oddzielnych lukach. Do każdej z nich schodzi się po drabinie stromych stopni. Schodzi się - o ile naturalnie można zejść! Dno tych luk jest tak zapchane, że nie ma gdzie nogi postawić, nie mówiąc już o dwóch! Każdy patrzy na ciebie jak na ciężkiego wroga - i może trudno się dziwić. Kto by lubił, aby po nim deptały czyjeś szmatławe, obce nogi? Dzikie warunki, w jakie nas pchnięto, stanowczo psują charakter.
Staram się przepchać ku Pacheckim, są jednak zbyt daleko. To znaczy są bardzo blisko, ale dognieść się tam niepodobna. Wreszcie pan Szczepan wywalcza dla nas obojga miejsce w lewym kącie jednej z luk. Jest go tyle, że skuleni na naszych workach możemy siąść. Dobre i to na początek. Wiemy z doświadczenia, że kiedy transport rusza, zawartość jego uspokaja się jakoś, rozsuwa, otrząsa i wtedy, zdobywając powoli centymetr po centymetrze, można w końcu zawładnąć przestrzenią konieczną do wyciągnięcia nóg. Człowiek przestał być wymagający. Wystarczy mu tyle miejsca, co w trumnie.
Jedną pomyślność stwierdzam od razu. Skrawek, który zajmuję, przytyka jedną stroną do czyjegoś dużego kufra. Stąd zatem nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo od cudzych kolan, nóg czy wszy. Nie przewidzia-
310