Ostateczny termin został wyznaczony - o północy Ramberl miał być znowu wolnym człowiekiem. Po południu wyszedł nagle, nie mówiąc ani słowa. Zjawił się w szpitalu Rieux i, kiedy doktor po skończonej pracy wsiadł z nim do samochodu, dziennikarz oznajmił: „nie wyjeżdżam i chcę zostać z wami.”1
Ojciec Paneloux przygotowywał teraz nowe kazanie, zarys teologicznej rozprawy na temat: „Czy kapłan może radzić się lekarza”.2 Kiedy tym razem przemawiał do wiernych, kościół był prawie pusty. Dla księdza to nie miało znaczenia. Nie było już srogiego mędrca pouczającego gromadę maluczkich. Paneloux wszystko zmienił i wszystko odwołał. Nie mówił „wy”, ale „my”. Nie wskazywał racji nieszczęścia i jego zbawiennej roli - przyznawał otwarcie, że męka dziecka jest najstraszniejszym złem. „Któż mógłby bowiem twierdzić, że wieczna radość może wynagrodzić chwilę ludzkiego cierpienia?” Cały traktat Paneloux, jeszcze śmielszy niż drugie kazanie, nie mógł liczyć na uzyskanie imprimatur. Ale, gdy wkrótce ciało jezuity płonęło gorączką, jego dusza była spokojna. Paneloux umarł pogodzony ze sobą i z własną śmiercią, ściskając mocno krucyfiks w dłoniach.
Przed Bożym Narodzeniem Grand także zachorował na dżumę. Opanował go wtedy stan absolutnego przygnębienia i beznadziei. Niegdyś, tuż przed Wigilią, na ulicy świątecznie przystrojonej, poprosił o rękę swą ukochaną i Jeanne zgodziła się wyjść za niego. Ogrom tamtego szczęścia przytłaczał go teraz rozpaczą wspomnień, nie dlatego, że szalała zaraza, ale dlatego, że nie miał już sposobu, by zapomnieć, jak go żona opuściła. Amazonka przestała przemierzać papierowe aleje Lasku Bulońskiego i cały pancerz drobnych obowiązków rozprysł się na kawałki. Choroba nie zwlekała, by wykorzystać tę słabość. Lecz, gdy wszystkie objawy dżumy skazywały Granda na śmierć, nieoczekiwanie urzędnik ozdrowiał.
Był to cudowny znak, że epidemia się cofa. Leczenie zaczęło odnosić skutek - dla Rieux skończył się czas ciągłej klęski. Ale zaraza nie zamierzała jeszcze oddać pola. Jedną z ostatnich rund musiała wyznaczyć najbardziej wytrwałemu przeciwnikowi. Tarrou czekał od dawna na to wyzwanie. Jego udział we wszystkim, co dżuma wzniecała wokół, był ciągłym tropieniem okazji do otwartej' próby sił. Człowiek bez przeszłości i przyszłości znalazł zadżumione miasto, aby w nim szukać prawdy - spróbować sprostać zadaniu, jakiemu chciał powierzyć swoje życie.
„Czy pan nigdy nie próbował dowiedzieć się, kim jestem?”3 Doktora Rieux wybrał Tarrou na świadka swej spowiedzi. Całe lata spędził na sprzeciwianiu się śmierci, najpierw tej, którą zarządza prawo, potem tej, którą szerzą wojny i rewolucje, na koniec tej, którą rozsiewa zaraza. Przed jego oczyma pejzaż świata miał dwa horyzonty: horyzont ofiar i perspektywę zbrodniarzy. Tarrou wiedział, że nie należeć do zabójców można tylko za cenę ofiarowania życia. Nie mógł zaznać spokoju, w każdym momencie, choć wszystkie siły oddawał pomagając innym - czuł się współwinny za krzywdy. „Wiem, że nic nie jestem wart dla tego świata”, mówił doktorowi, „znam dziś tylko jedno konkretne zagadnienie: czy można być świętym bez Boga.”4 5 Tarrou był buntownikiem, który zmarł na dżumę. „Jak musi być trudno żyć tylko tym, co się wie i pamięta, i bez nadziei. Tak na pewno żył Tarrou i był świadom tego, ile jest jałowości w życiu bez złudzeń. Nie ma pokoju bez nadziei i Tarrou, który odmawiał ludziom prawa do skazywania kogokolwiek, który wiedział przecież, że nikt nie może powstrzymać się od skazywania i że nawet ofiary są czasem katami, Tarrou żył w rozdarciu i sprzeczności i nigdy nie zaznał nadziei. Czy dlatego pragnął świętości i szukał pokoju w służbie ludziom? Doprawdy, Rieux nie wiedział i nie było to ważne.”4
Tarrou, obdarzając go milczącą przyjaźnią, wyróżnił rolę doktora
49
Tamże, s. 172.
Tamże, s. 182.
Tamże, s. 202.
~ Tamże, s. 210, 211.
Tamże, s. 240.