578
Część V. Śmierć na opak
stanowczo przeciwny prawdzie.” (Stanowisku temu towarzyszy skrupulatn szacunek dla życia i jego przedłużania: „Jeżeli możecie przedłużyć chorem życie o dwadzieścia cztery godziny, ten trud nic jest stracony. Nie ma powodu aby go tego pozbawiać. Dla lekarza życie jest dobrem, jakiekolwiek by było* słabe czy kalekie.”)
Robert Laplane wskazuje na złożoność zagadnienia: „Pan Denoix słusznie podkreślił, że bywają przypadki, kiedy należy powiedzieć prawdę, aby przy, nieść ulgę choremu. Ja twierdziłem, że chory w głębi serca nie chce konfrontacji ze swoją prawdą: jest tak w większości przypadków, ale przyznajmy to, zdarza się również nam [lekarzom] unikać tej prawdy, zasłaniać się naszym autorytetem, bawić się w chowa* nego... Są lekarze, którzy nigdy nic nie mówią. Bardzo często wygodne kłamstwo przybiera formę milczenia.”
W Stanach Zjednoczonych, przeciwnie, od paru lat obserwujemy zupełną zmianę stanowiska. Nie nastąpiła ona z inicjatywy ciała lekarskiego, narzuciło ją raczej środowisko paramedyczne psychologów, socjologów, następnie psychiatrów, którzy kierując się współczuciem dla umierających, postanowili sprzeciwić się zakazowi. Nie poszło to łatwo! Kiedy przed rokiem 1959 H. Feifel wyraził chęć, zapewne jako pierwszy, przeprowadzania rozmów z umierającymi, władze szpitalne oburzyły się, pomysł wydał się im cruel, sadistic, traumatic. Gdy w roku 1963 z kolei Elizabeth Kiibler-Ross czyniła starania, aby dotrzeć do umierających, władze szpitalne, do których się zwróciła, zaprotestowały: Umierający? Ależ one nie mają umierających! Nie mogą ich mieć w dobrze zorganizowanej, solidnej służbie zdrowia; był to głos serca.
Ten opór środowiska szpitalnego nie zdołał przemóc zainteresowania i sympatii kilku pionierów, którzy wkrótce utworzyli szkołę. Pierwszą jej inicjatywą stało się napisanie zbiorowej pracy wydanej w roku 1959 przez Feifela: The Meaning of Death,23 W dziesięć lat później ukazało się inne dzieło zbiorowe, The Dying Patienty zawierające bibliografię złożoną z trzystu czterdziestu tytułów wydanych po roku 1953, i to tylko w języku angielskim, na temat umierania, a pomijających takie sprawy, jak pogrzeb, cmentarz, żałoba. Obfitość tej literatury daje pojęcie o prądach, które nurtowały mały świat humanistów i które w końcu przeniknęły do lekarskiej oraz szpitalnej twierdzy. Jak się wydaje, główną rolę w mobilizacji tych środowisk odegrała kobieta; była lekarką i pomimo wielu trudności i upokorzeń potrafiła przekonać do sprawy kolegów; mowa o Elizabeth Kiibler-Ross, której piękna książka, On Death and Dying, wydana w roku 1969, wstrząsnęła Ameryką i Anglią, gdzie ukazała się w nakładzie przeszło miliona egzemplarzy.24 Rzecznicy prądu zrodzonego z litości nad człowiekiem umierającym w opuszczeniu postawili sobie za cel poprawę warunków umierania przez ponowne zapewnienie umierającemu utraconej godności.
Śmierć, wyrzucona poza krąg lekarskiej wiedzy, z wyjątkiem przypadków należących do medycyny sądowej, uważana za chwilową porażkę nauki, nie była sama w sobie celem badań naukowych, odsunięto ją jako należącą do filozofii, a więc do innego zakresu wiedzy. Nowe badania dążą do zwrócenia jej konkretności, do ponownego wprowadzenia jej w krąg studiów lekarskich, skąd znikła pod koniec XIX wieku.
Lekarz, który przez długi czas był, wraz z księdzem, świadkiem i zwiastunem śmierci, zna ją już tylko ze szpitala. Pozaszpitalna praktyka lekarska oszczędza mu styczności ze śmiercią. Obecnie lekarz, głębiej znając zagadnienie, zapewne lepiej przygotuje swoich chorych i mniej będzie go kusić ucieczka w milczenie.
Problemem jest tutaj godność śmierci. Godność ta przede wszystkim wymaga, aby ją uznać nie tylko jako stan rzeczywisty, ale również jako fakt pierwszorzędnej wagi, fakt, którym nie wolno manipulować.
Jednym z warunków uznania tego faktu jest, aby umierającego uświadomić co do jego stanu. Lekarze angielscy i amerykańscy bardzo szybko ulegli naciskowi, zapewne dlatego, że w ten sposób mogli podzielić się z kimś odpowiedzialnością, która zaczynała im nieznośnie ciążyć.
Czyżbyśmy znajdowali się w przededniu nowej i głębokiej zmiany w naszym stosunku do śmierci? Czy nakaz milczenia przestał obowiązywać?
Dnia 29 kwietnia 1976 roku jedna z sieci telewizji amerykańskiej nadała blisko godzinny film pod tytułem Dying, który zyskał wielki rozgłos, szczególnie w prasie, chociaż wielu Amerykanów nie chciało go obejrzeć albo udawało, że go nie zna.
Reżyser M. Roemer obserwował umieranie w posdndustrialnej Ameryce jak etnolog studiujący życie prymitywnego społeczeństwa. Przez długi czas, nie rozstając się z kamerą, utrzymywał bliskie stosunki z ludźmi ciężko chorymi na raka i z ich rodzinami. W ten sposób powstał niezwykły i wstrząsający dokument. Lepiej niż cała literatura wydana w ostatnich latach ilustruje on obecny stan umysłów.
Jeden rys jest wspólny czterem ukazanym tam przypadkom i pozostaje w zgodzie z tym, co znamy skądinąd: chory i jego rodzina zostali dokładnie poinformowani przez lekarza o diagnozie i przypuszczalnym przebiegu choroby.
Pierwszy przypadek sprowadza się do monologu, jaki wygłasza z ekranu młoda kobieta lat trzydziestu do czterdziestu, która opowiada o chorobie i śmierci męża. Oboje znali prawdę. Otóż świadomość, że oboje ją poznali, nie tylko ich nie przeraziła, ale przeciwnie, umożliwiła im pełny rozwój duchowy w tym okresie, zacieśnienie łączących ich więzi. Ostatnie dni, powiedziała, chociaż może się to wydać zdumiewające, były najpiękniejszymi i najszczęśliwszymi w ich życiu. Wydaje mi się, że po upływie stulecia słyszę