Matt Rees Kolaborant z総lejem

Matt Rees Kolaborant z総lejem



NA CELOWNIKU


Matt

Rees

KOLABORANT

Z BETLEJEM

Sensacyjna akcja na tle rozdzieranej konfliktami rzeczywisto艣ci Bliskiego Wschodu

艢wiat Ksi膮偶ki

Matt

Rees

Z BE TLE I EM

angielskiego prze艂o偶y艂 Grzegorz Wo藕niak

m

uiaLiin

艢wiat Ksi膮偶ki

Dla Bo

Akcja tej ksi膮偶ki oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, jakie rozegra艂y si臋 w Betlejem.

Nazwiska i niekt贸re realia zosta艂y zmienione, jednak偶e spos贸b dzia艂ania morderc贸w i okoliczno艣ci 艣mierci ofiar s膮 autentyczne.

ROZDZIA艁 1

Omar Jussef, nauczyciel ucz膮cy historii nieszcz臋sne dzieciaki z obozu dla uchod藕c贸w Dehajsza, wspina艂 si臋 z wysi艂kiem kr臋t膮 drog膮 na skraju Bejt D偶ala1 po艣r贸d szarych kamiennych dom贸w wzniesionych jeszcze za czas贸w osma艅skich. By艂 ju偶 wiecz贸r i zerwa艂 si臋 silny wiatr. Omar przystan膮艂 na chwil臋, wyj膮艂 grzebyk z kieszeni tweedowej marynarki i pr贸bowa艂 przyczesa膰 kosmyk siwych w艂os贸w skrywaj膮cych 艂ysin臋. W bladym 艣wietle latarni spojrza艂 z obrzydzeniem na grudki wysch艂ego b艂ota, kt贸re przylgn臋艂y do br膮zowych p贸艂but贸w w czasie marszu po wyboistej drodze na przedmie艣ciach Betlejem.

Za skrytym w mroku przej艣ciem mi臋dzy domami kto艣 -chyba wartownik - chrz膮kn膮艂 g艂o艣no i splun膮艂. Plwocina wyl膮dowa艂a tu偶 na granicy cienia, jakby specjalnie, 偶eby Omar Jussef j膮 zobaczy艂. Z niema艂ym trudem st艂umi艂 w sobie ch臋膰 zwymy艣lania wartownika za wulgarny gest. Gdyby by艂 u siebie, w szkole dla dziewcz膮t prowadzonej przez ONZ-owsk膮 Agencj臋 do spraw Pomocy Uchod藕com Palesty艅skim2, nie waha艂by si臋 ani chwili, tylko skarci艂by ordynusa bez namys艂u.

W mroku widzia艂 sylwetk臋 uzbrojonego osi艂ka, doskonale wiedzia艂, 偶e tacy jak on zawsze s膮 wulgarni. Lekko dr偶膮cymi r臋kami raz jeszcze spr贸bowa艂 uladzi膰 zmierzwione w艂osy, po czym spojrza艂 z westchnieniem na buty i zanurzy艂 si臋 w ciemn膮 uliczk臋.

Doszed艂 do niewielkiego placyku mi臋dzy domami i przystan膮艂, 偶eby odetchn膮膰 przed wej艣ciem do greckiego klubu prawos艂awnego. Solidne kamienne 艣ciany wznosz膮ce si臋 wysoko, szersze od zewn膮trz, w臋偶sze od 艣rodka okna o 艂ukowatych zwie艅czeniach, zdawa艂y si臋 艣wiadczy膰, 偶e budynek mia艂 r贸wnie偶 pe艂ni膰 rol臋 warowni. Drzwi wej艣ciowe zdobi艂 kamienny tympanon. W 艣rodku panowa艂 mrok i cisza. Nieliczne lampy na 艣cianach malowa艂y 偶贸艂ci膮 ledwie widoczne sklepienie i czerwone kraciaste obrusy na sto艂ach. W sali restauracyjnej by艂 tylko jeden go艣膰. Siedzia艂 przy stoliku w k膮cie pod fotografi膮 niegdysiejszego dygnitarza w fezie na g艂owie, 艂ypi膮cego oczami bez wyrazu, jak zwykle na starych zdj臋ciach. Widz膮c wchodz膮cego, ospa艂y kelner na wp贸艂 podni贸s艂 si臋 z miejsca, ale Omar Jussef da艂 mu znak, 偶e nie trzeba, i ra藕no ruszy艂 do stolika George鈥檃 Saby.

-    Czy wartownicy z Brygad M臋czennik贸w3 nie sprawili ci k艂opot贸w, Abu Ramizie? - spyta艂 George na powitanie.

U偶y艂 bardzo popularnego w j臋zyku arabskim zwrotu z艂o偶onego ze s艂owa 鈥濧bu鈥 (ojciec) oraz imienia jego najstarszego syna, co 艣wiadczy o szacunku i za偶y艂o艣ci mi臋dzy rozm贸wcami4.

-    Tylko jeden sukinsyn omal nie oplu艂 mi but贸w - u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no Omar Jussef. - Poza nim nikt nie zgrywa艂 si臋 na bohatera. Zreszt膮 wygl膮da, jakby wszyscy wyparowali z okolicy.

-    Niedobrze, wida膰 czego艣 si臋 spodziewaj膮 - za艣mia艂 si臋 George. - Ci wielcy bojownicy o wolno艣膰 ludu Palestyny zawsze zmywaj膮 si臋 pierwsi, gdy maj膮 nadej艣膰 Izraelczycy.

George Saba mia艂 trzydzie艣ci pi臋膰 lat i w przeciwie艅stwie do drobnego i schludnego Omara Jussefa by艂 m臋偶czyzn膮 ros艂ym i niechlujnym, o g臋stych w艂osach z siwymi pasmami na skroniach. Siwizna opr贸sza艂a tak偶e jego wielkie, krzaczaste brwi, bujne jak spienione morskie fale. By艂o ch艂odno, nosi艂 wi臋c ciep艂膮 kraciast膮 flanelow膮 koszul臋 i b艂臋kitn膮 pikowan膮 kurtk臋 z zamkiem b艂yskawicznym rozpi臋tym a偶 po wielki brzuch. Omar Jussef szczyci艂 si臋 swoim by艂ym uczniem, jednym z pierwszych, jakich kszta艂ci艂. Nie dlatego, 偶e George osi膮gn膮艂 w 偶yciu co艣 niezwyk艂ego, ale dlatego, 偶e wyr贸s艂 na cz艂owieka uczciwego i pracowa艂 w zawodzie, w kt贸rym przydawa艂a mu si臋 wiedza wyniesiona z lekcji historii u Omara. George handlowa艂 antykami. Wyszukiwa艂 arabskie i perskie meble pozosta艂e po czasach 艣wietno艣ci, odnawia艂 je, uzupe艂nia艂 braki w inkrustowanych macic膮 per艂ow膮 powierzchniach i sprzedawa艂, g艂贸wnie 呕ydom, kt贸rzy wpadali do jego warsztatu przy obwodnicy za miastem.

-    Przeczyta艂em dzi艣 par臋 stron z tej pi臋knej starej Biblii, kt贸r膮 mi podarowa艂e艣, Abu Ramizie - rzek艂 George.

-    Tak, to pi臋kna rzecz - zgodzi艂 si臋 Omar Jussef.

U艣miechn臋li si臋. Zanim przeszed艂 do szko艂y ONZ-owskiej,

Omar Jussef uczy艂 w szkole prowadzonej przez braci lasalia-n贸w5 w Betlejem, a jednym z jego najlepszych uczni贸w by艂 w艂a艣nie George Saba. Gdy George zrobi艂 dyplom, Omar ofiarowa艂 mu na pami膮tk臋 stare arabskie wydanie Biblii w czarnej sk贸rkowej oprawie. Odziedziczy艂 t臋 Bibli臋 po ojcu, kt贸ry dosta艂 j膮 od pewnego ksi臋dza w Jerozolimie jeszcze za czas贸w imperium osma艅skiego, a ju偶 wtedy ksi臋ga mia艂a sporo lat. Owego ksi臋dza ojciec Omara pozna艂 w domu tureckiego beja6 i zaprzyja藕ni艂 si臋 z nim. W tamtych czasach bliskie stosunki katolickiego duchownego z klasztoru przy Bramie Jafy w Jerozolimie z muzu艂ma艅skim muchtarem - naczelnikiem - podmiejskiej wioski okolonej gajem oliwkowym nie uchodzi艂y za dziwne ani tym bardziej za godne pot臋pienia. Ale ju偶 wtedy, gdy Omar przekaza艂 Bibli臋 George鈥檕wi, muzu艂manie i chrze艣cijanie j臋li si臋 od siebie odsuwa膰, a do ich wzajemnych stosunk贸w wkrada艂a si臋 nienawi艣膰.

A teraz by艂o jeszcze gorzej.

-    Nie chodzi o religi臋 - rzek艂 Saba. - Mo偶e gdyby nie by艂o ani Biblii, ani Koranu 偶y艂oby nam si臋 szcz臋艣liwiej? Gdyby s艂ynna gwiazda objawi艂a si臋 m臋drcom nie nad Betlejem, ale - powiedzmy - nad Bagdadem, pewnie 偶ycie by艂oby tu ja艣niejsze. Chc臋 powiedzie膰 tylko, 偶e ilekro膰 si臋gam po Bibli臋, to my艣l臋 o tobie, Abu Ramizie, i o wszystkim, co ci zawdzi臋czam.

Omar Jussef nala艂 sobie wody mineralnej z plastikowej butelki. Br膮zowe oczy zwilgotnia艂y mu ze wzruszenia, a my艣l膮 cofn膮艂 si臋 w przesz艂o艣膰. Ta prastara Biblia! Ile偶 m膮drych g艂贸w pochyla艂o si臋 z szacunkiem nad tymi kartami. Ile r膮k zostawi艂o 艣lady na jej stronicach. Ojciec, kt贸ry j膮 czyta艂, odszed艂 trzydzie艣ci lat temu. P贸藕niej pochyla艂 si臋 nad ni膮 ten ch艂opak, dzi艣 dojrza艂y m臋偶czyzna, kt贸rego on, Omar, wychowa艂. Spojrza艂 z sympati膮 na George鈥檃 i dyskretnie otar艂 palcami oczy.

George zam贸wi艂 mezze - zestaw przystawek z艂o偶ony z sa艂atek i grillowanego mi臋sa. Zjedli w milczeniu. Kelner przyni贸s艂 im na deser baklaw臋7 oraz herbat臋 dla George鈥檃 i mocn膮 gorzk膮 kaw臋 dla Omara.

-    Kiedy mieszka艂em w Chile, te偶 si臋 z ni膮 nie rozstawa艂em. - George nawi膮za艂 do Biblii.

Wielu chrze艣cijan z Bejt D偶ala, rodzinnej wioski George7a, emigrowa艂o wzorem przodk贸w do Chile. 艢ci膮ga艂a ich tam wizja lepszego 偶ycia, jak r贸wnie偶 艣wiadomo艣膰, 偶e wiara, kt贸ra tu budzi艂a coraz wi臋ksz膮 nienawi艣膰 ze strony muzu艂man贸w, tam by艂a religi膮 wi臋kszo艣ci.

W Santiago George zajmowa艂 si臋 sprowadzaniem od kuzyna, w艂a艣ciciela stolarni w Bab Tuma - chrze艣cija艅skiej dzielnicy Damaszku - sk艂adanych stolik贸w do gry w tryktraka i szachy, wyk艂adanych zielonym suknem stolik贸w do kart, inkrustowanych biurek oraz tabliczek z arabskimi i hiszpa艅skimi has艂ami pokoju. Sprzedawa艂 je miejscowym nuworyszom z bran偶y winiarskiej. W Chile o偶eni! si臋 z Sofi膮 - c贸rk膮 palesty艅skiego chrze艣cijanina. Lubi艂a Chile i czu艂a si臋 tam szcz臋艣liwa, ale George t臋skni艂 za ojcem, Habibem, i stopniowo uda艂o mu si臋 j膮 przekona膰, 偶e skoro w Bejt D偶ala nasta艂 pok贸j, mog膮 wr贸ci膰 w rodzinne strony.

Po powrocie George odnowi艂 znajomo艣膰 z Omarem Jusse-fem i spotykali si臋 od czasu do czasu, ale dzi艣 po raz pierwszy rozmawiali w cztery oczy.

-    W domu nic si臋 nie zmieni艂o - stwierdzi艂 George. Jak dawniej wisi tam mn贸stwo stroj贸w 艣lubnych. W salonie te, kt贸re tata wypo偶ycza, a w sypialni - przeznaczone na sprzeda偶. Wszystkie starannie zapakowane w foli臋. Tylko 偶e teraz ledwie je wida膰 zza moich mebli - antycznych kredens贸w z Syrii i starych ozdobnych luster, kt贸re, niestety, przesta艂y si臋 sprzedawa膰.

-    Lustra? I ty si臋 dziwisz? Kto w dzisiejszych czasach chce spojrze膰 sobie w oczy? - za艣mia艂 si臋 ironicznie Omar. - Korupcja szaleje, coraz wi臋cej przemocy i nic z tym nie mo偶na zrobi膰. Miastem rz膮dzi banda t臋pych sukinsyn贸w, kt贸rych boi si臋 nawet policja.

-    W艂a艣nie zastanawia艂em si臋 nad tym - rzek艂 George. -Brygady M臋czennik贸w przychodz膮 tu i otwieraj膮 ogie艅 na Gi-lo8, po drugiej stronie doliny. Wtedy 呕ydzi te偶 zaczynaj膮 strzela膰, a zaraz potem przysy艂aj膮 tu czo艂gi. W m贸j dom trafi艂o kilka pocisk贸w. Sukinsyny urz膮dzi艂y sobie strzelnic臋 na dachu, a 呕ydzi oczywi艣cie odpowiedzieli ogniem. Jedna kula trafi艂a prosto w okno salonu, przebi艂a drzwi z litego drewna, przelecia艂a przez ca艂y korytarz i utkwi艂a w lod贸wce. - Omar dostrzeg艂 b艂ysk w oczach George鈥檃. - Nie pozwol臋, by si臋 to powt贸rzy艂o -rzek艂 przez zaci艣ni臋te z臋by.

-    B膮d藕 ostro偶ny, George. - Omar po艂o偶y艂 r臋k臋 na t艂ustej d艂oni przyjaciela. - Ja mog臋 m贸wi膰, co my艣l臋 o Brygadach M臋czennik贸w, bo mam za sob膮 ca艂y m贸j klan. Gdyby chcieli si臋 do mnie dobra膰, naraziliby si臋 po艂owie Dehajszy, wi臋c si臋 nie odwa偶膮. Ale ty, George, jeste艣 chrze艣cijaninem i nie masz takiego wsparcia.

-    Chyba za d艂ugo by艂em za granic膮, 偶eby si臋 godzi膰 na to, co tu si臋 dzieje. - George podni贸s艂 wzrok. Jego b艂臋kitne oczy przybra艂y stalow膮 barw臋. - A mo偶e po prostu nie potrafi臋 zapomnie膰 tego, czego mnie uczy艂e艣, 偶e trzeba mie膰 zasady i 偶y膰 wedle nich.

Omar milcza艂, dopijaj膮c kaw臋.

-    A wiesz, kto jeszcze z naszych wr贸ci艂 do Betlejem? -Cho膰 stara艂 si臋 opanowa膰, w g艂osie George鈥檃 czu艂o si臋 napi臋cie. - Elias Biszara.

-    Naprawd臋? - u艣miechn膮艂 si臋 Omar.

-    Nie wiedzia艂e艣? No c贸偶, przyjecha艂 ledwie tydzie艅 temu. Jestem pewien, 偶e ci臋 odwiedzi, gdy tylko si臋 urz膮dzi.

Elias Biszara by艂 m艂odszy od George鈥檃, ale r贸wnie偶 nale偶a艂 do ulubie艅c贸w Omara w szkole lasalian贸w.

-    S艂ysza艂em, 偶e zrobi艂 doktorat w Watykanie?

-    Tak, a potem zosta艂 w Rzymie, sekretarzuj膮c jednemu z kardyna艂贸w. Ale w艂a艣nie zjawi艂 si臋 i jest po dawnemu w Bazylice Narodzenia Pa艅skiego. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e wracaj膮c tu, obaj narazili艣my si臋 na k艂opoty. Dlaczego? Nie wiem, czy zrozumiesz, Abu Ramizie. Gdy dorastali艣my, marzyli艣my stale, 偶eby wyjecha膰, zarabia膰 i spokojnie 偶y膰. Tylko 偶e na obczy藕nie zawsze przychodzi taki dzie艅, kiedy zaczyna si臋 t臋skni膰 za prawdziwym hummusem9, za jasnym s艂o艅cem nad wzg贸rzami, za d藕wi臋kiem dzwon贸w w ko艣cio艂ach i nawo艂ywaniem muezi-n贸w z minaret贸w. Raptem zaczyna tego brakowa膰 i cz艂owieka ogarnia nostalgia tak wielka, 偶e nie mo偶e sobie da膰 rady. I wraca, bez wzgl臋du na wszystko.

-    Odwiedz臋 Eliasa w bazylice, gdy tylko b臋d臋 m贸g艂.

-    Za miesi膮c jest Bo偶e Narodzenie. Zapraszam do nas. P贸jdziemy do ko艣cio艂a, a potem zjemy obiad. Oczywi艣cie z Umm Ramiz.

-    Dzi臋kuj臋, 偶ona bardzo si臋 ucieszy, przyjdziemy z przyjemno艣ci膮.

Odby艂 si臋 rytualny sp贸r nad rachunkiem. Obaj wyj臋li pieni膮dze, rzucili na stolik i dyskutowali, kto ma zap艂aci膰. Pewnie trwa艂oby to jeszcze d艂u偶sz膮 chwil臋, gdyby nie odg艂osy strza艂贸w. Dobiega艂y z bliska.

-    Sukinsyny, zn贸w zaczynaj膮! - George zerwa艂 si臋 od sto艂u, zostawiaj膮c pieni膮dze. - Musz臋 i艣膰, Abu Ramizie.

Omar Jussef ruszy艂 za nim do wyj艣cia. Od drzwi wida膰 by艂o serie pocisk贸w smugowych bij膮cych w dwupi臋trowy dom w pobli偶u. Z dachu tego domu w stron臋 przedmie艣cia Jerozolimy, po drugiej stronie doliny, strzelano seriami z karabin贸w maszynowych. Obok budynku sta艂o czarne terenowe mitsubishi.

-    Jezu, znowu z mojego dachu!

-    George!...

-    Nie martw si臋 o mnie, ale sam uciekaj, bo zaraz zjawi膮 si臋 Izraelczycy i nawet tw贸j wielki klan ci臋 nie uchroni. Do widzenia. - George po偶egna艂 Omara serdecznym gestem i kryj膮c si臋 za p艂otami okalaj膮cymi ogrody, pobieg艂 w ciemno艣膰.

Izraelczycy rozpocz臋li ostrza艂 z ci臋偶szej broni i Omar Jussef zas艂oni艂 uszy. W ciemno艣ci pociski smugowe jawi艂y si臋 jak 艣mierciono艣ny zapis alfabetem Morse鈥檃. Ten kod oznacza艂 艣mier膰. Omar Jussef poczu艂 przenikaj膮cy go ch艂贸d. Przemkn臋艂o mu przez my艣l, 偶e mo偶e powinien pobiec za George鈥檈m, ale ten ju偶 znik艂 w mroku. Za jego plecami niecierpliwi艂 si臋 kelner.

-    No jak, wujku, zostajesz czy wychodzisz?

-    Id臋 do domu. Dobranoc.

-    Niech B贸g ma ci臋 w swojej opiece.

Ruszy艂, my艣l膮c o tym, 偶e wygl膮da g艂upio, kul膮c si臋 pod 艣cianami dom贸w i w ciemno艣ci wymacuj膮c stopami dziury w chodniku. Ogarn臋艂o go uczucie strachu i zw膮tpienia. Wyczuwa艂 jaki艣 ruch w prze艣witach mi臋dzy zabudowaniami. W mroku majaczy艂y sylwetki ludzi i zwierz膮t. Czu艂 si臋 troch臋 jak dziecko, kt贸re przy zgaszonych 艣wiat艂ach drepcze noc膮 do 艂azienki. Zimny pot zrosi艂 mu 艂ysin臋 i w膮sy, a wiatr pot臋gowa艂 uczucie ch艂odu. Co za stary g艂upiec ze mnie, karci艂 si臋 w my艣lach. Szwenda膰 si臋 podczas strzelaniny w nowych pi臋knych butach! Gdzie tw贸j rozum, Abu Ramizie?!

Ostrza艂 przybra艂 na sile. Omar zn贸w pomy艣la艂 o George鈥檜. Co on zrobi, gdy znajdzie ludzi z broni膮 na dachu swego domu?! No c贸偶, dopiero w obliczu 艣miertelnego niebezpiecze艅stwa cz艂owiek przekonuje si臋, na czym mu naprawd臋 zale偶y i co naprawd臋 kocha.

Wszyscy domownicy schronili si臋 w sypialni. Przycupn臋li przy 艣cianie z ciosanych kamieni. Ta strona domu by艂a najdalej od strzelaniny. Przeciwleg艂a, gdzie mie艣ci艂 si臋 salon, wychodzi艂a na dolin臋 i izraelskie pozycje na zboczu. George wpad艂 do domu przez frontowe drzwi. W 艣rodku huk strza艂贸w brzmia艂 jeszcze g艂o艣niej. Pociski wpada艂y przez okno. Z korytarza przy drzwiach przeczo艂ga艂 si臋 do salonu.

Sofia Saba patrzy艂a na m臋偶a przera偶onym wzrokiem. Dobiega艂a ledwie czterdziestki, ale jej twarz ju偶 poora艂y g艂臋bokie zmarszczki, kt贸rych przedtem nie by艂o. Z ka偶dym strza艂em i wybuchem siatka zmarszczek zdawa艂a si臋 g臋stnie膰 jak rysy na szkle. Kasztanowate w艂osy okala艂y wyl臋knion膮 twarz i trwo偶liwe oczy. Ramionami otacza艂a syna i c贸rk臋, tul膮c ich do siebie. Ca艂a tr贸jka dygota艂a ze strachu. Obok, pod kolekcj膮 antycznej broni zawieszonej na 艣cianie przez George鈥檃, siedzia艂 jego milcz膮cy i pozornie spokojny ojciec - Habib Saba. Wystaj膮ce ko艣ci policzkowe, d艂ugi, prosty nos i wynios艂a postawa sprawia艂y, 偶e jawi艂 si臋 jak pos膮g niewzruszonego arystokraty. George zawo艂a艂 ojca, przekrzykuj膮c odg艂osy wystrza艂贸w, ale starzec nawet nie drgn膮艂.

Wi臋kszo艣膰 izraelskich pocisk贸w wi臋z艂a w zewn臋trznym murze, ale raz po raz jaki艣 trafia艂 w wybite okno i ze 艣wistem przelatywa艂 przez salon, uderzaj膮c z 艂omotem w 艣cian臋, za kt贸r膮 kryla si臋 rodzina Saby. Sofia dygota艂a wtedy nerwowo. Ba艂a si臋, 偶e za kt贸rym艣 razem 艣ciana runie i dzieci znajd膮 si臋 na linii ognia. Haias pot臋gowa艂y odg艂osy t艂uk膮cych si臋 luster, porcelany rozbijaj膮cej si臋 o kamienn膮 posadzk臋 i trzask mebli rozsypuj膮cych si臋 od kul.

Izraelski pocisk 艣mign膮艂 przez korytarz i uwi膮z艂 we framudze drzwi tu偶 obok wchodz膮cego George鈥檃. Kiedy kluczy艂 w ciemno艣ci, postanowi艂, 偶e tym razem na pewno zacznie dzia艂a膰. Przeklina艂 bandyt贸w w duchu, ale gdy pocisk przelecia艂

0    centymetry od jego g艂owy, nie wytrzyma艂 i zakl膮艂 na ca艂y glos. Marzy艂 tylko o tym, 偶eby przeczo艂ga膰 si臋, ukry膰 za 艣cian膮, zamkn膮膰 oczy i nic nie widzie膰, nie s艂ysze膰. Mo偶e ten ca艂y koszmar tylko mu si臋 艣ni. Kiedy otworzy oczy, oka偶e si臋, 偶e jest w swoim sklepie w Santiago, a idiotyczna mrzonka o powrocie do domu rodzinnego w Betlejem to tylko z艂y sen. Zajrza艂 do sypialni i poczu艂 na sobie wzrok 偶ony. Patrzy艂a na niego szeroko otwartymi oczami, tul膮c dzieci do siebie. Nie obudzi si臋 w Santiago, nie skryje si臋 przed rzeczywisto艣ci膮. Musi po艂o偶y膰 temu kres. Wsta艂, przylgn膮艂 do 艣ciany, jakby chcia艂 w ni膮 wnikn膮膰, g艂臋boko oddetchn膮艂, jakby mia艂 skoczy膰 do lodowatej wody,

1    rzuci艂 si臋 przez korytarz do sypialni.

Obj膮艂 偶on臋 i dzieci.

-    Wszystko b臋dzie dobrze, kochani. Zaraz co艣 z tym zrobi臋. - Przygarn膮艂 Sofi臋 i dzieciaki jeszcze bli偶ej, 偶eby nie widzia艂y, 偶e nie jest w stanie opanowa膰 dr偶enia szcz臋k.

Ojciec, kt贸ry trwa艂 dot膮d bez ruchu, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

-    Co chcesz zrobi膰? - spyta艂.

George spojrza艂 ze smutkiem na starca. Nie zwiod艂y go ani pozorny spok贸j, ani kamienna postawa. Ojciec siedzia艂 bez ruchu w milczeniu, bo podda艂 si臋 ju偶 dawno i od tamtej pory stara艂 si臋 nie rzuca膰 nikomu w oczy. By艂 chrze艣cijaninem, a chrze艣cijanie nale偶eli teraz do wykl臋tej mniejszo艣ci w Betlejem, wi臋c Habib Saba stara艂 si臋 w 偶aden spos贸b nie prowokowa膰 muzu艂man贸w. George, mieszkaj膮c tyle lat za granic膮, nauczy艂 si臋 chodzi膰 z podniesionym czo艂em. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu ojca i pog艂aska艂 go po szorstkim policzku.

Zaraz potem wsta艂 i zdj膮艂 ze 艣ciany zabytkowy rewolwer. By艂 to webley VI, pami臋taj膮cy czasy drugiej wojny 艣wiatowej. Kupi艂 ten egzemplarz kilka miesi臋cy wcze艣niej od pewnego starca, kt贸ry dosta艂 t臋 bro艅 od brytyjskich oficer贸w jako pami膮tk臋 na zako艅czenie s艂u偶by w Legionie Arabskim. Metal ju偶 dawno straci艂 po艂ysk, a rdza stoczy艂a b臋benek. Ale w mroku sze艣ciocalowa lufa mog艂a wygl膮da膰 gro藕nie, a na pewno znacznie gro藕niej ni偶 stare tureckie ska艂k贸wki, kt贸re te偶 dekorowa艂y 艣cian臋 w sypialni. 艢cisn膮艂 d艂oni膮 r臋koje艣膰 i poczu艂 ci臋偶ar broni.

Habib wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby powstrzyma膰 syna, ale nie zdo艂a艂. Sofia krzykn臋艂a, widz膮c bro艅 w r臋ku m臋偶a. C贸rka patrzy艂a w niemym przera偶eniu spod matczynego ramienia. George wiedzia艂, 偶e musi dzia艂a膰, bo d艂u偶ej nie wytrzyma l臋ku w oczach najbli偶szych. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na czole c贸rki, jakby chcia艂, aby przymkn臋艂a powieki.

- Nie martw si臋, Miral. Tata powie tym ludziom, 偶eby sko艅czyli zabaw臋 i przestali ha艂asowa膰.

Zabrzmia艂o to g艂upio, wi臋c jeszcze przez chwil臋 nie zdejmowa艂 r臋ki z czo艂a dziewczynki, 偶eby nie widzie膰 zdumienia w jej oczach. Nawet dziecko wiedzia艂o, 偶e to nie zabawa. Zaraz potem wybieg艂 przez frontowe drzwi.

ROZDZIA艁 2

Ciemno艣膰 sp艂ywa艂a ze wzg贸rz i mrok ogarnia艂 dolin臋, spowijaj膮c drzewa oliwne i rzucaj膮c cie艅 na romantyczne portrety m臋czennik贸w na nagrobkach cmentarza w Irtas10. W domu Rahman贸w nie zapalono 艣wiat艂a, aby nie wy艂ania艂y si臋 z ciemno艣ci ani grz膮dki warzywne, ani k臋pa pinii za domem, bo tamt臋dy w艂a艣nie mia艂 si臋 wkr贸tce przekrada膰 najstarszy syn. Spodziewano si臋, 偶e zjawi si臋 na iftar, wieczorny posi艂ek podawany po ca艂ym dniu postu w ramadanie. Dima Abdel Rahman przynios艂a ju偶 z kuchni tac臋 pe艂n膮 szklanek z kamar ad-din -sokiem morelowym Zacz臋艂a je rozstawia膰 przy poduszkach, na kt贸rych zasi膮d膮 domownicy. Najwi臋ksz膮 przeznaczy艂a dla Louaia i t臋 umie艣ci艂a na niskim stoliku w k膮cie, gdzie b臋dzie chcia艂 zasi膮艣膰, bo stamt膮d wida膰, co si臋 dzieje za oknami. Nie bacz膮c na dobiegaj膮ce z kuchni nerwowe pomruki te艣ciowej, otworzy艂a okno, pr贸buj膮c dojrze膰 w ciemno艣ci, czy m膮偶 ju偶 nadchodzi. Poprawi艂a kremow膮 chust臋 - spi臋ta agraf膮 pod brod膮 tkanina podkre艣la艂a owal twarzy. Jasne oczy pod d艂ugimi rz臋sami przypomina艂y barw膮 br膮zowiej膮ce jesienne li艣cie. 艁agodny i ufny wyraz twarzy zak艂贸ca艂y nieco zaci艣ni臋te usta i jakby cie艅 osamotnienia. Poczu艂a ch艂贸d, wi臋c otuli艂a si臋 艣wi膮teczn膮, po艂yskuj膮c膮 szat膮.

Po艂o偶enie budynku sprzyja艂o tajemnym odwiedzinom. Przemykaj膮c ze swojej kryj贸wki znajduj膮cej si臋, p贸艂 kilometra od rodzinnego domu, Louai Abdel Rahman ani na chwil臋 nie musia艂 wychodzi膰 na otwart膮 przestrze艅, gdzie izraelskie patrole 艂atwo mog艂yby go wy艣ledzi膰. Kr臋te uliczki Irtas bieg艂y w d贸艂 a偶 do dna doliny, wygl膮daj膮c jak g贸rskie potoki p艂yn膮ce w艣r贸d dom贸w z pustak贸w. Skrajem doliny ci膮gn臋艂y si臋 偶yzne poletka fellach贸w, otaczaj膮ce zielonym kr臋giem s艂ynne ogrody nale偶膮ce do klasztoru Si贸str 艢w. Marii. Po drugiej stronie, patrz膮c od domu Rahman贸w, wej艣cie do doliny zamyka艂y staro偶ytne studnie znane jako Sadzawki Salomona, z kt贸rych za czas贸w kr贸la Heroda woda p艂yn臋艂a akweduktem do samej Jerozolimy. Maj膮c liczne 藕r贸d艂a w dolinie, mieszka艅cy Irtas p艂awili si臋 w luksusie niedost臋pnym dla innych palesty艅skich wiosek - nie musieli martwi膰 si臋 o wod臋, podczas gdy gdzie indziej przez osiem miesi臋cy letniej suszy z niepokojem patrzono na wysychaj膮ce cuchn膮ce zbiorniki. W innych wioskach ros艂y wy艂膮cznie kar艂owate oliwki, a tu, w dolinie, obok drzew oliwnych tak偶e wysokie pinie o roz艂o偶ystych koronach. Dima Abdel wiedzia艂a, 偶e os艂oni膮 jej m臋偶a, gdy b臋dzie zd膮偶a艂 do domu. Jakby natura sama sprzyja艂a jego walce z okupantami. Gdyby Izraelczycy wystawili posterunki na szczycie zbocza, Louai zobaczy艂by ich natychmiast, bo wy偶ej ro艣linno艣膰 stawa艂a si臋 ubo偶sza i na tle go艂ych ska艂, nawet o zmierzchu, 偶o艂nierzy wida膰 by艂oby jak na d艂oni.

Spomi臋dzy drzew dobieg艂 jaki艣 szmer.

To on, pomy艣la艂a Dima. Nas艂uchiwa艂a w milczeniu, nie reaguj膮c na wo艂anie te艣ciowej z kuchni. Wzrok Dimy nie wy艂awia艂 niczego z ciemno艣ci, ale s艂uch podpowiada艂, 偶e kto艣 nadchodzi. Wreszcie. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Wyg艂adzi艂a chust臋, poprawi艂a agraf臋 pod brod膮.

Gdyby nawet Louai musia艂 si臋 kry膰 przed Izraelczykami przez cale lata, Dima nigdy nie zdo艂a przywykn膮膰 do d艂ugich przerw dziel膮cych kr贸tkie wizyty m臋偶a w domu, w kt贸rym mieszka艂a z jego rodzicami, bratem i trzema siostrami. Pobrali si臋 przed rokiem i niemal ca艂y ten rok Louai si臋 ukrywa艂. Sprawdzi艂y si臋 wi臋c obawy jej rodzic贸w. Przed 艣lubem radzili si臋 nawet s膮siada - Omara Jussefa - nauczyciela, kt贸rego ojciec darzy艂 szczeg贸lnym szacunkiem. Ustaz - profesor - przestrzega艂, 偶e Dima mo偶e rych艂o zosta膰 wdow膮. Ale zarazem podkre艣la艂, 偶e skoro m艂odzi si臋 kochaj膮, to takie uczucie trzeba uszanowa膰, zw艂aszcza gdy wok贸艂 jest tyle nienawi艣ci.

Tak wi臋c Dima rzuci艂a szko艂臋 w Dehajszy i wysz艂a za Louaia, a po 艣lubie zacz臋艂a pracowa膰 u te艣cia w warsztacie samochodowym. Prowadzi艂a rachunki i dy偶urowa艂a przy telefonie. Po pracy zajmowa艂a si臋 domem i wygl膮da艂a odwiedzin Louaia, a te stawa艂y si臋 coraz rzadsze. Zdarza艂o si臋, 偶e nie widzia艂a go przez tydzie艅 albo i d艂u偶ej. A gdy si臋 wreszcie zjawia艂, to wpada艂 jak po ogie艅, na godzin臋 lub dwie, i zn贸w znika艂, a j膮 ogarnia艂 smutek. Bez m臋偶a, kt贸ry os艂adza艂by noce, dnie sp臋dzane w oszklonym kantorku w warsztacie jeszcze bardziej j膮 przygn臋bia艂y. Co gorsza, ojciec Louaia Muhammad i jego brat Ju-nis odnosili si臋 do niej coraz ch艂odniej, jakby wini膮c j膮 za ryzyko, jakie Louai podejmowa艂, skradaj膮c si臋 nocami do domu. A mo偶e chodzi艂o o co艣 innego.

Kilka tygodni wcze艣niej, pod nieobecno艣膰 Muhammada i Junisa, do warsztatu zaszed艂 pewien m臋偶czyzna. Ros艂y, w po-lowym mundurze, przysiad艂 bez najmniejszego skr臋powania na biurku Dimy, gniot膮c papier wielkim zadem, i pr贸bowa艂 uszczypn膮膰 j膮 w policzek. Cofn臋艂a si臋, a on tylko si臋 za艣mia艂.

-    Chcia艂bym kupi膰 co艣 od twojej rodziny - rzek艂. - Ale zap艂ac臋 podw贸jn膮 cen臋, je艣li ty mi to dostarczysz.

I wtedy w drzwiach warsztatu stan膮艂 Junis. Intruz jeszcze raz wyci膮gn膮艂 r臋k臋 ku Dimie, ale zorientowa艂 si臋, 偶e kto艣 patrzy, wi臋c zn贸w tylko si臋 za艣mia艂 i wyszed艂. Junis obrzuci艂 Di-m臋 podejrzliwym spojrzeniem i wybieg艂 za nim. Po tym wydarzeniu przesta艂 si臋 do niej odzywa膰.

Kiedy wkr贸tce potem Louai przyszed艂 w odwiedziny, Dima poskar偶y艂a si臋, 偶e te艣膰 i szwagier 藕le si臋 do niej odnosz膮. M膮偶 zareagowa艂 w spos贸b, jakiego si臋 nie spodziewa艂a. Zwykle opanowany i cichy, zaskoczy艂 j膮 nag艂ym wybuchem z艂o艣ci.

-    Nie masz prawa os膮dza膰 mojego ojca i brata, a w og贸le to nie wtr膮caj si臋 w nieswoje sprawy!

Nie mia艂a poj臋cia, o jakich sprawach m贸wi. Przecie偶 skar偶y艂a si臋 tylko na lodowat膮 atmosfer臋 w domu i w pracy, nic wi臋cej. A Louai zn贸w j膮 zaskoczy艂. Opanowa艂 si臋 i przeprosi艂. T艂umaczy艂, 偶e to wszystko skutek stresu, bo siedzi w kryj贸wce jak w wi臋zieniu. Ale Dima wiedzia艂a, 偶e k艂amie, a ostra reakcja Louaia na pocz膮tku potwierdzi艂a tylko jej podejrzenia wobec Junisa. P贸藕niej us艂ysza艂a, jak bracia si臋 k艂贸c膮. Robili to szeptem, wi臋c nie rozumia艂a, o czym m贸wi膮, ale ton nie pozostawia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e co艣 jest nie tak. A potem, przy po偶egnaniu, Louai - co te偶 widzia艂a - obrzuci艂 ojca jakim艣 dziwnym spojrzeniem, jakby chcia艂 go zgani膰.

Sta艂a przy otwartym oknie, wpatruj膮c si臋 w ciemno艣膰. S艂ysza艂a przecie偶, 偶e kto艣 nadchodzi. Ale oto kroki ucich艂y, a po chwili zn贸w co艣 dotar艂o do jej uszu - jakby kto艣, kto si臋 zbli偶a艂, poczu艂 si臋 pewniej i zacz膮艂 i艣膰 bardziej zdecydowanie. I wtedy z ciemno艣ci dobieg艂o do niej zdanie:

-    Ach, to ty, Abu Walidzie.

