WACŁAW BERENT
Bo zdawało mu się, że to dalekie, rozlewne echo młodych wspomnień przynosi mu hen z bezkresnej dali jesiennych odlotów całą głębią serdecznego żalu to wezwanie ostatnie:
Łabędziu mój, z tęsknoty mórz Polotem twym daj Boży znak,
Ty, białych marzeń błędny ptak,
O, dolę, dolę moją wróż!...
Obejrzała się na niego. I nie myliła się. Głębokie, jakby żółtym płomieniem świecące oczy suchotnika wpijały się w nią chciwie i zazdrośnie, ssąc jakby z niej siłę, zdrowie, radość i dumę życia. Przykuwała ją do siebie, wtapiała się w oczy, obezwładniała niemal ta smukła, dziwnie blada, jakby zielonawo fosforyzująca twarz, niby maska śmierci przeczutej i jeszcze nieświadomej, ten złoty błysk wielkich oczu pod płową czupryną obfitych włosów. Nagle skłóciło się coś w tym spojrzeniu: wzrok musnął jej włosy, ślizgał się po szyi, pieścił biust odkryty, głaskał ramiona i przepłoszony jej zamiarem powstania, przylgnął kornie do rąk.
Zerwał się i chwytając gorączkowo kwiaty, rzucał je garściami pod jej nogi.
— Za to echo z młodości — szeptał. — Za tę sekundę sztuki.
Uśmiech rozjaśnił jej twarz, zrazu otwarty i szczery, ale wnet smutkiem jakby owiany, na pół senny i rozmarzony, jak wówczas, gdy weszła do pokoju.
— Napisze pan co dla mnie?
— Tak! — krzyknął krótko.
Ale ten złoty połysk coraz to szerszych oczu zaniepokoił ją bezwiednie. Powstała, zaszeleściała suknią i ten czarny prawie, pąsowy kwiat zerwała sobie spod biustu i rzuciła nań.
Nucąc jeszcze z cicha, przeginała się lekko w tył, gdy Muller zarzucał pelerynę na jej śnieżne ramiona.
A potem tuląc się pieściwie w te białe puchy kołnierza:
— Dobranoc, Henryku — rzekła śpiewnie, a głos jej zafalował w podnieceniu.
liertenstein stał w niszy okiennej i patrzał w noc ciemną na dworzu.
— Życzę ci snów tłumnych i gwarnych. Bądź szczęśliwą nawet w snach.
Chart wybiegł za nią do dalszych pokojów, zawrócił jednak natychmiast i stanął na progu jakby zdumiony: oglądał się niespokojnie za odchodzącą, to znów na pana swego spozierał. Wreszcie szczeknął niecierpliwie, śmignął jak strzała w ciemne pokoje; tam się na posadzkach pośliznął i obalił w biegu, aby za chwilę znów się na progu ukazać. Spoglądając to na pana swego, to na Mullera, skamieniał w tym ruchu zdumienia; stał we drzwiach, na ciemnym tle wnętrza, jak biały posąg: wysmukły, giętki, czujny.
Zapatrzył się w ten kwiat. I zdawało mu się, że przy tej pąsowej, prawie czarnej, puszystej róży faluje jeszcze miękko jej pierś, to znów, że przy tym kwiecie bieleje jak śnieg ta biała duża dłoń, co mu tę różę w oczy rzuciła. Obejrzał się naokół i oczy wszędzie natrafiały na kwiaty. Czerwień, biel, fiolet i błękit snuły się i migotały mu w oczach jak barwne smugi. A na tle tej tęczowej przędzy wielkie, prawie czarne koła laurowych liści z czerwonymi szarfami. „Wielkiej artystce” — odczytywał po raz setny.
„ONA — sztuka” — myślał otumaniony duszną wonią tych kwiatów.
— Henryk!... — zawołał nagle —jakeś ty mógł ją widzieć taką?...
Tamten powrócił powoli do stołu.
— Jakem ją mógł wówczas inaczej sobie przedstawiać niż ty teraz? Wówczas nie była igraszką życiowego wiru... Była na zamku, w ciszy i skupieniu tamtego świata. Zresztą każda rzecz kształt swój i imię, a więc i byt, zawdzięcza nam tylko. Każda rzecz jest wieloraką zależnie od chwili i od oczu. jakie na nią patrzą. Jak ją widziałem, taką być musiała; tym pewniej, im bardziej odmienną wydaje się tobie teraz.
Muller miał ochotę wzruszyć ramionami. Ściągnął wszakże tylko brwi i spojrzał nań ciekawie. „Aha!” — pomyślał.