♦
* *
W nieskończoności nocy zimowych leżałem, objęty mrokiem, a rozpacz żarła mi serce.
Zielonym gajem, łąką majową, falą słoneczną, brzegami jezior błękitnych — szedłem, sierota bosy — świat drżał za szybą mych łez.
Na stosy suchych liści jesiennych, gdy kruki krakały w świszczących chmurach, padałem piersią na ziemię, na ziemię chłodną, czarną.
I przyszedł dzień. Wstałem wysoki i dumny, a słońce rzuciło mi na ramiona płaszcz purpurowy, na głowę koronę blasków, pod stopy więzie promieni.
Poszedłem czarny w promiennej chwale. Poszedłem w świat.
SKALA
Zwaliła się skała w poprzek mej drogi, runęła ogromna, rzucona ręką nienawistnych duchów, zamknęła przede mną świat.
Po bokach zawrotne przepaście, za mną przebyta pustynia, spiekła od słońca, żółta i naga. Cwałuje po niej, w pościgu za mną, śmierć na garbatym wielbłądzie. Cwałuje wichrem, w pylnym tumanie, śmierć.
Nie dam się śmierci, nie dam się przepaściom, — uderzę w skałę toporem swej woli, skruszę ją w proch jak piorun — zerwę się z ziemi ptakiem — i przelecę.
Zleś łup swój wybrał, wielbłądzi jeźdźcze, chyże mam nogi, niejedną wzięły przeszkodę; mocną mam głowę — jak granat skałę przewierci.
Albo za tobą na wielbłąda skoczę, uzdę z twej garści wyrwę i przelecę — z śmiercią u boku, z śmiercią martwą strachem, przeleci skały, piaski i przepaście — życie radosne, młode, bohaterskie.
209