/76 WACŁAW BERENT
— Rozpleć...
Miękkim ruchem ramienia dotknęła ciężkiego zwoju na potylicy, potrząsła głową: jasne pęki rozprysły się same. Zapachniały włosy.
Wyrwała mu z ust papierosa i odrzuciła precz.
— Nie chcę, żebyś palił!...
— I znowuż chodzisz? — szeptała potem cicho, łzawo, wtulona w kącik kanapy.
Przez dłuższy czas nie odpowiadał jej wcale. Potem, za-trzymując się nagle przed nią, wołał gorączkowo:
— Widzisz, tam u nas, w budzie, najczęściej tak bywało — w spektaklach niby. W czarnym szlafroku i ze świecznikiem w ręku wpadam jak bomba na scenę, rzucę się o prawą kulisę i wrzasnę: „Ojcobójca!” A że fajerwerk zapalą, więc się spłoszę i buch o lewą kulisę. „Bratobójca!” I tam fajerwerk — więc walę we drzwi: „Ojcobójca! Bratobójca!” — i buch w szlafroku na ziemię! A tu kulisa się wali, ognie dymią, kamienie obracają się w beczce... A ludzie ryczą. Im aby fajerwerki, aby aktor wył, aby konie na scenie... Tfu!
A nie, to familiendramy! Pijesz kawę z pustej filiżanki, jesz gęś papierową i ględzisz, i pleciesz przez pięć zbytecznych aktów. I kucharki się szwendają, i gospodynie sapią; dzieci nękają ojca, ojciec nęka dzieci, ponieważ pierwsze nie wiedzą, czego chcą, a drugi dusi pieniądze: zamiast kupić szczęście sobie i innym, dobija siebie i otoczenie. Synków takich przewinąłbym przez kolano, skąpca papę okradł zaraz w pierwszym akcie — i nie ma familiendramy! Co tu grać? A nie, to kupuj lakiery, pożyczaj tużurek, pucuj zęby i rób hrabiego! „Dokądże to pan?” — zapyta zazdrosna żona. — „Do klubu, hrabino!” — „Żegnam!” — „Pani!...” — „Hrabio?...” — westchnie. Zwracasz się więc ode drzwi i kładziesz cylinder na krzesło: „Pani?...” — „O nic, nic! — do widzenia hrabio”. — Zdejmujesz wobec tego rękawiczki i całujesz. Wchodzi lokaj, więc mówisz smutnie: „Każ odprzęgać, mój biedny Pawle. I każ posłać łóżko, mój biedny Pawle”.
— I taką małpę bez krwi, bez myśli, bez sensu, bez krzty człowieka w sobie robić musisz przez trzy godziny. A jak się oblizują recenzenci! „Co za bajeczna rzecz! Paryż, Paryż — kultura! Jak to zrobione, jak wycyzelowane! Co za maestria machy!”1 Dziwię się, żem żadnego recenzenta jeszcze nie pokopał w życiu. Albo te adwokaty, te doktory nasze i ich klem-py ospałe po lożach. Cholerna publika!
— Tęsknisz tam, Władek?...
Zamiast odpowiedzi rzucił się do biurka i porwał książkę.
— Wiesz, tu jest tak! — Zbankrutował2. Runęło wszystko tak, że te gruzy, wiesz, aż w celi "więziennej go zasypały. A potem jeszcze gorzej. Z gruzów wypełzły żmije, wiesz: ludzka krzywda, złość, podłość, i ułożyły mu się tam, pode drzwiami; nie dopuszczają ludzi. Samotny! Przychodzi tylko jakaś klempa bębnić mu na fortepianie. Ale przez tylne drzwi, od bocznej kulisy. Do niej nawet się nie pali: już mu wszystko nic! A żonę ma podłą! Biłbym przecie szelmę, że aż!... I widzisz: chodzi. Słuchaj, co mówię! Tam na dole kobieta, która się zestarzała w miłości ku niemu: taka wielka, bolesna miłość! Ona tam na dole z tą szelmą żoną rozmawia. A potem cisza. Smutek wspomnień się zrobił, daleki smutek młodości. A tam u góry: łup! łup! łup!... Widzisz, chodzi! Chodzi jak lew po klatce, ten lew jej młodych marzeń. W klatkę życie zamknęło! A na scenie cisza, cisza... Zaś ludziom tam w sali, który lepszy, tu coś pod gardło... Widzisz, Zochna — nazywa się Ibsen. Autor niby. Z Norwegii będzie, powiadał Jelsky... Z Norwegii... będzie... powiadał...
Zochna zaniepokoiła się i powstała z kanapy.
— Właduś, co tobie?
— Powiadał Jelsky... — Borowski skrzyżował ręce na czole i wciskał dłonie w oczy. A gdy go żona objęła troskliwie, pocałował ją szybko w rękę i odsunął od siebie. Po czym się-
maestria machy (żarg.) — mistrzowska mimika twarzy.
Mowa o dramacięlbsena Jan Gabriel Borkman (1896, premiera w Warszawie — 2STII 1900).