Pozna艂a g艂os m臋偶a. Brzmia艂 spokojnie i przyja藕nie. Zn贸w wyt臋偶y艂a wzrok. I nagle mi臋dzy piniami dostrzeg艂a migocz膮cy czerwony ognik. Przez u艂amek sekundy kr膮偶y艂, zataczaj膮c niewielki kr膮g, potem znieruchomia艂, jakby 艣wietlik przysiad艂 na li艣ciu. I w tym w艂a艣nie momencie rozleg艂 si臋 strza艂. Dima otworzy艂a usta, jakby nadmiar powietrza rozsadza艂 jej p艂uca. Zobaczy艂a m臋偶a, jak chwieje si臋 mi臋dzy drzewami. Twarzy nie widzia艂a, ale nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e to on. Pozna艂a d偶insow膮 kurtk臋 i spodnie, kt贸re sama mu kupi艂a przed jego ostatnimi odwiedzinami. Wybieg艂 spomi臋dzy drzew, trzymaj膮c si臋 za rami臋.

Zn贸w mign膮艂 czerwony ognik i zn贸w rozleg艂 si臋 huk wystrza艂u. Louai rozrzuci艂 szeroko ramiona, zakr臋ci艂 si臋 jak derwisz w ta艅cu, po czym zachwia艂 si臋 i pad艂 na skraju zagonu kapusty.

Dima patrzy艂a w niemym przera偶eniu. Te艣ciowa wbieg艂a do pokoju, lamentuj膮c, 偶e nadchodz膮 Izraelczycy.

-    Wymorduj膮 nas wszystkich! - krzycza艂a, wzywaj膮c na pomoc m臋偶a i syna. - Junis, chod藕 do mnie, Muhammad, m臋偶u, ratuj nas!

Spieszne kroki zadudni艂y na schodach. Wyrwani z drzemki m臋偶czy藕ni zbiegali z pi臋tra. Dima sta艂a jak skamienia艂a. Mia艂a wra偶enie, 偶e je艣li uczyni jakikolwiek ruch, to jej cia艂o rozsypie si臋 w proch. Ale si臋 opanowa艂a. Pu艣ci艂a si臋 biegiem do drzwi, przewracaj膮c po drodze szklank臋 z kamar ad-din.

Zab贸jcy jeszcze tam s膮, przemkn臋艂o jej przez my艣l. Ale musz臋 i艣膰 do niego. Oby nie by艂 ci臋偶ko ranny!

Przebieg艂a przez zagon kapusty, przykl臋k艂a przy m臋偶u. Dopiero w tym momencie zda艂a sobie spraw臋, 偶e 艂zy p艂yn膮 jej z oczu, a gdy odwr贸ci艂a Louaia na plecy, szloch zamieni艂 si臋 w krzyk. Patrzy艂 szeroko otwartymi oczyma, ale nie by艂o w nich 偶ycia, z na wp贸艂 otwartych ust wyziera艂 j臋zyk. Kurtka mokra od krwi, plama rozla艂a si臋 od szyi po brzuch. Wzi臋艂a go za r臋k臋, dotkn臋艂a twarzy. Cia艂o ju偶 styg艂o. By艂 taki przystojny. Spojrza艂a na jego d艂o艅. Mia艂 szczup艂e, d艂ugie palce. Potrafi艂 nimi dotyka膰 tak delikatnie... Dlaczego? Jak to si臋 sta艂o, 偶e sprawa palesty艅ska okaza艂a si臋 dla艅 wa偶niejsza ni偶 ich wsp贸lne szcz臋艣cie i mi艂o艣膰?

Nadbieg艂a matka. Ju偶 wiedzia艂a. S艂ysza艂a rozdzieraj膮cy krzyk Dimy. Ukl臋k艂a przy zmar艂ym synu, k艂ad膮c d艂onie na jego zakrwawionej piersi. W ge艣cie rozpaczy j臋艂a ugniata膰 w d艂oniach mokr膮 tkanin臋, a po chwili chwyci艂a si臋 za g艂ow臋 d艂o艅mi unurzanymi w synowskiej krwi i podnios艂a g艂o艣ny lament do Boga.

-    Odejd藕 od niego!

Dima us艂ysza艂a za plecami ostry g艂os Junisa. Chwyci艂 j膮 za rami臋 i oderwa艂 brutalnie od cia艂a m臋偶a. Matk臋 te偶, ale uczyni艂 to znacznie delikatniej.

-    Allahu akbar - B贸g jest wielki - modli艂a si臋 matka, gdy Junis prowadzi艂 j膮 do domu.

Na u艂amek sekundy jego wzrok spotka艂 si臋 ze wzrokiem Dimy. Patrzy艂 zimno, wr臋cz wrogo. Zmiesza艂a si臋.

-    Niczego nie ruszaj i nie dotykaj, a偶 przyjedzie policja -rozkaza艂.

-    Policja? - zdziwi艂a si臋.

-    Tak.

-    A co policja mo偶e pom贸c? Izraelczycy go zamordowali, twojego brata, a mojego m臋偶a. Chyba nie wydaje ci si臋, 偶e policja zacznie raptem szuka膰 i aresztuje izraelskiego 偶o艂nierza, kt贸ry go zastrzeli艂?

-    R贸b, co ci m贸wi臋.

-    Policja si臋 tym nie zajmie, chyba 偶eby zab贸jc膮 byt Palesty艅czyk. Ale kt贸ry Palesty艅czyk zabi艂by cz艂onka naszej rodziny? Kt贸ry Palesty艅czyk zabi艂by bojownika ruchu oporu?

Junis odwr贸ci! wzrok, a kiedy podesz艂a do niego, spojrza艂 na ni膮 z nienawi艣ci膮.

Dima u偶y艂aby jeszcze mocniejszych s艂贸w, gdyby nie wzgl膮d na zmar艂ego. Ostre s艂owa k艂贸ci艂y si臋 majestatem 艣mierci. Junis odprowadzi艂 matk臋 do domu, zapali艂 lampy. 艢wiat艂a wy艂owi艂y z ciemno艣ci martwe cia艂o Louaia i t臋偶ej膮c膮 plam臋 krwi.

ROZDZIA艁 3

Omar Jussef umie艣ci艂 starannie na biurku teczk臋 z wi艣niowej sk贸ry, a nast臋pnie ustawi艂 kombinacj臋 cyfr na z艂otym szyfrowym zamku. Otworzy艂 wieko i z wewn臋trznej kieszeni teczki doby艂 wieczne pi贸ro Mont Blanc. Otrzyma艂 je kiedy艣 w prezencie od uczni贸w ko艅cz膮cych nauk臋 - znano bowiem jego zami艂owanie do 艂adnych przedmiot贸w. Z przyjemno艣ci膮 trzymaj膮c w d艂oni 艣wietnie wywa偶one pi贸ro, spojrza艂 na stos zeszyt贸w do poprawienia. Zastanawia艂 si臋, czy obecni uczniowie te偶 kiedy艣 oka偶膮 wdzi臋czno艣膰 swemu nauczycielowi. Otworzy艂 pierwszy zeszyt i zacz膮艂 czyta膰 wypracowanie na temat upadku imperium osma艅skiego. Irytowa艂a go ta klasa i ta m艂odzie偶. Stara艂 si臋 nad tym zapanowa膰, ale bez skutku. Nie m贸g艂 po prostu znie艣膰, jak w k贸艂ko powtarzaj膮 wytarte slogany o tym, 偶e biedni Arabowie od pocz膮tku dziej贸w byli ofiarami agresor贸w, najpierw krzy偶owc贸w, potem Mongo艂贸w, Turk贸w, Brytyjczyk贸w i tak a偶 do inti-fady. Owszem, historia obchodzi艂a si臋 z Arabami surowo, ale to wcale nie znaczy, 偶e Arabowie nie ponosili 偶adnej odpowiedzialno艣ci za swe cierpienia. Wi臋c na swoich lekcjach Omar Jussef pr贸bowa艂 walczy膰 z tymi prymitywnymi, siej膮cymi nienawi艣膰 uproszczeniami. Ale skutek by艂 taki, 偶e sam irytowa艂 si臋 coraz bardziej, a uczniowie i uczennice i tak go nie chcieli s艂ucha膰.

Dzi艣 wszelako postanowi艂 klas臋 potraktowa膰 艂agodniej, wi臋c przy pierwszym wypracowaniu postawi艂 tr贸jk臋. Od艂o偶y艂 nieporz膮dnie prowadzony zeszyt i si臋gn膮艂 po nast臋pny. Czu艂, 偶e si臋 starzeje. My艣lami wr贸ci艂 do wczorajszego wieczoru i do kolacji z George鈥檈m Sab膮. Spotkanie z nim sprawi艂o mu rado艣膰. Z George鈥檃 i jeszcze kilku dawnych uczni贸w by艂 naprawd臋 dumny. Ale teraz? Irytowa艂a go g艂upia, prostacka i pe艂na gwa艂t贸w polityka, a tak w艂a艣nie, przez jej pryzmat, patrzy艂y na 艣wiat jego uczennice. Jednocze艣nie z艂o艣ci艂a go w艂asna bezsilno艣膰 - 艣wiadomo艣膰, 偶e jest zbyt stary i zbyt oddalony od 艣wiata, w jakim 偶y艂y, 偶eby cokolwiek w ich my艣leniu zmieni膰. Wiedzia艂, 偶e w m臋skiej szkole by艂oby jeszcze gorzej, ale i tu, w szkole dla dziewcz膮t, szokowa艂a go atmosfera wrogo艣ci. Chocia偶 wk艂ada艂 wiele wysi艂ku, aby uwolni膰 umys艂y dzieci z Dehaj-szy z okow贸w nienawi艣ci, inni pracowali nad tym, aby im t臋 nienawi艣膰 zaszczepia膰 coraz g艂臋biej.

Kiedy艣 by艂o inaczej - wspomnia艂 czasy, gdy uczy艂 George鈥檃. Wtedy m艂odzie偶 otwiera艂a si臋 na wiedz臋, ch艂on臋艂a jego wyk艂ady. Potem nasta艂o inne pokolenie, m艂odzie偶 si臋 zmieni艂a. Nie tylko ona. Zmieni艂o si臋 wszystko. W Betlejem zapanowa艂y napi臋cie i nienawi艣膰, a wraz z nimi przysz艂a bieda i siej膮ca wrogo艣膰 propaganda. Nawet najlepsze uczennice, jak cho膰by Di-ma Abdel Rahman, ulega艂y takiej atmosferze i pada艂y ofiar膮 przemocy. Jej ojciec, s膮siad Omara, zadzwoni艂 wczoraj wieczorem i opowiedzia艂 o 艣mierci Louaia. Ceremonia pogrzebowa mia艂a si臋 odby膰 rano, gdy Omar pracowa艂, wi臋c postanowi艂 odwiedzi膰 Rahman贸w po po艂udniu. Rozwa偶a艂, czy nie zaproponowa膰 Dimie, by wr贸ci艂a do szko艂y. Uzna艂 jednak, 偶e nale偶y z tym zaczeka膰. Tak bardzo kocha艂a m臋偶a, 偶e wszelkie rozmowy tycz膮ce przysz艂o艣ci lepiej od艂o偶y膰 na p贸藕niej.

O tej porze, gdy pierwsze promienie s艂o艅ca wpada艂y do pustej jeszcze klasy i gdy pochyla艂 si臋 nad nieudolnymi wypraco-waniami, Omar Jussef sam si臋 dziwi艂, dlaczego dot膮d nie przysta艂 na sugestie dyrektora szko艂y, Amerykanina, i nie rzuci艂 tego wszystkiego. Mia艂 co prawda ledwie pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 lat, ale Christopher Steadman chcia艂 go wys艂a膰 na emerytur臋. Dawa艂 mu to jasno do zrozumienia, patrz膮c wymownie na jego dr偶膮ce po wielu latach picia d艂onie, chocia偶 ten rozdzia艂 偶ycia Omar Jussef dawno ju偶 zamkn膮艂. Chodzi艂 wolno, drobnymi krokami i sprawia艂 wra偶enie ogromnie steranego. Stead-man wola艂by pewnie kogo艣 m艂odszego i bardziej energicznego, ale Omar podejrzewa艂, 偶e chodzi nie tylko o to. Tak naprawd臋 dyrektor chcia艂by zatrudni膰 kogo艣 bardziej uleg艂ego, kto nie b臋dzie mu si臋 przeciwstawia艂. I za to Omar szczerze go nienawidzi艂. Uwa偶a艂, 偶e uda艂o mu si臋 w 偶yciu ukszta艂towa膰 wystarczaj膮co wiele m艂odych umys艂贸w - cho膰by George鈥檃 Sab臋, Eliasa Biszar臋 czy Dim臋 Abdel Rahman - by twierdzi膰, 偶e sprawdzi艂 si臋 jako nauczyciel. Ale mo偶e rzeczywi艣cie powinien da膰 sobie spok贸j i machn膮膰 r臋k膮 na ca艂e to szale艅stwo, propagand臋 m臋cze艅stwa i codzienne k艂amstwa.

- Dzie艅 dobry, ustaz. - Do klasy wesz艂a pierwsza uczennica.

Omar odwzajemni艂 pozdrowienie. Musia艂 si臋 oderwa膰 od bliskich sercu wspomnie艅 o dawnych wychowankach, wr贸ci膰 do trudnej i niezbyt mi艂ej rzeczywisto艣ci. Uczennice zajmowa艂y miejsca, krzes艂a skrzypia艂y, powietrze przepe艂ni艂a wo艅 niedomytych pach i przetrawionej fasoli. Omar wzi膮艂 kolejny zeszyt, udaj膮c, 偶e poprawia. D艂o艅 trzymaj膮ca pi贸ro dr偶a艂a jak zawsze w ostatnich dniach. Gdy przewraca艂 kartki, spostrzeg艂 na wierzchu d艂oni ma艂膮 plamk臋 w膮trobow膮. Jeszcze wczoraj jej nie by艂o. Pojawi艂a si臋 ostatniej nocy, mo偶e jaki艣 d偶inn zakrad艂 si臋 i naznaczy艂 go pi臋tnem przedwczesnej staro艣ci. Tylko 偶e tej nocy d偶inn mia艂by k艂opoty ze znalezieniem go 艣pi膮cego w 艂贸偶ku. Po艂ow臋 nocy Omar Jussef sp臋dzi艂 w 艂azience, usi艂uj膮c opr贸偶ni膰 p臋cherz, i d偶inn, je艣li ju偶, m贸g艂by wycisn膮膰 starcze pi臋tno na jego ledwo ciurkaj膮cym penisie. Tik wygl膮da艂o naprawd臋 jego 偶ycie. Za m艂odu te偶 nie by艂 nikim nadzwyczajnym, bo - 偶eby by膰 w zgodzie z prawd膮 - do wyidealizowanego portretu zadumanego m艂odzie艅ca nale偶a艂oby doda膰 zm臋tnia艂e od alkoholu oczy i zaci艣ni臋te z goryczy usta kogo艣, kto wie, 偶e sporo nabroi艂 i ma za co przeprasza膰, cho膰by tych, kt贸rych obrazi艂 po pijanemu, ale przede wszystkim samego siebie powinien b艂aga膰 o wybaczenie. Uzna艂 jednak, 偶e ju偶 do艣膰 tych my艣li na jeden poranek. Mo偶e rzeczywi艣cie powinien pomy艣le膰 o emeryturze. Postanowi艂 porozmawia膰 o tym ze swoj膮 偶on膮 Mariam.

Kolejne uczennice wchodzi艂y i w milczeniu zajmowa艂y miejsca. Zna艂y swego nauczyciela, wiedzia艂y, 偶e nie lubi paplaniny, chyba 偶e jest w wyj膮tkowo dobrym nastroju, co jednak na pierwszej lekcji, o wp贸艂 do 贸smej rano, zdarza艂o si臋 niezwykle rzadko. Ale jedna z dziewczyn by艂a zbyt poruszona, by panowa膰 nad sob膮. Chadid偶a Zubejda - wysoka, szczup艂a brunetka uczesana w kok, z mn贸stwem pryszczy na bladych policzkach - szepta艂a co艣 z przej臋ciem do dw贸ch kole偶anek w s膮siedniej 艂awce.

-    Gdy wychodzi艂am do szko艂y, zadzwoni艂 tata. Powiedzia艂, 偶e aresztowa艂 kolaboranta, kt贸ry pomaga艂 Izraelczykom zabi膰 m臋czennika w Irtas. Tata powiedzia艂, 偶e szykuje si臋 egzekucja zdrajcy - m贸wi艂a szeptem, ale cala klasa j膮 s艂ysza艂a.

-    A kt贸偶 to taki?

-    Kolaborant? Przekl臋ty chrze艣cijanin z Bejt D偶ala. Saba czy jako艣 tak. Zaprowadzi艂 Izraelczyk贸w prosto do Irtas, gdzie akurat przebywa艂 ten wielki bojownik. A jakby tego by艂o ma艂o, sam jeszcze dobi艂 go no偶em, kt贸ry dosta艂 od 呕yd贸w.

Omar Jussef od艂o偶y艂 pi贸ro, zanim wypad艂o mu z dr偶膮cych palc贸w. Odsun膮艂 zeszyt i chwyci艂 si臋 obur膮cz za g艂ow臋, usi艂uj膮c zebra膰 my艣li. Wzi臋li George鈥檃! Wiedzia艂, 偶e to o niego chodzi, ale postanowi艂 si臋 upewni膰.

-    Chadid偶a, a jak ten Saba ma na imi臋? - spyta艂 ochryp艂ym g艂osem.

-    Chyba George, ustaz. Tak, George Saba. Tata m贸wi, 偶e on trzyma w domu bezwstydne figury nagich kobiet i 偶e oficerowi, kt贸ry go aresztowa艂, proponowa艂 w艂asn膮 c贸rk臋.

Dziewcz臋ta kr臋ci艂y g艂owami i cmoka艂y z wra偶enia.

-    Ale sam si臋 przyzna艂 - ci膮gn臋艂a Chadid偶a. - Powiedzia艂: 鈥濿iem, dlaczego przyszli艣cie. Przyszli艣cie, bo zaprzeda艂em si臋 呕ydom鈥. Tata a偶 go waln膮艂, gdy to us艂ysza艂.

Omar Jussef wsta艂 z krzes艂a, pochyli艂 si臋 nad biurkiem.

-    Chod藕 tutaj - poleci艂 ostro.

Chadid偶a wysz艂a na 艣rodek klasy zmieszana, nie rozumiej膮c, o co chodzi, a on w pierwszym odruchu got贸w by艂 wymierzy膰 jej taki sam cios, jaki wedle niej ojciec wymierzy艂 rzekomemu kolaborantowi. Powstrzyma艂 si臋, oczywi艣cie. By艂 nauczycielem, a nie oprawc膮 w policyjnym mundurze. Ale oczy zasz艂y mu 艂zami w艣ciek艂o艣ci, a broda dr偶a艂a. Przemkn臋艂o mu przez my艣l, 偶e wygl膮da chyba 偶a艂o艣nie i klasa to widzi.

-    Nie pami臋tasz, czego was uczy艂em? - zacz膮艂.

Dziewczyna spojrza艂a na nauczyciela oczami bez wyrazu.

-    Uczy艂em was, jak powinno si臋 patrze膰 na histori臋 - podpowiedzia艂.

Chadid偶a milcza艂a.

-    M贸wi艂em, 偶e najpierw trzeba pozna膰 fakty, a dopiero potem ferowa膰 wyroki o tym czy innym su艂tanie albo o przyczynach jakiej艣 wojny.

-    Tak jest, ustaz - potwierdzi艂a dziewczyna nieco uspokojona.

-    A wi臋c sk膮d wiesz, 偶e ten cz艂owiek jest kolaborantem?

-    Tata mi powiedzia艂.

-    A kim jest tw贸j ojciec?

-    Jest sier偶antem. Mahmud Zubejda, oddzia艂 wywiadu, Si艂y Szybkiego Reagowania.

-    To on prowadzi艂 艣ledztwo? Od pocz膮tku do ko艅ca?

Dziewczyna milcza艂a, niepewna, co odpowiedzie膰.

-    Oczywi艣cie 偶e nie - Omar Jussef sam odpowiedzia艂. -Skoro tak, to trzeba by porozmawia膰 z tymi, kt贸rzy prowadzili 艣ledztwo, i dopiero wtedy wyrokowa膰, czy zatrzymany jest zdrajc膮, czy nie. Rozumiesz?

-    Przecie偶 on si臋 przyzna艂.

-    Przyzna艂 si臋? Komu? Tobie? By艂a艣 tam? W艂a艣nie. Zanim wydasz wyrok, powinna艣 z tym cz艂owiekiem porozmawia膰. Nie tylko z nim, z jego znajomymi i przyjaci贸艂mi. Powinna艣 pr贸bowa膰 go zrozumie膰, a przede wszystkim ustali膰 motyw - dlaczego, je艣li w og贸le, zdecydowa艂 si臋 na kolaboracj臋. Dla pieni臋dzy? A mo偶e ten cz艂owiek jest zamdfny i nie potrzebuje pieni臋dzy? Je艣li tak, to dlaczego to zrobi艂? A mo偶e to nie on, tylko kto艣 inny? A mo偶e po prostu kto艣 chce zrobi膰 z niego koz艂a ofiarnego? Na przyk艂ad jaki艣 konkurent w interesach.

Speszona dziewczyna przest臋powa艂a z nogi na nog臋 i rozdrapywa艂a pryszcze na policzkach. By艂a bliska p艂aczu i Omar to widzia艂. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e krzyczy, pochylaj膮c si臋 nad ni膮 zza biurka, ale nie m贸g艂 nad sob膮 zapanowa膰. By艂 w艣ciek艂y na g艂upot臋 ca艂ego pokolenia i wy艂adowywa艂 t臋 w艣ciek艂o艣膰, patrz膮c na jej chude ramiona i bezmy艣ln膮 twarz.

-    Ale sk膮d ja mam to wszystko wiedzie膰? - j臋kn臋艂a Cha-did偶a.

-    Niewa偶ne - odpowiedzia艂 Omar - wa偶ne jest to, 偶e zanim si臋 ska偶e cz艂owieka na 艣mier膰, trzeba pozna膰 wszelkie okoliczno艣ci. - Pochyli艂 si臋 nad ni膮 jeszcze bardziej. - 艢mier膰 - doda艂. - Wyrok 艣mierci! To za wielka sprawa, aby szepta膰 w 艂awce i chichota膰. Ten rzekomy kolaborant te偶 ma dzieci. Postaw si臋 na ich miejscu. Jak by艣 si臋 czu艂a, gdyby to twojego ojca zabrano i gdyby艣 wiedzia艂a, 偶e ju偶 nie wr贸ci.

Gdy wypowiada艂 te s艂owa, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e widmo 艣mierci ojca musi tej dziewczynie towarzyszy膰 od lat. W ka偶dej chwili jej ojciec m贸g艂 przecie偶 zgin膮膰, ponie艣膰 艣mier膰 z r膮k Izraelczyk贸w w jakiej艣 przypadkowej strzelaninie. Zapewne wizja takiej tragedii jak koszmar nawiedza j膮 nocami, napawa l臋kiem i przera偶a. To sprawi艂o, 偶e poczu艂 na moment sympati臋 do niej.

-    Wracaj na miejsce, Chadid偶o.

Omar wyj膮艂 grzebyk, odgarn膮艂 kosmyki, kt贸re opad艂y mu na czo艂o, gdy pochyla艂 si臋 nad dziewczyn膮. W klasie by艂o cicho jak makiem zasia艂. Omar schowa艂 grzebie艅 do kieszonki marynarki. Usiad艂 na swoim miejscu za biurkiem.

-    Kiedy odejdziecie z tego 艣wiata - zacz膮艂 spokojniejszym tonem - co zostawicie po sobie? Gromad臋 dzieci? Ale co z tego? Wa偶niejsze jest, jak je wychowacie. By膰 mo偶e zostawicie te偶 po sobie maj膮tek. Ale co z tego? Wa偶niejsze jest to, kto odziedziczy ten maj膮tek i jaki zrobi z niego u偶ytek. Czy ludzie b臋d膮 was wspomina膰 z mi艂o艣ci膮? Tego wam 偶ycz臋. Ale te偶 mog膮 o was my艣le膰 z nienawi艣ci膮. Zastan贸wcie si臋 nad tym. Spr贸bujcie odpowiedzie膰 sobie na te pytania. Je艣li same tego nie zrobicie, kto艣 mo偶e was wyr臋czy膰 i podsun膮膰 odpowiedzi, a mo偶e to by膰 z艂y cz艂owiek. Poka偶e tak zwane dowody, sprawi, 偶e zrobicie to, czego on b臋dzie chcia艂. Nie pozw贸lcie na to, nie pozw贸lcie, aby obcy kierowali waszym 偶yciem.

Jakbym m贸wi艂 o sobie, przemkn臋艂o mu przez my艣l.

-    George Saba by艂 kiedy艣 moim uczniem. By艂 inteligentnym, pogodnym ch艂opcem, zdolnym i wra偶liwym. Mia艂 te偶 zasady. Nie wierz臋, aby m贸g艂 zrobi膰 co艣 z艂ego.

-    A jakie pan ma dowody? - zawo艂a艂a Chadid偶a Zubejda z 艂awki. Omar podj膮艂 pytanie.

-    Mam ich wi臋cej ni偶 ty, Chadid偶o. Ty oceniasz spraw臋 miar膮 swojej nienawi艣ci do cz艂owieka, kt贸rego nawet nie widzia艂a艣, ja natomiast znam go dobrze i bardzo kocham.

No, nie藕le jak na pocz膮tek dnia, pomy艣la艂 z gorzk膮 ironi膮. Oto deklaruj臋 uwielbienie dla kolaboranta i og艂aszam mi艂o艣膰 do zdrajcy. Kiedy potrzebny b臋dzie nowy kozio艂 ofiarny, 偶eby go zamkn膮膰 w wi臋zieniu, b臋d臋 jak znalaz艂. Ca艂a klasa za艣wiadczy, 偶e sympatyzuj臋 z kolaborantem, ergo sam jestem kolaborantem. Popisa艂e艣 si臋, Abu Ramizie. Na przysz艂o艣膰 - wi臋cej snu i dodatkowa fili偶anka kawy rano.

Kiedy Omar Jussef wychodzi艂 z klasy po sko艅czonych przedpo艂udniowych zaj臋ciach, na korytarzu czeka艂a na niego Wafa, sekretarka szko艂y. Na twarzy mia艂a przylepiony u艣miech, a w r臋ku fili偶ank臋 kawy.

-    Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, dobra kobieto - rzek艂 Omar, bior膮c fili偶ank臋. - Zgaduj臋, 偶e mam si臋 przygotowa膰 na z艂膮 wiadomo艣膰.

Fili偶anka stukn臋艂a o spodeczek. R臋ce Omara trz臋s艂y si臋 mocniej ni偶 zwykle.

George, niech B贸g ma go w swojej opiece, pomy艣la艂.

-    Prosz臋 si臋 napi膰 kawy, ustaz - u艣miechn臋艂a si臋 偶yczliwie.

Omar czeka艂, z czym Wafa naprawd臋 przychodzi.

-    Dyrektor chce pana widzie膰.

-    Dzi臋ki za kaw臋, by艂a wspania艂a. - Omar wys膮czy艂 ostatni膮 kropl臋, odda艂 fili偶ank臋 Wafie. - Widzisz - pochwali艂 si臋 -nawet nie zakl膮艂em, s艂ysz膮c o naszym szanownym zwierzchniku.

-    Dzi臋ki Bogu, chocia偶 raz.

Gdy wkroczy艂 do gabinetu dyrektora Christophera Stead-mana, dobry nastr贸j po spotkaniu z Waf膮 ulotni艂 si臋 w jednej chwili. Przy biurku, obok dyrektora szko艂y, siedzia艂 inspektor z rz膮dowego wydzia艂u o艣wiaty - ten sam, kt贸ry dziesi臋膰 lat wcze艣niej doprowadzi艂 do odej艣cia Omara ze szko艂y braci lasa-lian贸w. Omar domy艣li艂 si臋, co oznacza jego obecno艣膰 tu, w szkole. Przed dziesi臋ciu laty sukinsyn do艂o偶y艂 stara艅, aby pozbawi膰 Omara mo偶liwo艣ci wp艂ywu na uczni贸w elitarnej szko艂y, a teraz chce go odsun膮膰 od kontaktu z m艂odzie偶膮 z nizin spo艂ecznych, w szk贸艂ce w obozie dla uchod藕c贸w, gdzie tacy dranie jak on rekrutuj膮 m艂odzie偶 do boj贸wkarskich organizacji. Omara ogarn臋艂a z艂o艣膰, tym wi臋ksza, 偶e mia艂 艣wiadomo艣膰 gry, jak膮 prowadzi dyrektor. Steadman potrzebowa艂 艣wiadka, aby tym skuteczniej zmusi膰 Omara do z艂o偶enia dymisji.

-    Niech pan siada, Abu Ramizie - Steadman gestem wskaza艂 krzes艂o. Omar odnotowa艂 oczywi艣cie, 偶e Amerykanin u偶y艂 tradycyjnego zwrotu ze s艂owem 鈥濧bu鈥.

Nie dalej jak wczoraj dyrektor wypytywa艂 o znaczenie s艂贸w 鈥濧bu鈥 i 鈥濽mm鈥, a Omar zrobi艂 mu ca艂y wyk艂ad na ten temat.

-    Ot贸偶 - t艂umaczy艂 - jak wszyscy, tak i my, Palesty艅czycy, mamy imiona. Na przyk艂ad ja mam na imi臋 Omar. Jednocze艣nie jednak zw膮 mnie Abu Ramiz. Ramiz to imi臋 mojego najstarszego syna, Abu to ojciec. Abu Ramiz to 鈥瀘jci臋c Ramiza鈥. Gdy si臋 do kogo艣 m贸wi w ten spos贸b, okazuje mu si臋 szacunek i przyja藕艅.

W dalszym ci膮gu tego wyk艂adu Omar ostrzeg艂 dyrektora, 偶e je艣li ode艣le go na emerytur臋, to nie b臋dzie mia艂 kogo wypytywa膰 o tradycje i zwyczaje arabskie. Steadman jakby tego nie s艂ysza艂.

-    Nie mam syna, ale gdybym mia艂, to nazwa艂bym go Scott. M贸wiono by wi臋c do mnie Abu Scott, dobrze rozumiem? A co znaczy Umm?

-    Matka - wyja艣ni艂 Omar. - Nasz syn to Ramiz, wi臋c moja 偶ona to Umm Ramiz, tak jak ja Abu Ramiz. M贸j syn Ramiz jest bardzo przywi膮zany do tradycji i postanowi艂 swojemu pierworodnemu da膰 imi臋 po dziadku. Jest wi臋c Abu Omar, a jego 偶ona Umm Omar. Z kolei jego syn, gdy doro艣nie i b臋dzie mia艂 syna, nazwie go imieniem ojca. Tym sposobem zn贸w pojawi si臋 Abu Ramiz, a o panu, panie dyrektorze, b臋dzie si臋 zawsze m贸wi膰 po prostu: Amerykanin.

Steadman dok艂ada艂 wysi艂k贸w, aby zbli偶y膰 si臋 do otoczenia. Rzeczywi艣cie, ch艂op si臋 stara, zapami臋ta艂, co trzeba, zwr贸ci艂 si臋 do mnie per Abu, ale i tak go nie lubi臋, pomy艣la艂 Omar.

W gabinecie unosi艂a si臋 niemi艂a wo艅. By艂 to rezultat usi艂owa艅 Steadmana, aby przestrzega膰 miejscowych tradycji i obyczaj贸w. Przed ramadanem Omar powiedzia艂 mu 偶artem, 偶e prawdziwi muzu艂manie przez ca艂y 艣wi臋ty miesi膮c powstrzymuj膮 si臋 od k膮pieli, tych za艣, kt贸rzy si臋 myj膮, maj膮 w pogardzie. Okaza艂o si臋, 偶e dyrektor wzi膮艂 jego s艂owa za dobr膮 monet臋 i najwyra藕niej postanowi艂 nie k膮pa膰 si臋 ca艂y miesi膮c. Omar po偶a艂owa艂 swego dowcipu i dyskretnie stara艂 si臋 st艂umi膰 od贸r woni膮 wody kolo艅skiej, kt贸r膮 rankiem, jak co dzie艅, natar艂 d艂onie.

-    Zna pan pana Abdel Hadiego z Ministerstwa O艣wiaty? -spyta艂 Steadman.

Wiesz doskonale, 偶e go znam, a on pewnie pokaza艂 ci donosy na mnie, odpar艂 w my艣lach Omar, ale g艂o艣no nic nie powiedzia艂.

-    Z przykro艣ci膮 musz臋 pana poinformowa膰 - ci膮gn膮艂 dyrektor - 偶e na r臋ce pana Abdel Hadiego wp艂yn臋艂y liczne skargi na pana. Dlatego pozwoli艂em sobie pana tu dzi艣 poprosi膰. -Steadman nerwowo odgarn膮艂 rzadkie blond w艂osy z opalonego czo艂a, a nast臋pnie odda艂 g艂os inspektorowi.

Ten wyci膮gn膮艂 plik list贸w 鈥瀘d rodzic贸w鈥 - i zacz膮艂 g艂o艣no czyta膰 fragmenty.

Skar偶ono si臋 w nich, 偶e Omar Jussef dopuszcza si臋 zniewa偶ania prezydenta i w艂adz, 偶e bojownik贸w z Brygad M臋czennik贸w Al-Aksa nazywa gangsterami, 偶e pot臋pia samob贸jcze zamachy bombowe i wyra偶a si臋 bez nale偶nego szacunku o 艣wi膮tobliwych m臋偶ach z okolicznych meczet贸w.

-    鈥濿 ubieg艂ym miesi膮cu - czyta艂 inspektor dalej - kilku uczni贸w odnios艂o rany w czasie demonstracji przeciwko 偶o艂nierzom okupuj膮cym Gr贸b Racheli. Nast臋pnego dnia nauczyciel Omar Jussef radzi艂 uczniom, aby nie marnowali kamieni^ na 偶o艂nierzy, lecz obrzucili nimi rodzic贸w i przedstawicieli w艂adz, bo to oni ponosz膮 odpowiedzialno艣膰 za to, 偶e m艂odzi ludzie musz膮 偶y膰 w piekle鈥. To dos艂owny cytat - doda艂.

-    To prawda? Tak pan powiedzia艂, Abu Ramizie? - upewnia艂 si臋 Steadman.

Omar wlepi艂 wzrok w czarne, chytre oczy inspektora. D艂oni膮 zas艂ania艂 usta, maj膮c nadziej臋, 偶e wygl膮da to w miar臋 naturalnie. Chcia艂 ukry膰, 偶e z w艣ciek艂o艣ci dr偶膮 mu wargi. Czul przyp艂yw adrenaliny wype艂niaj膮cej jego 偶y艂y i pot臋guj膮cej z艂o艣膰. Steadman powt贸rzy艂 pytanie. Pozornie oboj臋tny ton jego g艂osu jeszcze bardziej zirytowa艂 Omara.

-    Nie oczekuj臋 od pana stuprocentowej poprawno艣ci politycznej, Abu Ramizie. Jest pan na to za stary - ci膮gn膮艂 dyrektor - ale takich postaw nie mog臋 akceptowa膰. Wsp贸艂pracujemy z lokaln膮 administracj膮, a nasza szko艂a 偶adn膮 miar膮 nie mo偶e by膰 wyl臋garni膮 rewolucjonist贸w i nie wolno nam zach臋ca膰 m艂odzie偶y do akt贸w przemocy.

Ten g艂upiec uwierzy艂, 偶e naprawd臋 namawia艂em dzieci, by podnios艂y r臋k臋 na rodzic贸w, pomy艣la艂 Omar.

-    Uczniowie i tak stosuj膮 przemoc. Zaatakowali przecie偶 偶o艂nierzy. Mam nadziej臋, 偶e nie ma nic rewolucyjnego w stwierdzeniu, 偶e by艂 to akt gwa艂tu, bez wzgl臋du na motywy, jakimi m艂odzi ludzie mogli si臋 kierowa膰. Co do mnie, to pouczy艂em ich tylko, 偶e ci, kt贸rych zaatakowali, nie zawsze ponosz膮 najwi臋ksz膮 win臋.

-    To skandal! - zawo艂a艂 inspektor. - Jak mo偶na por贸wnywa膰 rodzic贸w i nasze w艂adze z okupantami. Winnymi prawdziwych zbrodni wobec narodu palesty艅skiego s膮 naje藕d藕cy!

-    Poprawno艣膰 polityczna to waszym zdaniem samob贸jczy zamach w艣r贸d t艂umu niewinnych ludzi. Poprawno艣膰 polityczna to wychwalanie samob贸jc贸w w gazetach i mod艂y na ich cze艣膰 w meczetach. - Omar uderzy艂 pi臋艣ci膮 w biurko. - A skandalem nazywacie zach臋canie dzieci, aby si臋 zastanowi艂y, co robi膮?

-    Ma pan z艂膮 opini臋, Abu Ramizie - sykn膮艂 inspektor. -Pa艅ska teczka jest bardzo gruba. B臋d臋 musia艂 wszcz膮膰 oficjalne post臋powanie przeciwko panu, chyba 偶e przyjmie pan propozycj臋 dyrektora.

Steadman siedzia艂 z zaci艣ni臋tymi ustami. Poprawi艂 okulary, gdy Omar na niego spojrza艂, i 艂ypn膮艂 tylko zimno niebieskimi oczami przez ma艂e okr膮g艂e szk艂a.

Sukinsyn zd膮偶y艂 powiedzie膰 Abdel Hadiemu, 偶e chce si臋 mnie pozby膰. Pewnie razem wysma偶yli t臋 spraw臋, pomy艣la艂 Omar, postanawiaj膮c w duchu, 偶e niczego im nie b臋dzie u艂atwia艂. Nie oka偶e s艂abo艣ci i nie podda si臋, nawet gdyby mieli go zamkn膮膰 razem z Georgem Sab膮.

-    Pan Fergus czy panna Pilar nigdy by do czego艣 takiego nie dopu艣cili - rzeki, przywo艂uj膮c nazwiska poprzednik贸w Stead-mana na stoiku dyrektora. - Nie uciekaliby si臋 do gr贸藕b. Tak, panowie mi gro偶膮, nie tylko inspektor, ale i ty, Christopherze. Mam do艣膰 tej rozmowy. - Omar ruszy艂 do drzwi.

-    Abu Ramizie, poczekaj, trzeba to wyja艣ni膰 do ko艅ca - zawo艂a艂 Steadman.

-    Ciesz臋 si臋, Christopherze - Omar zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach - 偶e nauczy艂e艣 si臋 lekcji o u偶yciu 鈥濧bu鈥. Pozwolisz, 偶e b臋d臋 do ciebie m贸wi艂 Abu Scott?

Nag艂a zmiana tonu zbi艂a dyrektora z panta艂yku.

