tlifę Prttia
mxVN przy domu i dzieciach. żeby móc się zajmować pisaniem. l^icwczyna ta, tajmlita. mia>* przyjść * dziewiątej rano, w poniedziałek 11 lutego. Tymctk-sen-, u $y?\ ii ponowiły się kłopoty 7 zatokami. kanalizacja w jej domu zamarzła ns k\ssv ps whoterapeuta nie dawał znaku życia, a koszmarna pogoda me zmie mMi się. Choroba, samotność. depresja i zimno, w połączeniu z wymaganiami dwój ca małvch dzieci — tego było dla niej za dużo. Pojechała więc na weekend cło znajomych w innej części l.ondynu. Zdaje się, że planowała wrócić w ponie działek rano. na tyle wcześnie, żeby zdążyć przed Australijką. Postanowiła jed nak wrócić już w niedzielę. Przyjaciele odradzali jej to, ale Sylvia uparła się. da ła popis swa dawnej pewności siebie i sprawiała wrażenie bardzo pogodnej jak na ostatniectfcSY W ięc ją puścili. Około jedenastej tego samego wieczoru zapu kala do drzwi sąsiada, starego malarza mieszkającego piętro niżej, żeby poży cz.yć kilka znaczków pocztowych. Stała w drzwiach, przeciągając rozmowę, póki me dowiedziała się. że malarz wstaje dobrze przed dziewiątą rano. Powiedziała mu wtedy dobranoc i wróciła do siebie na górę.
Bóg jeden raczy wiedzieć, jak spędziła tę bezsenną noc i czy pisała jakieś w iersze Z pewnością z tych ostatnich dni życia pochodzi jeden z najpiękniej -srvch jej wierszy. pod tytułem Krawędź, który mówi o tym właśnie, co zamierzała przeprowadzić:
Ta kobieta osiągnęła doskonałość.
Jej martwe
Ciało nosi uśmiech dokonanego dzieła,
W fałdach jej togi
Powiewa złudzenie greckiej konieczności, lej bose
Stopy zdają się mówić:
Oto dokąd doszłyśmy, to już koniec.
Dwoje martwych dzieci, zwiniętych jak białe węże.
Każde przy swoim małym
Dzbanku na mleko, teraz pustym.
Ona przygarnęła je
Z powrotem do swego dała, tak jak róża Co zwiera płatki, gdy ogród
Zamiera, a słodkie t głębokie gardła nocnych kwiatów Zaczynają rozlewać zapachy
Księżyc, spoglądający ft swego kościanego kaptura,
Nic ma się cy.ym smucić.
On przywykł do takich rzeczy.
Jego żałobna syata łopocze i powiewa.
Jest to ul wór pełen wielkiego spokoju i rezygnacji, absolutnie wolny od użalania się nad sobą. Nawet przy temacie tak straszliwie bliskim Sylvia nie przestaje być ar lystką; pochłania ją to praktyczne zadanie, aby pozwolić każdemu z obrazów stać się osobną martwą natura, żyjącą własnym życiem. Fakt, że pisze tu o swojej śmier ci, jest nieomal bez znaczenia Jest jeszcze inny wiersz. Słowa, też bardzo późny, który opowiada, jak język pozostaje i odbija się echem jeszcze długo po tym, jak dobiegło kresu życie i związane z nim niepokoje; jest w nim ta sama przejrzystość i spokój co w Krawędzi. Myślę, że Sylvia musiała na samym końcu zaakceptować logikę swego całego życia i pogodzić się z jej okropnymi konieczn ościami.
Około szóstej nad ranem poszła na górę do pokoju dzieci i zostawiła na talerzu trochę chleba z masłem oraz dwa kubki mleka, na wypadek gdyby obudziły się głodne przed przybyciem służącej. Następnie wróciła na dół do kuchni, uszczelniła ręcznikami okna i drzwi najdokładniej jak się dało, otworzyła piekarnik, wsadziła głowę do środka i odkręciła gaz.
Australijka przybyła punktualnie o dziewiątej. Przez dłuższą chwilę dzwoniła i pukała, ale nikt nie odpowiadał. Poszła więc poszukać budki telefonicznej, żeby zadzwonić do agencji i upewnić się co do adresu. Dla jakiegoś powodu nazwiska Sylvii nie było przy żadnym z dzwonków przy drzwiach. Gdyby wszystko działo się normalnie, sąsiad z dołu byłby już o tej porze na nogach, a nawet gdyby zaspał, to pukanie dziewczyny by go obudziło. Traf jednak chciał, że sąsiad był mocno przygłuchy i spał bez aparatu słuchowego. A co ważniejsze, miał sypialnię dokładnie pod kuchnią Sylvii. Gaz z góry przesączył się i uśpił go do reszty. Tak więc hałas nie obudził go. Dziewczyna wróciła, żeby próbować dalej — ale bez skutku. Znów zadzwoniła do agencji i spytała, co robie; powiedzieli jej, żeby wracała. Było już około jedenastej. Tym razem udało jej się; jacyś robotnicy przyszli coś naprawiać w zamarzniętym domu i wpuścili ją. Kiedy zapukała do drzwi Sylvii, odpowiedzi nie było, za to unosił się potężny zapach gazu. Robotnicy sforsowali zamek i znaleźli Sylvię rozciągniętą na podłodze w kuchni. Była jeszcze ciepła. Zostawiła kartkę z napisem „Zadzwońcie do doktora i podała na niej numer jego telefonu. Ale było już za późno.
Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem — gdyby gaz nie uśpił sąsiada z dołu, przez co służącej nie miał kto wpuścić do domu — bez wątpienia Sylvia zostałaby odratowana. Myślę, że i ona tego chciała, w innym wypadku po co miałaby zostawiać telefon swojego lekarza? Tym razem, inaczej niż przed dziesięciu laty, zbyt wiele trzymało ją przy życiu. Przede wszystkim dzieci; Syhia była 2bvt kochającą matką, by chcieć je utracić albo chcieć, żeby one ją stracił) . Poza tym teraz