Niedziela, 10 lipca 1932.
Połączenie kolejowe z Warszawą ma Krzemieniec doskonałe: wieczorem wyjeżdża się ze stolicy wozem sypialnym do Zdołbunowa, skąd lokalnym pociągiem już przed południem staje się u celu podróży.
Pierwsze wrażenie, mianowicie stacja w postaci parterowego budynku, nie wypada dodatnio: uważa się, że «Aleny Wołyńskie® powinny mieć elegantszy dworzec, dla którego nawet byłoby nietrudno o materjał budowlany, zważywszy, że stojąca wpobliżu dworca cerkiew łatwo mogłaby być rozebrana, jako w tej chwili już niepotrzebna zupełnie.
Na placyku przed dworcem stoi kilka dorożek parokonnych z woźnicami-żydami na koźle, zapraszającymi do swych wehikułów, bo do miasta jest podobno pięć kilometrów. Najsympatyczniej przedstawia się stary furman z rudawo-siwą brodą, więc do jego dorożki zanosi bagażowy nasze walizy. Przy sposobności dowiadujemy się, że nasz semicki automedon. zupełnie płynnie mówiący po polsku, już od kilkunastu lat wozi gości z dworca do miasta. Mamy dość uzasadnione podejrzenie, że czyni to ciągle tą samą staroświecką, ale za to wygodną dorożką.
Od stacji do Krzemieńca prowadzi długa ulica Du-bieńska, którą jadąc, odrazu nabiera się pojęcia o charakterze tej górzystej okolicy, do tytułu «Szwajcarji wołyńskiej* roszczącej sobie pretensje. Ulica biegnie dnem dosyć wąskiego jaru, tak, że drugi rząd domków, kąpiący się w zieleni sadów, już się wznosi jakby o piętro wyżej. Na dalszych planach dokoła widać, zwła-