63164 IMGW22 (3)

63164 IMGW22 (3)



WACŁAW BERENT

Jelsky opadł ze śmiechem na sofę. Kazał sobie podać papierosa; leżąc na wznak, ćmił go powoli i strzelał dymem w sufit. Nachmurzony kelner począł się wałęsać między stolikami. Ujrzał zbity kieliszek i skierował się w tę stronę.

Na kanapie obok znalazł rewolwer i schował go natychmiast do kieszeni. „Chwała Bogu, że stchórzył!” — pomyślał. Zgarniąjąc szczerby szkła, zauważył coś białego na brzegach, podniósł do oczu — i w jednej chwili rzucił się w stronę Jel-sky’ego...

Nie dobiegł jeszcze do niego, gdy z krzykiem cofnął się w drugi koniec kawiarni.

Zadudniał telefon.

Nasypało się narodu do kawiarni. Ludzie prości biegli przede wszystkim tam w kąt, aby ratować, kogo należy; ludzie lepiej odziani rzucili się czym prędzej do stolika, aby odczytać pozostawioną kartkę. Wyrywano ją sobie chciwie z rąk do rąk:

Jedyną bronią przeciw fatum naszego życia jest dobra gra: ta na wpół już tylko świadoma zdolność oszukiwania ludzi i siebie aż do ostatniego tchnienia. Was, bracia artyści, uczyć tego nie potrzeba: w tym sztuka nigdy nie zawodzi: odbiera duszę, daje „rolę”. A więc, kanalie: ewiua 1’arte!21

27 evviva 1’arte (wł.) — niech żyje sztuka. Tytuł jednego z programowych wierszy II serii Poezyj (1894) Przerwy-Tetmajera. Stał się on dla polskich modernistów manifestem „sztuki dla sztuki”, programem nowej literatury.

CZĘŚĆ TRZECIA

[1]

Uroczysta cisza panowała tu na wzgórzu w okolicach willi von Hertensteina. Miasto na podołach1, zobłoczone dymem, przysłonięte rdzawą łuną, rzucało w tę stronę głuche, zrywane i ponure zgiełki. Zresztą panował tu spokój prawie uroczysty. Zycie ukrywało się poza ogrodami, wewnątrz murów cichych, prawie sennych, życie odosobnione, dumne, trwożliwie unikające wszelkiego natręctwa. Surowe sztachety odgradzały je od bruków zadrzemanej i nudnej ulicy. Czasami potoczył się lekko powóz, parsknęły konie, poniosło echo długie wołanie. Zatrzasnęły się po chwili wrota i znów niezmącona, uroczysta cisza, cisza samotności, dumy i wzgardy.

Muller przychodził powoli do siebie u Hertensteina. Łagodny spokój pieścił go ciszą, darzył dobrym, kobiecym prawie wyrozumieniem. Hertenstein leżał opodal na długim i niskim fotelu, kołysał się na jego biegunach i rzucał od czasu do czasu krótkie, badawcze spojrzenia. Milczeli obaj. Muller, wtulony w kąt otomany, pobrzękiwał na strunach jakiejś mandoliny, czasami sięgał po wino na stole, to znów uderzał w struny, grał, brzdąkał. Po pokoju wałęsał się ogromnie wysmukły, soplami długich białych włosów okryty chart. Co chwila podchodził do Mullera, kładł mu na kolana długi pysk i wpatrywał się w niego smutnymi oczyma kobiety. Gdy Muller grać przestał, pies na bok odchodził, kładł się

1

na podołach — słowo „podoły” występuje w tej części utworu zamiennie z wyrazem „padoły” w znaczeniu: dolina, nizina


Wyszukiwarka