Mózg nasz płonie czarodziejskimi blaskami natchnienia, dusza — pełna rwącej tęsknoty: ręka drga konwulsyjnie, naglona żądzą żywego odtworzenia naszych cierpień i zapałów; płomienne słowa wyrywają się z płonącej piersi. Czy o sławie myślimy wtedy, o ludziach, o ich płaskim smaku? Tworzymy dla siebie, wiedząc, że nas zrozumie kilka dusz bratnich; o masę nam nie chodzi: zbyt jesteśmy dumni, by cieszyć się uwielbieniem tłumów; pragniemy wielkości, gardzimy sławą.
Trzeci przykład: jesteśmy odludkami; wśród ludzi zachowujemy się milcząco, posępnie lub szyderczo; uciekamy od nich; widok ich nas razi. oburzają przekonania; zyskujemy opinię urodzonych samotników. I, po raz ostatni, czy tak rzeczywiście? Jesteśmy nimi w stosunku do otoczenia; jesteśmy mizantropami, gdy chodzi o przeciętną podłość ludzką; oddajemy się samotności, bo nas ten gatunek ludzi dręczy .i Należymy do tych, którzy namiętnie nienawidzą niskości człowieka, namiętnie kochając i uwielbiając jego wyżyny. Gdy znajdujemy wyższą duszę, uparte milczenie ustępuje swobodzie słowa, chłód — serdecznemu wylaniu, obojętność — współczuciu. My, samotnicy, odczuwamy subtelną rozkosz rozmowy, przyjaźni, współżycia. Kochamy ludzi, ale lepszych ludzi.
I tak we wszystkim: życie, które pozornie nas pieści, każe nam się wyrzekać wszystkich swoich darów. Cóż dziwnego, że choć „tak” powiedzieć
możemy, wołamy energicznie „nie”, że wolimy cierpieć w pragnieniu niż w szczęściu, i że wśród pustki wielkiej i smutnej bronimy już tylko jednej rzeczy; dumy naszej człowieczej — i duchowej wyższości? —
W r. 1893.
55