To, czego pragniesz naprawdę...
część dziewiąta
autor: Hoshiko X3
Dedykowana tym razem Sal, Urwenie i Shi. (Shi-san! Jaki ja miałam przez ciebie ślinotok!!! XD)
"Spojrzałem, a oto koń siny. Jeźdźcowi, który siedział na nim, było na imię Śmierć, a w orszaku jego kroczyła kraina zmarłych. Dano im władzę nad czwartą częścią ziemi; mogli zabijać mieczem i głodem, poprzez zarazę i z pomocą dzikich zwierząt ziemi."
[Apokalipsa św. Jana 6, 7-8]
* * *
Plac Ratuszowy w portowym mieście Kosyiana od zawsze był przedmiotem największej troski Kosyiańskich władz i dumą mieszkańców miasta. Wyłożony płytami z białego i czarnego marmuru, otoczony szeregiem kolumnad i krużganków dziedziniec z przepiękną fontanną pośrodku - taki oto widok czekał każdego, kto postanowiłby wybrać się na plac i posłuchać któregoś z wystąpień na forum.
Tak było dotąd.
A teraz szachownica płyt była popękana, zwalone kolumny o rzeźbionych głowicach uniemożliwiały przedostanie się do zniszczonej fontanny, a na wspaniałych niegdyś ścianach ratusza rysowały się pajęczyny pęknięć i odprysków. Trzęsienie ziemi uderzyło prosto w serce Kosyiany i zdruzgotało je.
Całości tragicznego obrazu dopełniał kapłan w białej szacie, krzyczący z wysokości szczątków pogruchotanych kolumn.
- Bracia! - niosło echo. - Nadeszły dni zagłady, dni zniszczenia, dni śmierci! Demon obudził się w lesie, ziemia drży w posadach, a Śmierć zgarnia swe okrutne żniwo! Ostatnie to dni, aby naprawić nasze błędy! Braaaaciaaa!
Krzyk mężczyzny z każdą chwilą brzmiał coraz rozpaczliwiej. Tym bardziej, że nikt - absolutnie nikt - go nie słuchał.
* * *
O szarej godzinie poranka na ludnych zazwyczaj ulicach miasta nie było niemal nikogo. Wisząca w powietrzu cisza przytłaczała, wydając się ważyć setki kilogramów. Może właśnie dlatego mężczyzna, idący powoli w cieniu poznaczonych pęknięciami ścian kamienic, garbił się niby pod wielkim ciężarem...
Człowiek ów szedł powoli, sztywno, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie rozglądał się, co oszczędziło mu widoku wlepionych w niego nieprzyjaznych spojrzeń ludzi w oknach. Trafił w złe miejsce, w zły czas. W oczach przerażonych mieszkańców każdy obcy wydawał się być owym tajemniczym, budzącym grozę mordercą.
Uliczka skręcała, biegła to pod górę, to znowu w dół. A mężczyzna szedł. I nie wyglądało na to, żeby chciał gdziekolwiek dojść.
* * *
"I co żeś narobił?!", drze się Szuler.
"Ja? To ty ruszyłeś Wieżę."
"Ale ty mnie do tego zmusiłeś!"
"I dlatego pomogę ci to naprawić."
* * *
Obudził się w Wieży. Głodny nie był, ale całe ciało zesztywniało mu z zimna - nie miał już ciepłego futra, a jego kręgosłup nie pozwalał mu zwinąć się w kłębek, by ogrzać zziębnięte łapy. Mdła jasność wystarczyła, by ukłuć zmrużone oczy setkami bolesnych igiełek. Źrenice nie chciały przystosować się do ilości światła, powodując ostry, nieprzyjemny ból.
Jego nozdrza były słabe, ale nawet one wyłapały w powietrzu zapach krwi. Krwi, która brudziła jego łapy, szyję i materiał, który spowijał jego ciało. Przez twarz przebiegł mu grymas niechęci. Nienawidził być brudny.
Usiadłszy w dziwnej, niewygodnej pozycji, wystawił różowy język i zabrał się do porannej toalety.
* * *
Świątynne dzwony śpiewały, rozkołysane silnymi rękami dzwonnika. Dźwięk ten wyrwał Zelgadisa z odrętwienia i zmusił do podniesienia głowy. Na dzwonnicy siedziała mewa i przyglądała mu się, przekrzywiając łebek. Słońce świeciło jasno, noc dobiegła już końca... Na ulice miasta powoli wracało życie, tryumfując nad strachem i ciemnością. Ktoś krzyknął, ktoś się usmiechnął, ktoś plotkował. Spiesząca się gdzieś rudowłosa dziewczynka w biegu potrąciła Zela, sprawiając, że podskoczył jak oparzony.
A potem zdecydował się i ruszył w stronę wybrzeża. Czy w końcu rzuci się z klifu głową w dół, czy wsiądzie na pierwszy lepszy okręt - wszystko to lepsze będzie od biernego bezruchu.
Wieża, w której być może znajdował się lek na jego "chorobę", była tak blisko... a on z pewnym zaskoczeniem odkrył, że jest mu to najzupełniej obojętne.
* * *
Ludzie nie bali się wyjść na ulice, ale do lasu nikt nie odważył się wejść. Z okolic Białej Wieży uciekły nawet zwierzęta. Jak więc wytłumaczyć obecność wysokiego, opartego o stary dąb mężczyzny, który z uśmiechem obserwował uchylone drzwi budynku?
* * *
Na popękanej szachownicy kościsty palec Śmierci w absolutnej ciszy przesuwa Hetmana. A rysa niemal przepołowiła już planszę.
Nie da się ukryć, że palec ten drży.
* * *
[No cóż... koszmar ^^" Jeśli ktoś ma mi coś w związku z tym do powiedzenia, czekam. ^^]
2