62 LOSY PASIERBÓW
dowlane na Pompeya. Właścicielem był żyd z Rudobiełki, na pozór bardzo poczciwy człowiek. Kazał Zygmuntowi przyjść za tydzień, który akurat już mijał. Wierzył, że go ubłaga tym razem, aby przyjął do arteli. Miał kiedyś kilku dobrych przyjaciół narodowości żydowskiej i nie podzielał zdania, że każdy żyd jest wrogiem chrześcijanina.
Zastał go przy pracy. Majstrowie zalewali cementem sufit parteru, a on doglądał mieszania.
— Co nam pan powie? — spytał, odpowiedziawszy na uprzejme pozdrowienie Zygmunta.
— Czyż pan mnie nie poznaje?
— Czestnoje słowo, nie przypominam sobie — odparł.
— Tydzień temu jak prosiłem o pracę i pan mi powiedział przyjść dzisiaj.
— Bardzo mi nieprzyjemnie, że nie mogę ispołnić słowa. Może po niedzieli.
Koszmarna mgła rozczarowania przysłoniła człowiekowi oczy. Lecz daleki był od rezygnacji.
— Panie gospodarzu — zaczął pokornie. — Bądź pan łaskaw przyjąć mię od dzisiaj. Jestem w bardzo trudnym położeniu. Już blisko dwa miesiące jak szukam daremnie pracy. W hotelu emigracyjnym mam żonę z dziećmi, które już chcą wyrzucić.
— A cóż ja winien temu? Ja mam własne dzieci.
— Pan nie winien, ale pan jest właścicielem przedsiębiorstwa, a ja bezrobotnym, więc proszę o łaskę pana.
— Nie mogę. Artel pełna.
— Gdy pan mnie dołączy, nie straci na tym. Jak więcej będzie ludzi, to prędzej się skończy budynek i drugi się weźmie. Ja będę pracował uczciwie. Cement panu będę mieszał, ziemię kopał, cegły do góry dźwigał. Za dwóch zarobię.
Jestem robotnikiem z urodzenia. I siłę mam. Patrz pan! — zakasał ręce.
— I cóż z tej siły, jak zdaje się nic na tej robocie się nie znasz. Wół na pewno ma jeszcze więcej siły, ale co z tego, jak trzeba go za mordę wodzić.
— Ale gdy jarzmo ciąga, to na paszę dla siebie i dach na pewno zarobi. A ja więcej nie chcę. Za wikt i choćby najgorsze pomieszczenie będę pracował od świtu do zmroku. I mienia pana będę strzegł, jak własnego i będę się starał bogacić pana jeszcze bardziej, tylko przyjmij mię od dzisiaj. Bądź łaskaw!...
— Może za tydzień...
Dubowik rozłożył ręce. Rozpacz jego wzruszyła obecnych przy rozmowie robotników. Większość to byli Polacy. Jeden z nich wstawił się za biedakiem.
— Słuchajcie, Załmanie! Przyjmijcie go od teraz. Jeśli mu naprawdę nie ma wśród nas miejsca, to ja mu swoje odstąpię. Pójdę na kintę, a on familijny, niech robi tutaj.
żyd zmierzył wielkoducha wzrokiem nienawistnym.
— Jaki dobrodziej! Dusza gałubczyk! — zawołał. — On oddaje mu swoje miejsce... A ja szelma, Kain... A skądżeż ty wiesz, że ja go naprawdę nie chcę przyjąć? A może ja chcę go tylko wybadać?
— Słuchaj, Franek! Jak chcesz iść na kintę, to idź sobie, a jak nie — to rób co ci kazałem i nie suń nosa w nieswoje.
— A ty — zwrócił się do Dubowika. — Wracaj do hotelu i zabieraj tu babę z dziećmi.
W głosie Załmana Zygmunt wyczuł nutę pieśni wielkanocnej.
— Pan mię naprawdę przyjmuje? — spytał nieśmiało.