312 Gwiazda wytrwałości
dziej jeszcze. Zegar nierówno tykał. Tylko z boku odezwało się ostre starcze kaszlnięcie.
Teraz dopiero zauważyli, że nie są sami w pokoju. Widocznie gdy byli zajęci jedzeniem, wszedł cicho, siadł cicho, tak że nie spostrzegli go. Był dość blisko nich, przy sąsiednim prawie stoliku, ale w głębi, jakby w wnęce. Zaspany gospodarz nie zdążył także go > zauważyć, bo nie podszedł, i przybys/ siedział
jakby czekając. Jego przymrużone oczy wpatrzone były gdzieś przed siebie i niewidoczne.
— Znowu ktoś „od naszych”...
Powiedział to Witek tym razem z porozumiewawczym uśmiechem. Wszyscy wiedzieli.
I dlaczego, Bruksela jesienią i zimą owego ro
ku wyzwolenia (jak też i Antwerpia, i Gandawa, i Broda, ale przede wszystkim Bruksela) | pełna była polskich Żydów, wypełzłych naraz
Fś-.' z jakichś schowków, targujących i handlują
cych za wszystkie lata, jakie z łaski Hitlera spędzili w norach swych ukryć. Zaczepiali na ulicach wojskowych — lub bywali przez wojskowych zaczepiani — i przeprowadzali wszelkie rozliczne i skomplikowane transakcje, wymiany guldenów na franki i odwrotnie, zakupy „postał orderów”, złotych monet, aparatów Leica, pończoch nylonów, papierosów amerykańskich, łupów.
Iwąn oponował:
— Byłby podszedł. Nie każdy z brodą zaraz Żyd...
— Z brodą?. Popatrz na jego czapkę? Cera-
towa maciejówka. Nie Żyd? Powiem ci nawet skąd: z Kongresówki!
Kapelan, zrezygnowawszy już ostatecznie z przyjścia pana Marcina, przypatrzył się także. Człowiek, który siedział w wnęce, mógł być istotnie polskim Żydem. Miał nieżydow-ski może, ale ostry, wydatny nos. Posiwiała, niesforna bródka jak zapuszczony zarost opływała mu załom policzków i kończyła się spiczasto. Miał na sobie jakieś ciemne, dość staroświeckie ubranie — dziwacznie wtedy lu-: dzie chodzili, nawet w Belgii. Mogło być ; czymś w rodzaju kapoty. Na stole jednak, i przed sobą, położył czapkę. Była to istotnie } krągła czapka z daszkiem, niewielkim daszkiem, ceratowa sama, wytarta na bokach,, i przyduszona i potłuszczona. Przypominała is-lotnie maciejówki lub czapki noszone do nie-; dawna przez Żydów z Kongresówki.
I — Może wcale nie Żyd? — pytał Sztum.
I — Mów głośniej, jeszcze głośniej — zgro-: mił kapelan. — Żyd! Żyd!
I — Wcale tak głośno nie mówiłem! On zre-| sztą nie słyszy.
| Może nie rozumie? Dlaczego musi zaraz ; być z Polski?
I tak się stało, że w tym momencie wszyscy czterej spojrzeli na przybysza. Siedział znieruchomiały zupełnie i miał oczy tak ukryte w tym przymrużeniu powiek, że można się i było niemal zastanawiać nie tylko nad tym, czy słyszy, ale czy w ogóle żyje. Poczuł wi-