-    Oczywi艣cie - wyj膮ka艂. - Jak ci m贸wi艂em, gdybym mia艂 syna, nazwa艂bym go Scott, wi臋c naturalnie mo偶esz do mnie m贸wi膰 Abu Scott.

-    To, bardzo do ciebie pasuje. 鈥濻cott鈥 po arabsku znaczy 鈥瀦amknij si臋鈥. - Omar obrzuci艂 szyderczym wzrokiem zmieszanego Steadmana i w艣ciek艂ego inspektora. - A teraz 偶egnam pan贸w, 艣piesz臋 do Irtas z kondolencjami. M膮偶 jednej z moich by艂ych uczennic pad艂 w艂a艣nie ofiar膮 waszej politycznej poprawno艣ci.

ROZDZIA艁 4

艢cie偶k膮 wzd艂u偶 doliny ci膮gn膮艂 nieprzerwany potok ludzi pragn膮cych odda膰 cze艣膰 zmar艂emu bojownikowi. 呕a艂obnicy zd膮偶ali do domu Abdel Rahmana, plotkuj膮c po drodze. Omar Jussef kl膮艂 pod nosem, 偶e wyszed艂 rankiem bez p艂aszcza. Dolin膮 Irtas targa艂 zimny wiatr, a tweedowa marynarka nie chroni艂a przed ch艂odem. Przyrzek艂 sobie solennie, 偶e do ko艅ca kwietnia nie ruszy si臋 z domu bez p艂aszcza, niezale偶nie od tego, jak膮 pogod臋 ujrzy za oknem sypialni po przebudzeniu. Szed艂 najszybciej, jak m贸g艂, ale i tak wszyscy go wyprzedzali, cho膰 nikt si臋 specjalnie nie 艣pieszy艂. Omar gratulowa艂 sobie, 偶e przynajmniej wzi膮艂 kaszmirowy be偶owy beret, kt贸ry os艂ania艂 艂ysiej膮c膮 czaszk臋 i chroni艂 przed wiatrem pieczo艂owicie zaczesane po偶yczki.

Dotar艂 ju偶 prawie do celu. Po obu stronach 艣cie偶ki ustawiono dwie beczki po ropie z czarnymi flagami na bambusowych kijach. Wiatr targa艂 kirem, bambusy stuka艂y o beczki, jakby protestuj膮c przeciw uwi臋zieniu. Omar stan膮艂 na ko艅cu kolejki wij膮cej si臋 mi臋dzy ogrodowymi krzes艂ami z bia艂ego plastiku rozstawionymi dla go艣ci pod czarnym namiotem. 呕a艂obnicy jeden po drugim podchodzili do cz艂onk贸w rodziny zmar艂ego, szepcz膮c s艂owa pociechy, 偶eby mi艂osierny Allah obdarzy艂 艂askami Louaia Abdel Rahmana. Jako ostatni z rodziny sta艂 m艂odzieniec o ko艣cistym, odpychaj膮cym obliczu. Ch艂opak 艂ypa艂 na przemian w stron臋 grz膮dek i w stron臋 domu. Omar do-

my艣li! si臋, 偶e to m艂odszy brat zmar艂ego. Gdy przesuwaj膮c si臋 w kolejce, doszed艂 do niego, przytrzyma艂 na chwil臋 jego d艂o艅 i spyta艂, gdzie znajdzie Dim臋 Rahman.

-    Jest w domu z kobietami - odpar艂 m艂odzieniec z wyczuwaln膮 niech臋ci膮.

-    Prosz臋 po ni膮 p贸j艣膰 i powiedzie膰, 偶e przyszed艂 jej dawny nauczyciel.

M艂ody cz艂owiek zawaha艂 si臋, ale Omar powt贸rzy艂 pro艣b臋, wi臋c ruszy艂 w stron臋 domu.

Omar ch臋tnie wypi艂by fili偶ank臋 kawy. O ka偶dej innej porze roku w艣r贸d go艣ci kr膮偶y艂by ch艂opak z dzbankiem kahwa sa鈥檃da -nies艂odzonej kawy - ale trwa艂 przecie偶 ramadan i do zachodu s艂o艅ca nie wolno nic je艣膰 ani pi膰.

Je艣li chodzi o niego, to nie potrzebowa艂 ramadanu, aby pami臋ta膰, czego mu nie wolno. Kiedy艣 w Damaszku, gdzie studiowa艂, zosta艂 przez pewn膮 staruszk臋 spoliczkowany na ulicy za to, 偶e podczas ramadanu o艣mieli! si臋 zapali膰 papierosa. By艂oby dobrze - wspomnia艂 z gorzk膮 ironi膮 - gdyby owa staruszka czuwa艂a nad nim ca艂y czas i bi艂a za ka偶dym razem, gdy si臋ga艂 po rzeczy niedozwolone. Gdyby dostawa艂 w ucho za ka偶dym razem, gdy wychyla艂 szkock膮 on the rocks, pewnie rozsta艂by si臋 z alkoholem znacznie wcze艣niej. Niestety, wytrze藕wia艂 dopiero oko艂o pi臋膰dziesi膮tki, kiedy kusz膮cy kiedy艣 smak pierwszego drinka zacz膮艂 traci膰 sw贸j urok. Co wi臋cej - kiedy zrozumia艂, 偶e jest 偶a艂osny. Zacz膮艂 si臋 po prostu wstydzi膰, 偶e ludzie o dwadzie艣cia lat m艂odsi od niego zerkaj膮 z lito艣ci膮 na jego przepite, zm臋tnia艂e oczy i trz臋s膮ce si臋 r臋ce.

Zza 偶a艂obnego namiotu dobieg艂 huk trzech strza艂贸w. Nikt nie zareagowa艂, tylko Omar odruchowo skuli艂 si臋 w sobie. 艢cie偶k膮, kt贸r膮 tu przed chwil膮 dotar艂, nadchodzi艂 oddzia艂 Brygad M臋czennik贸w Al-Aksa. Prowadzi艂 go ros艂y m臋偶czyzna z ta艣m膮 naboj贸w na piersiach. Omar Jussef poprawi艂 okulary, 偶eby lepiej widzie膰. Pozna艂 Husajna Tamariego - dow贸dc臋 Brygad M臋czennik贸w w Betlejem.

Tamari mia艂 ogromn膮 czaszk臋, szerok膮 u do艂u i zw臋偶aj膮c膮 si臋 ku g贸rze, twarz ozdobion膮 g臋stymi czarnymi w膮sami i zwie艅czon膮 male艅kim kosmykiem w艂os贸w. Miejsca na czupryn臋 by艂o na czubku g艂owy zaiste niewiele i - jak pomy艣la艂 Omar - niewiele te偶 rozumu mog艂o si臋 tam zmie艣ci膰. Tamari d藕wiga艂 wielki karabin maszynowy z drewnian膮 kolb膮 i oksydowan膮 luf膮, d艂ugi na co najmniej metr dwadzie艣cia.

Tu偶 za wodzem szed艂 ciemnawy m臋偶czyzna, kt贸rego Omar widywa艂 w mie艣cie. Nazywa艂 si臋 D偶ihad Awdeh i mia艂 na g艂owie co艣, co wygl膮da艂o jak w艂ochaty fez. Omar pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 nazw臋 tego typu nakrycia g艂owy, ale stosowne s艂owo wypad艂o mu z pami臋ci. W ka偶dym razie w Betlejem i okolicy nikt czego艣 takiego nie nosi艂. Starsi, zw艂aszcza za艣 mieszka艅cy wsi, zak艂adali kufije11, m艂odzie偶 - ameryka艅skie baseball贸wki, a wi臋kszo艣膰 chodzi艂a z go艂膮 g艂ow膮. Nakrycie zdobi膮ce g艂ow臋 D偶ihada Awdeha wygl膮da艂o r贸wnie niezwyczajnie, jak gro藕nie. Omarowi przyszed艂 na my艣l Saddam Husajn, bo w艂a艣nie on nosi艂 co艣 takiego w zimie. I nagle przypomnia艂 sobie nazw臋 - papacha, papacha z astracha艅skich karaku艂贸w. U艣miechn膮艂 si臋 szyderczo i pochyli艂 g艂ow臋.

Husajn Tamari pos艂a艂 w powietrze kr贸tk膮 seri臋 ze swego wielkiego karabinu w ho艂dzie dla zmar艂ego. Kolb臋 wspar艂

0    biodro i trzyma艂 bro艅 jedn膮 r臋k膮, jakby manifestuj膮c si艂臋. Echo nios艂o si臋 w dolinie. Omar zauwa偶y艂, 偶e cz臋艣膰 偶a艂obnik贸w gestem lub min膮 wyra偶a uznanie za t臋 salw臋 honorow膮.

Omijaj膮c kolejk臋 marzn膮cych na ch艂odnym wietrze ludzi, trzej uzbrojeni m臋偶czy藕ni wkroczyli pod namiot i podeszli do rodziny. Omar zauwa偶y艂, 偶e ojciec Louaia sta艂 wyl臋kniony, ze wzrokiem wbitym w ziemi臋, i nawet nie podni贸s艂 oczu, cho膰 Tamari i pozostali 艣ciskali d艂onie rodzinie d艂u偶ej, ni偶 to by艂o konieczne.

Omar tymczasem skierowa艂 si臋 do domu. Zajrza艂 do salonu na parterze. Ca艂膮 jedn膮 艣cian臋 zdobi艂 fresk przedstawiaj膮cy krajobraz alpejski z jeziorem, 艂ab臋dziem, soczyst膮 traw膮

1    drewnianym dworkiem na zboczu o艣nie偶onej g贸ry - wszystko w 偶ywych kolorach, jak malowanki w ksi膮偶kach dla dzieci. W wielu palesty艅skich domach mo偶na zobaczy膰 tego typu dekoracje. Daj膮 wytchnienie oczom w gor膮ce letnie dni, pomy艣-lat Omar. A mo偶e chodzi o jeszcze co艣 innego: patrz膮c na taki idylliczny pejza偶 spokojnej krainy, zapomina si臋 o otaczaj膮cej przemocy i mo偶na pomarzy膰 o wynios艂ych g贸rach w czystym powietrzu. Omar dawno ju偶 zauwa偶y艂, 偶e na takich obrazach czy freskach nigdy nie ma ludzi.

Pod 艣cian膮 z freskiem rozsiad艂a si臋 gromada kobiet. 艢piewa艂y pie艣艅 o matce m臋czennika i b艂ogos艂awie艅stwach, jakie sp艂yn膮 na zmar艂ego syna. Kolejno improwizowa艂y zwrotki, a ca艂a gromada wybija艂a rytm, klaszcz膮c w d艂onie. Podobne 艣piewy odbywaj膮 si臋 tak偶e na weselach. Pod 艣cian膮 Omar dostrzeg艂 Di-m臋. Da艂 jej znak, aby wysz艂a za nim na dw贸r. Kiedy schodzili ze schodk贸w, k膮tem oka spostrzeg艂, 偶e w drzwiach prowadz膮cych do kuchni stoi 贸w m艂ody cz艂owiek, kt贸rego prosi艂 o przyprowadzenie Dimy, i patrzy na niego z艂ym wzrokiem.

-    Niech B贸g b臋dzie mi艂osierny dla zmar艂ego - powiedzia艂 Omar.

-    Dzi臋kuj臋, wujku. Ciesz臋 si臋, 偶e przyszed艂e艣 - odpar艂a Dima.

-    Kim jest ten ch艂opak? - Omar gestem wskaza艂 m艂odego cz艂owieka w drzwiach do kuchni. - Prosi艂em go, 偶eby ci臋 zawo艂a艂.

-    Junis, brat mojego m臋偶a.

-    Robi wra偶enie, jakby by艂 bardziej z艂y ni偶 zasmucony 艣mierci膮 brata.

-    Jest z艂y na ca艂y 艣wiat.

Omijaj膮c namiot, przeszli do ogrodu. Gdy dotarli do miejsca, gdzie zgin膮艂 Louai, Dima zacz臋艂a p艂aka膰. Omar wyj膮艂 chusteczk臋 i jej poda艂. Otar艂a oczy, u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem.

-    W艂a艣nie tu go znalaz艂am. Tu zgin膮艂. - Zn贸w 艂zy pop艂yn臋艂y jej z oczu.

-    P艂acz, moje dziecko, nie wstyd藕 si臋. 艁zy s膮 dobre, strza艂y z karabin贸w z艂e.

-    Te艣ciowa m贸wi, 偶e powinnam p艂aka膰 z rado艣ci, bo Louai to m臋czennik.

-    Tylko tak m贸wi. W g艂臋bi serca rozpacza jak ty.

-    Nie potrafi臋 radowa膰 si臋 ze 艣mierci, ustaz. Po prostu nie mog臋.

-    Kiedy zmari m贸j ojciec, a byiem wtedy jeszcze bardzo miody, te偶 p艂aka艂em. M贸wili mi, 偶e to nie wypada, 偶e powinienem si臋 zachowywa膰 jak m臋偶czyzna i cieszy膰, 偶e ojciec do偶y艂 s艂usznego wieku. Tak m贸wili wszyscy opr贸cz jednego z wuj贸w. Ten mnie rozumia艂. 鈥濶iech p艂acze - powiedzia艂. - Bardzo kocha艂 ojca, wi臋c nie zabraniajcie mu p艂aka膰鈥. Nie wstyd藕 si臋 p艂aka膰, nie przejmuj si臋 ludzkim gadaniem. P艂acz, a chusteczki nie musisz mi oddawa膰.

Dima u艣miechn臋艂a si臋 przez 艂zy.

-    By艂am szcz臋艣liwa, kiedy by艂e艣 moim nauczycielem, Abu Ramizie.

-    A ty by艂a艣 bardzo dobr膮 uczennic膮. Cieszy艂bym si臋, gdyby wszyscy moi podopieczni byli tacy jak ty.

Uczniowie - to jego duma i dorobek 偶yciowy. 艢wiadomo艣膰, 偶e mimo wszystko, mimo zw膮tpie艅 i za艂ama艅, uda艂o mu si臋 wpoi膰 m艂odym ludziom troch臋 wiedzy, m膮dro艣ci i zwyczajnej dobroci, ratowa艂a go przed depresj膮. Dima, George Saba i jeszcze kilku innych im podobnych musz膮 zbudowa膰 艣wiat, w kt贸rym on, Omar Jussef, czu艂by si臋 szcz臋艣liwy.

Za namiotem zn贸w rozleg艂y si臋 strza艂y.

-    Ten du偶y z wielkim karabinem. Kto to jest? - spyta艂a Dima przestraszona hukiem.

-    Husajn Tamari.

-    Komendant Brygad M臋czennik贸w Al-Aksa?

-    W艂a艣nie.

-    Widzia艂am go kiedy艣 w warsztacie. Zaszed艂 do kantoru, gdy nikogo nie by艂o. Nie wiedzia艂am wtedy, kim jest - rzuci艂a, patrz膮c z daleka na ros艂ego m臋偶czyzn臋. - Powiedz mi, wuju, dlaczego m贸j m膮偶 zgin膮艂. Nigdy nie m贸wi艂, 偶e chce by膰 m臋czennikiem. Dzi艣 wszyscy ca艂y czas m贸wi膮 o m臋cze艅stwie. Mo偶e Louai te偶 zacz膮艂 my艣le膰 w ten spos贸b?

-    Ka偶dy kiedy艣 musi umrze膰. Ja mam swoje lata i czuj臋, 偶e 艣mier膰 ju偶 bierze mnie we w艂adanie. Powoli, stopniowo, kawa艂ek po kawa艂ku, ale bierze. Mam tylko nadziej臋, 偶e do umys艂u dobierze si臋 na samym ko艅cu. Ale s膮 te偶 ludzie, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e lepiej odej艣膰 szybko, za m艂odu, umrze膰 jak bohater, a nie trzyma膰 si臋 偶ycia tak d艂ugo, a偶 wszyscy maj膮 ci臋 dosy膰.

Widz膮c, 偶e Dima jest skora do rozmowy, Omar zach臋ci艂 j膮 do zwierze艅.

-    Zanim rozleg艂y si臋 strza艂y - m贸wi艂a - s艂ysza艂am rozmow臋. Louai co艣 do kogo艣 m贸wi艂, do kogo艣 si臋 zwraca艂. Sta艂am w oknie i zobaczy艂am co艣 dziwnego, czerwone 艣wiate艂ko, jakby kropk臋 albo plamk臋. Dzi艣, kiedy o tym my艣l臋, wydaje mi si臋, 偶e to co艣 czerwonego 艣wieci艂o na Louaia. Rusza艂o si臋, migota艂o, jakby go wyszukiwa艂o w ciemno艣ciach. To by艂o tam, pod tamtym drzewem - wskaza艂a gestem. - A potem rozleg艂 si臋 strza艂, a po chwili jeszcze jeden.

-    S艂ysza艂a艣 rozmow臋? Co m贸wi艂 Louai?

-    W艂a艣ciwie jedno zdanie: 鈥濧ch, to ty, Abu Walidzie鈥. G艂os mia艂 spokojny.

-    A wi臋c kto艣 tam by艂?

-    Na to wygl膮da.

Omar pomy艣la艂 o George鈥檜, kt贸rego aresztowano za pomoc w zab贸jstwie Louaia, ale przecie偶 George鈥檃 nigdy nie nazywano Abu Walidem.

-    Widzia艂a艣 kogo艣?

-    Nie, nikogo nie widzia艂am. Bieg艂am po prostu do Louaia.

-    Abu Walid? Kto to mo偶e by膰? Czy kt贸ry艣 z przyjaci贸艂 Louaia ma syna o imieniu Walid?

-    Nie mam poj臋cia. Takie imi臋 nosi wielu ludzi, prawda?

-    Prawda. Ale nie ka偶dy mo偶e by膰 bliskim znajomym cz艂owieka, kt贸ry ukrywa艂 si臋 przed Izraelczykami i od miesi臋cy dzia艂a艂 w podziemiu.

-    Nie wiem, ustaz. - Dima si臋 zawaha艂a. - Ale powiem ci jeszcze jedno. Ot贸偶 zdumia艂a mnie reakcja jego brata. Zachowa艂 si臋 dziwnie, jakby by艂 z艂y na mnie.

Omar wzi膮艂 j膮 za rami臋. U艣miechn臋艂a si臋. Przytrzyma艂 na chwil臋 jej r臋k臋.

-    Kr贸tko by艂a艣 m臋偶atk膮, siostrzyczko, ale przez ten kr贸tki czas by艂a艣 szcz臋艣liwa z cz艂owiekiem, kt贸ry naprawd臋 ci臋 kocha艂. Zdajesz sobie spraw臋, 偶e to prawdziwe b艂ogos艂awie艅stwo. Sama wiesz, 偶e nie ka偶dej kobiecie w naszym spo艂ecze艅stwie jest to dane.

-    Masz racj臋, wujku - wytar艂a nos. - Musz臋 wraca膰 do kuchni. Pozdr贸w ode mnie Umm Ramiz. Odwiedz臋 was kt贸rego艣 dnia. Niech ramadan b臋dzie dla ciebie szcz臋艣liwy.

- Dzi臋kuj臋, niech Allah da ci d艂ugie 偶ycie.

Omar by艂 poruszony jej uczuciami i ch臋tnie porozmawia艂by z ni膮 d艂u偶ej. Nie mia艂 ochoty wraca膰 do namiotu mi臋dzy 偶a艂obnik贸w, wi臋c podszed艂 do skupiska pinii. Przystan膮艂 pod drzewem, pod kt贸rym Louaia o艣wietli艂 czerwony promie艅, i rozejrza艂 si臋 wok贸艂. Tu偶 obok zauwa偶y艂 k臋pk臋 wyrwanej trawy. To pewnie tu, pomy艣la艂 - Louai upad艂 po pierwszym strzale. Zrobi艂 kilka krok贸w w prawo. Za jednym z drzew zauwa偶y艂 wygniecione poszycie, jakby kto艣 tam le偶a艂. A wi臋c tutaj musia艂 czeka膰 贸w Abu Walid - je艣li w og贸le istnia艂. Ale dlaczego? Dlaczego si臋 czai艂? I czy st膮d strzela艂? 艢lady na trawie wskazywa艂y na obecno艣膰 tylko jednego cz艂owieka, a skoro tak, to wykluczone, aby zab贸jcy towarzyszyli Izraelczycy.

Zacz膮艂 dok艂adniej bada膰 miejsce. Odgarn膮艂 stop膮 traw臋. Co艣 b艂ysn臋艂o. Schyli艂 si臋 z trudem. 艁uska po naboju. Szuka艂 dalej - Dima m贸wi艂a przecie偶 o dw贸ch strza艂ach - ale nic wi臋cej nie znalaz艂.

Kto艣 nazywany Abu Walidem czai艂 si臋 tu d艂ugo, skoro na ziemi zosta艂 wyra藕ny 艣lad. Louai musia艂 go zna膰. W trawie zosta艂a tylko jedna 艂uska. Czy to znaczy, 偶e Abu Walid strzeli! tylko raz, a drugi strza艂 odda艂 kto艣 inny, z innego miejsca? A to czerwone 艣wiate艂ko, o kt贸rym m贸wi艂a Dima? Co to w艂a艣ciwie by艂o?

Schowa艂 艂usk臋 do kieszeni i wr贸ci艂 do namiotu. Przemawia艂 Husajn Tamari. M贸wi艂 oczywi艣cie o Louaiu. Nazwa艂 go m臋czennikiem. Omara uderzy艂a pewno艣膰, z jak膮 Tamari g艂osi艂 t臋 opini臋. Gdy kto艣 ginie m臋cze艅sk膮 艣mierci膮, nie wznosi si臋 lament贸w, nie szlocha, nie 偶a艂uje przerwanego 偶ycia. Bliscy zachowuj膮 si臋, jakby 艣mier膰 w og贸le nie mia艂a miejsca.

Jest wiele sposob贸w, aby pozby膰 si臋 l臋ku przed 艣mierci膮, ale w gruncie rzeczy tylko martwi mog膮 naprawd臋 ustrzec si臋 艣mierci, my艣la艂 Omar. Kiedy cz艂owiek u艣wiadomi sobie, 偶e kto艣 odszed艂, odszed艂 na zawsze, na wieczno艣膰, wtedy przestaje t臋skni膰. Skoro 艣mier膰 jest aktem ostatecznym, to nie zostawia pola dla w膮tpliwo艣ci i rozwa偶a艅 typu, czy zmar艂y dost膮pi raju, czy te偶 b臋dzie si臋 sma偶y艂 w p艂omieniach. W膮tpliwo艣ci nios膮 ze sob膮 znacznie wi臋ksze cierpienia ni偶 sama 艣mier膰. Kiedy jeste艣my w stanie z ca艂ym spokojem spojrze膰 na nagrobek i powiedzie膰 sobie: 鈥濿艂a艣nie, ten oto kamie艅 sprawia, 偶e prochy drogiego nieobecnego nie sypi膮 si臋 w mankiety naszych spodni鈥 -wtedy mo偶emy sobie 偶y膰 a偶 do 艣mierci.

Oto co my艣l臋 o 艣mierci, ale morderstwo to co innego.

W艂o偶y艂 r臋k臋 do kieszeni, namaca艂 palcami 艂usk臋.

ROZDZIA艁 5

Omar Jussef traktowa艂 raj jako poj臋cie obce. W jego domu nie odmawia艂o si臋 modlitwy przed iftarem. Podczas ramadanu do posi艂ku zasiada艂o si臋 zwyczajnie, ca艂膮 rodzin膮, jak ka偶dego innego dnia. Za jadalni臋 s艂u偶y艂 pe艂en przeci膮g贸w hol w ich starym kamiennym domu.

艢wiat艂a ju偶 si臋 pali艂y. Pali艂y si臋 zreszt膮 przez ca艂y czas od powrotu Omara z uroczysto艣ci 偶a艂obnych, roz艣wietlaj膮c ponury mrok chyl膮cego si臋 ku schy艂kowi dnia. Omar wr贸ci艂 przemarzni臋ty do cna i przej臋ty my艣l膮 o George鈥檜. Martwi艂 si臋

0    niego. Za kolaboracj臋 grozi kara 艣mierci. Pochmurne

1    d偶d偶yste popo艂udnie niezauwa偶alnie przemieni艂o si臋 w ciemn膮 noc. Ulice zia艂y pustk膮. Ludzie chowali si臋 przed deszczem i 艣pieszyli do dom贸w na wieczorny posi艂ek.

Do salonu, w kt贸rym Omar odpoczywa艂 przy herbacie, przybieg艂 wnuk, maty Omar, z wie艣ci膮 od Mariam, 偶e obiad gotowy.

Omar odstawi! fili偶ank臋 i pog艂aska艂 ch艂opca po policzku.

-    A co jest na obiad? - spyta艂.

-    Babcine jedzenie - odpar艂 rezolutnie malec.

-    A co babcia ugotowa艂a? Ma dla ciebie co艣 s艂odkiego? Ch艂opiec kiwn膮艂 g艂ow膮, 偶e tak, i wyrwa艂 si臋 z r膮k dziadka.

Omar dal mu kostk臋 cukru z porcelanowej miseczki znajduj膮cej si臋 na stoliku do kawy. Ch艂opiec u艣miechn膮艂 si臋 i pobieg艂 do drzwi, zza kt贸rych dobiega艂 szcz臋k naczy艅 stawianych na stole. Mariam nie by艂aby sob膮, gdyby nie zauwa偶y艂a, 偶e malec chrupie cukier.

-    Popsujesz mu apetyt - skarci艂a m臋偶a.

-    Pami臋tasz przys艂owie? - odpar艂 z humorem - 鈥濨贸g daje migda艂y tym, co nie maj膮 ju偶 z臋b贸w鈥. Niech si臋 ch艂opak cieszy, p贸ki mo偶e. - Zaj膮艂 swoje miejsce u szczytu sto艂u.

Ramiz, jego pierworodny syn, wychyn膮艂 ze sw膮 najm艂odsz膮 c贸reczk膮 na r臋ku z sutereny, w kt贸rej urz膮dzi艂 sobie mieszkanie. Sara, jego 偶ona, krz膮ta艂a si臋 razem z Mariam, przynosz膮c dania z kuchni. Mariam rozsadzi艂a dzieci i zacz臋艂a nak艂ada膰 jedzenie na talerze, zaczynaj膮c od Omara. Na pierwsze danie przygotowa艂a mak艂ub臋12. Omar uwielbia艂 jej kuchni臋. Jada艂 z zasady w domu, a do restauracji chodzi艂 tylko wtedy, gdy nie spos贸b by艂o odrzuci膰 zaproszenia. Delektowa艂 si臋 teraz syryjsk膮 sa艂atk膮 - z mi臋ty, natki pietruszki, sa艂aty rzymskiej, grzanek i sosu winegret - zwan膮 fattusz, kt贸rej smak przywodzi艂 mu na my艣l kafejki na suku w Damaszku i cudowne m艂ode lata tam sp臋dzone. Mariam znakomicie utrafia艂a w ten smak, cho膰 nigdy nie mieszka艂a w Damaszku. W og贸le gotowa艂a wyj膮tkowo dobrze i pod jego gust. Dania wychodz膮ce spod jej r臋ki zawsze pobudza艂y jego wyobra藕ni臋, przywodzi艂y na my艣l wspomnienia dawnych miejsc i czas贸w. Troch臋 tak, jakby si臋 otwiera艂o atlas i podr贸偶owa艂o my艣l膮 w czasie i przestrzeni. Zastanawia艂 si臋, czy Dima potrafi艂a w podobny spos贸b dogadza膰 swojemu m臋偶owi. Chyba jednak byli za kr贸tko ma艂偶e艅stwem, aby potrawy przyrz膮dzane przez ni膮 mia艂y wyprze膰 z pami臋ci Louaia smak jedzenia przygotowywanego przez matk臋. Louai ukrywa艂 si臋, stale musia艂 zachowywa膰 czujno艣膰. Gdy ukradkiem zmierza艂 do domu, wyobra藕nia - jak ka偶demu Palesty艅czykowi - podsuwa艂a mu pewnie aromaty zapami臋tane z dzieci艅stwa. I o nich chyba my艣la艂, zd膮偶aj膮c wczoraj do rodziny. Jedyna pociecha, 偶e w ostatnich chwilach 偶ycia towarzyszy艂y mu przyjemne my艣li.

Omar zerka艂 na rodzin臋 zgromadzon膮 przy stole. Po ca艂ym dniu postu jedzenie sprawia艂o wyj膮tkow膮 przyjemno艣膰. Delektowa艂 si臋 kolejn膮 potraw膮 przygotowan膮 przez Mariam - t艂ustym kozim mi臋sem gotowanym w mleku i wywarze z muluchii13, podawanym z ry偶em i fasol膮 przyprawion膮 kolendr膮, czosnkiem i li艣膰mi malwy.

Po kilku k臋sach od艂o偶y艂 widelec. Czu艂 co艣 dziwnego i nie chodzi艂o o jedzenie, tego by艂 pewien - by艂o smaczne jak zawsze i przyprawione jak lubi艂 - pieprzem, mi臋t膮 i czosnkiem. Ale jego cia艂o reagowa艂o jako艣 dziwnie, a przy kolejnym kawa艂ku mi臋sa Omar poczu艂 obrzydzenie, jakby po raz pierwszy w 偶yciu zda艂 sobie spraw臋, 偶e podstaw膮 ich jedzenia jest martwe cia艂o. Jak膮艣 istot臋 trzeba pozbawi膰 偶ycia, aby on m贸g艂 偶y膰. Czy tak rzeczywi艣cie musi by膰? A przyprawy - czy przypadkiem nie stosuje si臋 ich wy艂膮cznie po to, aby zakamuflowa膰 smak morderstwa? Ile jeszcze zwierz膮t przyjdzie mu zje艣膰? Zauwa偶y艂, 偶e wnuki odsuwaj膮 mi臋so. Mo偶e instynktownie czuj膮 to, co jemu objawi艂o si臋 dopiero w tej chwili? Zwykle cz艂owiek lubi, gdy porz膮dny posi艂ek wype艂nia mu trzewia. Je艣li jednak dobrze si臋 zastanowi膰, to nie spos贸b nie zauwa偶y膰, 偶e prawdziwym biesiadnikiem jest 艣mier膰, a cz艂owiek co najwy偶ej g艂贸wnym daniem.

Nadia, najstarsza wnuczka, nala艂a mu szklank臋 wody. Mia艂a dwana艣cie lat, cer臋 blad膮 od ci膮g艂ego przesiadywania w domu - godzina policyjna nie sprzyja艂a spacerom - a oczy czarne, inteligentne. By艂a jego ulubienic膮 i wdzi臋czn膮 s艂uchaczk膮 rodzinnych opowie艣ci, zw艂aszcza o tym, jak osiad艂 tu, w tym domu.

Ta opowie艣膰 zaczyna艂a si臋 przed pi臋膰dziesi臋ciu sze艣ciu laty. Omar Jussef mia艂 wtedy ledwie kilka miesi臋cy, ale - 偶eby historia brzmia艂a ciekawiej - zapewnia艂 wnuczk臋, 偶e wszystko dok艂adnie pami臋ta. Tak wi臋c - opowiada艂 - ojciec kaza艂 s艂u偶bie za艂adowa膰 dobytek na cztery wozy. Inni podr贸偶owali ze znacznie mniejszym baga偶em, s膮dz膮c, 偶e wojska arabskie rych艂o rozprawi膮 si臋 z 呕ydami, wi臋c r贸wnie rych艂o wr贸c膮 z wygnania. Ojciec Omara by艂 jednak przekonany, 偶e nigdy ju偶 nie zobacz膮 rodzinnej wsi. Opowiada艂 p贸藕niej Omarowi, 偶e gdy wraz z innymi ruszy艂 ca艂膮 rodzin膮 do Betlejem i Hebronu, spojrza艂 po raz ostatni na swoj膮 wie艣 i zobaczy艂, jak z s膮siedniego kibucu wyje偶d偶a traktor, a za nim zd膮偶a gromada ludzi. Wtedy zrozumia艂, 偶e rodzinna wioska, drzewa oliwne i urz膮d muchtara, kt贸ry pe艂ni艂 i chcia艂 kiedy艣 przekaza膰 synowi - 偶e to wszystko odchodzi w przesz艂o艣膰.

-    Nie s艂uchaj tych, co m贸wi膮 o powrocie - powiedzia艂 synowi, gdy ten podr贸s艂 na tyle, by rozmawia膰 z nim o polityce. -Powrotu nie b臋dzie.

Omar ju偶 wtedy wiedzia艂, 偶e ojciec ma racj臋. Cierpia艂 mniej ni偶 inni z powodu utraconych ziem i przywilej贸w, wiedzia艂 bowiem, 偶e zawsze b臋dzie m贸g艂 polega膰 na m膮dro艣ci ojca.

Z ca艂ym klanem Sirhan贸w przybyli do obozu dla uchod藕c贸w w Dehajszy na przedmie艣ciach Betlejem. Wi臋kszo艣膰 uchod藕c贸w mieszka艂a w namiotach dostarczonych przez ONZ. Ojciec Omara wynaj膮艂 dom mi臋dzy Dehajsz膮 a Betlejem. Czynsz wynosi艂 12 dinar贸w i ojciec p艂aci艂 regularnie a偶 do 艣mierci. Potem dom przej膮艂 syn. Klan Sirhan贸w, licz膮cy w sumie oko艂o 2 tysi臋cy os贸b, osiedli艂 si臋 w okolicy Betlejem. Sirhanowie stanowili pr臋偶n膮 grup臋 - trudnili si臋 handlem, rzemios艂em, a niekt贸rzy wolnymi zawodami. Nie wchodzili w konflikty z innymi rodzinami, zajmowali si臋 za to dzia艂alno艣ci膮 polityczn膮, zyskiwali wi臋c wp艂ywy, a partyjne milicje dba艂y o ich bezpiecze艅stwo. Sirhanowie piastowali wysokie funkcje w miejscowym oddziale Hamasu i nie brak艂o ich tak偶e w Al-Fatahu - najsilniejszej z organizacji palesty艅skich.

By艂 szcz臋艣liwy, 偶e Nadia ch艂onie histori臋 rodziny i s艂ucha tak, jakby to nie on, ale jego ukochany ojciec snu艂 opowie艣膰.

Pog艂aska艂 wnuczk臋 po policzku, podzi臋kowa艂 za wod臋. Posi艂ek dobieg艂 ko艅ca. Sara wysz艂a do kuchni, aby zaparzy膰 herbat臋, Ramiz obiera艂 pomara艅cze i cz臋stowa艂 dzieci.

-    By艂em dzisiaj u Dimy Rahman, z艂o偶y艂em jej kondolen-cje - przerwa艂 milczenie Omar, obieraj膮c jab艂ko.

-    Biedactwo - westchn臋艂a Mariam. - B臋dzie jej ci臋偶ko bez m臋偶a.

-    Tak uwa偶asz? - za艣mia艂 si臋 Omar. - Przecie偶 nieraz mnie przekonywa艂a艣, 偶e m臋偶owie to lenie, ba艂aganiarze i w og贸le tylko przeszkadzaj膮.

- Wiesz przecie偶, o czym m贸wi臋. - Mariam pogrozi艂a mu palcem.

Nawet gdy si臋 u艣miecha艂a, zmarszczki pod oczami i wok贸艂 ust sprawia艂y, 偶e jej twarz mia艂a smutny wyraz. Czesa艂a si臋 z przedzia艂kiem, farbowane na kruczoczarno w艂osy si臋ga艂y nieco poni偶ej uszu. Ubiera艂a si臋 te偶 na czarno, a jej cera z wiekiem nabra艂a odcienia szaro艣ci i Mariam jawi艂a si臋 troch臋 jak posta膰 z czarno-bia艂ego filmu raptem przeniesiona w barwne otoczenie.

Uczucia m臋偶a do 偶ony to sprawa bardzo skomplikowana, pomy艣la艂 Omar. Szkoda, 偶e kobiety nie rozumiej膮, 偶e ich uczucia do m臋偶贸w te偶 nie s膮 proste.

Omar bardzo ceni艂 wi臋藕, jaka 艂膮czy艂a go z Mariam. Byli r贸wie艣nikami, ale Mariam urodzi艂a si臋 w Nazarecie, w p贸艂nocnej Palestynie, a gdy trzeba by艂o uchodzi膰, jej rodzina przenios艂a si臋 najpierw do D偶eninu, a p贸藕niej do Betlejem. Omar pozna艂 j膮 przypadkiem, w taks贸wce, do kt贸rej oboje dosiedli si臋 pod D偶eninem, gdzie nadal mieszka艂a cz臋艣膰 jej krewnych. Jecha艂 wtedy do domu po studiach w Damaszku. Okaza艂o si臋, 偶e maj膮 podobne pogl膮dy i oboje s膮 arabskimi nacjonalistami. Mariam by艂a buntowniczk膮, nie zas艂ania艂a g艂owy jak inne mu-zu艂manki. Macierzy艅stwo i odpowiedzialno艣膰 za dom wp艂yn臋艂y p贸藕niej na jej pogl膮dy. M艂odzie艅czy bunt rozmy艂 si臋 w codzienno艣ci. Zacz臋艂a postrzega膰 艣wiat w uproszczonych kategoriach. Urodzi艂a Omarowi trzech syn贸w. Ramiz zosta艂 w domu, urz膮dzi艂 sobie mieszkanie w suterenie, dw贸ch jego braci wyemigrowa艂o jeden do USA, drugi do Wielkiej Brytanii. Mariam przesta艂a si臋 zajmowa膰 polityk膮 i jak ka偶da matka martwi艂a si臋 tylko o syn贸w, stale rozmy艣laj膮c, kiedy dane jej b臋dzie ich zobaczy膰. Nie jej wina, my艣la艂 Omar. Wszyscy si臋 zmienili艣my. Dawniej, na uczelni, my艣leli艣my o powa偶nych sprawach, tylko 偶e wtedy nikt nie dostrzega艂 syjonistycznego zagro偶enia. Teraz irytowa艂o go, gdy Mariam zaczyna艂a m贸wi膰 o polityce. Dobrze, 偶e przynajmniej nie nazywa艂a zmar艂ych m臋czennikami.

Tymczasem chcia艂 porozmawia膰 z Ramizem o George鈥檜 Sabie i podzieli膰 si臋 z nim my艣lami, jakie przysz艂y mu do g艂owy podczas wizyty u Rahman贸w. Ramiz mia艂 firm臋 - przedstawicielstwo telefonii kom贸rkowej - i mn贸stwo klient贸w, kt贸rzy znosili wiadomo艣ci z ca艂ego miasta. Niewykluczone, 偶e m贸g艂 us艂ysze膰 co艣, co pomog艂oby oczy艣ci膰 George鈥檃 z podejrze艅.

-    My艣l臋, 偶e George鈥檃 kto艣 pr贸buje po prostu wrobi膰. Nie mog臋 uwierzy膰, aby wsp贸艂pracowa艂 z Izraelczykami.

