mer dwadzieścia siedem i jak inne na tej ulicy, posiadał dwie izby na piętrze, dwie na parterze oraz podwórko mieszczące szopę z ubikacją, otoczone murem z furtką prowadzącą do zaułka. Nad drzwiami wejściowymi znajdowało się brudne półkoliste okienko, którego ramy tworzyły jakby promienie zachodzącego słońca; była też piwnica z węglem, do której prowadziły znajdujące się w holu drzwi, a za nimi strome schody. Wszystkie izby w naszym domu były małe i zagracone, sufity wisiały nisko nad głowami; tapety w sypialniach zostały położone tak dawno temu, że papier zdążył naciągnąć wilgocią i odchodziły całymi płatami, zaś to, co zostało, było w większości pozbawione koloru; ogromne plamy śmierdzące spleśniałym tynkiem (wciąż dobrze pamiętam ich zapach!) tworzyły na odbarwionych wzorach przedziwne kształty i poruszały mą dziecięcą wyobraźnię, która podsuwała przeróżne, czasem przerażające obrazy. Korytarz na parterze prowadził obok rzadko używanego salonu, zejścia do piwnicy i dalej, do kuchni, gdzie tuż nad zlewem, obok tylnych drzwi, było wychodzące na podwórze okno. Zajmowałem pokój nad kuchnią, tak więc ze swego okna widziałem podwórko, ale też zaułek i tylne ściany innych domów. Jedyną rzeczą, która odróżniała nasz dom od innych na ulicy Kitchenera, był fakt, iż moja rodzina posiadała go na własność: rodzice mamy zajmowali się handlem i kupili go moim rodzicom w prezencie ślubnym. Pamiętam, że usłyszałem o tym, kiedy któregoś wieczora matka i ojciec kłócili się w kuchni; ojciec uważał, iż rodzina matki patrzyła na niego z góry, i myślę, że miał rację. Tak czy inaczej, w tamtych czasach niewiele rodzin posiadało własny dom i wszyscy sąsiedzi nam zazdrościli; był to zapewne jeden z powodów dziwnej izolacji moich rodziców pośród tych rojnych ulic i zaułków.
W niedzielne poranki często patrzyłem, jak ojciec szedł na działkę, gdzie uprawiał warzywa. Wychodził tylnymi drzwiami, w chłodnym, mglistym powietrzu jego oddech zmieniał się w białe obłoczki, a on naciągał czapkę, owijał szalik ciasno wokół szyi, następnie klękał na jedno kolano i obwiązywał spodnie wokół kostek kawałkiem sznurka, by nogawki nie wkręcały się w łańcuch. Rower stał oparty o ścianę, domu; prowadził go przez podwórze, przez furtkę do wąskiego zaułka, a po chwili już widziałem, jak odjeżdża.
Siedział na siodełku sztywny i wyprostowany —mój ojciec, znaczy się — pamiętam bardzo dobrze, jak w jesienne poranki w starej, wytartej kurtce, w której zawsze dłubał coś w ogródku, i nasuniętej nisko na czoło czapce przemierzał puste ulice, rozkoszując się na flwój ponury sposób ciszą zadymionego powietrza oraz własną samotnością. Mijał mleczarza, którego koń parskał i grzebał nogą, zanim wydusił z siebie brązowe grudy parującego łajna; łajno spadało na bruk, podczas gdy zwierzę prychało, a jego poczerniałe i nadęte nozdrza wyrzucały w powietrze kłęby pary. Czasem ojciec zsiadał z roweru i zbierał nawóz do papierowej torby, by na działce wysypać go na górę kompostu. Potem jechał dalej wąskimi, cichymi uliczkami na południowy zachód, mijał gazownię, która o tej porze dnia, lekko otulona mgłą, wydawała się okazałą, niemal tajemniczą budowlą, mimo charakterystycznego zapachu. Przejeżdżał przez most nad kanałem, wspinał się na niewielkie wzniesienie, zjeżdżał po Omdurman Close do nasypu kolejowego. W połowie kolejowego mostu, kiedy widział już działki, schodził z roweru i bez pośpiechu skręcał sobie papierosa. Dzięki temu krótkiemu rytuałowi mógł
0 jedną słodką chwilę przedłużyć miły początek dobrze zapowiadającego się dnia.
Nie wybrałem się jeszcze na ulicę Kitchenera; boję się przejść na drugą stronę kanału i zobaczyć te poczerniałe cegły, nasycone w mej pamięci dźwiękami i zapachami tragedii, jaka się tam wydarzyła. Wiem, że pewnego dnia będę musiał pójść w to miejsce, ale nie teraz, jeszcze nie. Choć muszę przyznać, że w zeszłym tygodniu wspiąłem się na wzniesienie aż do Omdurman Close, nawet wszedłem na most nad torami kolejowymi, kurczowo trzymając się poręczy. Kiedy byłem dokładnie w jego połowie — nie odważyłem się spojrzeć na kłębowisko linii trakcyjnych pode mną — zobaczyłem, że działki zostały na swoim miejscu, tuż za nasypem po drugiej stronie, i najwyraźniej ktoś je wciąż uprawiał, bo widać było dym rozpalonego ogniska unoszący się w niespokojnym powietrzu wietrznego październikowego popołudnia. Jednak ledwo zdecydowałem się, by iść dalej, zobaczyć, co stało się z działką ojca i z szopą, którą tam wybudował, przetoczył się tuż pode mną z przeraźliwym jazgotem pociąg towarowy
1 czmychnąłem, drżąc w panicznym strachu, by chwilę później przywrzeć bez sił do ulicznej latami z sercem walącym tak, jakby chciało wyskoczyć mi z piersi, i uszami pełnymi dudnienia pociągu, dudnienia, które, jak mi się zdawało, na kilka sekund zmieniło się
15 -