Prolog
ną wizją, ale potrzebne były tylko szczęście i ciężka praca, żebyśmy mogli się poznać.
W mojej pierwszej książce — Człowiek, który słucha koni — opowiedziałem szczegółowo o moim życiu, podsumowałem doświadczenia i przedstawiłem uzasadnienie posłania, które zawsze staram się przekazać: uczyńmy świat lepszym miejscem dla koni — wszystkich kom, nawet tych wolnych, bezimiennych.
Jeden z takich koni stał się dla mnie Shy Boyem w nocy 30 marca 1997 roku, czyli w Niedzielę Wielkanocną. Byłem wtedy na wyżynie centralnej Kalifornii, usiłując dowieść swej tezy: że dzięki porozumieniu i właściwemu podejściu można stworzyć silną więź między dzikim koniem a ludźmi. Chciałem, żeby ten mały mustang pokazał światu — ponieważ przez cały czas pracowały kamery — że jeśli będzie traktowany z szacunkiem, ujawni całe bogactwo swej szlachetnej duszy i zdolność do okazywania zaufania.
Wiele spraw się ważyło tej nocy, ponieważ miałem jeszcze jeden powód^ by tam być: jako nastolatek ujeżdżałem samotnie dzikie konie w tej właśnie okolicy, którą Shy Boy uznawał za swój dom. Chciałem coś udowodnić niewiernym Tomaszom, zarówno tym z dawnych lat, jak i współczesnym. Kiedyś ujeżdżałem już tam dzikie konie; zrobię to jeszcze raz.
Tej nocy w Cuyama Valley księżyc oświetlał nasz prywatny świat. Nasz, to znaczy dwóch koni — jednego hodowlanego, jednego dzikiego — i mój.
Big Red Fox, mój wysoki gniadosz, dziewięcioletni folblut, którego wycofano już z wyścigów, dostosował się do sytuacji. Kiedy mustang szedł, on także szedł. Kiedy dziki koń zatrzymywał się, by poskubać trawę łub napić się wody, Big Red Fox również stawał. Foxy szybko nauczył się tej gry i już wkrótce me musiałem nim kierować. Trzymał się '.v stałej odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów od mustanga.