584 Część V. Śmierć iii opak
nic, wybrało 54°0 ankietowanych. W roku 1971, w ankiecie zorganizować przez czasopismo „Psychology Today’* wśród czytelników rekrutujących spośród liberalnej amerykańskiej inteligencji, za tymże obrazem opowiedz^ się 19°0. O różnicy między dwiema liczbami zadecydowała klasa robotnicy Drugim tematem wspomnianej chicagowskiej ankiety była czynna alfy, bierna postawa wobec śmierci. Łatwo wskazać tutaj dwie kategorie; pierwsi to bogatsi i bardziej wykształceni, którzy są jednocześnie aktywni (pj^ testamenty, ubezpieczają się na życie) i nie zainteresowani (starają się zabe& pieczyć rodzinę, ale to pozwala im zapomnieć o śmierci). Warstwy ludowe natomiast z wahaniem podejmują zobowiązania dotyczące ich zgonu; są bierne i zrezygnowane, ale śmierć pozostała dla nich czymś obecnym i poważnym, niezależnym od tego, czy się ją zaakceptuje lub nie: rozpoznajemy tu cechy „dawnej śmierci”.
Taka repartycja geograficzna i społeczna umożliwia nam ustalenie pewnych współzależności. Jest rzeczą dość znamienną, że kolebka interdyktu odpowiada strefie objętej przez rural cemetery i, na odwrót, ośrodek oporu odpowiada zakresowi zurbanizowanych cmentarzy, gdzie monumentalne grobowce, nie* kiedy wieczorami oświetlane, stoją w alejach jeden przy drugim, jak domy przy ulicach. W poprzednim rozdziale w przeciwstawieniu rural cemetery i miejskich cmentarzy dojrzeliśmy dwie różne postawy wobec natury, egzystencjalną i jakby ludową. Wiejskie cmentarze świadczą o prawdziwej religii natury, cmentarze miejskie o prawdziwej obojętności. Niejasna, ale potężna wiara w ciągłość i dobroć natury wniknęła, jak mi się wydaje, w religijną i moralną praktykę krajów o angielskiej kulturze i upowszechniła ideę, że cierpienie, nieszczęście i śmierć powinny i mogą zostać wyeliminowane.
Druga współzależność zachodzi pomiędzy geografią śmierci na opak a geografią tego, co można by nazwać drugą rewolucją przemysłową, to znaczy rewolucją białych kołnierzyków, wielkich miast i wyrafinowanej techniki.
W poprzednim rozdziale spotkaliśmy pod piórem jednego z pozytywistów osiemdziesiątych lat zeszłego wieku termin „szczęśliwy industrializm” na określenie — i potępienie — hedonistycznego odrzucenia śmierci, które zdawało się zapowiadać połowę XX stulecia. Saintsimoniści i pozytywiści przeczuwali związek pomiędzy postępem technicznym, większym szczęściem a maksymalnym eliminowaniem śmierci z życia codziennego, ale w latach owych związek ten był teoretyczny albo ujawniał się tylko w odosobnionych lub krańcowych przypadkach i trzeba było wielkiej przenikliwości, aby to zauważyć.
Związek ten stał się oczywisty w tym samym czasie, gdy zaczął wzrastać wpływ techniki, nie tylko na przemysł i produkcję, ale, od pierwszych trzydziestu lat wieku XX — trochę wcześniej w Stanach Zjednoczonych — na całe życie publiczne i prywatne. Rozpowszechniło się wtedy przekonanie, że władza techniki nie zna granic ani w człowieku, ani w naturze. Technika tak panoszy się w dziedzinie śmierci, jakby miała ją w ogóle unicestwić. Strefa
śmierci na opak jest również strefą najsilniejszej wiary w skuteczność techniki i jej władzy przeobrażania człowieka i natury.
Nasz dzisiejszy wzorzec śmierci zrodził się więc i rozwinął tam, gdzie panowały kołejno dwa wierzenia: naprzód wiara w naturę, która zdawała się wykluczać śmierć, a porem wiara w technikę, która miałaby zastąpić naturę i z jeszcze większą pewnością wyeliminować śmierć.
PRZYPADEK AMERYKAŃSKI
Biorąc pod uwagę same tyłko postawy wobec śmierci, otrzymamy przestrzeń kulturową, która nie jest jednolita nawet w swojej anglosaskiej kolebce, zachodzi bowiem wielka różnica pomiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi.
W Anglii celem było jak najskuteczniejsze wymazywanie śmierci z widocznej powierzchni życia: kasowanie żałoby, uproszczenie obrzędu pogrzebowego, kremacja i rozrzucanie popiołów. Pewne resztki dawnego obyczaju ostały się w prezbiteriańskiej Szkocji, wśród rzymskich katolików i ortodoksyjnych żydów oraz nielicznych jednostek uważanych za dziwaczne (spotykamy je w relacjach Liły Pincus). Ale na ogół cel osiągnięto. Śmierć została dokładnie i całkowicie wyeliminowana.
W Stanach Zjednoczonych, a także w Kanadzie, zjawisko to ma charakter mniej radykalny: śmierć niezupełnie znikła z miejskiego krajobrazu. Nie znaczy to, że widuje się ram długie orszaki pogrzebowe, ale duże szyldy otwarcie głoszą na ulicach słowa, które uważano już za wyklęte: funeral home, funerał parlour.
W Ameryce proces ten przebiegł tak, jakby jedna dziedzina tej kultury popychała ją do zacierania śladów śmierci, a druga powstrzymywała ją od tego i pozostawiała śmierć na dobrze jeszcze widocznym miejscu. Pierwszy prąd, już nam znany, bośmy go tutaj analizowali, propaguje we współczesnym święcie interdykt i lekceważenie śmierci. Drugi, jak zobaczymy, to po prostu stary, ale przetworzony prąd romantyczny: twoja śmierć.
Pomiędzy tymi sprzecznymi tendencjami musiało dojść do kompromisu. Czas śmierci podzielono pomiędzy obydwie. Interdykt obowiązuje, jak w Anglii, aż do zgonu włącznie i nabiera mocy po złożeniu ciała w ziemi, żałoba jest bowiem również zabroniona. Ale pomiędzy śmiercią a pogrzebem zakaz nie obowiązuje, pojawia się stary rytuał, tak zresztą trudny do rozpoznania po różnych przeróbkach, że zmylił obserwatorów zarówno najbardziej przenikliwych (Roger Caillois),28 jak i najbardziej tradycjonalitycznych (Evelyn Waugh, Drodzy nieobecni). Dojrzeli jedynie nowoczesność, chociaż jest tam ona tylko świeżym werniksem nałożonym na stare malowidło.
Studiowanie amerykańskich zwyczajów pogrzebowych jest rzeczą łatwą, pogrzebami bowiem zajmują się przedsiębiorstwa, których kierownicy, fune-