MIRON BIAŁOSZEWSKI
Południe, lato, buja się ciepło, siedzę w polu, jest rok 1022, ale czasy są przed Mieszkiem, książęta panują i dziedziczą jeden obok drugiego, zagmatwane to, ale bardzo mnie obchodzi, a sporo nie wiem, chyba pszczoły buczą, rajsko, nie ma domów, idą miedze, idą, pod górkę, daleko, w głowie mi ten wykres genealogiczny piastowski, horyzont jest krechą, prapoprzeczną, a od tej pra rozchodzą się książęta młodsi, wchodzą, w tę stronę, z górki, miedzami, zagonami, każdy zagon należy do innego księcia; jeden książę, młodzian lnianowłosy, siedzi naprzeciw mnie, pytam go
— to jak: Rymko dostał więcej od świtka?
— więcej
— a Świtek nie jest młodszy?
— a tak
— a jak Bielko umarł, to kto po nim dostał?
— a nie wiem
— nie? a nie Przecław?
— może
— ale czy Bielko umarł przed rozdziałem czy nie?
— nie pamiętam
— chyba po
— może.
Patrzę na te miedze, po horyzont i z powrotem, zielenie pod podmuchami ciepła, zależy mi, żeby ustalić, ale książę gapa albo mu nie zależy, a ja z tego dopytywania zaczynam wytykanie palcami od głównej krechy miedzami do księcia, z dotykaniem księcia.
— A Świtko?
— nie pamiętam — i troszkę się cofa, jest chyba w krótkich majtkach.
— Świtko ma tyle co i... Rymko? — i łapię księcia za rękę, a książę ręce do siebie:
— nie wiem.
Jednak koło nas coś stoi, cień, nad nami — bo my nisko — stoi samotny pojedynczy wychodek, polny, rajski, brzęczący.
— a Bielko nie umarł przed Świtkiem?
— Bielko? — książę się zagapia.
Patrzę, że na lewo, trochę w dół, rów, jeden z podziałowych, za rowem łączka pod boczną górką, takie jak w sadzie drzewa, a pod nimi moja Mama na sukience, w kostiumie usiadła do opalania, nic się nie zmieniło, powiew nami huśta, ziemia, dobrze, i jest takie dawno, i jest, i ja niby coś wiem o tych rodach i podziałach, w wykresach... niby widzę... o... a niczego się właściwie nie mogę dowiedzieć i wciąż za wygraną nie daję, biorę księcia za łokieć:
— a Przecław na pewno ma tyle co Świtko?
— chyba
— a Bielko?
— nie wiem
A ja się budzę, blaknę, pewnie na swoim.