wać z reform, odważył się szukać oparcia w państwach systemu południowego, przede wszystkim w Austrii. Do tego ryzykownego kroku, jakkolwiek raczej zamierzonego niż uczynionego, skłaniał go kompleks (odczuwał go całe życie) monarchy narzuconego krajowi obcą interwencją i wobec tego podejrzanego o agenturalny charakter. Stąd Stanisław August w 1766 r. w swej dążności do uniezależnienia się od paraliżującego reformy dyktatu rosyjsko-pruskiego (nie zaś w przeciwstawianiu się pozytywnym żądaniom rosyjskim, co do których był bardziej skłonny do współdziałania niż Czartoryscy) szedł dalej niż starzy książęta.
Katarzyna II oddając Czartoryskim monopol władzy, w pojęciu ówczesnym (to jest obsadę urzędów, sądów i rozdawnictwo łask królewskich) i godząc się Tia ograniczenie anarchii, a nawet pewne niewielkie "Umocnienie sił skarbowo-wojskowych Rzeczypospolitej, jako ewentualnego alianta w wojnie z Turcją, zakładała, że dokona się to pod jej pełną kontrolą i w granicach przez nią wyznaczonych i że Stanisław August i Czartoryscy będą lojalnymi i powolnymi jej narzędziami. Popierając polskie zabiegi o uznanie elekcji Stanisława Augusta przez Turcję, gdyż chodziło tu o akceptację faktu dokonanego przez politykę rosyjską, jednocześnie sprzeciwiała się nawiązaniu przez Polskę szerszych, samodzielnych kontaktów z innymi państwami. Na wszelkie przejawy niezależności króla i Czartoryskich reagowała ostro i ścieśniała koncesje. Robiła to również pod wpływem nacisków pruskich i sugestii doradców wyznających tradycyjne mniemanie o korzyściach anarchii i słabości Rzeczypospolitej. Sprzeciwianie się zmianom i ulepszeniom (centralnym problemem była sprawa „liberum veto”) pogłębiało rozdźwięk między Katarzyną II a Stanisławem Augustem i Czartoryskimi, choć na zewnątrz jednak i w opinii szerokich rzesz szlachty polskiej pozostawali oni jej sprzymierzeńcami i protegowanymi.
Dodatkowy sposób rozszerzenia i umocnienia swych wpływów w Rzeczypospolitej dojrzała Katarzyna II w dysydentach, licząc, że stanowić oni będą grupę gorliwie jej oddaną. Ponadto widziała w tym środek przypodobania się swoim własnym poddanym, zwłaszcza hierarchii cerkiewnej, a jednocześnie pozyskania poklasku europejskiej oświeconej opinii, która piórem Voltaire’a uwielbiała w samodzierżawczyni Rosji szerzycieikę tolerancji religijnej. Katarzyna II uczyniła więc ze sprawy równouprawnienia dysydentów (protestantów i prawosławnych) swój główny postulat, odkładając na bok pozostałe. Była to decyzja, której doniosłości skutków nie przewidziała. Wbrew ostrzeżeniom własnego ambasadora Repnina, mimo powściągliwego stanowiska Fryderyka II obawiającego się powikłań międzynarodowych, zwłaszcza wmieszania się Austrii, i nie pragnącego polepszenia sytuacji protestantów w Polsce, nie przyjmując do wiadomości argumentów Stanisława Augusta i Czartoryskich, wzmagała swój nacisk, aż wreszcie pod koniec 1766 r. postawiła sprawę na ostrzu noża.
Wytworzyła się sytuacja kryzysowa, a zarazem z wielu względów paradoskalna. Paradoksalna dlatego, że po obu stronach przeceniano znaczenie dysydentów i rolę, jaką mogliby oni odegrać po uzyskaniu równouprawnienia. Była to bowiem, jeśli chodzi o protestantów, niewielka ilościowo grupa szlachty, głównie pomorskiej i wielkopolskiej, nie posiadająca w swym gronie osób o statusie magnackim, a więc niezdolna do odegrania roli politycznej w Rzeczypospolitej, nie mająca zresztą (poza nielicznymi wyjątkami) takich ambicji i nie chcąca narażać się dominującej większości katolickiej. Jeśli chodzi zaś o prawosławnych, to
brakło wśród nich nawet średniej szlachty. Nie był więc to element, na
którym dwór petersburski mógłby oprzeć swe wpływy w Polsce. Zrozumiała to Katarzyna II dość szybko, lecz po czasie, gdy w okresie konfederacji barskiej gotowa była wycofać się w znacznym stopniu ze zrealizowanego już wówczas równouprawnienia dysydentów. Przesadne też były obawy tych Polaków, ze Stanisławem Augustem na czele, którzy przeciwstawiali się równouprawnieniu nie z pobudek religijnego fanatyzmu i konserwatyzmu, lecz z obawy przed dopuszczeniem do organów Rzeczypospolitej ludzi mogących spełniać rolę agenturalną. O tym, że cały problem dysydencki, który tak decydująco wpłynąć miał na polską politykę Katarzyny II, a zatem na stosunki polsko-rosyjskie i losy Rzeczypospolitej, był sam w sobie pozbawiony istotnego znaczenia, świadczyło jego całkowite wygaśnięcie już w latach siedemdziesiątych.
Paradoksem był też opór stawiany przez ludzi, którzy byli najdalsj od fanatyzmu religijnego i nietolerancji, a liczyli się jedynie z opinią społeczeństwa szlacheckiego, obawiając się całkowitej wobec niej kompromitacji; podczas gdy ta opinia i tak w znacznej większości była im wroga i zapoznawała ich determinację w obronie przywilejów panującej religii, a i później obarczyła ich odpowiedzialnością za ustawodawstwo prodysydenckie przeprowadzone dzięki konfederacji radomskiej, której działacze nie stracili mimo to sympatii owej opinii.
W latach 1764 - 1766 znacznie bardziej nieustępliwą od Stanisława Augusta postawę w sprawie dysydenckiej przybrali Czartoryscy. Król czynił rozpaczliwe wysiłki znalezienia wyjścia kompromisowego, rozwijając propagandę na rzecz tolerancji (nie zaś równouprawnienia, które uważał za sprzeczne z polską racją stanu); przeprowadzając w 1766 r. na kilku sejmikach, na których rozporządzał własnymi wpływami, uchwalenie punktów w instrukcjach poselskich dozwalających na drobne ustępstwa tolerancyjne, układając wreszcie z Repninem potajemne projekty polepszenia sytuacji prawnej i faktycznej dysydentów. Starał się przy tym sprawę tę wykorzystać dla uzyskania zgody rosyjskiej na ograniczenie liberum veto i dla wzmocnienia własnej pozycji w Rzeczypospolitej.
505