-    Ludzie robi膮 r贸偶ne rzeczy. George 偶y艂 z tego, 偶e sprzedawa艂 antyki 呕ydom, ale trwa obl臋偶enie i 呕ydzi boj膮 si臋 tu przyje偶d偶a膰. Jego interesy powa偶nie na tym ucierpia艂y. Saba musia艂 szuka膰 jakiego艣 wyj艣cia. I kto wie, mo偶e przyszed艂 do niego kto艣 z Szin Betu14 z propozycj膮, 偶e mu pomog膮, je艣li on pomo偶e im - odrzek艂 Ramiz.

-    Ja uwa偶am, 偶e oskar偶ono go tylko dlatego, 偶e jest chrze艣cijaninem. To wszystko. A nie z powodu kolaboracji.

-    A mo偶e w艂a艣nie dlatego, 偶e jest chrze艣cijaninem, poszed艂 na wsp贸艂prac臋 z drug膮 stron膮?

Omar a偶 si臋 zatrz膮s艂 z oburzenia.

-    Chc臋 ci przypomnie膰, 偶e te偶 kszta艂ci艂e艣 si臋 u lasalian贸w. Chodzi艂e艣 do tej samej chrze艣cija艅skiej szko艂y co Saba i tej samej, w kt贸rej ja uczy艂em.

-    Tato - odrzek艂 Ramiz pojednawczo - m贸wi臋 tylko, 偶e w pewnych sytuacjach ludzie robi膮 rzeczy, o kt贸re w normalnych okoliczno艣ciach nikt by ich nie podejrzewa艂.

-    W艂a艣nie, gotowi s膮 pi臋tnowa膰 chrze艣cijan jako zdrajc贸w - rzuci艂 Omar ze z艂o艣ci膮.

-    Nie to mia艂em na my艣li. Ale chrze艣cijanie znale藕li si臋 poza nasz膮 spo艂eczno艣ci膮. Kto wie, mo偶e uwa偶aj膮, 偶e nie musz膮 by膰 tak lojalni jak muzu艂manie.

-    Widzia艂em dzi艣 tych twojch lojalnych muzu艂man贸w u Rahman贸w, jak strzelali w powietrze na cze艣膰 Louaia. -Omar od艂o偶y艂 n贸偶 i zjad艂 kawa艂ek jab艂ka.

-    By艂em rano na pogrzebie, wi臋c nie poszed艂em do Rahman贸w - wyja艣ni艂 Ramiz. A strzelanie w powietrze, no c贸偶, zawsze tak robi膮. A kondolencje z艂o偶yli?

-    Owszem, ale chc臋 ci opowiedzie膰 o czym艣 innym. - Omar rozejrza艂 si臋, czy dzieci nie s艂uchaj膮. - Ot贸偶 rozmawia艂em z Di-m膮 Rahman - pewnie pami臋tasz, 偶e to moja by艂a uczennica. Powiedzia艂a, 偶e s艂ysza艂a, jak Louai z kim艣 rozmawia, i 偶e widzia艂a dziwne czerwone 艣wiat艂o, jakby promie艅, kt贸ry go o艣wietli艂, i wtedy w艂a艣nie pad艂 strza艂.

-    A z kim rozmawia艂?

-    Nie wiem. Podobno powiedzia艂: 鈥濧ch, to ty, Abu Wa-lidzie鈥.

Ramiz w milczeniu prze偶u艂 cz膮stk臋 pomara艅czy.

-    Mam dwie uwagi, tato - odezwa艂 si臋 po chwili. - Po pierwsze, kiedy Izraelczycy korzystaj膮 z pomocy konfident贸w, to zwykle ka偶膮 im podej艣膰 jak najbli偶ej do cz艂owieka, kt贸rego chc膮 zlikwidowa膰, tak aby nie by艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e to ten, o kogo chodzi. Strzelaj膮, gdy taki konfident da im znak, 偶e nie ma pomy艂ki.

-    Sk膮d wiesz?

-    Od wujka Chamisa. Powiedzia艂 mi, kiedy by艂em u niego w komisariacie. Czyta艂 akurat raport wywiadu o jednym z zab贸jstw dokonanych przez Izraelczyk贸w w strefie Gazy.

-    A wi臋c uwa偶asz, 偶e Abu Walid to imi臋 konfidenta i 偶e by艂 Izraelczykom potrzebny, 偶eby rozpozna膰 Louaia?

-    Na to wygl膮da. My艣l臋, 偶e by艂 to kto艣, kto go zna艂 na tyle dobrze, 偶eby rozpozna膰 w ciemno艣ci.

-    A wi臋c nie m贸g艂 to by膰 George Saba, bo nie zna艂 Louaia, a poza tym George zwie si臋 Abu Dahud, a nie Abu Walid. A wi臋c jest dow贸d, 偶e to nie on - ucieszy艂 si臋 Omar. W podnieceniu podni贸s艂 ramiona.

-    Ale mam drug膮 uwag臋 - rzek艂 Ramiz z wahaniem w g艂osie. - B艂agam ci臋, tato, nie mieszaj si臋 do tego. Zastan贸w si臋, zanim z艂o偶ysz meldunek. W si艂ach bezpiecze艅stwa nie brak izraelskich agent贸w. Mog膮 ci臋 zlikwidowa膰 w obawie przed zdemaskowaniem konfidenta. A poza tym George鈥檃 Sab臋 aresztowano nie bez powodu. Musia艂 si臋 komu艣 narazi膰, no i 贸w kto艣 wyr贸wna艂 rachunek. Tak to jest w dzisiejszych czasach.

Omar wr贸ci艂 pami臋ci膮 do owej nocy, kiedy George Saba po艣pieszy艂 w ciemno艣ciach do domu, widz膮c, 偶e strzelcy prowadz膮 ostrza艂 z dachu jego domu. 鈥濵usia艂 si臋 komu艣 narazi膰!鈥 Przekl膮艂 si臋, 偶e zostawi艂 go samego, bez pomocy. George pobieg艂, komu艣 si臋 narazi艂 i dlatego go teraz oskar偶aj膮.

-    Nie ryzykuj, Omarze - Mariam po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu. - Stale mnie krytykujesz, gdy m贸wi臋, 偶e to parszywe 艣winie. Ale zrozum, 偶e Izraelczycy ci臋 zamkn膮, gdy dojd膮 do wniosku, 偶e mo偶esz zdemaskowa膰 ich konfidenta.

-    Niczego jeszcze nie zrobi艂em i nikt mnie jeszcze nie zamyka.

-    Nawet o tym nie my艣l, 偶eby co艣 zrobi膰, prosz臋 ci臋, tato -wtr膮ci艂 Ramiz.

Omar chcia艂 odpowiedzie膰, ale Ramiz spojrza艂 wymownie w stron臋 kuchni. W drzwiach sta艂a Nadia. Nerwowo ssa艂a palec. Z kuchni wysz艂a Sara, nios膮c herbat臋. Omar milcza艂, zastanawiaj膮c si臋, czy wnuczka czego艣 jednak nie us艂ysza艂a. Przeklina艂 w艂asn膮 s艂abo艣膰. Nie wiedzia艂, jak post膮pi膰. M贸g艂 ocali膰 Sab臋, a zarazem swoj膮 godno艣膰 nauczyciela, ale za cen臋 nara偶enia rodziny na zetkni臋cie si臋 z mroczn膮 stron膮 intifady. Czul si臋 zagubiony. By艂 przecie偶 nauczycielem, a nie detektywem. 艁uska w kieszeni zacz臋艂a mu nagle ci膮偶y膰, jakby wa偶y艂a ton臋. Jak si臋 tego pozby膰?

Ukroi艂 kawa艂ek jab艂ka, da艂 znak Nadii, 偶eby podesz艂a. Dziewczynka zrobi艂a par臋 krok贸w, ale zatrzyma艂a si臋, patrz膮c na przeszklone drzwi wej艣ciowe. Omar pod膮偶y艂 za jej wzrokiem. Za drzwiami kto艣 sta艂. W 艣wietle latarni na matowej szybie rysowa艂a si臋 ciemna sylwetka w wojskowym berecie. Omar zamar艂, jab艂ko wypad艂o mu z r膮k.

Rozleg艂o si臋 energiczne stukanie do drzwi.

ROZDZIA艁 6

Nie spuszczaj膮c oczu z drzwi, Omar Jussef podni贸s艂 si臋 wolno z krzes艂a. Czu艂 dziwny ucisk w do艂ku. Posta膰 za drzwiami zdawa艂a si臋 przest臋powa膰 z nogi na nog臋, jak kto艣, kto stara si臋 rozgrza膰 na ch艂odzie. Zn贸w rozleg艂o si臋 pukanie. Mariam wsta艂a, spojrza艂a wymownie na m臋偶a, podesz艂a do drzwi, otworzy艂a.

-    Ach, to ty, Abu Adelu! - zawo艂a艂a z ulg膮. - Wchod藕偶e, wchod藕 - zaprosi艂a przybysza.

Omar poczu艂, 偶e nogi si臋 pod nim uginaj膮, wspar艂 si臋 o st贸艂, 偶eby nie upa艣膰. Nie by艂 stworzony do 偶ycia w zagro偶eniu.

-    Wpad艂em tylko na chwil臋, 偶eby wam 偶yczy膰 wszystkiego najlepszego, zdrowia na ca艂y rok - za艣mia艂 si臋 Abu Adel od drzwi.

-    Niech Allah b臋dzie 艂askawy dla ciebie i dla nas - odpowiedzia艂 Omar r贸wnie tradycyjnym pozdrowieniem na ra-madan.

Nadia podesz艂a do dziadka i wzi臋艂a kawa艂ek jab艂ka. U艣miech dziecka pom贸g艂 Omarowi odzyska膰 si艂y. Oderwa艂 si臋 od sto艂u, 偶eby powita膰 Chamisa Zejdana.

-    Czuj si臋 jak u siebie - powiedzia艂 Omar na powitanie.

Uca艂owali si臋 po pi臋ciokro膰 w policzki.

Chamis mia艂 szorstk膮 twarz z siwym niegolonym zarostem. Czujne zwykle oczy wyra偶a艂y rozbawienie, wi臋c Omar zorientowa艂 si臋, 偶e szef betlejemskiej policji, a jego przyjaciel zd膮偶y艂 ju偶 wprawi膰 si臋 w niez艂y nastr贸j.

Przybysz zdj膮艂 beret, kt贸rego cie艅 odbijaj膮cy si臋 w matowych szybach drzwi wej艣ciowych tak bardzo wystraszy艂 Omara, i przyg艂adzi艂 kr贸tkie, zaczesane na czo艂o w艂osy. Wojskowym obyczajem wsun膮艂 beret pod naramiennik granatowej bluzy z odznak膮 bia艂ego or艂a.

Chamis Zejdan by艂 r贸wie艣nikiem Omara Jussefa. Znali si臋 od czas贸w studi贸w w Damaszku. Stale si臋 wtedy k艂贸cili o polityk臋. Chamis by艂 jednym z pierwszych i najgorliwszych nacjonalist贸w palesty艅skich, Omar natomiast wierzy艂, 偶e Arabowie powinni si臋 zjednoczy膰 i wsp贸lnie wyst膮pi膰 na rzecz wyzwolenia Palestyny, co nigdy si臋 nie zi艣ci艂o. R贸偶nice polityczne nie przeszkodzi艂y obu m艂odzie艅com zbli偶y膰 si臋 do siebie. Przyja藕ni sprzyja艂a whisky. Razem popijali, razem uganiali si臋 za sp贸dniczkami. Chamis Zejdan, wy偶szy od Omara i obdarzony b艂臋kitnymi jak lapis-lazuli oczami, odnosi艂 zdecydowanie wi臋cej sukces贸w u dziewcz膮t. P贸藕niej ich drogi si臋 rozesz艂y. Chamis wst膮pi艂 do Organizacji Wyzwolenia Palestyny i wraz z ni膮 przemieszcza艂 si臋 po ca艂ym Lewancie: od Jordanii i Syrii po Liban. W Bejrucie straci艂 lew膮 r臋k臋 od wybuchu granatu. Ograniczenia w 艂膮czno艣ci narzucone przez Izraelczyk贸w sprawia艂y, 偶e przyjaciele przez wiele lat nie mieli ze sob膮 kontaktu. Gdy jednak Chamis zjawi艂 si臋 w Betlejem jako komendant policji, stara przyja藕艅 od偶y艂a.

Omar wielce si臋 ucieszy艂. Zrazu wydawa艂o mu si臋, 偶e Chamis niewiele si臋 zmieni艂 przez te wszystkie lata. Rych艂o jednak przekona艂 si臋, 偶e Chamis Zejdan jest cz艂owiekiem g艂臋boko rozczarowanym i cz臋sto pije ponad wszelk膮 miar臋. Czasami, gdy Omar wpada艂 do nowej siedziby policji przy placu 呕艂贸bka, w gabinecie Chamisa czu膰 by艂o whisky i uryn臋.

I teraz te偶 Chamisa otacza艂y opary alkoholu, i to tak intensywne, 偶e Omar zacz膮艂 si臋 obawia膰, czy przyjaciel, mimo obecno艣ci dzieci, nie zacznie zn贸w przeklina膰 w艂adz i swoich skorumpowanych koleg贸w policjant贸w. B艂ysk rozbawienia w oczach Chamisa zdawa艂 si臋 jednak 艣wiadczy膰, 偶e nie wypi艂 jeszcze dostatecznie du偶o, aby wybuchn膮膰 jawn膮 w艣ciek艂o艣ci膮. Mimo wszystko Omar wola艂 nie ryzykowa膰, wzi膮艂 wi臋c przyjaciela pod rami臋 i zaprowadzi艂 do salonu, z dala od dzieci.

Usiedli w szamerowanych z艂ot膮 nici膮 fotelach.

-    Abu Adelu - spyta艂a Mariam od drzwi - czym mog臋 ci臋 pocz臋stowa膰? Mo偶e masz ochot臋 na co艣 s艂odkiego?

-    Mariam - obruszy艂 si臋 Omar - przecie偶 wiesz, 偶e m贸j przyjaciel jest diabetykiem. Podaj mu kahwa sa鈥檃da. Ja te偶 poprosz臋 o fili偶ank臋. Nie pozwol臋 - rzuci艂 do Chamisa, gro偶膮c mu 偶artobliwie palcem - 偶eby ta kobieta pr贸bowa艂a ci臋 przekupi膰.

-    Za p贸藕no. Ju偶 mnie przekupi艂a - za艣mia艂 si臋 Chamis. -Umm Ramiz, zjem wszystko, co mi dasz, bo wiem, 偶e b臋dzie to najsmaczniejszy i najlepszy spos贸b zako艅czenia postu.

-    Nic jeszcze nie jad艂e艣? - zatroska艂a si臋 Mariam. - Chod藕 do sto艂u. Zosta艂o mn贸stwo makluby. Musisz si臋 dobrze od偶ywia膰, zw艂aszcza - spojrza艂a z g贸ry na Omara - przy cukrzycy.

-    Nie, dzi臋kuj臋, nie jestem g艂odny. Zjedli艣my co艣 z ch艂opcami na komendzie.

Omar wyczu艂 nut臋 zak艂opotania w g艂osie przyjaciela. Zej-dan nigdy nie my艣la艂 o jedzeniu, dop贸ki mia艂 pe艂n膮 piersi贸wk臋.

Komendant wygl膮da艂 na niedo偶ywionego. Jego twarz by艂a prawie tak wyszarza艂a jak w艂osy. W膮sy, gdyby nie po偶贸艂k艂a od nikotyny k臋pka pod nosem, w og贸le nie odcina艂yby si臋 od policzk贸w. Zapali艂 papierosa praw膮 r臋k膮, lew膮, uzbrojon膮 w protez臋 z czarn膮 sk贸rzan膮 r臋kawiczk膮, po艂o偶y艂 na oparciu fotela.

R臋kawiczk臋 nosi艂 zawsze, ale kiedy艣 Omar Jussef odwiedzi艂 przyjaciela wczesnym rankiem, zanim ten zd膮偶y艂 si臋 ubra膰, i wtedy zobaczy艂 protez臋 bez okrycia. By艂a z plastiku w kolorze md艂ego seledynu, przypominaj膮cego lecznicze myd艂o, i wygl膮da艂a jak ko艅czyna jakiego艣 stwora z kosmosu. Zanim zobaczy艂 na w艂asne oczy, 偶e rzecz jest po prostu obrzydliwa, Omar mia艂 wra偶enie, 偶e t臋 r臋kawiczk臋 Chamis Zejdan wk艂ada艂 specjalnie, aby nie urazi膰 r臋ki w czasie bicia aresztowanych. Kiedy ju偶 si臋 przekona艂, o co chodzi, pomy艣la艂, 偶e sk贸rkowa r臋kawiczka w niedobry spos贸b wp艂ywa na wizerunek jego przyjaciela policjanta. 艢wiadczy艂a, 偶e nie jest on w pe艂ni sprawny. Omar zauwa偶y艂 te偶 kiedy艣, 偶e Chamis, gdy wi臋cej wypije, patrzy na protez臋 z nienawi艣ci膮. Gdy by艂 trze藕wy i panowa艂 nad sob膮, k艂ad艂 sztuczn膮 r臋k臋 na kolanach, jak gdyby nigdy nic. Widz膮c, 偶e Chamis z ca艂膮 oboj臋tno艣ci膮 z艂o偶y艂 r臋k臋 na oparciu fotela, Omar uzna艂, 偶e przyjaciel jest tylko lekko wstawiony.

Mariam przynios艂a kaw臋 i tac臋 z baklaw膮 dla go艣cia.

-    Zamiast sa鈥檃da zaparzy艂am ci kahwa masbuta, lekko s艂odzon膮 - oznajmi艂a, patrz膮c z wyrzutem na Omara, 偶e wspomnia艂 o chorobie go艣cia.

-    Mariam jest bardzo hojna, wi臋c b臋dzie pokrywa膰 rachunki za leczenie, gdy ci si臋 pogorszy - odci膮艂 si臋 Omar zgry藕liwie.

-    Nie ma lepszego lekarstwa ni偶 jej baklawa - rzek艂 Chamis pojednawczo.

-    To zalecam podw贸jn膮 dawk臋 - odpar艂a Mariam, z wdzi臋czno艣ci膮 sk艂aniaj膮c g艂ow臋.

-    Dzi臋kujemy, pani doktor - odezwa艂 si臋 Omar. - A teraz zechce nas pani zostawi膰 samych. Mamy co艣 wa偶nego do om贸wienia.

Mariam spojrza艂a badawczo. Wie, 偶e chc臋 poruszy膰 spraw臋 George鈥檃 Saby - b艂ysn臋艂o Omarowi.

Chamis by艂 przyjacielem, ale by艂 te偶 policjantem. Poruszaj膮c t臋 spraw臋, Omar nada jej w pewien spos贸b oficjalny charakter, co niepokoi艂o Mariam, ale nie bardzo wiedzia艂a, jak powiedzie膰 to m臋偶owi w obecno艣ci komendanta.

-    Abu Adelu, a jak si臋 maj膮 偶ona i dzieci? Nadal mieszkaj膮 w Ammanie? - pr贸bowa艂a przed艂u偶y膰 rozmow臋.

Niewiele wymy艣li艂a, pomy艣la艂 Omar Jussef.

-    Mariam! - Spojrza艂 wymownie na drzwi.

-    Dobrze, ju偶 id臋, tylko, Abu Adelu - spojrza艂a prosz膮co na Chamisa - prosz臋 ci臋, przypilnuj mojego m臋偶a, 偶eby nie pope艂ni艂 jakiego艣 szale艅stwa.

-    W dzisiejszych czasach to raczdj Abu Ramiz pilnuje mnie i nie pozwala szale膰 - odpar艂 Chamis.

Mariam zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.

-    O co tu w艂a艣ciwie chodzi? - spyta艂 zaintrygowany Chamis, podkre艣laj膮c zdumienie gestem r臋ki.

-    Moja 偶ona uwa偶a, 偶e nie chc臋 ju偶 by膰 nauczycielem.

-    Czy ten ameryka艅ski b臋kart w ko艅cu nam贸wi艂 ci臋 na emerytur臋?

-    Nie, chodzi o co艣 gorszego. Mariam s膮dzi, 偶e chc臋 zmieni膰 zaw贸d i zosta膰 detektywem.

-    No c贸偶, moim zdaniem by艂by艣 bardzo dobrym detektywem. Nikt by si臋 ciebie nie obawia艂, wszyscy by ci ufali jak m膮dremu, uczciwemu wujkowi, o jakim ka偶dy marzy.

-    To czemu mnie nie zatrudnisz?

-    Bo w policji nie ma miejsca dla uczciwych. - Chamis spojrza艂 wymownie na kredens.

Omar poderwa艂 si臋, wyj膮艂 butelk臋 Johnny Walkera z czarn膮 etykietk膮, nala艂 Chamisowi solidn膮 porcj臋 i schowa艂 butelk臋. Chamis poci膮gn膮艂 pot臋偶ny 艂yk z rozkosz膮. Omar zosta艂 przy kawie.

-    Chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰 o George鈥檜 Sabie.

Chamis mia艂 ju偶 wypi膰 drugi 艂yk, ale r臋ka ze szklank膮 zawis艂a w powietrzu.

-    Chcesz powiedzie膰, 偶e jest niewinny? - Spojrza艂 z powag膮.

-    Tak.

-    Aby o tym wiedzie膰, nie trzeba detektywa.

-    A wi臋c wiesz?

-    Oczywi艣cie, wszyscy wiedz膮, 偶e ten cz艂owiek nie zabi艂by nawet muchy.

-    No to czemu go wsadzi艂e艣?

-    Nie ja, ale si艂y bezpiecze艅stwa. Siedzi w moim wi臋zieniu, ale ja za niego nie odpowiadam.

-    Jak mo偶na zamyka膰 niewinnego cz艂owieka?

-    呕yjemy w Betlejem, w Palestynie, a nie w Kopenhadze czy w Amsterdamie. Niech ci to wystarczy za odpowied藕.

-    Ale mam co艣 jeszcze. Sp贸jrz na to. - Omar wyci膮gn膮艂 艂usk臋 i poda艂 Chamisowi. Policjant obejrza艂 uwa偶nie. Jego blada twarz spowa偶nia艂a.

-    Sk膮d to masz? - spyta艂.

-    A z jakiej broni to pochodzi? - Omar odpowiedzia艂 pytaniem.

-    Niewa偶ne, sk膮d to masz?

-    Najpierw odpowiedz na moje pytanie.

-    Nie b臋dziesz zachwycony i lepiej, 偶eby艣 nie wiedzia艂. Ja te偶 wola艂bym nie wiedzie膰, ale niestety, wiem.

Przez chwil臋 obaj milczeli, mierz膮c si臋 wzrokiem.

-    To 艂uska po naboju kalibru 7,62 - przerwa艂 milczenie Chamis. - A teraz m贸w, sk膮d to masz?

-    Ale z jakiej broni m贸g艂 by膰 wystrzelony ten nab贸j?

-    Z ci臋偶kiego karabinu maszynowego.

-    Takiego jak ma Husajn Tamari?

-    Owszem, takiego jak ma Husajn Tamari - odrzek艂 Chamis z irytacj膮. - Nazywa si臋 MAG.

-    Co z tego?

-    W naszym mie艣cie w u偶yciu s膮 g艂贸wnie ka艂asznikowy. Stosuje si臋 do nich naboje kalibru 7,62, ale kr贸tsze - 39 milimetr贸w. Ta 艂uska jest d艂u偶sza, razem z pociskiem mia艂aby 51 milimetr贸w, a takie w艂a艣nie u偶ywane s膮 do MAG-贸w. -W oczach Chamisa Zejdana nie by艂o ju偶 艣ladu rozbawienia, jakby w jednej chwili wytrze藕wia艂.

-    Czemu tak patrzysz? - obruszy艂 si臋 Omar. - Lepiej opowiedz mi o Tamarim, bo ja wiem tylko tyle, ile m贸wi膮 na mie艣cie.

-    Mieszkasz w Betlejem d艂u偶ej ni偶 ja, wi臋c pewnie wiesz, z jakiego pochodzi klanu...

-    Ta鈥檃mra?

-    W艂a艣nie. P贸艂 wieku temu ludzie z klanu Ta鈥檃mra byli koczownikami, potem osiedli w wioskach na wsch贸d od Betlejem. Nadal jednak przestrzegaj膮 swoich plemiennych praw i zasad. Ca艂a czo艂贸wka Brygad M臋czennik贸w Al-Aksa to ludzie z klanu Ta鈥檃mra. Rz膮dz膮 si臋 tutaj jak gangsterzy.

-    Wszyscy s膮 spokrewnieni z Husajnem Tamarim?

-    Z wyj膮tkiem D偶ihada Awdeha. Jego rodzina osiad艂a w obozie Aida. Pochodzi z niewielkiego klanu, wysiedlonego w 1948 roku z okolic Ramii. W艣r贸d ludzi ,z Ta鈥檃mra D偶ihad Aw-deh jest obcy i stale daj膮 mu to odczu膰, a on niezmiennie stara si臋 im zas艂u偶y膰, przekona膰, 偶e potrafi by膰 tak bezlitosny jak oni, a nawet bardziej. To r贸wnie niebezpieczny typ jak Tamari albo nawet bardziej, bo jest nadgorliwy jak ka偶dy nowo nawr贸cony.

-    A w rejonie Betlejem kto ma tak膮 bro艅?

-    Co najmniej stu izraelskich 偶o艂nierzy - odpar艂 Chamis Zejdan z irytacj膮 w g艂osie. - A poza nimi - Husajn Tamari. To jakby jego znak firmowy, jak wiesz. Nosi to 艣wi艅stwo ca艂y czas i wsz臋dzie, nawet tam, gdzie zwyk艂y pistolet by艂by bardziej przydatny. Prawdopodobnie nawet do toalety idzie z tym gnatem. A teraz, przyjacielu, powiedz mi, sk膮d masz t臋 艂usk臋.

Omar zrelacjonowa艂 rozmow臋 z Dim膮 Rahman i opowiedzia艂, jak znalaz艂 艂usk臋 w wygniecionej trawie.

-    Komu zale偶a艂o na 艣mierci Louaia Abdel Rahmana? -spyta艂 na zako艅czenie. - Zabi艂 go kolaborant, ale nie George Saba. George nie jest kolaborantem, nie ma MAG-a, nie potrafi艂by nawet unie艣膰 takiego ci臋偶aru. I jeszcze jedno. Dima s艂ysza艂a wyra藕nie, jak Louai wola do kogo艣: 鈥濧ch, to ty, Abu Walidzie鈥. Jak my艣lisz, kim jest ten Abu Walid?

Chamis Zejdan zapali艂 kolejnego rothmana.

-    Detektyw, Abu Ramizie, jest troch臋 jak psychiatra. Kiedy si臋 leczy psychicznie chorych, trzeba umie膰 panowa膰 nad sob膮, bo w przeciwnym razie 艂atwo samemu zwariowa膰. Choroba przenosi si臋 z pacjenta na lekarza. Tak samo jest z policjantami. 呕eby z艂apa膰 przest臋pc臋, trzeba zacz膮膰 my艣le膰 jak on, a kiedy zaczniesz my艣le膰 jak kryminalista, to od tego ju偶 tylko krok, 偶eby艣 sam sta艂 si臋 przest臋pc膮. Tyle 偶e za b艂臋dy psychiatry p艂aci pacjent, a kiedy detektyw pope艂ni b艂膮d, przest臋pca ka偶e mu za niego zap艂aci膰.

-    A jednak chc臋 znale藕膰 prawdziwego kolaboranta.

-    Czy ty nie rozumiesz, Abu Ramizie, 偶e usi艂uj臋 ci臋 ostrzec przed niebezpiecze艅stwem?

-    Nie trzeba by膰 detektywem, 偶eby to zrozumie膰.

-    Pos艂uchaj, Omarze. Teraz jestem policjantem, ale przez wiele lat by艂em jednym z tych, kt贸rych 艣wiat nazywa terrorystami. Robi艂em to, co Stary kaza艂 i gdzie kaza艂: w Bejrucie, w Rzymie, w Pary偶u, zreszt膮 wiesz o tym. Wiesz, 偶e my wszyscy, kt贸rzy tu dzi艣 sprawujemy w艂adz臋, byli艣my terrorystami. To daje mi nad tob膮 przewag臋. Lepiej zdaj臋 sobie spraw臋 z niebezpiecze艅stwa.

-    By艂e艣 terroryst膮. Ty i ci twoi bracia z OWP. Ale co z tego? Teraz sami jeste艣cie terroryzowani przez typ贸w pokroju Husajna Tamariego. Ja nigdy nie by艂em terroryst膮, ale te偶 nie pozwol臋 si臋 terroryzowa膰.

Chamis Zejdan skrzywi艂 si臋, jakby to, co zamierza艂 powiedzie膰, z niema艂ym trudem przechodzi艂o mu przez gard艂o.

-    Nalej mi jeszcze jednego.

Omar wyj膮艂 butelk臋 z kredensu i postawi艂 na stoliku przed przyjacielem. Policjant nape艂ni艂 szklank臋 prawie po brzegi.

-    Pos艂uchaj, Abu Ramizie. Louai Abdel Rahman mia艂 pracowa膰 dla mnie. By艂 sier偶antem w komendzie. Ale wiesz, jak to dzisiaj jest. Ka偶dy chce by膰 genera艂em, ka偶dy ma si臋 za geniusza i tylko marzy, 偶eby da膰 popali膰 Izraelczykom. Nie zostaje si臋 bohaterem, wypisuj膮c mandaty za parkowanie w niedozwolonym miejscu i za interwencje w sprzeczkach rodzinnych. Wystarczy jednak pu艣ci膰 seri臋 w samoch贸d Izraelczyk贸w i ju偶 jeste艣 wielkim bojownikiem. Louai nie by艂 z艂ym ch艂opcem, ale nie nadawa艂 si臋 na policjanta. By艂 po prostu jednym z tych niedojrza艂ych smarkaczy przest臋pc贸w, kt贸rych nasz nar贸d produkuje na p臋czki.

-    Ale komu mog艂o zale偶e膰 na jego 艣mierci?

-    Na przyk艂ad Izraelczykom. Nie dalej jak w zesz艂ym miesi膮cu zabi艂 izraelskiego osadnika.

-    Zabi艂 cz艂owieka?

-    Takie rzeczy dziej膮 si臋 cz臋sto. Nie wiem, czemu si臋 dziwisz.

-    A je艣li nie 呕ydom, to komu mog艂o zale偶e膰 na jego 艣mierci? Komu艣 z naszych?

Chamis Zejdan milcza艂. Jego twarz nic nie wyra偶a艂a. Si臋gn膮艂 po szklank臋, wypi艂 jednym haustem, zgasi艂 papierosa w kryszta艂owej popielniczce.

-    Musz臋 ju偶 i艣膰, Abu Ramizie - o艣wiadczy艂.

-    Ale nie powiedzia艂e艣 mi wszystkiego.

-    Powiedzia艂em wszystko, co powiniene艣 wiedzie膰, i dodam jeszcze jedno: ten, kto wystrzeli艂 ten nab贸j, ma ich z pewno艣ci膮 znacznie wi臋cej. Nie zawaha si臋 ich u偶y膰 przeciwko komukolwiek, aby osi膮gn膮膰 sw贸j cel. Rozumiesz mnie? - Chamis wsta艂 z fotela.

Omar te偶 wsta艂.

-    Oddaj mi t臋 艂usk臋 - wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Chamisa. - Mimo wszystko chc臋 j膮 zachowa膰.

Chamis wcisn膮艂 艂usk臋 w d艂o艅 Omara.

-    Widz臋, 偶e jeste艣 zdeterminowany, a jak ci臋 znam, to wiem, 偶e potrafisz by膰 uparty, ale jako tw贸j przyjaciel m贸wi臋 ci: trzymaj si臋 od tego z daleka, to nie jest sprawa dla nauczyciela.

-    Nauczyciela? Przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e m贸g艂bym by膰 ca艂kiem dobrym detektywem.

Chamis zatrzyma艂 si臋 w drzwiach i rzuci艂:

-    W Palestynie nie ma miejsca dla dobrych detektyw贸w.

ROZDZIA艁 7

Omar Jussef szed艂 spiesznie do szko艂y g艂贸wn膮 ulic膮 Dehaj-szy. Zimny poranny wiatr smaga艂 dolin臋, nios膮c opary spalin silnik贸w dieslowskich. Wia艂 na p贸艂noc, w stron臋 Jerozolimy. Omar wsta艂 o brzasku z b贸lem g艂owy, a z ka偶dym krokiem czu艂 si臋 coraz gorzej. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e powodem s膮 stres i niewyspanie. Rozmowa z Chamisem Zejdanem sprawi艂a, 偶e bardzo 藕le spa艂 tej nocy.

Mia艂 si臋 za niezale偶nego my艣liciela, odrzuca艂 spos贸b, w jaki wi臋kszo艣膰 ludzi w jego spo艂eczno艣ci patrzy艂a na 艣wiat. Ale tej nocy zw膮tpi艂 w siebie. Nie m贸g艂 zasn膮膰, le偶a艂 i rozmy艣la艂: Potrafisz tylko gada膰, Omarze, a kiedy trzeba dzia艂a膰, parali偶uje ci臋 strach, 偶e co艣 ci si臋 stanie. Kiedy udawa艂o mu si臋 zasn膮膰, to tylko na chwil臋, l臋k wyrywa艂 go ze snu. Wydawa艂o mu si臋, 偶e do sypialni wdziera si臋 Husajn Tamari. Serce bi艂o mu jak m艂otem i nie m贸g艂 si臋 uspokoi膰, cho膰 t艂umaczy艂 sobie, 偶e nikt nie wszed艂, 偶e nic si臋 nie dzieje, 偶e to tylko Mariam lekko pochrapuje przez sen. Czy 艂uska rzeczywi艣cie 艣wiadczy, 偶e Husajn Tamari by艂 na miejscu zbrodni, gdy zgin膮艂 Louai? Ale dlaczego przyw贸dca ruchu oporu w Betlejem mia艂by kolaborowa膰 z Izraelczykami? Dlaczego mia艂oby mu zale偶e膰 na 艣mierci Louaia? Chamis Zejdan powiedzia艂 przecie偶, 偶e Izraelczycy te偶 u偶ywaj膮 takich karabin贸w maszynowych. A mo偶e Louai Rahman po prostu si臋 pomyli艂 i ten kto艣, kogo wzi膮艂 za Abu Walida, by艂 kim艣 zupe艂nie innym? Dima m贸wi艂a, 偶e by艂o ciemno. Mo偶e wi臋c Louaiowi tylko si臋 zdawa艂o, 偶e rozpoznaje tego cz艂owieka, a w zasadzce czeka艂 izraelski komandos?

O 艣wicie Omar zwl贸k艂 si臋 z 艂贸偶ka i zn贸w zacz膮艂 rozmy艣la膰: 鈥濲e艣li zaczn臋 dochodzi膰, kim jest Abu Walid, to mog膮 si臋 do mnie dobra膰, a nawet zrani膰, i nie pomo偶e mi ani klan, ani klanowe znajomo艣ci w Harnasie i w Al-Fatahu. Je艣li jednak Lou-ai Rahman pomyli艂 si臋 i nie by艂o tam 偶adnego Abu Walida, to nikt nie poczuje si臋 zagro偶ony przeze mnie. Znajd臋 si臋 w niebezpiecze艅stwie tylko wtedy, gdy wpadn臋 na 艣lad cz艂owieka, kt贸ry wrobi艂 George鈥檃. Ale kogo艣 takiego trzeba zdemaskowa膰 bez wzgl臋du na cen臋.

W tej chwili Omar Jussef jasno zrozumia艂, jak powinien post膮pi膰. I powtarza艂 to sobie w my艣lach teraz, id膮c do szko艂y.

Od po艂udnia dobiegi warkot silnik贸w blackhawka. Izraelski 艣mig艂owiec kr膮偶y艂 nad obozem, chwilami nikn膮膰 w niskich o艂owianych chmurach. Jak zwykle 艣ledzi艂, co si臋 dzieje w obozie. Huk silnik贸w wystraszy艂 niedorozwini臋tego ch艂opca, kt贸ry przemierza艂 ulic臋 d艂ugimi susami. Omar cz臋sto go tu spotyka艂 o tej porze. Ch艂opak mia艂 dwadzie艣cia par臋 lat, nazywa艂 si臋 Najif i zwykle kroczy艂 ulic膮, m贸wi膮c co艣 do siebie i gro偶膮c palcem przeje偶d偶aj膮cym taks贸wkom. Ale teraz, s艂ysz膮c huk, wystraszy艂 si臋, stan膮艂 jak wryty, chwyci艂 si臋 r臋kami za wyd艂u偶on膮, jajowat膮 g艂ow臋 i zacz膮艂 lamentowa膰 w sobie tylko znanym j臋zyku. Omar u艣miechn膮艂 si臋 do niego i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, otwart膮 d艂oni膮 do g贸ry, jakby sprawdza艂, czy zaczyna pada膰. Ch艂opak uczyni艂 to samo, podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 w niebo. Skupi艂 si臋 na chwil臋, po czym si臋 u艣miechn膮艂.

- Tylko troch臋 kropi, wujku - wybe艂kota艂.

Omar poklepa艂 go po ramieniu i ruszy艂 dalej w swoj膮 stron臋.

Zbiera艂o si臋 na deszcz. Gdy lunie, na ulicach, zw艂aszcza w miejscach pooranych g膮sienicami czo艂g贸w, pojawi si臋 b艂oto. Kurz zmiesza si臋 z deszczem, ze zboczy okalaj膮cych dolin臋 sp艂yn膮 strumyki o barwie moczu, spryskuj膮c buty Omara 偶贸艂tawymi kroplami, i zn贸w trzeba b臋dzie po艣wi臋ci膰 sporo czasu, 偶eby je zmy膰, a buty doprowadzi膰 do porz膮dku.

Omar Jussef nie nale偶a艂 do gorliwych wyznawc贸w islamu i zwykle z trudem przypomina艂 sobie sentencje z Koranu. Teraz jednak pami臋膰 podsun臋艂a mu cytat o deszczu: B贸g o偶ywia ziemi臋 po jej 艣mierci15. Allah powiada przeto, 偶e tak偶e wiernych przywr贸ci do 偶ycia w dniu S膮du Ostatecznego. Ale na razie Allah nie przywr贸ci艂 ziemi do 偶ycia. Brudne uliczki w obozie wygl膮da艂y o 艣wicie jak martwe. Allah pomna偶a 偶ycie na ziemi, ale te偶 przyzwala, by marnia艂o i traci艂o wszelki sens. Omar Jussef nigdy nie s膮dzi艂, 偶e 偶ycie nie ma sensu. Czy pedagog m贸g艂by dopu艣ci膰 do siebie podobn膮 my艣l? Zastanawia艂 si臋 tylko, kiedy Allah jego przywr贸ci do 偶ycia. Do diab艂a! Sam musi si臋 o to postara膰. I zacznie od sprawy George鈥檃 Saby.

