190 LOSY PASIERBÓW
pożegnania z nią. Ostrzeżenia i rady Domki nabierały znaczenia. Nigdy mu się nie wydawała tak rozumną i miłą jak w tej chwili.
— Ot dola, taka dola! — pomstował na niesprawiedliwość w świecie, skarżył się Bogu na los. Lecz uparł się przeżyć to wszystko. Pomagała mu w tym świadomość, że nie on sam w takim położeniu się znajduje. Przekonał się, że pośród zatrzymanych są ziomkowie, którzy pozostawili w kraju i żony i dzieci bez grosza na utrzymanie. Wszyscy przejawiali tęsknotę za domem i niepokój o losy rodziny, jedni wzdychaniem, drudzy modlitwą skrytą, inni złorzeczeniem. Młody chłop ze Słonimskiego przejął od kogoś, lub sam spłodził piosenkę o swej niedoli i śpiewał ją przez łzy po kilka razy na dzień:
Boże, Boże! Wysusz morze,
Lub ziaziulką zrób mnie Boże,
Bym zalecieć mógł w swe strony Do swych dzieci, do swej żony.
Nie daj szczeznąć w tej krainie Polaczkowi sierocinie!”
Rzewny głos i tęskna, odpowiednia do słów pieśni nuta, rozczulały ziomków do łez. Wszyscy lubili go jak brata.
Na piąty dzień rano zaczęto zwalniać więźniów. Dubowik z Kozyrem uradzili, że będą kontynuować podróż do Catalinki. Aby nie bu-dziś w obserwujących ich policjantach podejrzenia, wykupili do jednej z pobliskich stacji bilety. Zajechawszy tam, kupili Chleba i ruszyli bez zwłoki pieszo.
Mimo znacznego już oddalenia się od stolicy, wędrówka bezrobotnych nie ustawała. Jedni ciągnęli w głąb kraju, drudzy w kierunku miasta, inni obozowali na miejscu rzekomo w oczekiwaniu na zbliżające się żniwa. Niemal każdy mostek kolejowy, każde drzewo przydrożne służyły nieborakom za schrony. Nocą kradli ba-rany lub kury, a dniem piekli na ogniu, zapijając matą i odpoczywali po nocnym trudzie. Niektórzy uzbrojeni byli w długie noże i zachowywali się wobec przechodzących wyzywająco. Polusy wzięli do ręki na wszelki wypadek kiebraczowe kołki.
Równina stepowa nie miała kresu. Szli przez kraj bogaty i dziwny: kraj przesytu i skrajnej nędzy ludzkiej. Obok ścieżki nędzarzy obdartych, głodnych i schorowanych przesuwał się dwa razy dziennie pociąg osobowy. W wagonach pierwszej klasy na miękkich siedzeniach rozpierali się ludzie elegancko ubrani, syci, z drogimi cygarami w ustach, z grubą sumą pezów w kieszeniach, z rumieńcem na twarzy i radością w oczach.
A w koło leżał bez użytku czarnoziem chle-borodny. Miejscami przecinały go szerokie łany pszenicy już kłosującej, lecz nie zajmowały one ani dwadzieścia procent urodzajnych obszarów. Reszta leżała odłogiem. Pasły się na nich tysiączne stada bydła i owiec, lub hodowały się zające i kuropatwy.
Drobnych właścicieli, tak zwanych czakare-rów, spotykali bardzo rzadko. Niemal cała ziemia należała do obszarników. Posiadłości ich ciągnęły się nieraz na przestrzeni kilkunastu kilometrów.
— Iluż to biednych ludzi można osiedlić, ile pięknych wsi i zaścianków założyć! — powtarzał Zygmunt, spoglądając z zachwytem na żyzne równiny.
— Ziemianie nie naszymi braciszku by wszy! Nie prawda?
— Ale tak wiecznie być nie może. Przyjdzie kiedyś porządek. Znajdzie się kiedyś człowiek, który zaprowadzi sprawiedliwość. Ja tobie mówię!