należało to do uświęconej latami tradycji - by dowiedzieć się, co się dzieje w Domu Sierot, jakie wydarzenia zasługują na szczególną uwagę, jakie były sprawy i wyroki sądu koleżeńskiego, kto z wychowanków na co zasłużył w sensie dodatnim czy ujemnym. Obecność Korczaka przydawała szczególnego znaczenia tym cotygodniowym spotkaniom. Bardzo uważnie obserwowano jego reakcje, wyraz twarzy, rzucane od czasu do czasu półsłówka lub cukierki, kierowane do niektórych dzieci wymienianych w gazetce. Korczak był oszczędny w tych reakcjach, dozował je, rozgrywał po aktorsku, ale to właśnie było potrzebne, na to czekano i to właśnie m.in. tworzyło ów niezapomniany klimat sobotniego przedpołudnia.
O ile zatem początek soboty - mimo wielu trudnych spraw, o jakich mówiono w czasie czytania gazetki - podnosił wszystkich na duchu, utrwalał więź łączącą wychowanków, o tyle wieczory — kiedy dzieci wracały od rodzin - były raczej smutne, przygnębiające. Godziny te bardzo głęboko zapadły w moją pamięć. Dotąd odczuwam ciężar nastroju, jaki wówczas panował. Dzieci wracały jakby bez chęci do życia, przytłoczone problemami, z jakimi zetknęły się od nowa w domu rodzinnym: nędzą, brakiem środków do życia, brakiem perspektyw znalezienia jakiejkolwiek pracy. Niechętnie wdawały się w rozmowę, szybko gdzieś znikały, izolowały się, siedziały zamyślone. Wiadomo było, że w takich chwilach nie należy im przeszkadzać, byłoby to nietaktowne. Musiały same jakoś uporać się z tym, co je dręczyło.
Posiedzenia wychowawcze. Trudne sprawy, z jakimi borykał się Dom Sierot, i trudne sprawy wychowanków, były rozwiązywane na co dzień w sposób operatywny i maksymalnie racjonalny. W tym kierunku zmierzał ciągle doskonalony i korygowany system opieki i wychowania, rozwijający się od lat na Krochmalnej 92 i mający swoje ukształtowane już tradycje.
Ważnym elementem tego systemu były dość swoiście, nieformalnie traktowane posiedzenia wychowawcze, odbywające się co tydzień, w piątek wieczorem. Zbierało się stosunkowo niewielkie grono osób: Pan Doktor, Pani Stefa, kilku wychowawców i praktykantów (bo nie było ich wielu). Za moich czasów do tego grona należeli: Misza (Michał Wróblewski), Rózia Lipiec, Fela Tejtel-baum, czasem Felek Grzyb, Heniek Azrylewicz i jeszcze kilka osób, których nazwisk nie pamiętam. To niewielkie grono obradowało w małym pokoiku między sypialnią chłopców i sypialnią dziewcząt. Zbierając się w t>'m miejscu, można było jednocześnie czuwać nad tym, co dzieje się w obydwu pomieszczeniach.
Posiedzenia wychowawcze nic miały charakteru oficjalnego zebrania, tzw. rady pedagogicznej (tak jak to dzisiaj nazywamy): z ustalonym porządkiem dziennym, referatami i protokołami, nic z tych rzeczy i z tej atmosfery. Było to raczej kameralne, wręcz intymne spotkanie ludzi głęboko przejętych troską o rozwój dzieci, ich zdrowie, dobre samopoczucie. Nie przypominam sobie, by Pan Doktor kiedykolwiek — w czasie tych spotkań - wykładał w sposób usystematyzowany swoje poglądy na wychowanie, wygłaszał credo pedagogiczne czy teoretyzował. Koncentrował się raczej i skupiał naszą uwagę (czynił to mimochodem) na analizie różnych zjawisk, występujących w środowisku dzieci, bądź na indywidualnych przypadkach zachowań, które mogły budzić uzasadniony niepokój. Jego rozważania dotyczyły bardzo konkretnych zagadnień: spadek wagi u poszczególnych dzieci, nadmierna ilość spraw sądowych w ciągu tygodnia, trudności w nauce, problemy wyżywienia dzieci (co dzieci lubią, czego nie lubią, dlaczego), higiena ciała i odzieży, zachorowalność w różnych porach roku (jak jej zapobiec lub jak ją zmniejszyć), moczenie się dzieci. Czuło się w tym wszystkim troskę lekarza i higienisty. Ale były również inne sprawy, wymagające stałej uwagi: dyżury dziecięce, prawidłowy ich podział, współdziałanie z dziećmi w różnych zgłaszanych przez nie inicjatywach. Zdarzały się także sprawy bardzo przykre: ochrona dzieci przed antysemickimi zaczepkami na ulicy. W tym czasie była to dotkliwa plaga. I wiele, wiele innych spraw, które składały się na codzienne, nie zawsze łatwe, życie wychowanków 1 )nmu Sierot.
Na kolonii. Odrębny rozdział doświadczeń i przeżyć, jakich dostarczył mi Dom Sierot - to dwukrotny pobyt na kolonii letniej w Oocławku, pod Warszawą. Pierwszy - był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Zupełnie inna sceneria, inne problemy wychowawcze. Wszystko trzeba było znowu poznawać i opanowywać od pod-slaw. Okazało się, że dzieci latem na kolonii są zupełnie inne, niż wprzęgnięte w codzienny rytm życia na Krochmalnej 92. Tam
19