Tu偶 przed wej艣ciem do szko艂y stal na cokole czarny kamie艅 w kszta艂cie mapy Palestyny w jej pierwotnych granicach - od Libanu po pustyni臋 Negew. Monument mia艂 艣wiadczy膰, 偶e uchod藕cy powr贸c膮 kiedy艣 do pa艅stwa w tych w艂a艣nie granicach, a ich prawa s膮 mocne i niewzruszone jak ten kamie艅. Tak twierdzili przyw贸dcy palesty艅scy. Ale Omar, przechodz膮c tamt臋dy, mia艂 wra偶enie, 偶e kamie艅 lada moment runie z coko艂u i przygniecie go beznadziejnym uporem palesty艅skich polityk贸w. Stoj膮c przed kamienn膮 map膮, rzuci艂 okiem na miejsce, gdzie ongi艣 znajdowa艂a si臋 jego wioska. Wioska ojca - poprawi艂 si臋 w my艣li. On - Omar Jussef - nie mia艂 swojej wioski.

Pierwsze krople deszczu spad艂y na kaszmirowy beret. Omar podni贸s艂 g艂ow臋 i kropla wyl膮dowa艂a mu na ustach. Przypomnia艂 sobie, jak przed chwil膮, mijaj膮c upo艣ledzonego ch艂opca, wyci膮ga艂 otwart膮 d艂o艅 ku niebu. No w艂a艣nie, przywo艂a艂em deszcz - zakpi艂 z siebie w my艣lach.

Wkroczy艂 do szko艂y i ruszy艂 korytarzem do gabinetu Chri-stophera Steadmana, wymieniaj膮c po drodze pozdrowienia z kolegami nauczycielami. Zapuka艂 i wszed艂, nie czekaj膮c na zaproszenie.

Dyrektor nie wstai, a Omar nie usiad艂. W gabinecie tym razem nie czu膰 by艂o odoru niemytego cia艂a. Kto艣 wida膰 o艣wieci艂 Steadmana, 偶e nauczyciel historii po prostu sobie z niego zakpi艂, a mo偶e Amerykanin sam uzna艂, 偶e czas wzi膮膰 prysznic nawet za cen臋 pogwa艂cenia praw ramadanu.

-    Got贸w jestem rozwa偶y膰 przej艣cie na emerytur臋 - rzek艂 Omar bez 偶adnych wst臋p贸w.

Steadman mimowolnie uni贸s艂 k膮ciki ust - nie potrafi艂 ukry膰 zadowolenia, ale opanowa艂 si臋 i przybra艂 powa偶ny wyraz twarzy.

-    My艣l臋, 偶e to m膮dra decyzja, Abu Ramizie.

-    Ostateczn膮 decyzj臋 podejm臋 pod koniec miesi膮ca, a tymczasem chcia艂bym wzi膮膰 urlop. Kilka tygodni wolnego pozwoli mi zorientowa膰 si臋, czy rzeczywi艣cie lepiej b臋d臋 si臋 czu艂 na emeryturze. Mam nadziej臋, 偶e nie masz nic przeciwko temu.

-    No c贸偶, b臋dzie nam trudno poradzi膰 sobie bez ciebie. -Steadman cmokn膮艂 przez z臋by, jakby g艂臋boko si臋 zastanawia艂, ale Omar pomy艣la艂, 偶e brzmia艂o to jak syk w臋偶a. - Pewnie sam wezm臋 zast臋pstwo i zatrudni臋 kogo艣 na p贸艂 etatu, ale jako艣 to b臋dzie.

Omar czu艂 obrzydzenie do tego cz艂owieka. Widzia艂 wyra藕nie, jak raduje Steadmana perspektywa pozbycia si臋 k艂opotliwego nauczyciela. Wreszcie! Nikt ju偶 mu nie b臋dzie si臋 sprzeciwia艂, a on sam nie b臋dzie musia艂 艣wieci膰 oczami wobec swoich zwierzchnik贸w i t艂umaczy膰, 偶e skargi do miejscowych w艂adz na jego szko艂臋 dotycz膮 w istocie jednego starzej膮cego si臋 gbura i jego specyficznych metod pedagogicznych. Czasami Omar Jussef zastanawia艂 si臋, czy nie jest niesprawiedliwy wobec swoich rodak贸w. Bo we藕my tego Amerykanina, my艣la艂, mia艂 wszystko: wolno艣膰, demokracj臋, pieni膮dze, wykszta艂cenie, a mimo to wyr贸s艂 na takiego samego dupka jak nasi urz臋dnicy, kt贸rzy trz臋s膮 portkami przed w艂adz膮 i boj膮 si臋 zareagowa膰 nawet wtedy, gdy dochodzi do oczywistego 艂amania prawa.

Steadmanowi nie zale偶a艂o na uczniach ani na ich wykszta艂ceniu. Nie p艂acono mu za poziom nauczania i nie od tego zale偶a艂a jego ga偶a. Za par臋 lat wyl膮duje na innej ONZ-owskiej posadzie. B臋dzie na przyk艂ad rozdawa艂 prezerwatywy kierowcom ci臋偶ar贸wek w Mozambiku albo kierowa艂 kursami tkania dywan贸w w wi臋zieniu dla kobiet w Kabulu.

Gdy Steadman zacz膮艂 mu gratulowa膰 鈥瀖膮drej decyzji鈥, Omar by艂 bliski zmiany zdania. Czy wolno mu zostawi膰 uczni贸w, skazuj膮c ich na oficjaln膮 wersj臋 historii, g艂oszon膮 przez niedouk贸w albo co gorsza - przez Steadmana? Jednak偶e potrzebowa艂 czasu, aby dociec prawdy i ocali膰 George鈥檃 Sab臋. Odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 z gabinetu dyrektora.

ROZDZIA艁 8

Omar Jussef wyprowadzi艂 auto ze starej kamiennej szopy stoj膮cej za domem mi臋dzy oliwkami. Gdy okr膮偶a艂 dom, zauwa偶y艂 k膮tem oka, 偶e Mariam bacznie go obserwuje z kuchni. Jej wzrok wyra偶a艂 nies艂ychane zdumienie, 偶e wr贸ci艂 ze szko艂y o tak niezwyk艂ej porze. Uda艂, 偶e jej nie widzi, i nie zatrzymuj膮c si臋, wyjecha艂 na szos臋 wiod膮c膮 do Betlejem i Bejt D偶ala.

By艂 marnym kierowc膮, a szosa 艣liska po deszczu, wi臋c jecha艂 wolno. Nie przejmowa艂 si臋, 偶e inni go wyprzedzaj膮, a jeszcze mniej uwagi zwraca艂 na tych, kt贸rzy jechali za nim i ze z艂o艣ci膮 naciskali klaksony. Przestawali tr膮bi膰 dopiero wtedy, gdy nadarza艂a si臋 sposobno艣膰, 偶eby go wyprzedzi膰. Tak dojecha艂 do skrzy偶owania, na kt贸rym chudy policjant bez specjalnego zapa艂u usi艂owa艂 zapanowa膰 nad sznurem samochod贸w. Do Bejt D偶ala nale偶a艂o skr臋ci膰 w lewo, wi臋c Omar wjecha艂 wolno na skrzy偶owanie i r贸wnie wolno zacz膮艂 skr臋ca膰, przez co stworzy艂 si臋 zator i s艂ycha膰 by艂o ch贸r klakson贸w.

By艂 przygn臋biony po rozmowie ze Steadmanem. My艣la艂 o tym wszystkim, czego si臋 dowiedzia艂 o sprawie Abdel Rah-mana. Doszed艂 do wniosku, 偶e je艣li zdo艂a powi膮za膰 t臋 spraw臋 z George鈥檈m Sab膮, to wtedy odkryje, kim jest prawdziwy kolaborant. B臋dzie oczywi艣cie musia艂 znale藕膰 dowody, ale pierwszym zadaniem jest ustalenie, kto naprawd臋 wydal Louaia Rahmana. Je艣li jednak oka偶e si臋, 偶e Izraelczycy wpadli na trop Louaia bez pomocy konfidenta, wtedy sprawa si臋 skomplikuje. Wszyscy bowiem domagali si臋 g艂owy zdrajcy. 艁atwiej wi臋c b臋dzie wskaza膰 innego winowajc臋, ni偶 dowodzi膰, 偶e ca艂膮 win臋 ponosz膮 izraelscy 偶o艂nierze, kt贸rzy byli praktycznie nietykalni. Ale przecie偶 kto艣 z ca艂膮 pewno艣ci膮 zaczai艂 si臋 na Louaia, kto艣 czeka艂 na niego w ukryciu w艣r贸d pinii i tego kogo艣 on - Omar Jussef - musi znale藕膰.

Spostrzeg艂 raptem, 偶e niewiele widzi przed sob膮. Wyci膮gn膮艂 chusteczk臋 i nie zatrzymuj膮c si臋, przetar艂 szyb臋. M偶y艂 deszcz. Wyt臋偶y艂 wzrok, przejecha艂 jeszcze kawa艂ek i dopiero wtedy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e po prostu nie w艂膮czy艂 wycieraczek. Uruchomi艂 je, ale dobr膮 chwil臋 trwa艂o, nim da艂y sobie rad臋 z kurzem i b艂otem nagromadzonym na szybie. Droga do Bejt D偶ala by艂a kr臋ta. Omar mocno 艣ciska艂 kierownic臋. Z przeciwnej strony, z g贸ry, jecha艂a ci臋偶ar贸wka. Szybko, za szybko. Omar wystraszy艂 si臋, ostro zahamowa艂, a za nim rozleg艂 si臋 zgodny protest wielu klakson贸w, jakby sygna艂 d藕wi臋kowy by艂 sprz臋偶ony z peda艂ami hamulc贸w. Ruszy艂 dalej. Wycieraczki zaj臋cza艂y. Deszcz przesta艂 pada膰. Omar zatrzyma艂 w贸z, 偶eby spokojnie wy艂膮czy膰 zacinaj膮cy si臋 mechanizm wycieraczek. I zn贸w ruszy艂. Dojecha艂 do szczytu wzg贸rza. Przejecha艂 obok greckiego klubu prawos艂awnego, tego, w kt贸rym spotka艂 si臋 z Sab膮 na kolacji. W 艣wietle dnia budynek jawi艂 si臋 jak pogr膮偶one w smutku oblicze steranego 偶yciem starca.

Przed wjazdem na ostatni odcinek drogi wiod膮cej do domu Saby sta艂 uzbrojony wartownik. Da艂 znak Omarowi, 偶eby si臋 zatrzyma艂, co ten uczyni艂 z takim impetem, 偶e wartownik musia艂 uskoczy膰 na chodnik. Omar nie znosi艂 arogant贸w, kt贸rzy maj膮 jeszcze mleko pod nosem, a starszych traktuj膮 z g贸ry. Swoim uczniom zawsze wpaja艂 szacunek dla wieku, a uzbrojeni faceci byli z tego uczucia absolutnie wyzuci.

-    Co ty wyprawiasz, cz艂owieku? Chcia艂e艣 mnie zabi膰 czy co? - wrzasn膮艂 wartownik.

Omar zgasi艂 silnik i z wolna wygramoli艂 si臋 z auta.

-    Tu nie wolno parkowa膰. Tu posterunek.

Omar ostentacyjnie si臋 rozejrza艂.

-    Jest mn贸stwo miejsca, nawet czo艂g si臋 zmie艣ci. Tylko 偶e kiedy Izraelczycy zajad膮 tu czo艂giem, nie b臋dziesz pr贸bowa艂 ich zatrzyma膰.

-    A w og贸le to po co艣 tu przyjecha艂?

Omar a偶 zatrz膮s艂 si臋 ze z艂o艣ci, nie znosi艂 grubia艅stwa. Podszed艂 do auta, przekr臋ci艂 kluczyk w drzwiach.

-    Lepiej zamkn臋 - powiedzia艂 g艂o艣no - 偶eby ci臋 nie kusi艂o. Wiadomo, 偶e tam, gdzie si臋 pojawiacie, znikaj膮 samochody. M贸j w贸z to jedyny w okolicy bez 艣lad贸w kul.

W oczach wartownika z艂o艣膰 miesza艂a si臋 z l臋kiem.

Wie, 偶e to, co m贸wi臋, to prawda, pomy艣la艂 Omar nie bez satysfakcji. Niewykluczone te偶, 偶e w duszy m艂odego cz艂owieka pozosta艂y resztki szacunku dla starszych, a mo偶e wst膮pi艂 do Brygad M臋czennik贸w dopiero niedawno i nie wyzby艂 si臋 jeszcze tego, co nakazywa艂 obyczaj.

-    Pytam, po co艣 tu przyjecha艂, cz艂owieku? - W g艂osie wartownika brzmia艂a z艂o艣膰, ale i wahanie.

-    Jestem detektywem. Prowadz臋 wa偶ne 艣ledztwo, kt贸re ma znaczenie dla bezpiecze艅stwa narodowego. A teraz popilnuj mi auta, chyba 偶e chcesz mie膰 do czynienia z Husajnem Ta-marim.

Wartownik kopn膮艂 kamie艅 le偶膮cy na drodze i wbi艂 wzrok w ziemi臋 jak skarcony smarkacz. Omar Jussef si臋 u艣miechn膮艂.

Ulica by艂a pusta. Nawet przy lepszej pogodzie okolica wygl膮da艂aby 偶a艂o艣nie. W domach po lewej nie zachowa艂a si臋 ani jedna ca艂a szyba, a nagie oczodo艂y okien wype艂nia艂y worki z piaskiem. Po prawej by艂o jeszcze gorzej. Ty艂y dom贸w wychodzi艂y na dolin臋 i na pozycje wojsk izraelskich na przeciwleg艂ym zboczu - najbardziej wi臋c ucierpia艂y od ostrza艂u. Od strony ulicy by艂o wzgl臋dnie bezpieczniej. Id膮c, Omar Jussef m贸g艂 podziwia膰 pi臋kne luki wie艅cz膮ce stare, tureckie jeszcze budynki. Od kilku dni nad okolic膮 zbiera艂y si臋 o艂owiane chmury, ale lun臋艂o dopiero dzi艣 i Omar z przyjemno艣ci膮 wci膮ga艂 w p艂uca 艣wie偶e, wilgotne powietrze. Doszed艂 do domu Ge-orge鈥檃 Saby. Ze schodk贸w obejrza艂 si臋 za siebie. Wartownik 艂ypa艂 na niego, stoj膮c przy aucie. Omar zapuka艂. Na o艣cie偶nicy czernia艂y 艣lady kul.

Sofia, 偶ona George鈥檃, wychyli艂a si臋 z okna.

-    Witaj, Abu Ramizie, dzie艅 dobry. Przejd藕, prosz臋, do bocznych drzwi. Frontowe s膮 zniszczone i si臋 nie otwieraj膮. Policjanci wysadzili je, gdy przyszli po George鈥檃.

Omar pozdrowi艂 j膮 gestem. Zauwa偶y艂, 偶e ma na g艂owie banda偶, chocia偶 zas艂ania艂a go chustk膮.

Boczne drzwi otworzy艂 Habib, ojciec George鈥檃. Oczy mia艂 czerwone od p艂aczu i na widok Omara 艂zy zn贸w pola艂y mu si臋 po policzkach.

-    Wybacz wzruszenie, Abu Ramizie - usprawiedliwia艂 si臋, zapraszaj膮c Omara do 艣rodka - ale jeste艣 pierwszym muzu艂maninem, kt贸ry nas odwiedza od czasu, gdy to si臋 sta艂o.

-    Bardzo mi przykro, Abu George.

Weszli po schodach do salonu na pi臋trze. Wybite okna wype艂nia艂y worki z piaskiem, pok贸j s艂abo o艣wietla艂a pojedyncza 偶ar贸wka pod sufitem. By艂o zimno i wilgotno. Od work贸w z piaskiem nios艂o dziwnym zapachem morza. Po艣rodku pokoju sta艂y dwa wieszaki pe艂ne 艣lubnych stroj贸w, cz臋艣ciowo nadpalonych. Plastikowe pokrowce by艂y podarte. W nik艂ym 艣wietle Omar nie m贸g艂 zobaczy膰 wi臋cej.

-    George mia艂 kilka pi臋knych starych lamp, ale policjanci je zabrali - u艣miechn膮艂 si臋 Habib.

Na komodzie z tekowego drewna, z sze艣cioma dziurami po pociskach, sta艂a rze藕ba - br膮zowy odlew kobiecego aktu.

-    My艣la艂em, 偶e j膮 te偶 wzi臋li - ci膮gn膮艂 Habib, bior膮c figurk臋 do r臋ki. - Gdy odeszli, znalaz艂em j膮 w k膮cie za sof膮. Chyba kt贸ry艣 cisn膮艂 ni膮 o 艣cian臋. Na szcz臋艣cie nic jej si臋 nie sta艂o, zakurzy艂a si臋 tylko i osmali艂a, ale j膮 wyczy艣ci艂em. Podoba ci si臋?

Omar Jussef wzi膮艂 statuetk臋 do r臋ki. W艂osy modelki sp艂ywa艂y kaskad膮 z g艂owy. Szyja by艂a nienaturalnie wygi臋ta, a lewe biodro wygl膮da艂o, jakby mia艂o przedziurawi膰 sk贸r臋.

-    To Rodin?

-    Kopia oczywi艣cie.

-    Ten Francuz, jak widz臋, kaza艂 m艂odej kobiecie przybra膰 wysoce niewygodn膮 poz臋. My艣l臋, 偶e uzna艂a, i偶 ta poza wyra偶a jaki艣 jej wewn臋trzny b贸l. Inaczej chyba nie pozwoli艂aby si臋 tak torturowa膰 - rzek艂 Omar.

L臋ka艂 si臋, 偶e mo偶e uszkodzi膰 rze藕b臋, mimo 偶e wytrzyma艂a uderzenie o 艣cian臋, wi臋c trzyma艂 j膮 delikatnie, jak ma艂e dziecko, kt贸remu 艂atwo niechc膮cy wyrz膮dzi膰 krzywd臋.

-    Chyba masz racj臋, Abu Ramizie. Modelka sko艅czy艂a w domu wariat贸w, a rze藕ba nosi nazw臋 鈥濵臋czennica鈥.

Omar pieczo艂owicie ustawi艂 statuetk臋 na komodzie.

-    M臋czennica, powiadasz? Nie da si臋 uciec przed tym s艂owem - za艣mia艂 si臋 chrapliwie.

Wesz艂a Sofia z kaw膮 i ciasteczkami.

-    Zaparzy艂am kahwa sa鈥檃da, specjalnie dla ciebie, Abu Ramizie, bo wiem, 偶e lubisz.

-    Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi i niech kawy nigdy nie braknie w tym domu - odpar艂 Omar zgodnie z obyczajem.

Dotkn膮艂 delikatnie jej g艂owy, odsun膮艂 chust臋, aby dok艂adniej obejrze膰 pot臋偶ny guz, ledwo przys艂oni臋ty banda偶em. Sofia u艣miechn臋艂a si臋 bole艣nie i wysz艂a z salonu.

-    Jeste艣 jak w rodzinie, czuj si臋 jak u siebie w domu - wypowiedzia艂 Habib tradycyjn膮 formu艂臋.

Omar widzia艂 jednak, 偶e starzec nerwowo pociera d艂onie. Sofa, na kt贸rej siedzieli, sta艂a tu偶 przy 艣cianie. Omar wypi艂 艂yk kawy i dotkn膮艂 kamiennego muru.

-    Mam nadziej臋, 偶e jest dostatecznie gruby - rzek艂.

Niespe艂na kilometr dzieli艂o dom od izraelskich dzia艂.

Habib roze艣mia艂 si臋.

-    W tym domu, Abu Ramizie, mo偶esz si臋 czu膰 ca艂kowicie bezpiecznie. Jeste艣 naszym go艣ciem, b臋dziemy ci臋 wi臋c chroni膰 tak d艂ugo, jak d艂ugo b臋dziesz przebywa艂 pod naszym dachem, pi艂 z nami kaw臋 i ofiarowywa艂 nam swoje towarzystwo.

Do pokoju zajrza艂y dzieci George鈥檃. Habib zawo艂a艂 je, aby si臋 przywita艂y. Zwykle weso艂e i serdeczne, dzi艣 wydawa艂y si臋 skr臋powane, jakby zdj臋te 艣miertelnym l臋kiem. Pierwszy podszed艂 Dahud. Omar pog艂aska艂 go po czuprynie. Ch艂opiec mia艂 siedem lat, niemal dok艂adnie tyle co George, kiedy Omar zobaczy艂 go po raz pierwszy. Dahud by艂 podobny do ojca. Te same szlachetne rysy, wysokie czo艂o, b艂臋kitne oczy.

-    Do jakiej szko艂y chodzisz?

-    Do lasalian贸w - wyszepta艂 ch艂opiec.

-    Tak jak tw贸j tata. By艂em jego nauczycielem. Tw贸j ojciec uczy艂 si臋 bardzo dobrze. Mam nadziej臋, 偶e ty i twoja siostra te偶 jeste艣cie dobrymi uczniami.

Habib pos艂a艂 ch艂opca, 偶eby przyni贸s艂 papierosy z drugiego pokoju. Dziewczynka pobieg艂a do kuchni.

-    Nie odst臋puje matki na krok - powiedzia艂 Habib cicho.

Dahud wr贸ci艂 z paczk膮 dunhilli, poda艂 dziadkowi i wyszed艂

za siostr膮. Habib odprowadzi艂 go wzrokiem, a potem patrzy艂 przez chwil臋 w milczeniu w przestrze艅, jakby wzrokiem chcia艂 przywo艂a膰 syna.

-    Pami臋tasz, Abu Ramizie, 偶e kiedy przed laty George postanowi艂 wyjecha膰 do Chile, stara艂em si臋 go od tego odwie艣膰? -Habib zapali艂 dunhilla, zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko. - By艂em sko艅czonym egoist膮. Chcia艂em mie膰 syna przy sobie, cho膰 tu niewiele m贸g艂 zdzia艂a膰. I wtedy ty, Abu Ramizie, przekona艂e艣 mnie, 偶e ch艂opak musi sam decydowa膰 o sobie. Mia艂e艣 racj臋. Ja jednak ca艂y czas powtarza艂em mu w listach, 偶e powinien wraca膰. Wstydz臋 si臋 tego. Pisa艂em, 偶e po 艣mierci matki czuj臋 si臋 taki samotny. Doskonale wiedzia艂em, 偶e to go poruszy. I tak te偶 si臋 sta艂o. George wr贸ci艂 i sam widzisz, co z tego wynik艂o. Ska偶膮 go teraz za zbrodni臋, kt贸rej 偶adn膮 miar膮 nie m贸g艂 pope艂ni膰. Ale jest chrze艣cijaninem, a wi臋c obcym. Jego wsp贸艂wyznawcy boj膮 si臋 i nie wezm膮 go w obron臋. Zosta艂 sam jak palec, jak ka偶dy chrze艣cijanin, kt贸ry o艣mieli si臋 stawi膰 czo艂o tym, kt贸rzy w艂adaj膮 miastem. To moja wina, chocia偶 chcia艂em tylko tego, czego mo偶e chcie膰 stary ojciec: mie膰 syna przy sobie. Rozumiesz mnie, Abu Ramizie?

-    Kocha膰 syna i chcie膰, 偶eby by艂 blisko, to nic z艂ego.

-    Ale nie ma go ze mn膮, a rych艂o mog臋 w og贸le go straci膰.

-    Jeden dzie艅 z George鈥檈m wart jest wi臋cej ni偶 cale 偶ycie z kim innym.

-    Ale ka偶dy dzie艅 bez niego to wieczno艣膰.

Omar wypi艂 艂yk kawy, odstawi艂 fili偶ank臋, prze艂ama艂 i ugryz艂 migda艂owe ciastko.

-    A teraz - spojrza艂 w oczy Habiba - powiedz mi, co si臋 tu sta艂o.

-    No c贸偶 - westchn膮艂 starzec - by艂em w swoim pokoju. Zaczyna艂o 艣wita膰, bo pami臋tam, 偶e muezini w艂a艣nie ko艅czyli nawo艂ywanie do porannej modlitwy. Le偶a艂em jeszcze, ale ju偶 nie spa艂em. W og贸le 藕le sypiam od czasu, gdy w dolinie zacz臋li strzela膰, a je艣li uda mi si臋 zasn膮膰, to zn贸w 艣ni膮 mi si臋 strza艂y. Wi臋c, jak powiadam, le偶a艂em w 艂贸偶ku, kiedy us艂ysza艂em wybuch. Potem okaza艂o si臋, 偶e policja wysadzi艂a drzwi razem z framug膮. Zreperowa艂em drzwi, jak umia艂em, poprzybija艂em resztki gwo藕dziami, ale i tak wida膰, co tu si臋 dzia艂o. Policjanci wtargn臋li do 艣rodka i zabrali George鈥檃. Sofia zacz臋艂a lamentowa膰, wi臋c zdzielili j膮 kolb膮 - widzia艂e艣 jej czo艂o, prawda? Reszt臋 domownik贸w trzymali pod luf膮.

-    Ale mnie interesuje to, co by艂o przedtem. Co si臋 zdarzy艂o trzy dni temu, kiedy George wr贸ci艂 do domu po spotkaniu ze mn膮 w greckim klubie. Rozp臋ta艂a si臋 strzelanina, wi臋c George powiedzia艂, 偶e musi biec do domu, sprawdzi膰, co si臋 dzieje. Co si臋 sta艂o potem?

Habib zgasi艂 papierosa w popielniczce z r贸偶owej muszli. Wygl膮da艂 jak cz艂owiek 艣miertelnie zm臋czony.

-    Co si臋 sta艂o? - powt贸rzy艂. - Boj贸wkarze wdarli si臋 na nasz dach - spojrza艂 ku g贸rze - usadowili si臋 dok艂adnie nad miejscem, gdzie teraz siedzimy, i zacz臋li strzela膰 do Izraelczyk贸w. George wzi膮艂 stary pistolet, antyk, kt贸ry zawsze wisia艂 na 艣cianie. Nie by艂 nabity, a gdyby nawet, to i tak nie da艂oby si臋 z tego wystrzeli膰. Ale robi艂 wra偶enie, wygl膮da艂 gro藕nie. Tak wi臋c George wspi膮艂 si臋 na dach i przep臋dzi艂 ich.

-    To znaczy kogo?

-    A kog贸偶 innego, jak nie te 艣winie z Brygad M臋czennik贸w.

-    A konkretnie?

-    Nie wiem, nie widzia艂em, nie znam.

-    A George? Zna艂 ich?

-    Nic nie m贸wi艂, a poza tym co to znaczy: 鈥瀋zy zna艂 ich鈥? George nie zadaje si臋 z takimi lud藕mi.

-    Oczywi艣cie, ale w mie艣cie przyw贸dcy s膮 znani. Przecie偶 si臋 nie ukrywaj膮. No chyba, 偶e nadchodz膮 Izraelczycy.

-    George nic nie m贸wi艂, a z pewno艣ci膮 nie wymieni艂 偶adnych nazwisk. By艂 bardzo zdenerwowany.

-    A gdzie jest ten jego pistolet?

Habib Saba wsta艂 bez s艂owa, podszed艂 do stylowej francuskiej sekretery z 偶aluzjowym wiekiem. Otworzy艂, wyj膮艂 starego webleya i poda艂 Omarowi. Pistolet okaza艂 si臋 ci臋偶szy, ni偶 na to wygl膮da艂, wa偶y艂 chyba p贸艂tora kilo. By艂 oksydowany, z wytart膮 od d艂ugiego u偶ywania kolb膮. Omar spr贸bowa艂 nacisn膮膰 spust. Bez skutku, mechanizm dawno zardzewia艂. Ale w nocy bro艅, cho膰 bezu偶yteczna, mog艂a wygl膮da膰 gro藕nie, bo kt贸偶 m贸g艂 wiedzie膰, 偶e to ju偶 tylko z艂om.

-    Nawet gdyby wla膰 w to litr oliwy, to i tak nic nie pomo偶e - rzek艂 Habib. - To bro艅, jakiej u偶ywali brytyjscy oficerowie. A ten egzemplarz nale偶a艂 do Ghassana Szubeki. Pami臋tasz go? S艂u偶y艂 w Legionie Arabskim. Pistolet zachowa艂 na pami膮tk臋. Ten webley ma co najmniej pi臋膰dziesi膮t lat.

George Saba by艂 znacznie 艣mielszy i bardziej zdesperowany, ni偶 Omar s膮dzi艂, bo jak inaczej wyt艂umaczy膰, 偶e porwa艂 si臋 na boj贸wkarzy z kawa艂kiem szmelcu w r臋ku.

-    Chcia艂bym go zabra膰, je艣li mo偶na - powiedzia艂 Omar Jussef.

-    Je艣li tylko chcesz, ja i tak nie mog臋 na niego patrze膰.

Omar wsun膮艂 pistolet do kieszeni marynarki. Webley by艂

ci臋偶ki, wydawa艂o mu si臋, 偶e szwy zaraz puszcz膮, ale dla dobra 艣ledztwa got贸w by艂 po艣wi臋ci膰 swoj膮 garderob臋.

-    I naprawd臋 niczego nie widzia艂e艣 tej nocy, kiedy George wyszed艂 na dach, 偶eby przep臋dzi膰 tych boj贸wkarzy?

-    Kiedy strzelanina ucich艂a, wyjrza艂em na ulic臋 przez okno w sypialni - zacz膮艂 Habib po chwili zastanowienia. - Zobaczy艂em dw贸ch m臋偶czyzn. Akurat wsiadali do auta, wiesz, do takiego, jakie s膮 dzi艣 modne - po艂膮czenie d偶ipa z limuzyn膮. Taki w贸z kosztuje maj膮tek, wi臋c przypuszczam, 偶e by艂 kradziony. Jeden z m臋偶czyzn pali艂 - widzia艂em 偶arz膮cy si臋 papieros, a drugi... drugi d藕wiga艂 wielki karabin.

-    Jaki karabin?

-    Abu Ramizie, znam si臋 na strojach 艣lubnych, bo je szyj臋, ale o broni nie mam poj臋cia. Wiem tylko, 偶e ten cz艂owiek d藕wiga艂 du偶y karabin.

Omar przywo艂a艂 w pami臋ci MAG-a, z kt贸rego Husajn Ta-mari strzela艂 w powietrze na cze艣膰 Louaia Abdel Rahmana. To by艂 z pewno艣ci膮 wielki karabin. Czy偶by wi臋c to sam Tamari by艂 na dachu tej nocy, gdy George wspi膮艂 si臋 tam z niedzia艂aj膮cym pistoletem?

-    Abu George, przypomnij sobie, co艣 wi臋cej. D艂uga lufa, drewniana kolba, razem oko艂o metra dwadzie艣cia pi臋膰, na lufie taka sk艂adana podp贸rka, a do tego ta艣ma z nabojami - tak to wygl膮da艂o?

-    Abu Ramizie, panowa艂y ciemno艣ci, a ja by艂em przera偶ony i martwi艂em si臋 tylko o George鈥檃. Gdyby ci ludzie mieli na sobie 艣lubne suknie, wszystko bym zauwa偶y艂 i powiedzia艂bym ci nawet, jakie per艂y mieli na szyi. Ale karabin? Na tym si臋 nie znam. Dlaczego tak ci臋 to interesuje i dlaczego chcesz zabra膰 tego starego webleya? Co ty zamierzasz, Abu Ramizie?

-    Zamierzam przej艣膰 na emerytur臋, Abu George.

Habib Saba nerwowo przesun膮艂 si臋 na krze艣le.

-    I chcesz zrobi膰 co艣 ryzykownego?

Ju偶 to zrobi艂em, pomy艣la艂 Omar.

Po偶egna艂 si臋 z Habibem. Po wyj艣ciu skr臋ci艂 w bok, w stron臋 schod贸w prowadz膮cych na dach. Wspi膮艂 si臋 po nich i ci臋偶ko dysz膮c z wysi艂ku i l臋ku, zatrzyma艂 si臋 na ostatnich stopniach. Wyjrza艂 na p艂aski dach. Niewykluczone, 偶e Izraelczycy maj膮 dom na oku - mog膮 przecie偶 podejrzewa膰, 偶e terrory艣ci wr贸c膮. Niewykluczone te偶, 偶e na zboczu po drugiej stronie doliny zasadzi艂 si臋 izraelski snajper. Omar s艂ysza艂, 偶e dysponuj膮 oni broni膮, z kt贸rej trafiaj膮 w cel odleg艂y nawet o kilometr albo i wi臋cej. 呕o艂nierze przez lunet臋 mogliby spostrzec, 偶e pod marynark膮 ma ukryt膮 bro艅. Obci膮gn膮艂 po艂臋, ale niewiele to pomog艂o. G艂臋boko odetchn膮艂 i wyszed艂 na dach. Musia艂 przecie偶 zbada膰 miejsce, gdzie George stan膮艂 oko w oko z terrorystami.

Ka艂u偶a deszcz贸wki zebra艂a si臋 obok przestrzelonego zbiornika na wod臋. Omar si臋 rozejrza艂. Terrory艣ci, pomy艣la艂, mogli urz膮dzi膰 sobie stanowisko na skraju dachu, gdzie niski murek otaczaj膮cy ca艂y dach dawa艂 pewn膮 os艂on臋. Poszed艂 w tamt膮 stron臋, my艣l膮c z l臋kiem, czy jaki艣 izraelski snajper ma ju偶 go na muszce. Pod nogami zachrz臋艣ci艂o szk艂o z rozbitych paneli s艂onecznych do ogrzewania wody.

W ka艂u偶y pod murkiem co艣 b艂ysn臋艂o. Omar si臋 schyli艂. 艁uska. Podni贸s艂 j膮. Strz膮sn膮艂 krople wody. Z kieszeni wyj膮艂 艂usk臋, kt贸r膮 znalaz艂 za domem Rahman贸w. Por贸wna艂. Na oko wydawa艂y si臋 identyczne. Omar widzia艂 kiedy艣 zwykle naboje karabinowe u Chamisa Zejdana. W por贸wnaniu z tymi, kt贸re teraz trzyma艂 w r臋ku, wygl膮da艂y jak miniatury, jak ma艂y palec obok serdecznego. O 艂usce znalezionej u Rahman贸w Chamis powiedzia艂, 偶e to po naboju do MAG-a. Doda艂 tak偶e, 偶e w ca艂ym Betlejem tylko Tamari ma tak膮 bro艅. Jest wi臋c dow贸d, 偶e szef Brygad M臋czennik贸w by艂 na dachu tamtej nocy, chyba 偶e akurat po偶yczy艂 komu艣 sw贸j karabin.

Omar rozejrza艂 si臋 jeszcze raz, ale niczego ciekawego na dachu ju偶 nie znalaz艂. Wsun膮艂 obie 艂uski do kieszeni. Zad藕wi臋cza艂y, odbijaj膮c si臋 od webleya. Izraelczycy podobno maj膮 znakomite przyrz膮dy obserwacyjne i kto wie, mo偶e wszystko widz膮 - webleya, z kt贸rego nie da si臋 wystrzeli膰 i dwie zu偶yte 艂uski od MAG-a. Ale nawet je艣li widz膮, to co ich to mo偶e obchodzi膰, pomy艣la艂. I u艣wiadomi艂 sobie tak偶e, 偶e tylko on jeden zdaje sobie spraw臋, jak niebezpieczny 艂adunek d藕wiga w kieszeni.

ROZDZIA艁 9

Kiedy Omar wr贸ci艂 do auta, ponury wartownik, kt贸ry przedtem pr贸bowa艂 go zastraszy膰, 艂ypn膮艂 podejrzliwie. Omar zastanawia艂 si臋, jak膮 przysz艂o艣膰 贸w dzieciak mo偶e mie膰 przed sob膮. Oczywi艣cie ucieknie, gdy tylko us艂yszy chrz臋st g膮sienic izraelskich czo艂g贸w, ale 偶o艂nierze i tak mog膮 go dopa艣膰. Niewykluczone te偶, 偶e kt贸rego艣 dnia straci czujno艣膰 i wskutek nieuwagi albo lenistwa stanie si臋 celem 偶ydowskiego snajpera. Nic dziwnego, 偶e m艂ody cz艂owiek by艂 agresywny i spi臋ty, ale Omar nie potrafi艂 mu wsp贸艂czu膰. Wsiad艂 do swego starego peugeota, i zawr贸ci艂 na w膮skiej drodze z takim impetem, 偶e wartownik zn贸w musia艂 uskoczy膰 na chodnik w obawie, 偶eby nie dosta膰 si臋 pod ko艂a. We wstecznym lusterku Omar widzia艂, jak m艂odzieniec wraca na sw贸j posterunek i 艣ledzi wzrokiem odje偶d偶aj膮ce auto.

Zatrzyma艂 si臋 przed rz臋dem sklep贸w jeszcze w granicach Bejt D偶ala. Grupka uzbrojonych m艂odych ludzi sta艂a na rogu ulicy przed restauracj膮 oferuj膮c膮 pieczone kurczaki. Trwa艂 ra-madan, wi臋c lokal otwierano dopiero po zachodzie s艂o艅ca. Omar obrzuci艂 m艂odych ludzi niech臋tnym spojrzeniem, pokonuj膮c kilka schodk贸w na chodnik otaczaj膮cy kwarta艂 ze sklepami. Gdy mija艂 ch艂opak贸w, ust膮pili mu z drogi, a jeden z nich uprzejmie go pozdrowi艂:

-    Dzie艅 dobry, wujku.

-    Dobry, dobry - rzuci艂 Omar machinalnie.

M艂odzi ludzie wr贸cili do rozmowy, a Omar zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 nad swoj膮 reakcj膮. Nie znosi艂 tych rozwydrzonych arogant贸w do tego stopnia, 偶e gdy kt贸ry艣 raptem zachowa艂 si臋 troch臋 uprzejmiej, Omar czu艂 jeszcze wi臋ksz膮 niech臋膰. Nie powinienem jednak wini膰 ich za ca艂e z艂o w naszym spo艂ecze艅stwie, pomy艣la艂. Czy zrobi艂em si臋 tak zapiek艂y, 偶e nie potrafi臋 dostrzec w nich ludzkich istot? Mo偶e tej nocy byli na patrolu? Nie wszyscy, ale niekt贸rzy na pewno gotowi s膮 po艣wi臋ci膰 wszystko, nawet 偶ycie, w imi臋 czego艣, co uwa偶aj膮 za sw贸j 艣wi臋ty obowi膮zek.

