w języku tradycjonalistów oznaczała nienaruszalny rezerwat kultury i układów społecznych. Na tej osi przeciwieństw nie da się natomiast pomieścić prekursorów romantyzmu, którzy chcieli Polski nowej, zdemokratyzowanej, tworzącej nieznane idee i formy życia, ale tworzącej je z siebie, nie kopiującej. Polski zmieniającej swój charakter, ale nie tracącej go. Zachowawczej i rewolucyjnej zarazem. Europejskiej, a jednak istotnie różniącej się od wszystkich narodów.
W tej optyce spory o granicę między domeną cywilizacji a domeną narodowości traciły sens: chodziło o ich zjednoczenie, o to, aby cywilizację jako taką unarodowić. To znaczy: uczyć się, korzystać z jej odkryć i dokonań, ale odciskać na nich odróżniające słowiańskie piętno. Tak Kazimierz Brodziński wyczarowywał piórem ucywilizowaną polską Arkadię albo Szwajcarię, krainę pracowitych, spokojnych i szczęśliwych rolników58. Tak Mochnacki...
Z Mochnackim sprawa była bardziej złożona. Mochnacki — jak się rzekło — był zaciekłym przeciwnikiem takiej nowoczesności, która zacierała swoiste cechy narodowych kultur. Jakie? Już przed nim od łatwo postrzegalnych, „zewnętrznych” oznak narodowości, takich jak język i zwyczaje, odróżniano „sposób myślenia i czucia”59. Dla Mochnackiego to właśnie było samą esencją narodowej kultury: wyobrażenia, uczucia i myśli ^ Otóż cywilizacja, która swoistość tej esencji niszczyła, była cywilizacją „fałszywą”. Prawdziwa bowiem szanowałaby indywidualność ducha narodu: „przez cywilizację rozumieć należy: moc, dzielność i stateczne, bezprzestanne objawianie się i wyrażanie tego ducha we wszystkich nawzajem umiejętnościach, we wszystkich tworach ludzkiego umysłu; krótko mówiąc: w powszechnym systemie działań i poruszeń myśli całego narodu”60. Fałszywą zatem jest ta europejska cywilizacja, jaka istnieje prawdziwie, prawdziwą ta, jaka może się dopiero narodzić poprzez „rozszerzenie ojczystego rodowitego ja” aż do ogarnięcia nim „wszystkiego rodu ludzkiego”61.
Mochnacki, jak nikt przed nim, a niewielu po nim, był przejęty problemem oryginalności, kluczowym problemem wszystkich kultur rozwijających się w stanie silnej zależności od obcej myśli i od obcej normy. Nie pragnął bynajmniej intelektualnej izolacji Polski; równie
złośliwie, jak Mickiewicz, zarzucał „klasykom” nieuctwo i uprzedzenia, które najnowszym europejskim prądom filozoficznym i literackim broniły jakoby przejścia przez warszawskie rogatki. Jednocześnie czuł, żc wielką szansę kulturze polskiej daje właśnie inn ość, a nie wtórność. Twórczość, nie naśladownictwo. Ustawicznie powtarzał, że nie dość jest myśleć „cudzą głową”, pielęgnować owoc „cudzej pracy”, pojmować rzeczy „eudzem rozumieniem”62. Polska myśl jest wciąż niesamodzielna, płytka i daremnie spodziewa się wzbogacenia dzięki tłumaczeniom dzieł obcych. Daremnie, albowiem „łatwość osiągnięcia najwyższych rezultatów w zawodzie umysłowym za pomocą przekładów, zbyt rozszerzona znajomość obcych języków, na koniec rozległa przestrzeń, która sprawy naszego codziennego życia oddzieliła od świata poważnego myślenia, rozumowań i badań, wszystko to zapowiada u nas epokę odrętwiałości, a może i zupełnej stagnacji umysłowej. Tłumaczenia więc, jako najwięcej sprzyjające tej stagnacji, nie tylko pod względem języka, lecz oraz pod względem wyobrażeń i myśli, które nim wyrażamy, są szkodliwe”. Za czym następował argument, że przecież Montaigne, Montesquieu, Kant, Fichtei inni pisali rzeczy oryginalne, a nie tłumaczyli ani naśladowali63.
W tej sprawie pożytku lub szkodliwości przekładów Mochnacki (tak jak i Szaniawski, mentor jego młodych lat) brnął w sprzeczności, wikłał się i wycofywał. Literaturę i filozofię polską chciał wyzwolić z pokornego przeżuwania myśli już gotowych, uczynić ją wyrazem narodowej samowiedzy i partnerem europejskiego dialogu, ale Śniadeckiego i wszystkich empiryków naszych atakował za to właśnie, że obwarowy wali sarmacką krainę przed przystępem metafizyki niemieckiej, tej to — szydził — „zarazy umysłowej’^ dzięki której zdziałane zostało prawie wszystko, czym ostatnio odznaczała się polska literatura, sztuka i myśl naukowa. Bo też program intelektualnego samo-rództwa narażony był zawsze na niekonsekwencje podobne do tych, w jakie wpadał protekcjonizm przemysłowy. Autarkia i cła graniczne mogą ułatwić rozwój własnej produkcji, ale nie uczynią jej zdolną do sprostania międzynarodowemu współzawodnictwu. Mochnackiemu i jego współczesnym marzyło się stworzenie oryginalnej filozofii polskiej, która byłaby „nauką własnego sądu”: do tego wszak usposabia nas „nasze niebo pochmurne, nasze powietrze dżdżyste i słotne, nasze
53