Bóg Bt ula
Ody ich nie ma, pozostają tylko prmądy. uprzedzenia I chaos. Ale również kiedy są, coś mc mci, hyc może równie wiele co w dawniejszych dyskusjach o samobójstwie, pełnych nadużyć natury moralnej.
Tfen często pozbawiony wyczucia proporcji obiektywizm w znacznym stopniu bierze się z tego, że takich badaczy jak Durkheim£amobójitwo interesuje przede wszystkim jako symptom społecznych nieprawidłowości: im więcej samobójstw, tym większe napięcia i niepokoje społeczne. Innymi Kłowy, Samobójstwo interesuje ich o tyle tylko, o ile mówi im co! na temat społeczeństwapStąd wniosek, żąproblem ten rozwiązać można dzięki społecznej inżynierii, społecznej trosce i światłym służbom społecznynv)Vszetako przykład Szwecji dowodzi przynajmniej tego, źe nawet najświatlejszy system opieki społecznej nie ma zasadniczego wpływu na liczbę samobójstw popełnianych w danym kraju. Krótko mówiąc, natura społeczeństwa — miejmy nadzieję, że reformowalna — nieustannie ściera się z dużo bardziej oporną naturą ludzką. Profesor Stengel dotknął samych korzeni problemu, pisząc: „Na którymś etapie ewolucji człowiek musiał odkryć, te zabijać można nie tylko zwierzęta oraz innych ludzi, ale również siebie. Można przypuszczać, że od tej pory życie już nigdy nie było dla niego tym samym."5I Wydaje mi się, że nawet najbardziej eleganckie i przekonujące teorie socjologiczne w jakiś sposób ogranicza to proste spostrzeżenie, iż samobójstwo, tak jak płeć, jest cechą ludzką, której nie wyeliminuje nawet najdoskonalsze społeczeństwo.
Na przykład Peter Sainsbury w swojej pionierskiej pracy Suicide in London (1955) przekonująco pokazał, że społeczna izolacja stanowi dużo silniejszą zachętę do samobójstwa niż, jak to określił, „lokalne ubóstwo". Pokazał, że w biednych, lecz stosunkowo silnie zintegrowanych dzielnicach robotniczych londyńskiego East Endu liczba samobójstw jest zaskakująco niska w porównaniu z zamożniejszym Bloomsbury, gdzie roi się od samotnych domatorów i mało przytulnych hotelików. Sugerowałoby to — choć sam Sainsbury tego nie mówi — że gdyby udało się przełamać ten krąg samotności, gdyby wyprowadzić samotników z ich mrocznych pokojów ku cokolwiek pogodniejszemu centrum społeczności, to może oznaczałoby to początek rozwiązania całego „problemu". Niewątpliwie jest w tym dużo prawdy. Z pewnością część winy spoczywa na społeczeństwie, które ludziom starszym, chorym, niezrównoważonym, obcym i pozbawionym stałego miejsca w życiu poświęca tak mało uwagi, jak tylko pozwalają na to granice przyzwoitości. Równocześnie jednak prawdą jest, że samobójstwo wytwarza własną społeczność: człowiek, odcinający się od innych ludzi, by schronić się w jakiejś wynajętej klitce i całymi dniami wpatrywać się, niczym Melville’owski Bartleby, w ślepą ścianę za oknem, tym samym odtrąca ów świat, który rzekomo jego odtrącił. W ten sposób, podobnie jak Bartleby, na każdą propozycję czy możliwość odpowiada. „Wolałbym nie", a stanu takiego nie uleczy żadna działalność spo-
E. Siengel. op cit., sir. 14.
tecmi Jedyne, na co może mieć nadzieję socjolog, to ż© jego odkrycia i zaleć© nia zmniejszę prawdopodobieństwo rozwiązania prywatnego i ostatecznego.
Mówiąc krótko, rozpacz wyszukuje sobie własne środowisko, podobnie jak woda znajduje dla siebie odpowiedni poziom. Tak więc wszystkie osnute wokół tematu samobójstwa teorie socjologiczne są w jakimś stopniu prawdziwe — choć niektóre są prawdziwsze od innych — ale zarazem są one cząstkowe i zjadają własny ogon. Nieustannie bowiem powracają do motywu wewnętrznej negacji i beznadziei, które pod wpływem społecznych presji mogą wyjść na powierzchnię, ale istniały już wcześniej i zapewne przetrwają nawet po usunięciu objawów Weźmy na przykład przypadki opisane przez Margarethe von Andics, psychiatrę z Wied-nia. Uważała ona, że „sytuacja samobójcza, to (...) wyjątkowa, skrajna okazja dla obserwatora ludzkich zachowań”, podobnie jak w naukach przyrodniczych skrajne temperatury lub ciśnienia, stosowane w eksperymentach fizycznych. Odwiedzała więc Wiedeńską Klinikę Psychiatryczną i robiła wywiady z odratowanymi, wkrótce po ich samobójczych próbach, kiedy mieli osłabione wszelkie mechanizmy obronne, a wszystkie własne słabości jawiły się im z całą jasnością. Miała na-dzieję, że zrozumienie powodów, które skłoniły człowieka do wybrania śmierci, mogłoby również rzucić jakieś światło na sens życia. Metoda ta ma dwie wady. Pierwsza z nich jest oczywista: człowiek odratowany po nieudanej próbie samobójczej, choćby nie wiem jak zręcznie go pytać, będzie w swym zagubieniu odpowiadał samymi usprawiedliwieniami czy doraźnymi próbami racjonalizacji, żeby ukryć swoją depresję i wstyd. W rezultacie dr von Andics dowiedziała się pewnych rzeczy na temat mechanizmu uruchamianego przez zapalnik, ale prawie nic o chemicznym składzie materiału wybuchowego. Drugą wadą była wierność dr von Andics wobec doktryny Alfreda Adlera, jednego z pierwszych wiedeńskich psychoanalityków, którego Freud wyklął za pogląd, iż najbardziej pierwotnym ludzkim popędem jest tylko i wyłącznie społeczna agresja. Nic dziwnego, że dr von Andics doszła do wniosku, iź zarówno sens życia, jak i przyczyny samobójstwa można wyjaśnić w kategoriach sukcesu bądź niepowodzenia w kontaktach z kolegami w pracy, z sąsiadami lub rodziną.
Te ograniczające okoliczności sprawiły, że prezentowane przez nią opisy przypadków brzmią dużo wymowniej niż jej wnioski. Twierdzi ona na przykład, że jednym z podstawowych powodów samobójstwa jest „urażone poczucie własnej wartości”:
To, co myślą o nas inni, ma tak wielką wagę dlatego, że tylko w ich opinii może się realizować wartość nas samych — albowiem to, co nazywamy swoją wartością, ostatecznie musi się składać z usług (natury emocjonalnej lub praktycznej) wobec innych (...]. Jesteśmy tyle warci, ile jesteśmy warci dla innych i w oczach innych — na których nastawione są ostatecznie wszystkie nasze osobiste i praktyczne osiągnięcia.
32 M. von Andics. Suicide and ihe Meaning of Life, London - Washington 1947. str. 94 i nasi.