tworzyły się na niej zmarszczki, wystąpiły rysy; krótkowzroczne oczy mrużyć się poczęły pod światło. W wyrazie całym wystąpiło gnuśne piętno zużycia.
— Chcesz, młody entuzjasto, wiedzieć coś o wdziękach Zosi Borowskiej. Intymniejszych. Hę? Wie się coś niecoś... Widzisz pan, ja tu do niego trafiam wcale nie najszlachetniejszą drogą. I czemu pan dęba stajesz? Czemu mi pan do oczu skaczesz? Wszak to ja z życzliwości dla pańskiej kariery.
I Jelsky prysnął mu śmiechem w twarz. Kołnierz palta nastawił, cylinder na tył głowy zarzucił; wtłoczywszy do kieszeni ręce z gałką laski, wpatrywał się w niego wyzywająco.
— Satysfakcji odmawiam, ponieważ mówię na żądanie... A ja myślałem, że to u nas tylko wszystko gnije. Pokazuje się, że i na przeciwnym biegunie rosną ładne kwiatki. A, chwalę sobie widowisko! — nadzwyczajny! wspaniały egzemplarz solidnego człowieka. Więc miałem rację: cor rancie!1 2
Kunicki zerwał się na nogi, jakby z zamiarem spoliczko-wama Jelsky ego. Ten zasłonił się szybko krzesłem i energicznym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni. Postał krótką chwilę. Na korytarzu zatrzymał się wszakże raz jeszcze. W tejże chwili usłyszał za drzwiami jakieś osunięcie się czy upadek i nagłe zerwanie się spazmatycznego płaczu, jakiś rozpaczny szloch bezradnego dziecka.
— Ecce viris — pomyślał Jelsky.
Biaława, w brudnym pyle nurzająca się mgła wysiąkła jakby z szarych murów i zawaliła ulicę. Sylwetki przechodniów, koni i powozów otaczały się białym oparem, czerniały i krzepły, zda się, w sennej ociężałości. Bruki zionęły zatę-
chłym, zgniłym oddechem. Wlokła się mokra gnuśność przez ulice, dziwnie jakoś wydłużone w tej mrocznej perspektywie.
Jelsky zgubił jakby w tej mgle swe chęci i zamiary: nie wiedział, dokąd i po co idzie. Gdzieś tylko na dnie każdej myśli nieokreślony lęk czy też niepokój przed tym, co się niechybnie zbliża. Już chciał wstąpić do najbliższej kawiarni, gdy go ktoś pod ramię schwycił i do siebie przytulał.
— Chodzę ja, panie Jelsky, po mieście, jak ten pies łazę-ga, co pod murkiem przystanie, powącha, widzi, że nie tu, i idzie dalej, sam nie wie, dokąd. Nie siedzi mi się tu3 coś u was. Nocą w gorączce tylko by malował i malował: hej, jakie obrazy! Wstaniesz do sztalug: pędzle z rąk same precz wyłażą. Swoje jakby zgubił, cudzego jakby nie wiedział, gdzie szukać... Chodzę i patrzę (coś na kobiety bardzo patrzę!), a od tego patrzenia tylko wary na mnie biją. Tfu! — Z nudów zaszedł i do Borowskiej. Trzy razy był. Wreszcie sami otworzyli. Powiedzieli, że nie przyjmują, i szliop!4 drzwi przed nosem. Ależ ładna, oj ładna!... A smutek taki i łagodność od niej idzie, jak od zorzy na wieczór. Uch, ładna, bo ładnaż ona! — krzyczał i wymachiwał rękoma.
Jelsky był zły:
— I czego pan się rzucasz jak diabeł w worku?
— Taką naturę Bóg już dał — odparł urażony. — Pan zawsze spokojny jak Chińczyk... Ot, pana to ja nie lubię — ulżył natychmiast swemu sercu. — Zawsze elegancki, jakby spod klosza wyjął. Dmuchać mam ja ochotę na pana... Wiesz pan, gdyby — niech Bóg uchowa! — między nami co wyszło — ja bym bił. Jak Boga kocham. I za nic: ot, za cwikier, za cylinder, za bródkę w klinek, za oczy... A oczki to u pana za szkiełkami chytre! chytre! chytre!... No, nie! nie! — łagodził i śmiał się serdecznie, głaszcząc go po ramieniu. — Ja przecie nie myślę bić. Tak ot głupstwa gadam, duszę odwodzę. Bo ja na wszystko u was zły. Co usłyszę, na co spojrzę, wszystko mi kosteczką w gardle staje. Biłbym — ot co! Choć potem wszystkich profesorów i chirurgów wołaj. „Jakże my tu czło-
17 cor ranae (łac.) — serce żaby.
Ecce vir (łac.) — oto mąż. Aluzja do biblijnego określenia Chrystusa przez Piłata: Ecce Homo (Ewangelia św. Jana, XIX, 5), a także do tytułu książki Nietzschego — Ecce Homo (1888).
Nie siedzi mi się tu — składnia ros.
szliop! (ros.) — tu: bach (o zamykaniu drzwi).