Podrzucona książka 247
ców konnych imienia Jana Maciejowskiej rżnął na Saint-Omer. Ze sztabu dywizji przy* chodziły co wieczór nowe mapy, na sieci radiowej każdy dzień przynosił nowe krypfc* nimy, i nim się przyzwyczajono do jednyd już jutrzejszy dzień przynosił nowe. Kolejni każdy ze szwadronów wysuwał się na czefe pułku — i wiedział wtedy, że idzie pierwsi? pierwszy z całej dywizji, korpusy armii, a rżnie przez Francję na samym, samiuśka czele całej sławetnej B.L.A., jak pisano m kopertach, czyli „British Liberation Army" -Brytyjskiej Armii Wyzwolenia. Czarny, pra*-stokątny proporczyk dowódcy pułku z cytra 45, furkoczący wysoko nad czołgiem, bji pierwszym sztandarem alianckim,- jaki sit pojawił na tych drogach od lata zgrozy, hafi&y i żalu, lata 1940. Pułk szedł napełniając powietrze Francji łoskotem swych gąsienic pr jej asfaltowych drogach, wpadając na Niem»-ców uciekających wozami jednokonnymi, pusząc ich z kafejek, zrzucając samym swoin pojawieniem się z jakichś skradzionych damskich rowerów, w ten bowiem niezbyt tryumfalny sposób odbywał się pospieszny Hevn>-kehr nowoczesnych Nibelungów. Tam, gir.?, był opór, łamano go. Potężne działa Cromw!!-lów załatwiały się szybko ze zjadliwym ujadaniem niebezpiecznych kiedy indziej md* dzierzy. Mogły nawet nieboszczyków z grcbi wydobyć! Tak było raz, gdy pluton porucmd ka Edwarda Rożka wyjechawszy na górę ćt-stał z dwóch stron ognia moździerzy. Trzy lufy długich dział jego Cromwellów momentalnie zwróciły się na lewo — i tam, gdzie był sad i skąd zaszczekały moździerze, wzbiły się zaraz czarne rozpryśla ziemi, wcale nie tak jakby to skądsiś padły tam pociski, a tylko tak, jakby to z tamtego sadu trysła pod górę trzema wulkanami zbuntowana ziemia Francji. I nim ten kurz czarny opadł, już z sadu — czy z tego, co było sadem —- zabielały w powietrzu dziesiątki kornie podniesionych rąk. Tylko machnięto im ręką, wskazując kierunek marszu — na zachód! — i już lufy plutonu zwracały się na drugą stronę szosy. Porucznik Rożek przeżył chwilę wahania; celowniki wskazywały na cmentarz. Przykro było zakłócać spokój zmarłych aliantów, ale ogień moździerzy z tej strony zbliżył się podejrzanie, toteż trzy działa oddały swą straszliwą salwę prosto w cmentarz. Teraz przed lunetami czołgów, w rdzawej kurzawie, śmigały w powietrzu nie tylko połamane drzewa, ale jakieś krzyże kamienne, gipsowe aniołki, kraty, a — co gorsza — całe trumny, naraz wyrzucone z głębi ziemi na wysokość kilkunastu metrów. Cmentarz był tuż przy drodze i jego zawartość wysypała się i na drogę, tak żo leżały poniżej u jej skraju, patrząc oczodołami pustymi, pomieszane pospołu, stare francuskie trupy i nowe, niemieckie. Trzy czołgi Rożka były już tymczasem daleko. „Nelly” także. Właśnie spełniła się była prze-