Zatrzyma艂 si臋 przed do艣膰 obskurnie wygl膮daj膮c膮 witryn膮 przys艂oni臋t膮 szar膮 偶aluzj膮. Wszed艂 do 艣rodka. Na jego widok siedz膮ca za biurkiem kobieta w 艣rednim wieku podnios艂a si臋 z miejsca. By艂a pulchna, ale elegancko ubrana. Mia艂a apaszk臋 od St. Laurenta na szyi i kolczyki tej samej marki w mi臋sistych uszach.

-    Abu Ramiz, witaj - uca艂owa艂a go w oba policzki.

-    Nafra, masz now膮 fryzur臋 - pochwali艂 Omar, podziwiaj膮c ki贸tkie po bokach, a d艂u偶sze u g贸ry, zaczesane swobodnie do ty艂u w艂osy w kolorze miedzi. Wiedzia艂 oczywi艣cie, 偶e nie jest to naturalny kolor.

-    Podoba ci si臋, Abu Ramizie? Staram si臋, jak mog臋, 偶eby Abu D偶eriez mnie nie wyrzuci艂 i nie wzi膮艂 na moje miejsce jakiej艣 m艂odej, 艂adnej dziewczyny.

-    Wtedy zbankrutowa艂by. Zawsze mi powtarza, 偶e tak naprawd臋 to ty tu rz膮dzisz.

Nafra w odpowiedzi za艣mia艂a si臋 d藕wi臋cznie i poprowadzi艂a go艣cia do gabinetu szefa na zapleczu. Zanim tam doszli, drzwi si臋 otworzy艂y i wyjrza艂 z nich Charles Halloun.

-    Abu Ramiz, od razu wiedzia艂em, 偶e to ty. Nikogo innego Nafra nie wita tak rado艣nie. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na powitanie i nie wypuszczaj膮c d艂oni Omara ze swojej, wci膮gn膮艂 go do gabinetu, daj膮c znak Nafrze, 偶eby poda艂a kaw臋.

Gestem wskaza艂 Omarowi miejsce na kanapie, po czym sam usiad艂 w drugim rogu. Mia艂 czarne, starannie przystrzy偶one w艂osy, d艂ugi, niekszta艂tny nos i krzaczaste brwi. Ubrany by艂 w sportow膮 tweedow膮 marynark臋 i br膮zow膮 kamizelk臋 no i r贸wnie偶 br膮zowy we艂niany krawat. Wygl膮da艂 jak podstarza艂y oksfordczyk.

Ojciec Hallouna by艂 ksi臋gowym ojca Omara Jussefa. Syn poszed艂 w 艣lady ojca i Charles zajmowa艂 si臋 rachunkami Abu Ramiza.

-    W艂a艣nie by艂 u mnie tw贸j syn, Abu Ramizie. Przyni贸s艂 faktury. Powiem ci, 偶e jego konto u mnie stale ro艣nie. To teraz m贸j najlepszy klient. - Halloun podrapa艂 si臋 w nos. - Wygl膮da na to, 偶e ch艂opak odziedziczy艂 rozum po tobie. Daje sobie rad臋 i ma nosa. Telefony kom贸rkowe to teraz 艣wietny interes.

-    Rzeczywi艣cie, Ramiz jest zdolny, ale to nie moja zas艂uga, bo ja sam nie mam zielonego poj臋cia o telefonach kom贸rkowych, nawet nie wiem, jak dzia艂aj膮.

-    Dop贸ki pieni膮dze nie s膮 fa艂szywe, niewa偶ne, sk膮d pochodz膮 - za艣mia艂 si臋 Halloun, zabawnie poruszaj膮c krzaczastymi brwiami.

Wesz艂a Nafra z kaw膮 i szklank膮 wody. Podobnie jak Sabo-wie, Nafra i Halloun byli chrze艣cijanami i wiedzieli, 偶e nie przestrzega zasad ramadanu, wi臋c ch臋tnie wypije fili偶ank臋 kawy, cho膰 do zachodu s艂o艅ca by艂o jeszcze daleko.

-    Niech B贸g b艂ogos艂awi twoje r臋ce. - Omar podzi臋kowa艂 za kaw臋 tradycyjnym zwrotem.

-    I niech ciebie b艂ogos艂awi - odpar艂a Nafra. - A jak si臋 ma Umm Ramiz?

-    Dzi臋kuj臋, dobrze.

-    A Zuhejr i Ala鈥檃?

-    Zuhejr zjedzie do nas z Walii pod koniec miesi膮ca na Id16. Ala鈥檃 siedzi w Nowym Jorku, w艂a艣nie zmieni艂 prac臋 i teraz sprzedaje komputery.

-    Pozdr贸w ich ode mnie i powiedz, 偶e ch臋tnie si臋 z nimi spotkam, gdy przyjad膮. - Nafra strzepn臋艂a niewidzialny py艂ek ze sp贸dnicy i wysz艂a, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

-    Zdrowia i wszystkiego najlepszego - rzek艂 Charles Halloun, gdy Omar podni贸s艂 fili偶ank臋 do ust.

-    Abu D偶eriez - Omar wypi艂 艂yk i odstawi艂 fili偶ank臋 - zapytam wprost: jak moja rodzina jest zabezpieczona?

Charles Halloun zmarszczy艂 brwi i przybra艂 powa偶ny wyraz twarzy.

-    Co艣 niedobrego z twoim zdrowiem, Abu Ramizie? - spyta艂 z trosk膮.

-    Nie, nic takiego - zaprzeczy艂 Omar. Na razie, doda艂 w my艣lach. - Tylko widzisz, Abu D偶eriez, my艣l臋 o emeryturze. Chc臋 jednak wiedzie膰, czy bez pensji w szkole b臋d臋 m贸g艂 偶y膰 jak dot膮d?

-    No c贸偶, masz dochody z inwestycji, kt贸re zrobi艂 tw贸j ojciec. Macie troch臋 akqi Banku Arabskiego i troch臋 egipskich obligacji. S膮 te偶 wp艂ywy z dzier偶awy ziemi w Bejt Sahur, kt贸r膮 Abu Omar kupi艂 tu偶 przed 艣mierci膮. Wi臋kszo艣膰 dochod贸w inwestowa艂em dla was ponownie, bo na co dzie艅 wystarcza艂y wam twoje zarobki w szkole. Gdy ich zabraknie, b臋dziecie mogli 偶y膰 z kapita艂u praktycznie na tym samym poziomie. - Abu D偶eriez spojrza艂 w oczy Omara. - Ale czy na pewno chodzi ci tylko o emerytur臋? Jeste艣 jeszcze m艂ody.

-    Mam ju偶 pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 lat.

-    Ale zdrowie ci dopisuje, dzi臋ki Bogu.

-    I tak, i nie. Nie pij臋 ju偶 od dziesi臋ciu lat, ale wystarczy to, co wla艂em w siebie przedtem. Od pi臋ciu lat nie pal臋, ale i tak czasami, jak cho膰by dzi艣, dostaj臋 zadyszki. Nie gimnastykuj臋 si臋, nie 膰wicz臋, je艣li pomin膮膰 codzienny spacer do szko艂y. Nie chc臋 ci臋 zanudza膰, powiem tylko, 偶e mam powa偶ne zmartwienia, a stres 藕le dzia艂a na serce.

-    Nie pijesz, nie palisz? 呕yjesz jak w ramadanie.

-    Ale przez prawie pi臋膰dziesi膮t lat 偶y艂em stale jak podczas Id - za艣mia艂 si臋 Omar. - Zapewniam ci臋, 偶e emerytura dobrze wp艂ynie na moje zdrowie. Natomiast chc臋 si臋 upewni膰 co do stanu naszych finans贸w, zanim podejm臋 ostateczn膮 decyzj臋.

-    Mog臋 ci przygotowa膰 dok艂adne sprawozdanie wraz z analiz膮, na jaki doch贸d b臋dziesz m贸g艂 liczy膰 w przysz艂o艣ci.

-    Nie mam wielkich potrzeb. Niech tylko wystarczy na jedzenie i prezenty dla wnuk贸w od czasu do czasu. Nie podr贸偶uj臋 wiele. Raz do roku udaj臋 si臋 z Mariam do Ammanu, by odwiedzi膰 mego brata, i raz do roku je偶d偶臋 sam na wakacje do Maroka.

-    My艣l臋, 偶e nadal b臋dzie ci臋 sta膰 na takie wyprawy, Abu Ramizie.

Obaj w milczeniu popijali kaw臋.

-    Rozmawia艂em dzi艣 z Ramizem o pewnej delikatnej sprawie - przerwa艂 milczenie Halloun. - My艣l臋, 偶e by艂oby dobrze, 偶eby艣 ty te偶 z nim porozmawia艂. Ot贸偶 tw贸j syn chce otworzy膰 kilka nowych sklep贸w z telefonami kom贸rkowymi w okolicy Betlejem. Chodzi jednak o to, 偶e w dzisiejszych czasach rozwijaj膮cy si臋 interes zwraca na siebie uwag臋 r贸偶nych podejrzanych typ贸w. Brygady M臋czennik贸w dobra艂y si臋 ju偶 do wielu firm.

-    Chcesz przez to powiedzie膰, 偶e bior膮 haracz za tak zwan膮 ochron臋?

-    Nie, ochrona to przebrzmia艂a sprawa. Przychodz膮 i po prostu zabieraj膮 firm臋, ot tak. - Halloun strzeli艂 palcami. -Zjawiaj膮 si臋 u w艂a艣ciciela z przygotowanym kontraktem i m贸wi膮: 鈥濸odpisuj albo ci臋 wyko艅czymy, a interes i tak przejmiemy鈥.

-    I obawiasz si臋, 偶e mog艂oby to spotka膰 Ramiza?

-    Wszyscy oni korzystaj膮 z telefon贸w kom贸rkowych i wiedz膮, 偶e to dobry interes. To mo偶e ich skusi膰. Wiesz, jak za艂atwili Abdel Rahmana?

-    Co ty m贸wisz? Nic nie wiem.

-    Kiedy Izraelczycy zabili Louaia, rodzina straci艂a ochron臋, jak膮 zapewnia艂a im zaprzyja藕niona frakcja ruchu oporu. P贸ki Louai 偶y艂, Rahmanowie byli nietykalni, bo sta艂a za nimi w艂a艣nie jedna z frakcji. Gdyby kto艣 chcia艂 Rahmanom zrobi膰 krzywd臋, mia艂by do czynienia z milicj膮, kt贸ra zapewnia艂a mu opiek臋. I Rahmanowie rozwijali interes. Dorobili si臋 czterech warsztat贸w samochodowych. Jeden za艂o偶yli w Irtas, dwa w Betlejem i jeden w Haderze. Ale gdy tylko Louai zgin膮艂, do starego Rahmana przyszli ci z Brygad M臋czennik贸w i za偶膮dali kluczy do warsztat贸w. Zaraz potem wszystkie znalaz艂y si臋 w r臋kach brata Husajna Tamariego.

-    Nies艂ychane, przecie偶 od 艣mierci Louaia min臋艂y ledwie dwa dni!

-    Mnie ju偶 nic nie zaskoczy. Po Tamarim wszystkiego mo偶na si臋 spodziewa膰.

Omar przypomnia艂 sobie wydarzenia sprzed dw贸ch dni -偶a艂obnik贸w zgromadzonych w namiocie u Rahman贸w, nadej艣cie Tamariego, strza艂y w powietrze. W 艣wietle tego, co m贸wi艂 Abu D偶eriez, mia艂y one podw贸jne znacznie - by艂y ho艂dem dla poleg艂ego bojownika, a zarazem gro藕b膮. Omar przypomnia艂 sobie te偶, 偶e gdy Tamari szepn膮艂 co艣 do starego Rahmana, ten a偶 poblad艂 z wra偶enia. Nie mog艂y to chyba by膰 kondolencje.

-    Pozowanie na bohatera ruchu oporu - ci膮gn膮艂 Halloun -mnie nie zwiedzie. Wiem dok艂adnie, na co sta膰 tego b臋karta. Przekona艂em si臋 o tym, gdy mnie aresztowa艂 za rzekome niep艂acenie podatk贸w.

Omar zrobi艂 wielkie oczy.

-    Nie zalega艂em z 偶adnymi podatkami - wyja艣ni艂 Halloun. -To by艂 zwyk艂y przekr臋t. Taki sam numer Tamari zrobi艂 jeszcze dziesi臋ciu biznesmenom tu i w Hebronie. To by艂o sze艣膰 lat temu. Przyszed艂 na czele oddzia艂u si艂 bezpiecze艅stwa. Nafr臋 potraktowali jak dziwk臋, a mnie aresztowali. Niczego nie sprawdzali, nie wzi臋li ani dokument贸w, ani ksi膮g. Nie by艂o 偶adnego 艣ledztwa. Zwyczajnie zawlekli mnie do wi臋zienia w Jerychu i tam ten dra艅 Tamari powiedzia艂 do mnie: 鈥濵asz niezap艂acone podatki. Albo mi dasz trzydzie艣ci tysi臋cy dolar贸w, albo oskar偶臋 ci臋 o kolaboracj臋 z okupantem i zgnijesz w celi鈥.

-    I co zrobi艂e艣?

-    Powiedzia艂em, 偶eby si臋 ode mnie - za przeproszeniem -odpieprzy艂 i za偶膮da艂em adwokata.

-    A on?

-    Za艣mia艂 mi si臋 w twarz. Potem si臋 zacz臋艂o. Bili mnie, torturowali. Nie chc臋 o tym m贸wi膰, niech ci wystarczy, Abu Rami-zie, 偶e do dzi艣 mam b贸le w krzy偶u. Stale przypominaj膮 mi o dniach sp臋dzonych z Abu Walidem.

Abu Walid. Omar a偶 drgn膮艂.

-    Trzymali mnie w Jerychu przez tydzie艅. Nic mi nie dawali dojedzenia, a jeszcze gorzej by艂o z piciem. Owszem, przynosili troch臋 wody, ale sikali do niej na moich oczach. Co mia艂em zrobi膰, pi艂em. Potem ogolili mi p贸艂 g艂owy i przebrali w kobiece suknie. W ko艅cu przynie艣li telefon. Zadzwoni艂em do Nafry, kaza艂em jej i艣膰 do banku i przywie藕膰 pieni膮dze. Ale nawet jak im je da艂em, to Abu Walid raz jeszcze mnie pobi艂, zanim odes艂a艂 do domu.

-    Abu Walid? Kto to jest?

-    Husajn Tamari. To b臋kart i b臋karta sp艂odzi艂. Nie s艂ysza艂e艣 o Walidzie, jego pierworodnym? Thki sam brutal jak ojciec. Popytaj wyrostk贸w w mie艣cie. Prawie wszyscy chodz膮 ze 艣ladami jego r臋ki. Taki sam jak ojciec.

Webley i dwie 艂uski w kieszeni zacz臋艂y Omarowi raptem ci膮偶y膰 bardziej ni偶 przedtem. Abu Walid! A wi臋c na Louaia Rahmana zaczai艂 si臋 nie kto inny, tylko Husajn Thmari? Kto inny w艣r贸d bojownik贸w Brygad M臋czennik贸w ma syna o imieniu Walid? Poza tym zaraz po 艣mierci Louaia Abu Walid przej膮艂 warsztaty samochodowe Abdel Rahmana. Jest wi臋c wyra藕ny motyw. Pozostaje tylko pytanie, czy Tamari sam poci膮gn膮艂 za spust.

Omar wsta艂, po偶egna艂 si臋 z Charlesem Hallounem i Nafr膮. Wsiad艂 do wozu i ruszy艂 do Dehajszy. Od pocz膮tku ani przez moment nie w膮tpi艂, 偶e George Saba jest absolutnie niewinny, a teraz pozna艂 nazwisko prawdziwego kolaboranta. Serce bi艂o mu jak szalone. Zacisn膮艂 d艂onie na kierownicy tak mocno, a偶 palce mu zbiela艂y. Udowodni, 偶e George Saba zosta艂 fa艂szywie oskar偶ony i 偶e wrobi艂 go sam szef ruchu oporu w Betlejem. Tak zrobi, tak musi zrobi膰, dla George鈥檃 Saby i dla ca艂ego miasta, kt贸re wkr贸tce stanie si臋 miejscem, gdzie bandyci b臋d膮 robili, co chc膮. Chamis Zejdan uprzedza艂 go, 偶e wchodzi na niebezpieczn膮 艣cie偶k臋. Trudno.

Wjecha艂 do gara偶u za domem. Przez piwnic臋 przeszed艂 na g贸r臋 do sypialni. Otworzy艂 szuflad臋 w komodzie, w kt贸rej Mariami chowa艂a jego skarpetki. Wyj膮艂 webleya z kieszeni i wsun膮艂 g艂臋boko, przykry艂 skarpetkami. Obejrza艂 si臋 z niejakim poczuciem winy i zamkn膮艂 szuflad臋.

Po co przynios艂em ten rewolwer? Zachowuj臋 si臋 jak detektyw, my艣la艂. Zbieram dowody. Ta bro艅 to dow贸d, a wi臋c musz臋 j膮 trzyma膰. Ale dusz臋 mam na ramieniu. Przedmioty mog膮 by膰 niebezpieczne, zw艂aszcza gdy sprawa dotyczy cz艂owieka pokroju Husajna Tamariego. Co zrobi臋, gdy Tamari si臋 zjawi? Jak wtedy zareaguj臋, skoro ju偶 teraz ten kawa艂 z艂omu le偶膮cy mi臋dzy skarpetkami przyprawia mnie o strach? Obraca艂 w r臋ku 艂uski od MAG-a. Wyobra偶a艂 sobie, jak wygl膮da艂y pe艂ne prochu i zwie艅czone o艂owianymi pociskami.

Przeszed艂 do salonu, podni贸s艂 s艂uchawk臋 telefonu, wykr臋ci艂 numer Chamisa Zejdana.

-    Musz臋 porozmawia膰 z George鈥檈m Sab膮 - rzek艂 bez wi臋kszych wst臋p贸w. W s艂uchawce zaleg艂o milczenie.

-    Dobrze - odezwa艂 si臋 Chamis po chwili. - Przyjd藕 jutro o 贸smej rano - oznajmi艂 kr贸tko i przerwa艂 po艂膮czenie.

Nasta艂a cisza tak g艂臋boka, 偶e Omar s艂ysza艂, jak krew pulsuje mu w skroniach. My艣la艂 o tym, czego dowiedzia艂 si臋 od Charlesa Hallouna, o tym, na co jego rodzina mo偶e liczy膰. Nie bal si臋 o siebie. Chcia艂 si臋 tylko upewni膰, czy Mariam b臋dzie mia艂a z czego 偶y膰, gdyby jemu co艣 si臋 sta艂o. By艂 zdecydowany. Nic nie mo偶e si臋 sta膰, dop贸ki George Saba potrzebuje jego pomocy. Je艣li on - Omar - nie wytrwa, Husajn Tamari nie poprzestanie na Sabie. Ofiar b臋dzie wi臋cej.

Aleja nie jestem ofiar膮, pomy艣la艂. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i za艣mia艂 si臋 cicho. Po raz pierwszy od lat r臋ka nie dr偶a艂a.

ROZDZIA艁 10

D藕wi臋k dzwon贸w z Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego wype艂nia艂 ca艂y plac 呕艂贸bka. By艂 wczesny ranek, Omar Jussef zmierza艂 w stron臋 budynku policji.

Sklepy z pami膮tkami dla turyst贸w przy po艂udniowej pierzei placu by艂y jeszcze zamkni臋te. Zostan膮 otwarte p贸藕niej, chocia偶 w tych dniach tylko nieliczni tury艣ci mieli odwag臋 przyje偶d偶a膰 do Betlejem. Niewielu te偶 by艂o ch臋tnych do kupowania figurek Dzieci膮tka Jezus i Matki Boskiej, kt贸re r贸wnymi rz臋dami zastawia艂y p贸艂ki i wystawy w sklepie Giacomman贸w. Z s膮siaduj膮cej ze sklepem restauracji, r贸wnie偶 jeszcze zamkni臋tej, dobiega艂a wo艅 wczorajszego fulu. Omar nie jada艂 艣niada艅, ale zapach duszonej fasoli sprawi艂, 偶e poczu艂 g艂贸d. Zrobi艂o mu si臋 zimno, wi臋c postawi艂 ko艂nierz p艂aszcza.

Szed艂 przez wy艂o偶ony kamiennymi p艂ytami plac. W bladym 艣wietle poranka ciemne przypory ormia艅skiego klasztoru naprzeciwko Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego wydawa艂y si臋 r贸wnie ponure jak bicie dzwon贸w. Kiedy艣 inaczej to wygl膮da艂o. Z m艂odych lat pami臋ta艂, 偶e w ko艣ciele i wsz臋dzie wok贸艂 t臋tni艂o 偶ycie. Ale potem miasto opanowali muzu艂manie z okolicznych oboz贸w i wiosek, uchod藕cy jak on. Ich liczba stale ros艂a, uznali wi臋c, 偶e chrze艣cija艅skie ongi艣 miasto mog膮 traktowa膰 jak swoje. Bazylika Narodzenia Pa艅skiego - symbol Betlejem -jawi艂a si臋 teraz jak ostatni bastion obrony przed obc膮 re-ligi膮, jak obl臋偶ona twierdza z topniej膮c膮 za艂og膮 wiernych i wydawa艂a si臋 miejscem bardziej odpowiednim na pogrzeb ni藕li narodziny.

Areszt, w kt贸rym trzymano George鈥檃 Sab臋, znajdowa艂 si臋 w podziemiach budynku policji na rogu, tu偶 obok ko艣cio艂a. Omar wyobra偶a艂 sobie George鈥檃 siedz膮cego w celi i s艂uchaj膮cego d藕wi臋ku dzwon贸w odmierzaj膮cych minuty jego samotno艣ci i czas, jaki dzieli艂 chrze艣cijan w tym mie艣cie od ostatecznej zag艂ady.

-    B膮d藕 pozdrowiony, ustaz - us艂ysza艂 nagle za sob膮 Omar. Obr贸ci艂 si臋.

Pust膮 ulic膮 szed艂 w jego kierunku chudy ksi膮dz w czarnej sutannie z bia艂膮 koloratk膮, w sanda艂ach i szarych skarpetkach. Cer臋 mia艂 oliwkow膮, z czerniej膮cym cieniem g臋stego zarostu, kt贸ry wygl膮da艂 tak, jakby domaga艂 si臋 brzytwy. W艂osy kr臋cone, ale w膮t艂e, za dwa lata w og贸le ich nie b臋dzie. Oczy za grubymi szk艂ami wydawa艂y si臋 male艅kie.

-    Elias! - wykrzykn膮艂 Omar. - Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widz臋. George m贸wi艂 mi, 偶e wr贸ci艂e艣 z Watykanu. Rozmawiali艣my o tobie. Obaj jeste艣my dumni z twoich sukces贸w.

-    To prawda, wr贸ci艂em. Nie umia艂em trzyma膰 si臋 na bezpieczny dystans - za艣mia艂 si臋. - Wspaniale ci臋 widzie膰, Abu Ramizie. Znakomicie wygl膮dasz.

-    Nigdy nie wierzy艂em klechom i wreszcie wiem dlaczego. Szczerze powiem, zdrowie mi nie dopisuje.

-    No c贸偶, Abu Ramizie, tak si臋 ucieszy艂em na tw贸j widok, 偶e zdawa艂o mi si臋, i偶 wszystko musi by膰 w najlepszym porz膮dku.

-    Chcia艂bym, ale tak nie jest. - Omar spojrza艂 w stron臋 budynku policji. - Id臋 odwiedzi膰 George鈥檃 Sab臋. Zamkn臋li go.

Elias Biszara zas臋pi艂 si臋, poprawi艂 grube okulary.

-    Daj mi zna膰, gdyby George czego艣 potrzebowa艂. Jeste艣 jego najlepszym przyjacielem, ale mo偶e b臋dzie mu potrzebny ksi膮dz.

Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e Elias Biszara ma na my艣li ostatnie namaszczenie. Wzdrygn膮艂 si臋. Nie zamierza艂 si臋 z tym godzi膰. Jeszcze nie.

-    Zapytam go - obieca艂 i u艣cisn膮艂 d艂o艅 Eliasa.

Chamis Zejdan ju偶 czeka艂 i od razu sprowadzi艂 go po stromych schodach do podziemia, gdzie znajdowa艂 si臋 areszt. W korytarzu by艂o zimno. Omar pomy艣la艂, 偶e ch艂贸d bardziej wi膮偶e si臋 z tym miejscem ni偶 z zimow膮 pogod膮. Chamis otworzy艂 krat臋 zamykaj膮c膮 korytarz i przepu艣ci艂 Omara przodem. Min臋li dwie puste cele. Na pryczach le偶a艂y wy艣wiechtane dywaniki modlitewne.

-    Tu trzymali艣my ludzi z Hamasu, oczywi艣cie w czasach, kiedy jeszcze wolno ich by艂o aresztowa膰 - rzuci艂 Chamis. - Potem przyszed艂 rozkaz z g贸ry, 偶eby wszystkich wypu艣ci膰. Teraz w areszcie mamy tylko jednego lokatora - twojego przyjaciela.

Chamis otworzy艂 kolejn膮 krat臋 na ko艅cu korytarza. Za ni膮 znajdowa艂a si臋 cela George鈥檃.

-    Poczekam przy schodach - oznajmi艂. - Zawo艂aj mnie, jak sko艅czysz. Tylko na lito艣膰 bosk膮 nie marud藕 za d艂ugo.

Szorstka uwaga skrywa艂a zdenerwowanie, co Omar natychmiast wyczu艂. Nie by艂 tylko pewien, czy Chamis l臋ka si臋, 偶e kto艣 mo偶e zobaczy膰, i偶 umo偶liwia mu widzenie z kolaborantem, czy te偶 niepokoi si臋, 偶e 艣ledztwo, jakie Omar rozpocz膮艂, mo偶e si臋 藕le sko艅czy膰 r贸wnie偶 dla niego, bo sam tak偶e zostanie wpl膮tany w t臋 spraw臋.

George Saba wsta艂 z bar艂ogu w k膮cie celi. Opr贸cz posiania nie by艂o w niej 偶adnych sprz臋t贸w. Twarz mia艂 opuchni臋t膮, niemyt膮 od paru dni. Omar zdumia艂 si臋, widz膮c, 偶e zarost na brodzie George鈥檃 jest niemal ca艂kiem bia艂y, mimo 偶e na g艂owie tylko skronie mia艂 przypr贸szone siwizn膮. Zmierzwione w艂osy stercza艂y na wszystkie strony pod przedziwnymi k膮tami. Wygl膮da艂 jak cz艂owiek, kt贸ry spal cale lata, ale nie zazna艂 odpoczynku. Gdy obj膮艂 Omara na powitanie, ten mimowolnie wzdrygn膮艂 si臋, czuj膮c zat臋ch艂膮 wo艅 brudnego cia艂a.

-    Abu Ramizie, co za rado艣膰!

Omarowi zabrak艂o s艂贸w i 艂zy nap艂yn臋艂y mu do oczu. Przez cienki materia艂 koszuli poczu艂, 偶e przyjaciel jest zzi臋bni臋ty. D艂onie mia艂 zimne jak l贸d.

-    George, zamarzniesz tutaj.

Ten spojrza艂 wymownie w stron臋 okna bez szyby i pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰, ale nie by艂 w stanie.

-    Prosz臋, we藕 m贸j p艂aszcz. - Omar 艣ci膮gn膮艂 z siebie kr贸tki p艂aszcz w jode艂k臋.

-    Nie, dzi臋kuj臋. Mo偶esz si臋 przezi臋bi膰.

-    Mam jeszcze marynark臋. We藕 ten p艂aszcz, prosz臋.

-    B臋dzie za ma艂y.

Omar zmusi艂 go jednak, aby przynajmniej przymierzy艂. George by艂 znacznie masywniejszy od niego i w innych okoliczno艣ciach wygl膮da艂by komicznie z przykr贸tkimi r臋kawami i niedopinaj膮cymi si臋 guzikami na brzuchu. Ale wida膰 by艂o, 偶e poczu艂 si臋 lepiej, a p艂aszcz z艂agodzi艂 tortur臋 zimna.

-    Niech ci臋 B贸g wynagrodzi - podzi臋kowa艂 George.

Omar zacz膮艂 dygota膰 z zimna, gdy zosta艂 tylko w tweedowej

marynarce. Usiedli na pryczy.

-    Opowiedz mi, George, co si臋 sta艂o na dachu,, po naszym rozstaniu przed greckim klubem.

-    Pobieg艂em do domu, wzi膮艂em stary brytyjski pistolet, antyk, kt贸ry zamierza艂em wystawi膰 na sprzeda偶 w swoim sklepie, i wspi膮艂em si臋 na dach. By艂o tam dw贸ch boj贸wkarzy, strzelali z karabinu maszynowego. Kaza艂em im si臋 wynosi膰, na co oni zacz臋li mi wymy艣la膰. Wtedy wymierzy艂em w nich pistolet. W ciemno艣ci nie mogli widzie膰, 偶e to z艂om, wi臋c pos艂uchali. Zacz臋li si臋 wycofywa膰 i wtedy ich rozpozna艂em. Jeden mia艂 na g艂owie futrzan膮 czapk臋. Znam jego nazwisko. To D偶ihad Aw-deh. Drugi d藕wiga艂 wielki karabin...

-    Husajn Tamari?

-    Zgad艂e艣.

-    Dwaj najwa偶niejsi przyw贸dcy Brygad M臋czennik贸w w Betlejem, wiedzia艂e艣 o tym? Gorzej nie mog艂e艣 trafi膰, George.

Przyjaciel u艣miechn膮艂 si臋 gorzko.

-    Patrzy艂em przede wszystkim na Husajna Tamariego, bo to 贸n prowadzi艂 ostrza艂. Ale co艣, nie wiem co, kaza艂o mi zerkn膮膰 na tego drugiego - D偶ihada Awdeha. Wygl膮da艂 tak gro藕nie, 偶e nie umiem tego opisa膰. W pewnym momencie, kiedy ju偶 mieli zej艣膰, D偶ihad si臋 zatrzyma艂 i zacz膮艂 co艣 zbiera膰 z dachu i chowa膰 po kieszeniach. Nie wiem, co to by艂o, chyba co艣 z metalu. Sporo tego le偶a艂o na dachu. I wtedy w艂a艣nie spojrza艂 na mnie takim wzrokiem, 偶e a偶 mi si臋 zimno zrobi艂o. Teraz, gdy o tym my艣l臋, poczu艂bym zimno, gdybym nie by艂 taki wyzi臋biony. Potem obaj zeszli z dachu.

-    Podejrzewam, 偶e D偶ihad zbiera! 艂uski, bo ja znalaz艂em tylko jedn膮, gdy wczoraj wszed艂em na tw贸j dach. Musia艂 j膮 przeoczy膰.

-    By艂e艣 u mnie na dachu? A po co? Co ty chcesz zrobi膰, Abu Ramizie?

Omar nie odpowiedzia艂. Zmieni艂 temat.

-    Powiedz mi, George, czy masz jakich艣 wrog贸w? Kogo艣, kto chcia艂by ci臋 w co艣 wrobi膰?

-    Wrog贸w? Chyba tylko tych dw贸ch. Nie s膮dz臋, aby jaki艣 klient chcia艂 si臋 m艣ci膰 za to, 偶e sprzeda艂em mu co艣 za drogo. Tamari i Awdeh grozili mi na odchodnym. Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e pobij膮 mnie albo nawet zabij膮 gdzie艣 na ulicy, ale nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e zgotuj膮 mi tak膮 ha艅b臋.

-    Kt贸ry z nich grozi艂, 偶e ci臋 zabije?

-    Chyba obydwaj. Chocia偶 nie, to Tamari grozi艂, 偶e mi si臋 odp艂aci, ale jak odchodzili, D偶ihad zrobi艂 taki gest, jakby podcina艂 mi gard艂o.

Omar ogarn膮艂 wzrokiem cel臋. Na 艣cianach ochlapanych farb膮 w kolorze musztardy widnia艂y dziesi膮tki albo i setki napis贸w - wyrytych przez znudzonych i samotnych wi臋藕ni贸w, kt贸rzy dawali w ten spos贸b upust z艂o艣ci albo wyra偶ali marzenie o przyzwoitym posi艂ku. Z kub艂a na nieczysto艣ci w rogu celi wydziela艂 si臋 ostry od贸r. 艢ciana i pod艂oga pod pozbawionym szyby oknem by艂y mokre od wczorajszego deszczu. Omar westchn膮艂. Ob艂ok pary uni贸s艂 si臋 w mro藕nym powietrzu.

-    George, po co poszed艂e艣 na dach?

Saba u艣miechn膮艂 si臋.

-    Przecie偶 to ty mi kaza艂e艣.

Omar spojrza艂 na niego zdumiony.

-    Abu Ramizie, tak by艂o. Kiedy uczy艂e艣 nas o buntach w 1936 roku17, m贸wi艂e艣, 偶e tak zwani arabscy bohaterowie byli w istocie zwyk艂ymi bandytami. Rabowali wsie, oga艂acali je z 偶ywno艣ci, zabijali ka偶dego, kto im si臋 sprzeciwia艂. Nikt nie 艣mia艂 wyst膮pi膰 przeciwko nim, poniewa偶 stwarzano wok贸艂 nich aur臋 bojownik贸w walcz膮cych z syjonistami. Tymczasem z ich r膮k zgin臋艂o znacznie wi臋cej Palesty艅czyk贸w ni偶 呕yd贸w i 偶o艂nierzy brytyjskich. M贸wi艂e艣 nam, 偶e gdyby ludzie wyst膮pili przeciwko nim zaraz na pocz膮tku, bandyci musieliby si臋 wycofa膰 i m贸g艂by zapanowa膰 pok贸j.

-    Ja przecie偶 nie mia艂em na my艣li....

-    To prawda, ale jeste艣 nauczycielem, kt贸ry ma wielki wp艂yw na uczni贸w. Powiniene艣 uwa偶a膰, co m贸wisz. Sam mo偶esz nie wiedzie膰, do czego nak艂aniasz s艂uchaczy - za艣mia艂 si臋 Geor-ge, k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu Omara. - Ale naprawd臋 nie martw si臋, nie ponosisz 偶adnej winy za to, co si臋 sta艂o. My艣la艂em o tym od dawna, za ka偶dym razem, gdy przychodzili do mojego domu lub s膮siad贸w i zaczynali strzela膰. W ko艅cu zrozumia艂em, 偶e musz臋 dzia艂a膰. Widzisz, ja znam ich lepiej ni偶 ty, lepiej nawet ni偶 m贸j ojciec. Widywa艂em takich drani w Ameryce Po艂udniowej i wiem, 偶e to tch贸rze, gdy tupn膮膰 na nich nog膮. Pami臋taj, 偶e mieszka艂em w Chile, kiedy obalono tamtejsz膮 dyktatur臋 wojskow膮. Ale tu, niestety, nie ma nikogo, kto poprowadzi艂by za sob膮 nar贸d, nie ma te偶 praw. Prawa stanowi膮 bandyci. Zastrzel膮 kilku 偶o艂nierzy izraelskich i ju偶 si臋 staj膮 bojownikami walki narodowowyzwole艅czej, a w konsekwencji stawiaj膮 si臋 ponad prawem i robi膮, co im si臋 偶ywnie podoba. Terroryzuj膮 wszystkich dooko艂a, zw艂aszcza chrze艣cijan, kt贸rzy s膮 tu s艂abi. Wszed艂em na dach, i to by艂 m贸j b艂膮d. Dopiero teraz jasno zdaj臋 sobie z tego spraw臋, ale niczego nie 偶a艂uj臋.

-    Wiele si臋 tu zmieni艂o od czasu twojego wyjazdu do Chile, George.

-    Prze偶y艂em wiele zmian. Nauczy艂em si臋, 偶e to dobra rzecz. Ale tu, w Palestynie, zawsze wszystko zmienia si臋 na gorsze. Muzu艂ma艅scy przybysze osiedlaj膮 si臋 w chrze艣cija艅skich wsiach i zamiast 偶y膰 w spokoju, jak s膮siedzi, daj膮 chrze艣cijanom popali膰. Jest coraz wi臋cej nienawi艣ci, a wszelkie pr贸by zmiany tylko pot臋guj膮 t臋 nienawi艣膰. Mi艂o艣膰 nie jest 偶adnym wyj艣ciem, bo tylko idiota skaza艂by si臋 na 偶ycie w poniewierce i upokorzeniu. Skutek jest taki, 偶e wszyscy - chrze艣cijanie i muzu艂manie, Palesty艅czycy i 呕ydzi - uwa偶aj膮, 偶e pok贸j nast膮pi dopiero wtedy, gdy zniszczy si臋 przeciwnik贸w do cna, wyt臋pi do ostatniego cz艂owieka. Teraz chc膮 zg艂adzi膰 mnie.

-    Nie, George, nie zabij膮 ci臋, nie mog膮.

George podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Omara prawie z politowaniem.

-    Kiedy kogo艣 wtr膮caj膮 do wi臋zienia jako kolaboranta, to koniec. Ci膮g dalszy to publiczna egzekucja, pokaz贸wka jak te, kt贸re urz膮dzili w Gazie.

-    Nie pozwol臋 na to, George. Wiem, 偶e to sprawka Husajna. Musz臋 po prostu tego dowie艣膰.

-    Napytasz sobie tylko biedy, Abu Ramizie.

-    Ju偶 mam dowody i zdob臋d臋 dalsze. Wyci膮gn臋 ci臋 z tego.

-    Nie mam najmniejszej ochoty zosta膰 m臋czennikiem, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e kolaborantom nie przys艂uguje taki tytu艂 i zaszczyt. Wrota raju s膮 dla mnie zamkni臋te, a je艣li raj w og贸le istnieje, to wola艂bym, aby艣 ty, Abu Ramizie, tam si臋 nie 艣pieszy艂. B艂agam ci臋 i ostrzegam, nie nara偶aj si臋 na niebezpiecze艅stwo. Sko艅czy si臋 tak, 偶e zamiast jednego trupa b臋d膮 dwa - za艣mia艂 si臋 George sarkastycznie. - A mo偶e powinienem jeszcze si臋 zastanowi膰. Skoro mam umrze膰, to czy nie lepiej uzna膰 si臋 za m臋czennika? W ko艅cu b臋d臋 umiera艂 za swoj膮 wiar臋, prawda?

-    Jeste艣 chrze艣cijaninem, a wy, chrze艣cijanie, nie wierzycie w m臋cze艅stwo.

