222 LOSY PASIERBÓW
Zdaje się, że już nas wzięła na oko — zaniepokoił się żyłanis.
~ musić tylko mnie, że ja od was na dużo mniejszy — rzekł Kozyr. Ale ja jej wcale się nie boję.
— Ona tylko z ciekawości swojej na nas popatrzyła — pocieszył Zygmunt.
O jedenastej kucharze z osady przynieśli obiad, a stary mayordomo sprowadził tabun kom na zmianę. Obiad był dobry: była smaczna zupa, spora porcja wołowiny gotowanej, kiełbasa z kartoflami, świeże owoce i wino. Ale posiłek ani godziny nie trwał. W tym samym czasie mayordomo ze swą świtą naoliwił maszyny i zmienił cały zaprzęg.
Wraz z podanym o godzinie 16-ej podwieczorkiem jeszcze raz zmienili konie, a ludzie zawsze byli ci sami.
Już daleko po 22-ej było, gdy spożywszy w osadzie kolację udali się do poddasza na spoczynek.
Po pięciu godzinach snu usłyszeli nowe bicie młotem w szyny i wołanie starego gaucho
— Vamos muchachos! Levdntense! Vamos!...
— żeby tobie na pięć lat przed śmiercią tak w głowie dzwoniło! — zaklął Kozyr. — Tu niedawno położyliśmy się, a on już budzi. Ani nogami, ani rękami nie mogę ruszyć.
. ~ To tylko, że nie przywykłszy jeszcze — jął pocieszać Zygmunt. — Po dwóch trzech dniach ułożymy się do tego i pójdzie wszystko gładko.
“Ale za jakie to grzechy ja się mam mę-czyć. Toż i na ruskiej katordze chyba nie jest gorzej.
— Nie gadaj braciszku głupstwa. Woli trochę i nic więcej. Miałeś kiedyś daleko gorzej 1 nie narzekałeś. Przypomnij sobie nasz odwrót z nad Berezyny. Dzień i noc, dzień i noc, bez spania i jedzenia, wytrzymaliśmy. I to wytrzymamy. Woli tylko trochę.
— Wtedy była wojna. To co innego.
— To samo i teraz. Jak nie przetrzymasz — zginiesz!
— Vamos muchacłios! Vamos! — przynaglał mayordomo.
Drugi dzień pracy płynął w tym samym porządku. Jedynie patrona swój konny spacer przesunęła na południe. Przejechała znowu stępa poprzez całe rżysko i stanęła przy Polakach. Kozyr się zbuntował. Wbił widły w ziemię, dobył z kieszeni tytoń i jął zwijać papieros.
— Jędza ty bezwstydna, pijawka nienasycona! — zaczął po swojemu na głos, patrząc na kolegów. — Chciałabyś za osiem pezów duszę człowiekowi wydrzeć. Myślisz, że mnie tym pod-gonisz? Udławisz się! Dopóki tu będziesz stać — nie ruszę się.
Koledzy udawali, że go nie słyszą, pracując ze zdwojoną gorliwością.
Dziedziczka postała znowu z pięć minut bez słowa i ruszyła dalej.
— No, jednak ty wredna zaraza! — zawrzał żyłanis. — Potrafisz na złość robić. Bardzo to głupio z twojej strony.
— A po co ona cholera staje nade mną! Ja robię ile mogę.
— Przecież ona do ciebie słówka nie powiedziała — rzekł Zygmunt. •— Ty wiesz po co ona stała w tym miejscu?
— Wy róbcie co wam się podoba, a ja to, co mnie — odciął się. — Ja nie będę przed nią na kolana padać, albo jak wy tańczyć.
Kwaśny był do wieczora i pracował niedbale. Powróciwszy do osady wypił na pół zimnej maty bez chleba i poszedł spać.