ściłem, był przedmiotem pełnych oburzenia szeptów przez kilka następnych tygodni.
Moje dość chwiejne panowanie nad językiem stanowiło również nie lada zagrożenie. O sprośność w języku Dowayów nietrudno. Zmiana intonacji partykuły dodawanej do zdania twierdzącego, by uczynić z niego pytanie, przeistacza ową partykułę w najbardziej nieprzyzwoite ze słów, coś w rodzaju „cipa”. Kontuzji i rozbawienia doznawali więc Dowayowie, gdy pozdrawiałem ich słowami: „Ozy niebo jest dla ciebie czyste, cipo?”. Ale moje kłopoty nie kończyły się na pytajniku i va-ginie. Podobne problemy prześladowały kwestie związane z jedzeniem i kopulowaniem. Pewnego dnia wezwano mnie do chaty naczelnika i przedstawiono zaklinaczowi deszczu. Była to najbardziej potrzebna mi znajomość, o którą wierciłem naczelnikowi dziurę w brzuchu od tygodni. Gawędziliśmy uprzejmie, próbując wzajemnie się wybadać. Ja niby nie wiedziałem, że on potrafi wywoływać deszcz — to ja miałem stanowić obiekt jego zainteresowania. Sądzę, że zaklinacz był pod wrażeniem mojej pełnej szacunku postawy. Umówiliśmy się, że go odwiedzę. Spieszyłem się, bo pierwszy raz od miesiąca udało mi się zdobyć trochę mięsa i zostawiłem je na ogniu pod opieką mojego asystenta. Podniosłem się więc i uścisnęliśmy sobie dłonie:
— Pójdę już — powiedziałem — bo właśnie gotuję mięso.
To przynajmniej chciałem powiedzieć, lecz z powodu błędnej intonacji oznajmiłem ku zaskoczeniu zebranych:
— Pójdę już, bo właśnie kopuluję z kowalem.
Ludzie we wsi szybko nabrali wprawy w przekładaniu tego, co powiedziałem, na to, co miałem na myśli. Trudno więc ocenić, w jakim stopniu poprawiała się moja znajomość języka, a w jakim stopniu udało mi się nauczyć miejscowych mojego własnego pidżin.
Niewątpliwie wszak moją podstawową zaletą w oczach Dowayów było rozbudzanie ich ciekawości. To nieprawda, że nuda stanowi bolączkę właściwą rozwiniętej cywilizacji. Życie w afrykańskiej wsi jest naprawdę bardzo nudne, nie tylko dla przybysza z Zachodu nawykłego do bogactwa zmieniających się każdego dnia bodźców, lecz także dla samych jej mieszkańców. Każde najdrobniejsze zdarzenie i każdy skan-dalik są z upodobaniem roztrząsane, każda nowość łapczywie wychwytywana, każda zmiana witana jako ucieczka od monotonii. Lubiano mnie, ponieważ tkwił we mnie walor rozrywki. Nikt nie potrafił przewidzieć, co też się za moją sprawą wydarzy. Może pojadę do miasta i przywiozę jakieś nowe cudo albo nowe historyjki. Może ktoś przyjedzie do mnie w odwiedziny. Może podczas następnej wizyty w Poli uda mi się dostać piwo. Może znowu wyskoczę z jakąś głupotą. Byłem niewyczerpanym źródłem tematów do rozmowy.
Wymyśliwszy już wszystkie rodzaje bezcelowych czynności, odczułem potrzebę planowego działania. Najważniejsze było poranne wstawanie. O tej porze roku większość wieśniaków sypiała w niewielkich szałasach na polu, by zapobiec spustoszeniom, czynionym w uprawach przez bydło. W zasadzie Dowayowie powinni spędzać bydło na noc do zagrody we wsi, rzadko jednak zadają sobie taki trud. Zgodnie z tradycją pilnowanie i pasienie bydła przypada w udziale małym chłopcom, lecz w dzisiejszych czasach mali chłopcy muszą chodzić do szkoły. Bydło błąka się wskutek tego po polach, wyrządzając wielkie szkody. Kobieta wie, że stratowane pole stanie się dowodem na jej cudzołóstwo i mąż jeszcze ją za to obije, dlatego kobiety są szczególnie czujnymi strażnikami. Wobec ryzyka utraty żywności na następny rok pozostają na polach przez długie tygodnie. Bardzo nieliczne, które odwiedzają wioskę, wracają na pole wcześnie rano.
Próbowałem zatem być na nogach z pierwszym brzaskiem, by pozdrowić mieszkańców, zanim opuszczą wieś. Pozdrawianie ma w Afryce wielką tradycję. Obejmuje ono także wizyty nieznanych osób, które siedzą u ciebie po kilka godzin, udaremniając zarazem wszelkie próby rozwinięcia rozmowy. Nagła zmiana tematu jest zwykłą niegrzecznością, dlatego mówi się wciąż o tym samym — o polu, o bydle, o pogodzie. Ma to dla neofity określone zalety: ograniczone słownictwo, prostą konstrukcję zdań oraz możliwość zadziwienia rozmówcy wyuczoną na pamięć okrągłą frazą.
Ledwie, ku zadowoleniu obu stron, stało się zadość pozdrowieniom, przystępowałem do śniadania. Pożywienie było w kraju Dowayów istotnym problemem. Jeden z moich kolegów, który pracował na południu Kamerunu, w pasie dżun-
5 — Niewinny antropolog 65