-    Mylisz si臋, Abu Ramizie, wierzymy, tylko 偶e inaczej ni偶 muzu艂manie. Oni uwa偶aj膮, 偶e m臋cze艅ska 艣mier膰 otwiera drog臋 do wiecznych rozkoszy w towarzystwie siedemdziesi臋ciu dw贸ch pi臋knych czarnookich hurys obdarzonych darem odnawiania dziewictwa. My nie wierzymy w te pi臋kne hurysy, ale mamy swoich m臋czennik贸w. Podr贸偶owa艂em po Europie, widzia艂em katedry pe艂ne malowide艂 przedstawiaj膮cych m臋czennik贸w za wiar臋. M贸j patron, 艣wi臋ty Jerzy, by艂 nie tylko pogromc膮 smoka, ale i m臋czennikiem. Podstawowa r贸偶nica mi臋dzy nami a muzu艂manami polega na tym, 偶e my akceptujemy m臋cze艅stwo, ale o nie nie zabiegamy. - George zamilk艂, pogr膮偶y艂 si臋 w my艣lach. - Chcia艂bym ci臋 prosi膰, 偶eby艣 porozmawia艂 z moimi najbli偶szymi - zacz膮艂 po chwili. - Powiedz im, 偶eby wyjechali - m贸wi艂 wolno i dobitnie. - Niech wyjad膮 jak najszybciej, nie bacz膮c na mnie. Tu b臋d膮 wyrzutkami. Boj臋 si臋, 偶e kto艣 wyrz膮dzi im krzywd臋. Powiedz im, 偶eby wyjechali do Chile. Sofia ma tam rodzin臋. - Po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Oma-ra i odwr贸ci艂 twarz, 偶eby ukry膰 艂zy. - Dopilnuj, 偶eby ojciec te偶 wyjecha艂. Tata bardzo ci臋 szanuje, wi臋c pos艂ucha twojej rady.

-    Nie s膮dz臋. Abu George nie wyjedzie bez ciebie.

-    Na lito艣膰 bosk膮, Abu Ramizie! Tutaj grozi im 艣miertelne niebezpiecze艅stwo. Nie masz poj臋cia, do czego ci bandyci s膮 zdolni.

Z korytarza dobieg艂 odg艂os 艣piesznych krok贸w. Chamis Zejdan otworzy艂 krat臋.

-    Jeszcze nie sko艅czy艂em - zaprotestowa艂 Omar.

-    Musz臋 pilnie opu艣ci膰 komend臋, wi臋c wychod藕, chyba 偶e chcesz przesiedzie膰 tu w zimnie ca艂膮 dob臋. No, szybciej, bo nie ma czasu.

George uca艂owa艂 Omara w oba policzki.

-    Pami臋taj, przeka偶 mojej rodzinie to, co ci powiedzia艂em, wujku.

-    Niech B贸g przed艂u偶y ci 偶ycie - odpar艂 Omar. Musn膮艂 palcami zaro艣ni臋ty policzek George鈥檃.

Chamis ponagla艂 go od drzwi. Omar przesta艂 si臋 opiera膰 i gdy policjant zamyka艂 krat臋, jeszcze raz spojrza艂 na Geor-ge鈥檃. W przyma艂ym p艂aszczu wygl膮da艂 偶a艂o艣nie. Omar wyrzuca艂 sobie, 偶e nie przyni贸s艂 mu nic do jedzenia ani nawet ksi膮偶ki.

-    Po艣piesz si臋, Abu Ramizie. Musz臋 ju偶 wychodzi膰 - zn贸w ponagli艂 Chamis.

-    Co ci tak pilno! - sykn膮艂 Omar z irytacj膮. - Nie masz ani odrobiny taktu? - krzykn膮艂, nie panuj膮c nad sob膮 po rozmowie z George鈥檈m. - M贸g艂by艣 przynajmniej pozwoli膰 mi na jeszcze chwil臋 rozmowy z tym ch艂opcem. Do cholery, jest przecie偶 niewinny! - U艣wiadomi艂 sobie, 偶e George mo偶e us艂ysze膰, wi臋c 艣ciszy艂 g艂os. - A wy, b臋karty, chcecie zamordowa膰 najlepszego ucznia, jakiego kiedykolwiek mia艂em.

Zejdan chcia艂 odpowiedzie膰, ale w drzwiach wiod膮cych do piwnicy stan膮艂 jaki艣 policjant.

-    Abu Adelu, ekipa gotowa - zameldowa艂 s艂u偶bi艣cie.

Zejdan odkrzykn膮艂, 偶e ju偶 idzie, policjant znik艂 za drzwiami.

-    Widzisz, m贸wi艂em ci, 偶e mamy nagle wezwanie - burkn膮艂 Chamis.

-    Niby co takiego? Izraelczycy weszli do Betlejem i musicie ucieka膰? - zakpi艂 Omar.

Chamis nie zareagowa艂. Spojrza艂 na Omara z powag膮.

-    Zabito Dim臋 Abdel Rahman.

Omarowi odj臋艂o mow臋. Patrzy艂 z niedowierzaj膮cym zdumieniem na Chamisa.

-    Nikt z nas nie przetrwa, tylko jeden Allah - rzek艂 Zejdan. - Ruszamy.

ROZDZIA艁 11

Otwarte nadwozie d偶ipa nie chroni艂o przed zimnym wiatrem. Policjanci na tylnym siedzeniu kulili si臋, dopinaj膮c cieple kurtki. Jeden z nich j膮艂 g艂o艣no szcz臋ka膰 z臋bami ku uciesze pozosta艂ych. Chamis Zejdan odwr贸ci艂 si臋 do niego ze swojego miejsca obok kierowcy i z dezaprobat膮 cmokn膮艂. Omar Jussef dygota艂 z zimna w samej marynarce. Niemal 偶a艂owa艂, 偶e odda艂 p艂aszcz George鈥檕wi, ale skarci艂 si臋 w my艣lach - wytrzyma, c贸偶 znaczy chwila na mrozie wobec cierpie艅 przyjaciela w nagiej celi.

Przejazd do Irtas zdawa艂 si臋 ci膮gn膮膰 w niesko艅czono艣膰. Nim d偶ip wspi膮艂 si臋 na wzg贸rze i zjecha艂 pod dom Rahman贸w, Omar w my艣lach pokona艂 tras臋 dziesi臋ciokrotnie d艂u偶sz膮. Zastanawia艂 si臋, kto zabi艂 Dim臋 Abdel Rahman. Czu艂, 偶e mi臋dzy jej 艣mierci膮 a zab贸jstwem Louaia istnieje zwi膮zek. Wpad艂 na pomys艂, 偶e morderstwo dokonane na Louaiu mo偶e w og贸le nie mie膰 nic wsp贸lnego z jego dzia艂alno艣ci膮 w podziemiu. Je艣li za zab贸jstwem Louaia stoj膮 Izraelczycy, my艣la艂, to jego 偶on臋 zostawiliby w spokoju. Je艣li jednak 艣mier膰 Louaia by艂a wynikiem zbrodniczego spisku, wtedy zwi膮zek mi臋dzy zamachem na Louaia i zab贸jstwem Dimy wydaje si臋 oczywisty.

Zatar艂 d艂onie, chuchn膮艂, 偶eby cho膰 troch臋 si臋 rozgrza膰. D偶i-pem rzuci艂o na zakr臋cie i musia艂 si臋 chwyci膰 burty, aby nie wypa艣膰. Wstrz膮s skierowa艂 jego my艣li w jeszcze inn膮 stron臋. Zje偶d偶ali ze wzg贸rza do Irtas, wida膰 ju偶 by艂o dom Rahman贸w i polank臋 za domem, gdzie rozmawia艂 z Dim膮. Kto艣 m贸g艂 ich widzie膰. Kto艣 m贸g艂 zwr贸ci膰 uwag臋, 偶e Dima gestem r臋ki wskazuje miejsce, gdzie zgin膮艂 Louai, i kto艣 wreszcie m贸g艂 pods艂ucha膰, jak Dima opowiada o okoliczno艣ciach 艣mierci m臋偶a. Mo偶e w艂a艣nie dlatego, 偶e rozmawia艂a z Omarem Jussefem, musia艂a zgin膮膰.

Poczu艂 uk艂ucie w sercu i zrobi艂o mu si臋 s艂abo. Siedzia艂 mi臋dzy dwoma policjantami na tylnym siedzeniu d偶ipa i nawet nie m贸g艂 si臋 ruszy膰. Czy to on ponosi win臋 za 艣mier膰 Dimy? G艂upi pomys艂 prowadzenia w艂asnego 艣ledztwa, 偶eby wyja艣ni膰 zagadk臋 艣mierci Louaia i ocali膰 George鈥檃, spowodowa艂 tylko 艣mier膰 niewinnej dziewczyny. Przymkn膮艂 oczy. Pami臋膰 podsun臋艂a mu obraz z dawnych lat: prowadzi lekcj臋, chwila odpr臋偶enia, rzuca jaki艣 偶art, Dima si臋 艣mieje. By艂a taka 艂adna, a gdy na jej powa偶nej zazwyczaj twarzy pojawi艂 si臋 u艣miech, wydawa艂a si臋 jeszcze 艂adniejsza. Tak jak jego wnuczka Nadia. Odda艂by wszystko, aby cofn膮膰 czas, zn贸w znale藕膰 si臋 w klasie i s艂ucha膰, jak Dima odczytuje g艂o艣no swoje wypracowanie o Sulejmanie Wspania艂ym. Tymczasem trz膮s艂 si臋 z zimna w policyjnym d偶i-pie, jad膮c na miejsce, gdzie Dima ponios艂a 艣mier膰. A w uszach s艂ysza艂 jej g艂os, niski i 艂agodny zarazem. Taki g艂os mia艂a nawet jako ma艂a dziewczynka. I takim g艂osem opowiada艂a mu o 艣mierci m臋偶a. Zastanawia艂 si臋, jak mog艂y brzmie膰 ostatnie s艂owa wypowiedziane tym szlachetnym g艂osem.

Dotarli ju偶 prawie na miejsce. Chamis Zejdan wyda艂 rozkazy swoim ludziom. Poleci艂 otoczy膰 dom i nie dopuszcza膰 postronnych os贸b. Na u艂amek sekundy jego wzrok spotka艂 si臋 ze wzrokiem Omara. Nauczyciel drgn膮艂. Oczy policjanta pa艂a艂y tak jako艣 ponuro.

Omar zn贸w zacz膮艂 si臋 zastanawia膰. Nie mo偶na wykluczy膰, 偶e nikt z uczestnik贸w 偶a艂obnej uroczysto艣ci nie zwr贸ci艂 uwagi na jego rozmow臋 z Dim膮, a je艣li nawet kto艣 ich zobaczy艂, to c贸偶 podejrzanego dostrzeg艂by w rozmowie starego nauczyciela z by艂膮 uczennic膮? A kto w og贸le m贸g艂 wiedzie膰, o czym rozmawiali? Kto m贸g艂 wiedzie膰, 偶e w rozmowie pad艂o imi臋 Abu Walida? Omar nie pami臋ta艂 nawet, czy o swojej wizycie u Rahman贸w opowiedzia艂 Mariam i Ramizowi, ale doskonale pami臋ta艂, 偶e rozmow臋 z Dim膮 powt贸rzy艂 Chamisowi Zej-danowi.

Chamis zn贸w si臋 odwr贸ci艂 i spojrza艂 na Omara. Ten uda艂, 偶e nie widzi. Czy to mo偶liwie, 偶eby stary przyjaciel go zdradzi艂? 呕eby ostrzeg艂 w sekrecie Abu Walida, 偶e Dima mo偶e go wyda膰? Je艣li tak, oznacza艂oby to, 偶e Chamis wiedzia艂, kim jest Abu Walid. Ale dlaczego mia艂by go ostrzega膰? No c贸偶, nie po raz pierwszy Chamis Zejdan bra艂by udzia艂 w podw贸jnej grze. Przecie偶 je藕dzi艂 za palesty艅skimi przyw贸dcami po ca艂ym 艣wi臋cie arabskim i po Europie, morduj膮c rywali i zabijaj膮c niewinnych ludzi, kt贸rzy mieli to nieszcz臋艣cie, 偶e weszli mu w drog臋. M贸wi艂 przecie偶: 鈥瀙rzez wiele lat by艂em jednym z tych, kt贸rych 艣wiat nazywa terrorystami鈥. Ale to, czego dopu艣ci艂 si臋 teraz, by艂o jeszcze gorsze. Zdradzi艂 starego przyjaciela.

D偶ip zatrzyma! si臋 przed domem Rahman贸w. Policjanci zacz臋li wysiada膰 z ha艂asem, wszyscy przytupywali, rozprostowuj膮c nogi zdr臋twia艂e od d艂ugiej jazdy. Chamis Zejdan zacz膮艂 przydziela膰 zadania, wskazuj膮c, kto jaki posterunek ma obj膮膰 w domu i wok贸艂 niego. Na koniec zaj膮艂 si臋 Omarem. Wyci膮gn膮艂 w jego stron臋 sztuczn膮 r臋k臋 przybran膮 w czarn膮 r臋kawiczk臋, aby pom贸c mu przy wysiadaniu.

- Sam sobie poradz臋 - burkn膮艂 Omar.

Chamis odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 Rahman贸w zgromadzonych przy zagonie z kapust膮 przed domem. Omar wyskoczy艂 niezgrabnie z d偶ipa i trafi艂 nieszcz臋艣liwie na kamie艅 ukryty w trawie. Skrzywi艂 si臋, czuj膮c b贸l w kostce, i poku艣tyka! za Chamisem. Nie m贸g艂 oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e tu, dowodz膮c akcj膮, Zejdan porusza si臋 znacznie energiczniej ni偶 na komendzie i w og贸le stwarza wra偶enie silnego cz艂owieka. A mo偶e tylko mi si臋 tak wydaje, bo uwa偶am, 偶e mia艂 jaki艣 udzia艂 w 艣mierci niewinnej kobiety, pomy艣la艂. Kto wie, mo偶e zgin臋艂a akurat wtedy, gdy by艂em u niego w komendzie.

Jeden z policjant贸w uda艂 si臋 na polank臋, gdzie zgin膮艂 Louai. Stan膮艂 slu偶bi艣cie nad czym艣, co le偶a艂o na ziemi przykryte bia艂ym prze艣cierad艂em. Omar znieruchomia艂. To cia艂o Dimy. 艢cisn臋艂o go w gardle i poczu艂, 偶e si臋 dusi. Odkaszln膮艂, aby z艂apa膰 oddech. Podni贸s艂 wzrok ku szaremu niebu, ale zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Odczeka艂 chwil臋, a偶 przesta艂o mu wszystko wirowa膰, odetchn膮艂 g艂臋boko i dopiero wtedy m贸g艂 pod膮偶y膰 za Chamisem.

Komendant ju偶 zacz膮艂 przes艂uchiwanie Muhammada Ab-del Rahmana. Starzec opowiada艂, jak znalaz艂 cia艂o synowej. Gdy nadszed艂 Omar, zamilk艂 i spojrza艂 nieufnie, ale Zejdan kaza艂 mu m贸wi膰 dalej.

-    A wi臋c obudzi艂em si臋 o 艣wicie w porze porannej modlitwy. Zszed艂em i zobaczy艂em, 偶e Junis, m贸j syn, te偶 ju偶 wsta艂. I w艂a艣nie Junis powiedzia艂 mi, 偶e zobaczy艂 co艣 za oknem. Wyszli艣my razem na dw贸r i tam j膮 znale藕li艣my - wskaza艂 gestem. -Nie ruszali艣my jej, przykryli艣my tylko prze艣cierad艂em. Le偶a艂a jako艣 tak dziwnie. My艣l臋, 偶e zabi艂 j膮 jaki艣 zboczeniec.

-    Widzieli艣cie kogo艣 obcego? - spyta艂 Zejdan.

-    Nikogo nie widzieli艣my. To si臋 musia艂o sta膰 w nocy. Wieczorem wszyscy poszli艣my spa膰 i zgasili艣my 艣wiat艂a.

-    O kt贸rej to by艂o?

-    Kr贸tko przed p贸艂noc膮. Teraz, w czasie ramadanu, k艂adziemy si臋 p贸藕niej ni偶 zwykle. Poza tym stale kto艣 nas odwiedza. Przychodz膮 krewni i znajomi z kondolencjami po 艣mierci Louaia, mojego syna.

-    Wczoraj te偶? Czy kto艣 poza domownikami zosta艂 na noc?

-    Nie. Wszyscy rozeszli si臋 jakie艣 p贸艂 godziny przed p贸艂noc膮. Dima posz艂a do siebie o tej samej porze co wszyscy.

Muhammad Abdel Rahman odpowiada艂 na pytania Zejda-na w spos贸b tak opanowany, bez cienia emocji, 偶e Omarowi wyda艂o si臋 to dziwne.

-    Czy Abu Walid odwiedzi艂 was wczoraj? - wtr膮ci艂.

Stary Rahman 艂ypn膮艂 na niego z wyra藕n膮 z艂o艣ci膮.

-    Nie jeste艣 detektywem, a ja nie jestem uczniakiefn. Nie musz臋 odpowiada膰 na twoje pytania. To nie szko艂a. Mo偶esz przepytywa膰 bachory w swojej szk贸艂ce, ale nie mnie. Odpieprz si臋!

Chamis Zejdan uni贸s艂 zdrow膮 r臋k臋 ostrzegawczo, postuka艂 palcem w pier艣 Rahmana.

-    Pohamuj si臋, Abu Louai. Ustaz Omar Jussef przyjecha艂 tu ze mn膮 i jest moim przyjacielem. Radz臋, 偶eby艣 by艂 dla.niego uprzejmy. Ale to prawda, 偶e 艣ledztwo prowadz臋 ja, a nie on, i ja zadaj臋 tu pytania. - Chamis spojrza艂 na Omara karc膮cym wzrokiem.

-    To powt贸rz moje pytanie - nie rezygnowa艂 Omar. - Spytaj go o to, o co pyta艂em.

Chamis wzi膮艂 Omara na stron臋.

-    Uspok贸j si臋, ju偶 na nie odpowiedzia艂 - szepn膮艂 stanowczo. - P贸jdziemy teraz zobaczy膰 cia艂o - doda艂 g艂o艣no, zwracaj膮c si臋 do Rahman贸w. - Wy mo偶ecie tu zosta膰. Nie ma potrzeby, 偶eby艣cie jeszcze raz przez to przechodzili.

Na polance pod piniami Chamis spojrza艂 pytaj膮co na Omara, ten kiwn膮艂 g艂ow膮. Policjant uni贸s艂 prze艣cierad艂o.

Dima le偶a艂a na boku. Kruczoczarne w艂osy by艂y rozpuszczone i rozrzucone wok贸艂 g艂owy, jakby cia艂o unosi艂o si臋 na stoj膮cej wodzie. Zejdan odgarn膮艂 kosmyki zakrywaj膮ce twarz. Omar rozpozna艂 Dim臋 Abdel Rahman. By艂a blada, wargi mia艂a sine, powieki lekko uniesione, jakby w艂a艣nie budzi艂a si臋 z d艂ugiego snu. Skr臋cone w dziwny spos贸b cia艂o przypomnia艂o Omarowi rze藕b臋 Rodina, kt贸r膮 ogl膮da艂 w salonie George鈥檃 Saby, l臋kaj膮c si臋, aby nie wypad艂a mu z d艂oni. Ogarn臋艂o go dziwne pragnienie, 偶eby wzi膮膰 cia艂o Dimy w ramiona jak br膮zow膮 statuetk臋 i przekona膰 si臋, 偶e wcale nie umar艂a, tylko pozuje do rze藕by. Wyzwa艂 siebie w duchu od najgorszych za tak膮 my艣l. By艂a jego uczennic膮, a jej ojciec by艂 jego przyjacielem. Zach臋ci艂 j膮, aby wesz艂a do tej rodziny, bo wierzy艂, 偶e znajdzie tu mi艂o艣膰. Znalaz艂a 艣mier膰. Z jego r膮k wymkn臋艂o si臋 co艣 znacznie delikatniejszego ni偶 rze藕ba z br膮zu. W bezsilnej z艂o艣ci uderzy艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮 w otwart膮 d艂o艅.

-    Podci臋to jej gard艂o - stwierdzi艂 Chamis Zejdan. - Ma co艣 w ustach - zauwa偶y艂. Pochyli艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 skrawek materia艂u. - To knebel - orzek艂.

Dopiero wtedy Omar zauwa偶y艂 krwaw膮 ran臋 na szyi i plam臋 t臋偶ej膮cej krwi na ramionach Dimy. Zn贸w poczu艂 duszno艣ci i nagle zrobi艂o mu si臋 gor膮co. Zdj膮艂 czapk臋, wystawiaj膮c 艂ysin臋 na powiew zimnego wiatru. Dygota艂.

Chamis Zejdan 艣ci膮gn膮艂 prze艣cierad艂o, ods艂aniaj膮c zw艂oki. Nocna koszula rozdarta od do艂u a偶 po rami臋. Na po艣ladkach 艣lady zadrapa艅.

-    Zgwa艂cono j膮? - spyta艂 Omar.

-    Na to wygl膮da - odpar艂 Chamis, przykrywaj膮c na powr贸t cia艂o - ale upewnimy si臋 po sekcji.

-    To oni - szepn膮艂 Omar. - To ich robota.

-    Masz na my艣li ojca i brata? Pewnie tak. Te偶 my艣l臋, 偶e maczali w tym palce.

Omar pomy艣la艂 o Brygadach M臋czennik贸w. Zmarszczy艂 brwi.

-    Niemo偶liwe, 偶eby kto艣 obcy wszed艂 do domu i wywl贸k艂 ofiar臋 na dw贸r, a domownicy niczego nie s艂yszeli - kontynuowa艂 Zejdan. - Musieli to zrobi膰 ojciec i syn. Mamy wi臋c do czynienia z tak zwanym honorowym zab贸jstwem albo - co te偶 mo偶liwe - Dima co艣 o nich wiedzia艂a, czego si臋 obawiali, wi臋c postanowili uciszy膰 j膮 na zawsze.

-    Ale stary Rahman w istocie potwierdzi艂, 偶e Abu Walid tu byt. W艣ciek艂 si臋, gdy o to zapyta艂em. Wi臋c mo偶e to on, Abu Walid, zn贸w dokona艂 zab贸jstwa.

-    Tylko 偶e nie wiemy, kim on jest - odpar艂 Zejdan ch艂odno.

-    My艣l臋, 偶e jednak wiemy.

-    Nie, a przynajmniej nie wiemy tego na pewno. -W oczach Chamisa zab艂ys艂y iskierki ostrzegawcze. - Pod tym imieniem mog膮 si臋 kry膰 dziesi膮tki ludzi.

-    Ale tylko jeden Abu Walid m贸g艂 zostawi膰 艂usk臋, kt贸r膮 ci pokazywa艂em.

-    艁uska pochodzi z ci臋偶kiej broni, a czego艣 takiego nie u偶ywa si臋 do skrytob贸jczego zamachu.

-    Sam powiedzia艂e艣, 偶e Abu Walid nie rozstaje si臋 ze swoim karabinem, 偶e 艂azi z nim nawet do kibla, bo to jego symbol, znak firmowy. Skoro tak, to m贸g艂 go przynie艣膰 i tutaj.

-    Zgadzam si臋, 偶e Abu Walid, o kt贸rym m贸wisz, to morderca. Tylko 偶e dot膮d nie zabi艂 nikogo bez wyra藕nego powodu.

-    No to musimy ustali膰 pow贸d, dla kt贸rego zamordowa艂 Dim臋.

-    I pow贸d, dla kt贸rego stary Muhammad i Junis postanowili go kry膰 - doko艅czy艂 Zejdan zgry藕liwie. - Nie powinienem byt ci臋 tu zabiera膰. S膮dzi艂em, 偶e gdy na w艂asne oczy zobaczysz trupa, b臋dziesz mia艂 do艣膰, 偶e to ci臋 wyleczy z obsesji i dotrze do ciebie, 偶e nie jeste艣 ani detektywem, ani policjantem. Jeste艣 belfrem i b膮d藕 dalej belfrem.

-    Masz racj臋, jestem belfrem. Uczy艂em t臋 dziewczyn臋, kt贸ra tu le偶y martwa, i George鈥檃 Sab臋, kt贸ry te偶 wkr贸tce zginie, je艣li ja mu nie pomog臋, bo nikt inny nawet palcem nie kiwnie. I powiem ci tak偶e, czego ich uczy艂em. Uczy艂em, 偶e 艣wiat jest dobry, oni za艣 powinni wk艂ada膰 ca艂e serce i rozum, aby go ulepsza膰. Je艣li wi臋c teraz mia艂bym sta膰 z za艂o偶onymi r臋kami, oznacza艂oby to, 偶e k艂ama艂em, 偶e przez ca艂e lata oszukiwa艂em moich uczni贸w, a nade wszystko siebie.

-    U偶ywasz wielkich st贸w. Zreszt膮 to nie o ciebie tu chodzi.

-    Co艣 ci powiem, Chamisie. Bywaj膮 momenty, kiedy nie czuj臋 si臋 najlepiej. Mam co prawda dopiero pi臋膰dziesi膮t par臋 lat, ale poruszam si臋 z trudem, r臋ce mi si臋 trz臋s膮 i wszystko mnie boli. Czuj臋, 偶e 艣mier膰 jest niedaleko.

-    Nie jeste艣 stary. To tylko reakcja na widok zw艂ok.

-    Nie tylko.

-    Sk膮d ta obsesja 艣mierci?

-    Czekam na swojego zab贸jc臋.

-    Oszala艂e艣. - Chamis ze zgroz膮 uni贸s艂 r臋ce i przez chwil臋 patrzy艂 na Omara wzrokiem pe艂nym niewiary i zdumienia. -Do艣膰 tego - rzek艂 wreszcie. - Zabieram si臋 do roboty. Musz臋 przes艂ucha膰 mn贸stwo ludzi. A tymczasem ka偶臋 kt贸remu艣 z moich ch艂opc贸w, 偶eby ci臋 podrzuci艂 do Dehajszy.

Fala gor膮ca odp艂yn臋艂a i Omar zn贸w poczu艂 ch艂贸d. Szok wywo艂any widokiem zw艂ok Dimy ust膮pi艂 miejsca determinacji. Skoro ju偶 uda艂o mu si臋 przycisn膮膰 Zejdana, to nie pozwoli si臋 zby膰. Nasun膮艂 beret na g艂ow臋 i ruszy艂 za komendantem.

-    Tak naprawd臋 wcale nie prowadzisz 艣ledztwa. Wiesz co艣, czego nie chcesz mi powiedzie膰. Niby b臋dziesz przes艂uchiwa艂 艣wiadk贸w, ale to tylko gra. Bo dobrze wiesz, co oni ukrywaj膮. No wi臋c, co to jest?

Chamis si臋 odwr贸ci艂.

-    S艂ysza艂em, 偶e przeszed艂e艣 na emerytur臋. Moim zdaniem powiniene艣 to jednak przemy艣le膰. Wr贸膰 do pracy. Masz za du偶o wolnego czasu i wariujesz. Pozujesz na starca. Nie powinienem by艂 pozwoli膰 ci na widzenie z Sab膮. Poszed艂em na r臋k臋 staremu przyjacielowi, a teraz 偶a艂uj臋. Wracaj do szko艂y, a te sprawy tutaj zostaw zawodowcom.

Omar chwyci艂 Chamisa za rami臋.

-    Powiedzia艂e艣 im, przyznaj si臋. Powiedzia艂e艣 wszystko Husajnowi Tamariemu, mam racj臋?

-    O czym ty m贸wisz?

-    Tylko tobie wyjawi艂em, czego dowiedzia艂em si臋 od Dimy. Tylko ty wiedzia艂e艣, 偶e m贸wi艂a mi o Abu Walidzie. Da艂e艣 wi臋c zna膰 Tamariemu, a on przyszed艂 i j膮 zabi艂. Jeste艣 po ich stronie.

-    Do艣膰 ju偶 tego, Abu Ramizie!

-    Dla mnie to 偶adna niespodzianka. Wiem przecie偶, co robi艂e艣 po sko艅czeniu uniwersytetu. By艂e艣 terroryst膮. Sam mi to m贸wi艂e艣.

Zejdan strz膮sn膮艂 d艂o艅 Omara ze swojego ramienia.

-    Wierz mi, 偶e chcia艂em z tym sko艅czy膰 - sykn膮艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Ale chyba to niemo偶liwe. Zycie to te偶 terroryzm, wi臋c oszcz臋d藕 mi tych wymys艂贸w. 呕ycie to ci膮gle zasadzki i ci膮g艂e ryzyko. Jedni podk艂adaj膮 bomby w autobusach, wysadzaj膮 je w powietrze. Tych nazywamy terrorystami. Inni zamiast bomb u偶ywaj膮 st贸w, ale z takim samym skutkiem. I jak tych nazwiesz? 呕ycie to cela 艣mierci. Gdyby tw贸j przyjaciel Saba potrafi艂 my艣le膰, to u艣wiadomi艂by sobie, 偶e w gruncie rzeczy ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂 w celi 艣mierci. Jest tylko jeden spos贸b obrony, Abu Ramizie. Musisz po prostu zda膰 sobie spraw臋, 偶e 偶yjesz z wyrokiem 艣mierci i co najwy偶ej mo偶esz stara膰 si臋 o jego tymczasowe odroczenie.

-    Nie wierz臋, 偶e tak naprawd臋 my艣lisz - rzek艂 Omar cicho, zaszokowany tym wyznaniem.

-    Wi臋c lepiej uwierz. Chyba nie s膮dzi艂e艣, 偶e w swoich dzia艂aniach opieram si臋 wy艂膮cznie na wznios艂ych zasadach moralnych. Znasz mnie przecie偶.

-    Takim ci臋 nie zna艂em.

-    Czasy si臋 zmieniaj膮 i ludzie te偶. Dokona艂em odkrycia, 偶e walka naszego narodu to ruletka. Ja po czterdziestu latach hazardu zosta艂em tylko z jednym sztonem - machn膮艂 energicznie r臋k膮 uzbrojon膮 w protez臋, gdzie le偶a艂o cia艂o Dimy, w stron臋

policjant贸w i starego Rahmana z synem, kt贸rzy stali przed domem, patrz膮c ponuro. - Widzisz, tylko to mi zosta艂o, bo reszt臋 przepieprzy艂em. - Chamis odsun膮艂 beret z czo艂a, podrapa艂 si臋 po g艂owie. Z艂o艣膰 min臋艂a i jakby posmutnia艂.

Omar nagle zobaczy艂 przed sob膮 samotnego, steranego 偶yciem i obola艂ego cz艂owieka.

-    Ma艂o wiesz o Abdel Rahmanie, Omarze. A teraz wybacz. - Chamis obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i zdumiewaj膮co energicznym krokiem ruszy艂 do Rahman贸w. Wzi膮艂 Muhammada pod 艂okie膰, poprowadzi艂 do domu. Kobietom te偶 kaza艂 wej艣膰 do domu i czeka膰 na przes艂uchanie.

Tylko Junis Rahman zosta艂 na zewn膮trz. Omar poku艣tyka艂 do niego. Kostka, kt贸r膮 skr臋ci艂, wysiadaj膮c z d偶ipa, sprawia艂a mu b贸l.

-    Niech Allah b艂ogos艂awi Dim臋 - rzek艂.

Junis milcza艂, kiwn膮艂 tylko g艂ow膮.

Jaki偶 to przystojny m臋偶czyzna, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l. A w艂a艣ciwie ch艂opiec. Junis mia艂 艂adne, niemal kobiece rysy, jasnobr膮zowe oczy, szczup艂膮 szyj臋 nastolatka. W jego postawie by艂o jednak co艣 aroganckiego, co艣, co Omar stale dostrzega艂 u m艂odych ludzi: jakby pretensj臋, a nawet pogard臋 wobec starszych, 偶e nie do艣膰 usilnie walczyli o wolno艣膰 Palestyny, a jednocze艣nie przekonanie, 偶e obowi膮zkiem m艂odych jest po艣wi臋ci膰 wszystko dla wyzwolenia ojczyzny. I w艂a艣nie dlatego Omar Jussef wr臋cz nie znosi艂 tych m艂odych ludzi. Junis Abdel Rahman spogl膮da艂 na niego z takim samym wyrazem wy偶szo艣ci i pogardy, jaki Omar wiele ju偶 razy czyta艂 w oczach jego r贸wie艣nik贸w na dziedzi艅cu szko艂y i ulicach Dehajszy. Ale we wzroku Junisa kry艂o si臋 co艣 wi臋cej - wrogo艣膰, a zarazem cie艅 niepokoju, wstydu i winy. Ot贸偶 to, pomy艣la艂 Omar, wytrzymuj膮c spojrzenie ch艂opaka, wstydzi si臋 za siebie i stara si臋 to ukry膰.

-    Niech ten 偶al po艂o偶y kres wszystkim twoim smutkom. -Omar wyg艂osi艂 tradycyjn膮 formu艂臋 kondolencji. - Kt贸偶 m贸g艂 przypuszcza膰, 偶e przyjdzie mi tu wr贸ci膰 tak rych艂o po 艣mierci twojego brata.

Junis spojrza艂 na os艂oni臋te prze艣cierad艂em zw艂oki i przeni贸s艂 wzrok na skraj zagonu kapusty, jakby przywo艂ywa艂 w pami臋ci widok brata w d偶insowym ubraniu, le偶膮cego bez 偶ycia po艣r贸d zielonych li艣ci.

Omar uzna艂, 偶e pora sprawdzi膰, co Junis mo偶e wiedzie膰.

-    Gdzie b臋dziesz teraz pracowa艂? - spyta艂 nagle.

Odpowiedzia艂 mu zdumiony wzrok m艂odego cz艂owieka.

-    Teraz, kiedy Brygady M臋czennik贸w przej臋艂y wasze warsztaty - wyja艣ni艂. - A wi臋c, gdzie b臋dziesz pracowa艂?

-    Nie twoja sprawa.

-    Racja, nie moja, ale jako stary nauczyciel martwi臋 si臋

0    was, m艂odych, i dlatego pytam.

-    Powiedzia艂em tylko, 偶e warsztaty to nie twoja sprawa.

-    Wasza te偶 ju偶 nie.

-    Damy sobie rad臋.

-    A w艂a艣ciwie to dlaczego ci ludzie zabrali wasz膮 firm臋?

Junis nie odpowiedzia艂.

-    S膮dzi艂em, 偶e Louai by艂 z nimi zaprzyja藕niony. Nale偶a艂 przecie偶 do tej samej frakcji co przyw贸dcy Brygad, a skoro tak, to powinni si臋 o was zatroszczy膰, a nie okrada膰. I dlaczego zabili Dim臋?

-    Sk膮d wiesz?

-    Tak ustali艂a policja - odpar艂 Omar, udaj膮c zdumienie, 偶e Junis pyta go o co艣, co jest oczywiste.

-    Policja dopiero co przyjecha艂a. Nic jeszcze nie mogli ustali膰.

-    Przecie偶 wiadomo, jak dzia艂a policja. Maj膮 informacje od swoich wywiadowc贸w i na nich si臋 opieraj膮, a nie na tym, co znajd膮 na miejscu przest臋pstwa. Dowody zawsze mo偶na sfa艂szowa膰, a 艣lady zatrze膰, wi臋c dla policji wi臋ksze znaczenie maj膮 doniesienia konfident贸w - wyja艣ni艂 Omar, patrz膮c uwa偶nie na ch艂opca.

Lewa powieka Junisa dr偶a艂a nerwowo, wi臋c Omar uzna艂, 偶e warto przycisn膮膰 ch艂opca mocniej.

-    Zabili Dim臋, bo bali si臋, 偶e zna tajemnic臋 艣mierci Louaia

1    wie, i偶 nie zabili go Izraelczycy. A ten chrze艣cijanin, jak sam dobrze wiesz, nie ma z tym nic wsp贸lnego. - Omar m贸wi艂 g艂o艣no, w spos贸b bardzo przekonuj膮cy.

-    Niby sk膮d mam wiedzie膰?

-    To proste. Louaia zlikwidowa艂y Brygady M臋czennik贸w, obarczaj膮c win膮 Izraelczyk贸w. W istocie chodzi艂o o przej臋cie waszych warsztat贸w. Zrobili to, a wy nie mogli艣cie temu zapobiec. P贸藕niej okaza艂o si臋 jednak, 偶e Dima wie o czym艣, co jest dla nich niewygodne. Mo偶e co艣 s艂ysza艂a, co艣 widzia艂a, kiedy Louai wraca艂 noc膮 do domu? Dlatego j膮 zabili. Upozorowali wszystko w ten spos贸b, aby wygl膮da艂o to na zbrodni臋 na tle seksualnym, 偶e niby Dim臋 zamordowa艂 jaki艣 zboczeniec.

-    Brygady M臋czennik贸w to bojownicy o wolno艣膰 naszego narodu.

-    Jak tw贸j brat?

-    W艂a艣nie tak jak m贸j brat.

-    A dobrze go zna艂e艣? Wiesz o nim wszystko? Wiesz, co robi艂, jak dzia艂a艂? - Omar spojrza艂 na cia艂o przykryte prze艣cierad艂em i zmieni艂 temat. - W dzisiejszych czasach policja dysponuje r贸偶nymi technikami, jak cho膰by testy DNA. Widzia艂e艣, 偶e Dima ma podrapane plecy. Policja pobierze pr贸bki spod paznokci od wszystkich podejrzanych i sprawdzi, czy 艣lady sk贸ry, jakie tam mog膮 si臋 znale藕膰, nie pochodz膮 od ofiary. - Spojrza艂 wymownie na r臋ce Junisa. Ch艂opiec zacisn膮艂 pi臋艣ci, chowaj膮c paznokcie. - Ciebie te偶 prawdopodobnie zbadaj膮 - doko艅czy艂 Omar.

-    Ja mia艂bym zabi膰 bratow膮? Chyba oszala艂e艣.

-    Jest co艣 takiego jak zab贸jstwo w obronie honoru.

-    W jaki spos贸b Dima mia艂aby obrazi膰 honor rodziny?

-    W艂a艣nie, w jaki? Ch臋tnie si臋 dowiem.

-    Nie musz臋 z tob膮 rozmawia膰. Nie jeste艣 policjantem, tylko nauczycielem. - Junis ruszy艂 przed siebie szybkim krokiem, ale po chwili przystan膮艂, odwr贸ci艂 si臋 do Omara. - A w og贸le powiniene艣 by艂 lepiej j膮 kszta艂ci膰. Gdyby nauczy艂a si臋 tego, co trzeba, nie sko艅czy艂aby w ten spos贸b. Wysz艂a, 偶eby spotka膰 si臋 z gachem. Zrobi艂 swoje, a potem j膮 zabi艂.

-    To karko艂omna teoria i chyba sam w ni膮 nie wierzysz.

-    呕y艂aby, gdyby艣 j膮 lepiej uczy艂. To ty j膮 zabi艂e艣, psi synu, i tobie powinni zajrze膰 pod paznokcie - wyrzuci艂 z siebie Junis i kryj膮c r臋ce w kieszeniach, pobieg艂 za dom. Po chwili rozleg艂 si臋 g艂o艣ny warkot silnika samochodowego. Junis wciska艂 gaz do dechy, jakby huk silnika mia艂 zast膮pi膰 krzyk, kt贸ry uwi膮z艂 mu w gardle.

Omar poku艣tyka艂 do cia艂a okrytego bia艂ym prze艣cierad艂em. Spojrza艂 pytaj膮co na policjanta, kt贸ry pilnowa艂 miejsca zbrodni. Ten skin膮艂 g艂ow膮 przyzwalaj膮co. Omar ukl膮k艂, uni贸s艂 r膮bek prze艣cierad艂a i popatrzy艂 na twarz Dimy. Policzki mia艂a nienaturalnie nabrzmia艂e - knebel nadal tkwi艂 w jej ustach, martwe oczy obr贸cone by艂y ku ziemi.

Omar spojrza艂 na swoje r臋ce. A co kryje si臋 pod jego paznokciami? Kogo drapa艂 przez te wszystkie lata w szkole? Uczy艂 dzieci buntu, przekonywa艂, 偶eby nie godzi艂y si臋 z rzeczywisto艣ci膮? Wpaja艂 im zasady, kt贸re nie wytrzymywa艂y konfrontacji z otaczaj膮cym 艣wiatem, gdzie dominowa艂 cynizm i brak z艂udze艅. Junis ma racj臋, my艣la艂, powinni zajrze膰 i pod moje paznokcie. Znajd膮 艣lady sk贸ry Dimy Rahman, George鈥檃 Saby i wielu, wielu innych.

Dotkn膮艂 powiek Dimy i delikatnie zamkn膮艂 jej oczy.

ROZDZIA艁 12

Omar Jussef czeka艂 w艣r贸d pinii, a偶 Chamis Zejdan zako艅czy przes艂uchiwanie domownik贸w. Tymczasem przyjecha艂 policyjny fotograf, aby zdokumentowa膰 miejsce przest臋pstwa i wykona膰 niezb臋dne zdj臋cia ofiary. Odrzuci艂 prze艣cierad艂o okrywaj膮ce zw艂oki i najpierw sfotografowa艂 kilka zbli偶e艅 twarzy. Nast臋pnie cofn膮艂 si臋 par臋 krok贸w i zrobi艂 zdj臋cie obrazuj膮ce po艂o偶enie miejsca przest臋pstwa wzgl臋dem domu. Z policjantem wymieni艂 kilka niewybrednych dowcip贸w na temat podrapanych plec贸w Dimy. Omar Jussef nie chcia艂 na to patrze膰. Odwr贸ci艂 si臋 i opar艂 czo艂o o pie艅 drzewa.

Ca艂e 偶ycie uczy艂 historii - przedstawia艂 fakty i wydarzenia, omawia艂 ich znaczenie. Zawsze jednak dok艂ada艂 stara艅, aby wydarzenia, kt贸re dzia艂y si臋 wsp贸艂cze艣nie, nie wp艂ywa艂y na jego pogl膮dy. Nie do艣wiadczy艂 偶ycia bojownika jak Chamis Zejdan, nie przepe艂nia艂a go nienawi艣膰 i nie poddawa艂 si臋 fa艂szywej propagandzie jak wielu innych w jego otoczeniu. Nie by艂 oboj臋tny na krzywdy rodak贸w, ale stara艂 si臋 zachowa膰 obiektywizm i otwarty umys艂, przynajmniej na tyle, na ile - jego zdaniem - powinien czyni膰 to cz艂owiek umiej膮cy panowa膰 nad sob膮.

Mieszka艂 w domu, kt贸ry swego czasu wynaj膮艂 jego ojciec, a na lekcjach stara艂 si臋 ukazywa膰 uczniom, zw艂aszcza tym inteligentniejszym, 艣wiat, do kt贸rego nie maj膮 dost臋pu ani nienawi艣膰, ani uprzedzenia. I oto teraz, dotykaj膮c czo艂em szorstkiej kory pinii, zastanawia艂 si臋, czy nie po艣wi臋ca tego wszystkiego dla 艣ledztwa, kt贸re rozpocz膮艂. By膰 mo偶e w艂a艣nie dlatego pozosta艂 cz艂owiekiem honoru, dlatego m贸g艂 chodzi膰 z podniesionym czo艂em i zachowa膰 dla siebie szacunek, 偶e trzyma艂 si臋 z dala od skorumpowanego 艣wiata, w kt贸rym 偶yli i 偶yj膮 jego rodacy. Teraz czu艂, 偶e wszystko wymyka si臋 spod kontroli. Od spotkania z George鈥檈m Sab膮 w klubie greckim min臋艂o zaledwie pi臋膰 dni, ale w ci膮gu owych pi臋ciu dni 艣mier膰, podejrzenia i strach wdar艂y si臋 w jego 偶ycie jak nigdy dot膮d. Czu艂 te偶, 偶e ogarnia go przemo偶ne pragnienie zemsty za 艣mier膰 Dimy. Nie obchodzi艂o go, komu zada cierpienie albo nawet 艣mier膰, wa偶ne by艂o tylko to, aby 贸w kto艣 okaza艂 cho膰by cie艅 skruchy za to, 偶e odebra艂 jej 偶ycie. Ta my艣l napawa艂a go najwi臋kszym l臋kiem - my艣l, 偶e stanie si臋 taki jak wszyscy wok贸艂 - s艂aby i m艣ciwy, a morderstwo uzna za akt sprawiedliwo艣ci.

Istnia艂o tylko jedno wyj艣cie. Trzeba da膰 sobie spok贸j ze 艣ledztwem. By艂 przecie偶 tylko belfrem. 艢mier膰 Dimy nale偶a艂o pom艣ci膰, a George鈥檕wi Sabie udzieli膰 pomocy, tylko 偶e Omar Jussef nie by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry zdo艂a艂by tego dokona膰. Przede wszystkim musi ocali膰 swoj膮 dusz臋 przed mrocznymi si艂ami, kt贸re ju偶 zaczynaj膮 ni膮 w艂ada膰. Przypomnia艂 sobie wiecz贸r, kiedy wyszli z klubu, a George pobieg艂 do swego domu u st贸p wzg贸rza.

Kiedy Omar w drodze powrotnej przemierza艂 Bejt D偶ala, widzia艂 w mrocznych zau艂kach cienie i upiory przybieraj膮ce kszta艂ty ludzi i zwierz膮t. I w艂a艣nie teraz upiory l臋g艂y si臋 w jego g艂owie i napiera艂y z coraz wi臋ksz膮 si艂膮. Te w艂a艣nie cienie -przemkn臋艂o mu przez my艣l - namawia艂y go tamtej nocy, 偶eby nie zostawia艂 George鈥檃, 偶eby poszed艂 za nim. Kto wie, mo偶e gdyby uleg艂 ich namowom, zdo艂a艂by zapobiec starciu na dachu. Ale post膮pi艂 inaczej. Wr贸ci艂 do siebie, i to szybko. I teraz, cho膰 si臋 za to nienawidzi艂, zamierza艂 post膮pi膰 dok艂adnie tak samo.

Chamis Zejdan wyszed艂 z domu Rahman贸w i zm臋czonym krokiem skierowa艂 si臋 do wozu. Omar zbli偶y艂 si臋 do niego.

- M贸g艂by艣 mnie podrzuci膰 do szko艂y? - poprosi艂.

Chamis ziewn膮艂.

-    My艣la艂em, 偶e ju偶 nie pracujesz.

-    Kto ci to powiedzia艂? - spyta艂 Omar podniesionym g艂osem.

-    Wi臋c to nieprawda?

-    A kto ci to powiedzia艂? - powt贸rzy艂 pytanie Omar.

-    Ca艂e miasto o tym m贸wi. Znam kogo艣, kto ma dzieci w twojej klasie i by艂 w ich sprawie u dyrektora Steadmana czy jak mu tam. Od niego us艂ysza艂, 偶e odchodzisz na emerytur臋.

-    Czy ten kto艣 poszed艂 do Steadmana, 偶eby si臋 poskar偶y膰 na mnie, 偶e nie popieram intifady i krytykuj臋 m臋czennik贸w?

-    A z jakiego innego powodu mia艂by si臋 fatygowa膰 do szko艂y?

Omar z trudem wspi膮艂 si臋 do wozu. Sykn膮艂 z b贸lu, gdy musia艂 si臋 wesprze膰 na skr臋conej kostce.

-    Wracam do szko艂y - oznajmi艂.

Chamis spojrza艂 na niego badawczo. Wzrok mia艂 tak podejrzliwy, 偶e Omar odwr贸ci艂 oczy.

Ruszyli. Najpierw pod g贸r臋, potem w d贸艂 do Dehajszy. Ze swego miejsca z ty艂u Omar obserwowa艂 Zejdana, kt贸ry siedzia艂 nieruchomo, patrz膮c przed siebie. Rozmy艣la o zab贸jstwie Di-my, zastanawia艂 si臋 Omar, czy o swojej w nim roli? Czy naprawd臋 to on powt贸rzy艂 Husajnowi Tamariemu to, co us艂ysza艂em od Dimy? Czy to mo偶liwe, 偶e by艂em tak naiwny, 偶e si臋 na nim nie pozna艂em i przez lata uwa偶a艂em go za przyjaciela?. I jeszcze inne my艣li zacz臋艂y ko艂ata膰 w g艂owie Omara. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e w艣r贸d ludzi, kt贸rych ma za przyjaci贸艂, jest by膰 mo偶e wi臋cej takich, co maj膮 brudne sprawy na sumieniu. Nie m贸g艂 jednak uwierzy膰, aby ktokolwiek z nich m贸g艂 by膰 zamieszany w morderstwo. Co innego Zejdan. Ten mo偶e zbyt 艂atwo dopuszcza do siebie my艣l, 偶e Chamis m贸g艂 przy艂o偶y膰 r臋k臋 do zbrodni.

Dojechali do szko艂y. Omar wysiad艂 bez s艂owa. W贸z ruszy艂 dalej zniszczon膮, pe艂n膮 dziur i ka艂u偶 drog膮, nasycaj膮c wilgotne powietrze truj膮c膮 woni膮 spalin. Omar wstrzyma艂 oddech, czekaj膮c, a偶 wiatr rozwieje dym. Przystan膮艂 na chwil臋 pod oknem jednej z klas, nas艂uchuj膮c, jak dzieci ch贸rem recytuj膮 tabliczk臋 mno-偶eni膮. U艣miechn膮艂 si臋, gdy ch贸r za艂ama艂 si臋 przy dziewi臋膰 razy osiem. Stale tak samo. Nie wiedzie膰 dlaczego, dziewi臋膰 razy osiem zawsze sprawia艂o uczniom k艂opoty. Przy wej艣ciu do szko艂y pozdrowi艂 wo藕nego dy偶uruj膮cego przy stoliku. Zdumia艂 si臋, widz膮c zdziwienie i l臋k w jego oczach. Wo藕ny wyprostowa艂 si臋 i zesztywnia艂 jak 偶o艂nierz na widok wy偶szego oficera albo kogo艣 jeszcze bardziej z艂owrogiego.

Na przyk艂ad ducha, pomy艣la艂.

Przechodz膮c obok swojej klasy, zerkn膮艂 przez oszklone drzwi. Dziewcz臋ta pisa艂y co艣 w zeszytach, a za nauczycielskim biurkiem siedzia艂a m艂oda kobieta w chustce na g艂owie i lu藕nej szacie w kolorze musztardy. Twarzy nie m贸g艂 dostrzec, bo pochyla艂a si臋 nad ksi膮偶k膮, ale g艂adkie i jasne d艂onie 艣wiadczy艂y, 偶e nie mo偶e mie膰 wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia par臋 lat. Nigdy przedtem jej nie widzia艂, a wi臋c musia艂a to by膰 nauczycielka sprowadzona z zewn膮trz na zast臋pstwo. Kusi艂o go, 偶eby wej艣膰 i przywita膰 si臋, ale uczennice pracowa艂y w skupieniu, wi臋c postanowi艂 ich nie rozprasza膰.

Poszed艂 do ko艅ca korytarza.

-    Mi艂ego poranka, Abu Ramizie - przywita艂a go Wafa, sekretarka szko艂y. Omar zauwa偶y艂, 偶e u艣miechn臋艂a si臋 figlarnie, zadowolona z jego przyj艣cia.

-    Niech ci s艂o艅ce jasno 艣wieci, Umm Chalid - odpowiedzia艂. Spojrza艂 wymownie na drzwi do gabinetu Steadmana. Wafa zrobi艂a gest, 偶e mo偶e wej艣膰, je艣li tylko ma ochot臋.

Wszed艂. W gabinecie dyrektora panowa艂 duszny upa艂. Mimo 偶e wracaj膮c z Irtas przemarz艂 do szpiku ko艣ci, Omar poczu艂 si臋 fatalnie w g臋stym od kurzu powietrzu. Amerykanin podni贸s艂 wzrok znad papier贸w. Poczerwienia艂, ale si臋 nie odezwa艂. Przechyli艂 tylko g艂ow臋 na lewo, patrz膮c z ukosa, jakby nie m贸g艂 przypomnie膰 sobie nazwiska tego cz艂owieka z siwymi w膮sami i w be偶owym berecie, kt贸ry w艂a艣nie wtargn膮艂 do jego 艣wi膮tyni.

-    Zmieni艂em zdanie - oznajmi艂 Omar Jussef, wyra藕nie wymawiaj膮c s艂owa, aby nie pozostawi膰 cienia w膮tpliwo艣ci.

Christopher Steadman wyd膮艂 wargi i przechyli艂 g艂ow臋 jeszcze bardziej.

-    Nie zamierzam przechodzi膰 na emerytur臋.

-    Um贸wili艣my si臋, 偶e podejmiesz decyzj臋 do ko艅ca miesi膮ca - odezwa艂 si臋 wreszcie Steadman.

-    Ju偶 si臋 zdecydowa艂em.

-    Wola艂bym jednak, 偶eby艣 zaczeka艂 do ko艅ca miesi膮ca. Poza tym ju偶 zatrudnili艣my nauczycielk臋 na zast臋pstwo i zap艂acili艣my jej za ca艂y miesi膮c, wi臋c i tak nie masz gdzie wr贸ci膰. -Steadman wyprostowa艂 g艂ow臋. - Przynajmniej do ko艅ca miesi膮ca.

A wi臋c nie ma wyj艣cia, z powrotem do szko艂y trzeba b臋dzie zaczeka膰 kilka tygodni, pomy艣la艂 Omar. Postanowi艂 gra膰 na zw艂ok臋.

-    Chc臋, aby艣 przesta艂 rozpowiada膰 o mojej rezygnacji. To psuje mi opini臋.

-    Nikomu nic nie m贸wi艂em.

-    Czy偶by?

-    Nikomu.

-    Mo偶e nie pami臋tasz, przypomnij sobie. - Omar wbi艂 wzrok w Steadmana. Nie znosi艂 Amerykanina, ale uzna艂, 偶e lepiej zmieni膰 taktyk臋, przedstawi膰 argumenty, kt贸re oka偶膮 si臋 silniejsze ni偶 wzajemna antypatia. - Powiem ci co艣, Chris-topherze, o arabskiej mentalno艣ci. Ot贸偶 je艣li pozwolisz mi odej艣膰 ze szko艂y na moich warunkach, to niewykluczone, 偶e si臋 na to zdecyduj臋. Je艣li jednak, nawet dzia艂aj膮c w dobrej wierze, sprawisz, 偶e b臋dzie to wygl膮da艂o tak, jakbym zosta艂 zmuszony do odej艣cia, to b臋d臋 musia艂 zosta膰, aby zada膰 temu k艂am.

Steadman zamy艣li艂 si臋. Machinalnie zacz膮艂 przesuwa膰 j臋zyk w ustach, wypychaj膮c na zmian臋 wargi i policzki. Poj膮艂 chyba, 偶e pope艂ni艂 taktyczny b艂膮d.

-    To kwestia obyczaju - ci膮gn膮艂 Omar. - Zmuszenie do odej艣cia postawi艂oby mnie w z艂ym 艣wietle. Ciebie zreszt膮 te偶, cho膰 pewnie ci臋 to nie obchodzi. W ka偶dym razie wyszed艂by艣 na cz艂owieka bez kultury i ludzie przestaliby ci臋 szanowa膰. Jak wiesz, mam wielu przyjaci贸艂, a m贸j klan nale偶y do najbardziej wp艂ywowych w Dehajszy.

-    Czy mam rozumie膰, 偶e jednak zamierzasz odej艣膰 ze szko艂y?

-    Powiedzmy, 偶e sk艂aniam si臋 ku temu. - Omar starannie dobiera艂 angielskie s艂owa. Sprawia艂o mu satysfakcj臋, 偶e potrafi przyprze膰 Steadmana do muru w jego w艂asnym j臋zyku. - Niczego jeszcze nie przes膮dzam i niczego nie obiecuj臋. Prosz臋 ci臋 jednak, aby艣 wzi膮艂 pod uwag臋 kulturowe - 偶e tak to nazw臋 -implikacje mojej sytuacji. Wiem, 偶e jeste艣 czu艂y na te sprawy i tak膮 zreszt膮 masz opini臋. Ludzie ci臋 szanuj膮, ale o dobre imi臋 trzeba dba膰 i chc臋 ci w tym pom贸c.

Steadman zdj膮艂 okulary. By艂 wyra藕nie speszony, ale jeszcze nie kapitulowa艂. Omar uzna艂, 偶e czas na koronny argument.

-    Bo widzisz, gdyby uznano, 偶e zosta艂em zmuszony do odej艣cia akurat podczas ramadanu, naj艣wi臋tszego miesi膮ca, wszyscy muzu艂manie potraktowaliby to jako wielk膮 obraz臋.

Steadman zmarszczy艂 brwi. Tu go mam, pomy艣la艂 Omar.

-    Dobrze, Abu Ramizie, poczekamy do ko艅ca miesi膮ca, a do tego czasu b臋d臋 wszystkich zapewnia艂, 偶e zostajesz w naszej szkole.

-    My艣l臋, 偶e rozs膮dniej b臋dzie poczeka膰 nie do ko艅ca miesi膮ca, lecz do ko艅ca ramadanu.

-    Ponad trzy tygodnie?

-    Plus par臋 dni na Id al-Fitr.

-    艢wi臋to po ramadanie?

-    W艂a艣nie, przypadaj膮ce na pocz膮tek nowego miesi膮ca ksi臋偶ycowego.

-    Wiem, wiem. - Steadman wzni贸s艂 oczy, wida膰 by艂o, 偶e jest poirytowany. - Wtedy podejmiesz ostateczn膮 decyzj臋?

-    Muzu艂maninowi nie wypada rozwa偶a膰 takich spraw w 艣wi臋tym miesi膮cu. Ramadan to miesi膮c obcowania z Panem Wszech艣wiata i nie nale偶y zajmowa膰 si臋 wtedy tak przyziemnymi sprawami jak zatrudnienie, praca czy emerytura.

Mo偶esz to sobie sprawdzi膰 w hadisach proroka, zatytu艂owanych: Mam ci臋 gdzie艣, Steadman, pomy艣la艂.

Wafa mrugn臋艂a porozumiewawczo, gdy Omar wyszed艂 z gabinetu Steadmana. Pomacha艂 jej na po偶egnanie. By艂 w szkole ledwie kilka minut, ale to wystarczy艂o, by zat臋skni艂 do ch贸ru dzieci臋cych g艂os贸w recytuj膮cych zadan膮 lekcj臋. W艂a艣nie! By艂 zdecydowany porzuci膰 艣ledztwo i wr贸ci膰 do dawnego zaj臋cia.

Ale fakt, 偶e ju偶 zatrudniono kogo艣 na zast臋pstwo, komplikowa艂 sytuacj臋. W rezultacie mia艂 trzy tygodnie na podj臋cie ostatecznej decyzji.

Min膮艂 granitow膮 map臋 Palestyny i ruszy艂 do domu. Trzy tygodnie! Nie zdo艂a wysiedzie膰 w domu, rozmy艣laj膮c, czy wr贸ci膰 do szko艂y, czy przej艣膰 na emerytur臋. Uzna艂, 偶e zdecyduje, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Do tego czasu musi si臋 zastanowi膰 nad inn膮 spraw膮. Chodzi o zamordowanie Dimy Abdel Rahman. Jeszcze niczego nie przes膮dza艂, jeszcze nie by艂 pewien, jak post膮pi. Targa艂y nim sprzeczne uczucia i sam nie wiedzia艂, kt贸re jest silniejsze. Czy b臋dzie pr贸bowa艂 znale藕膰 zab贸jc臋 dziewczyny, czy uzna, 偶e - bior膮c pod uwag臋 sytuacj臋 w mie艣cie - nara偶a si臋 na zbyt wielkie niebezpiecze艅stwo.

Na pustej ulicy wia艂o ch艂odem. Spomi臋dzy dom贸w wychyn膮艂 Najif ubrany tylko w podarty bia艂y podkoszulek. Przyciska艂 r臋ce do piersi, pr贸buj膮c si臋 ogrza膰, i jak zwykle podskakiwa艂. Pozna艂 Omara i si臋 u艣miechn膮艂.

- Ci膮gle pada, wujku - oznajmi艂 i da艂 susa prosto do ka艂u偶y.

Omar zacz膮艂 nas艂uchiwa膰. To by艂 warkot 艣mig艂owca, dobiegaj膮cy znad chmur. Czy偶by nieszcz臋sny ch艂opiec potrafi艂 rozr贸偶nia膰 tylko ten jeden, jedyny d藕wi臋k? Po偶egna艂 ch艂opca u艣miechem, postawi艂 ko艂nierz marynarki i ruszy艂 przed siebie, rozmy艣laj膮c, czy tweedowy p艂aszcz pozwoli George鈥檕wi przetrwa膰 w zimnej celi.

ROZDZIA艁 13

Dochodz膮c do domu, czu艂 si臋 zbrukany. Rozmy艣la艂 o Di-mie, ojej powiekach, kt贸rych dotkn膮艂. By艂y delikatne i kruche jak skrzyde艂ka motyla. I martwe. Grudki b艂ota przylgn臋艂y do jego but贸w i mankiet贸w br膮zowych spodni. K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e przechodnie ogl膮daj膮 si臋 za nim. Rodzice uczni贸w, w艣ciekli, 偶e wychowuje ich pociechy na wolnomy艣licieli, a tym samym spo艂ecznych wyrzutk贸w? A mo偶e ju偶 wiedz膮, kogo podejrzewa o 艣mier膰 Dimy Rahman i uwi臋zienie George鈥檃 Saby? Maj膮c tak膮 wiedz臋, sam staje si臋 tak niebezpieczny, 偶e trzeba go wykluczy膰 ze spo艂ecze艅stwa. 艢wiadomo艣膰, 偶e tak w艂a艣nie mo偶e si臋 zdarzy膰, by艂a na tyle przykra, i偶 otwieraj膮c drzwi domu, solennie postanowi艂 nie zajmowa膰 si臋 spraw膮 George鈥檃 Saby przynajmniej dzi艣, a mo偶e w og贸le.

- Dziadku, chyba przemarz艂e艣! - Nadia wybieg艂a na powitanie. Wzi臋艂a jego d艂onie i zacz臋艂a je rozciera膰 i chucha膰, co wygl膮da艂o do艣膰 zabawnie.

Omar zerkn膮艂 do lustra na 艣cianie. Wygl膮da艂 jak w艂贸cz臋ga. W艂osy wystawa艂y spod beretu, cer臋 mia艂 sin膮, jakby przemarz艂, cho膰 poci艂 si臋 jak mysz. Oczy zaczerwienione i podkr膮偶one. Wygl膮da艂 jak chory. Z wysi艂kiem u艣miechn膮艂 si臋 do wnuczki i poprosi艂, 偶eby przynios艂a mu herbat臋. Przeszed艂 do salonu, usiad艂 na kanapie przy gazowym grzejniku. Ogarn臋艂o go ciep艂o, jakby zanurzy艂 si臋 w wannie z gor膮c膮 wod膮.

Mariam stan臋艂a w drzwiach. Pewnie niesie herbat臋, o kt贸r膮 poprosi艂 Nadi臋 - pomy艣la艂, patrz膮c k膮tem oka. Ale Mariam trzyma艂a w r臋ku co艣, co kaza艂o mu spojrze膰 uwa偶niej.

-    Omar, czy ty oszala艂e艣? - Mariam podsun臋艂a mu pod nos webleya, kt贸rego schowa艂 w szufladzie ze skarpetkami.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Dr偶a艂a jak zawsze, a nawet bardziej, po pierwsze dlatego 偶e przemarz艂, a po wt贸re, przerazi艂 go widok broni w delikatnej d艂oni Mariam.

-    Oddaj mi to.

-    Mowy nie ma. Zaraz to wyrzuc臋. Ale po co przynios艂e艣 to do naszego domu? A gdyby przyszli Izraelczycy i znale藕li? Przecie偶 by ci臋 aresztowali. I Ramiza te偶. Wzi臋liby naszego syna!

-    Mariam, uspok贸j si臋 i nie przesadzaj.

-    Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z rzeczywisto艣ci - odpar艂a ze z艂o艣ci膮. - Nie wiesz, co si臋 dzieje w mie艣cie. 呕yjesz w innym 艣wiecie. Wstajesz, idziesz do szko艂y, uczysz dzieci historii, wracasz, po drodze wst臋pujesz do tego czy innego znajomego na kaw臋, przychodzisz do domu, bierzesz ksi膮偶k臋 i czytasz do p贸藕nej nocy. A ja obracam si臋 mi臋dzy lud藕mi, wiele s艂ysz臋 i widz臋. Ramiz te偶 opowiada mi o wydarzeniach, o kt贸rych ty nawet nie chcesz s艂ysze膰.

-    A czemu偶 to Ramiz ukrywa co艣. przede mn膮?

-    Bo nie chce ci臋 niepokoi膰.

-    Niepokoi膰? Czym?

-    Prawd膮, 偶yciem, rzeczywisto艣ci膮 - podnios艂a g艂os Mariam, machaj膮c webleyem. - To jest prawdziwy pistolet. Znalaz艂am go w twojej szufladzie. Mo偶e by艣 wreszcie powiedzia艂, po co ci on.

Omar wskaza艂 jej miejsce na sofie. Usiad艂a z obra偶on膮 min膮.

-    Ten pistolet nale偶a艂 do George鈥檃 Saby. To znaczy, nale偶y do niego.

Zamierza艂 opowiedzie膰 jej o swoim 艣ledztwie. Ujrza艂 jednak b艂ysk ulgi w jej oczach, kiedy pad艂o nazwisko George鈥檃. Je艣li mia艂by wyjawi膰 ca艂膮 prawd臋, musia艂by powiedzie膰 nie tylko o dochodzeniu, kt贸re postanowi艂 podj膮膰, ale i o w膮tpliwo艣ciach, kt贸re nim targa艂y, i o niebezpiecze艅stwie wi膮偶膮cym si臋 z rol膮 detektywa. Zdecydowa艂 si臋 na p贸艂prawd臋.

-    Dosta艂em ten pistolet od Habiba Saby, gdy by艂em u niego wczoraj. Pistolet to antyk. George chcia艂 go wystawi膰 na sprzeda偶. Habib da艂 mi go w prezencie. Schowa艂em go, 偶eby dzieci nie widzia艂y, 偶e mamy w domu bro艅. Zawsze to bro艅, nawet je艣li nie da si臋 ju偶 z niej wystrzeli膰. Przepraszam, Mariam. Powinienem by艂 ci臋 uprzedzi膰.

-    Ja te偶 ci臋 przepraszam, 偶e si臋 rozz艂o艣ci艂am - powiedzia艂a udobruchana. - Jeste艣 przemarzni臋ty - zatroska艂a si臋. -A gdzie tw贸j p艂aszcz?

Omar gestem zby艂 pytanie.

-    Musisz si臋 rozgrza膰. Zrobi臋 herbat臋. - Wsta艂a. Zatrzyma艂a si臋 przy drzwiach. - A to - machn臋艂a webleyem - schowam z powrotem do szuflady.

Omar kiwn膮艂 tylko g艂ow膮.

W tym momencie zaskrzypia艂y drzwi wej艣ciowe. Mariam schowa艂a bro艅 za siebie. Wszed艂 Ramiz.

-    Cze艣膰, mamo.

-    Dzie艅 dobry, synku - glos jej zadr偶a艂. Posz艂a na g贸r臋.

Ramiz odprowadzi! j膮 wzrokiem pe艂nym czu艂o艣ci, a gdy po

chwili odwr贸ci! oczy i zobaczy! ojca, spowa偶nia艂 i spos臋pnia艂. Zdj膮! kurtk臋, usiad! obok Omara.

-    Musz臋 z tob膮 porozmawia膰, tato.

Omar wyczu艂 ton niepokoju w g艂osie syna. Chyba wie co艣 o mnie, pomy艣la艂. Usi艂uj臋 by膰 detektywem, ale okazuje si臋, 偶e ' to mnie wszyscy 艣ledz膮.

-    Halloun m贸wi! mi, 偶e zamierzasz rozwin膮膰 firm臋. -Omar spr贸bowa艂 podj膮膰 bezpieczny temat. - Ciesz臋 si臋, 偶e dobrze ci idzie.

Ramiz otworzy! usta, jakby chcia艂 odpowiedzie膰, ale potrz膮sn膮艂 tylko g艂ow膮.

-    Rano byli u mnie ludzie z Brygad M臋czennik贸w - rzek艂 po chwili.

Omar a偶 wyprostowa艂 si臋 z wra偶enia.

-    Widz臋, 偶e domy艣lasz si臋, o co chodzi. Dotar艂o do nich, 偶e starasz si臋 oczy艣ci膰 George鈥檃 Sab臋. Chc膮 ci臋 wi臋c ostrzec, 偶eby艣 si臋 do tego nie miesza艂, a skoro tak, to znaczy, 偶e maczali palce w zab贸jstwie, o kt贸re oskar偶aj膮 George鈥檃. Ale jest druga strona medalu. Skoro takie typy jak oni 偶膮daj膮, 偶eby艣 dal spok贸j tej sprawie, to nie masz wyj艣cia, musisz pos艂ucha膰. - Ramiz po艂o偶y! d艂o艅 na ramieniu ojca. - Tato, ci ludzie nie cofn膮 si臋 przed niczym.

Omar nie m贸g艂 wydoby膰 z siebie s艂owa. Serce mu bi艂o jak szalone.

-    Co m贸wili? - wykrztusi艂 z trudem.

-    Powiem ci najpierw, 偶e przyszed艂 z nimi ich szef Husajn Tamari. Grozi艂, 偶e spal膮 sklep, 偶e dobior膮 si臋 do domu i - nie powiedzia艂 tego wprost, ale da艂 do zrozumienia - 偶e tobie te偶 mog膮 co艣 zrobi膰.

-    Zabij膮 mnie? Tak powiedzia艂?

-    Nie, ale 偶e ci臋 pobij膮. Tato, to gro藕ne. Zrobi膮 ci krzywd臋, mo偶esz si臋 d艂ugo leczy膰 i nie wiadomo, z jakim skutkiem.

-    Bo jestem stary, to chcesz powiedzie膰?

-    Nie, ale sam wiesz, 偶e nie jeste艣 w najlepszej formie. Martwi臋 si臋 o ciebie.

-    Skoro si臋 o mnie martwisz, to dlaczego najpierw wspomnia艂e艣 o sklepie, 偶e mog膮 go spali膰?

-    Bo ci臋 znam i wiem, jaki jeste艣 uparty. Gdybym powiedzia艂 tylko, 偶e grozili tobie, to uzna艂by艣, 偶e nie ma o czym m贸wi膰. Ale gro藕by pod adresem ca艂ej rodziny to co innego. Tego nie zlekcewa偶ysz.

-    Inaczej m贸wi膮c, jeste艣 po ich stronie.

-    Jak to?!

-    Owszem, jeste艣. Chcesz mnie przekona膰, 偶ebym ust膮pi艂, po艂o偶y艂 uszy po sobie. To ich metoda. Thk w艂a艣nie robi膮. Przychodz膮 i gro偶膮. Przyszli do ciebie, nap臋dzili ci strachu, a ty biegniesz do domu i b艂agasz, 偶ebym dal sobie spok贸j ze 艣ledztwem.

-    Tato, nie wmawiaj mi, 偶e jestem tch贸rzem. Nie jestem, ale jestem realist膮.

-    Realist膮?

-    Tak, staram si臋 post臋powa膰 odpowiedzialnie. To prawda, 偶e nale偶ymy do du偶ego klanu i mo偶emy si臋 czu膰 bezpieczniej ni偶 wielu innych. Dlatego Tamari nie przyszed艂 bezpo艣rednio do ciebie i nic ci dot膮d nie zrobi艂. Zdaje sobie spraw臋, 偶e wywo艂a艂by wojn臋 z Sirhanami z Hamasu, Al-Fatahu i w og贸le ze wszystkimi. Ale opieka ze strony klanu ma swoje granice, a poza tym, je艣li dalej b臋dziesz si臋 bawi艂 w detektywa, to Tamari mo偶e mimo wszystko przej艣膰 od gr贸藕b do czyn贸w.

Omar Jussef spojrza艂 na swoje d艂onie. Zwar艂 pi臋艣ci z ca艂ej si艂y. Nie sprawia艂 wra偶enia silnego cz艂owieka, przeciwnie wydawa艂 si臋 s艂aby, nawet zbyt s艂aby jak na sw贸j wiek. Ale wbrew temu czu艂 w sobie si艂臋, kt贸rej nikt w nim nie podejrzewa艂, nawet syn, kt贸ry zna艂 go najlepiej. Wyprostowa艂 si臋.

-    Widzia艂em dzi艣 rano George鈥檃 Sab臋 - oznajmi艂.

-    W wi臋zieniu? Jak si臋 tam dosta艂e艣?

-    Niewa偶ne. George nie mieni si臋 realist膮, bo nie ma swobody wyboru.

-    Ale my mamy. Mam problem, dlatego przyszed艂em do ciebie. Mo偶emy wszystko straci膰 i w og贸le grozi nam niebezpiecze艅stwo, a najwi臋ksze tobie, tato. - G艂os Ramiza za艂ama艂 si臋. - Nie wiem, jak m贸g艂bym 偶y膰 bez ciebie, tato.

Omar po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu syna. Ramiz ukry艂 twarz w d艂oniach. Ramiona mu dr偶a艂y. Po chwili wytar艂 艂z臋 i u艣miechn膮艂 si臋 niepewnie. By艂 t臋偶szy od ojca. Z rys贸w podobny do matki Omara. Mia艂 wystaj膮ce ko艣ci policzkowe i 艂agodne, leniwe spojrzenie, za kt贸rym jednak kry艂a si臋 nieprzeci臋tna inteligencja. To, co m贸wi艂, znamionowa艂o normalnego, przyzwoitego cz艂owieka. Martwi si臋 o dzieci, o prac臋, o ojca, snu艂 rozwa偶ania. Ramiz my艣li o przysz艂o艣ci, chce rozwija膰 firm臋 i nie chce ryzykowa膰 偶ycia po to, by ludzie go zapami臋tali. Ja za艣 chc臋 ujawni膰, kto zabi艂 Dim臋 Abdel Rahman, i chc臋 uratowa膰 George鈥檃 Sab臋. Dima nie 偶yje, ju偶 jej nie ma, Saby te偶 jakby nie by艂o. A jak mnie ludzie b臋d膮 wspomina膰? Jako tego, kt贸ry wychowa艂 dzieci na warto艣ciowych ludzi, czy jako tego, kt贸ry sprowadzi艂 nieszcz臋艣cie na swoj膮 rodzin臋.

Tak zawsze by艂o i tak jest. 艢wiata nie zmieni, cho膰by nawet m贸g艂. Wystarczy spojrze膰 na luksusowe auta, kt贸rymi rozje偶d偶ali si臋 najg艂upsi z jego dawnych uczni贸w, aby doj艣膰 do smutnego wniosku, 偶e wiedza i honor nie maj膮\偶adnego znaczenia w dzisiejszym 艣wiecie. Ale mia艂y znaczenie dla niego. Je艣li mam dusz臋, pomy艣la艂, to jej wn臋trze wype艂nia mi艂o艣e-dtrsy-n贸w, 偶ony i wnuk贸w, otoczk臋 za艣 stanowi膮 zasady moralne, kt贸rych nie ima si臋 bioto Betlejem. Je艣li Ramiz nie rozumie tego teraz, to zrozumie p贸藕niej.

Wsta艂, zdj膮艂 z wieszaka w przedpokoju be偶ow膮 kurtk臋 i w艂o偶y艂.

-    Tato, gdzie si臋 wybierasz?

-    Zamierzam z kim艣 porozmawia膰 - rzuci艂 Omar od drzwi i wyszed艂.

ROZDZIA艁 14

Skierowa艂 si臋 w stron臋 suku. By艂 w艣ciek艂y, a zarazem opanowany. Ci bandyci z Brygad M臋czennik贸w zacz臋li mu grozi膰. Nie 艣mieli jednak stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz. Poszli do syna. Dlaczego wszyscy zawsze knuj膮 za jego plecami? Bandyci urabiaj膮 Ramiza, Steadman spiskuje z inspektorem o艣wiaty. Trzeba temu po艂o偶y膰 kres, ujawni膰 wszystko. Tylko kto to ma zrobi膰? Chyba tylko on sam - Omar Jussef - bo nikt mu nie pomo偶e.

Przepe艂nia艂 go gniew, ale jednocze艣nie sp艂yn膮艂 na niego spok贸j. Wynika艂o to z przekonania, 偶e jest u siebie, 偶e nale偶y do tego miasta bardziej ni偶 ci bandyci. Jego ojciec by艂 znan膮 osobisto艣ci膮 i najznamienitsze rody w Jerozolimie darzy艂y go szacunkiem, podczas gdy klan Husajna Tamariego koczowa艂 w plugawych namiotach na skraju pustyni. W 艣wiecie ojca Omara panowa艂o prawo i porz膮dek, a na pustyni rz膮dzi艂y obyczaje r贸wnie okrutne i ostre jak pal膮ce s艂o艅ce. Dzi艣 ludzie z klanu Tamariego osiedlili si臋 we wsi Teqoa, na po艂udnie od Betlejem. Ale niewiele si臋 r贸偶nili od przodk贸w koczuj膮cych na pustyni. Byli tak samo brutalni i okrutni jak oni.

-    Pok贸j z tob膮, ustaz.

-    I z tob膮 - odpowiedzia艂 machinalnie Omar. Rozpozna艂 jednego z by艂ych uczni贸w. Pami臋ta艂, 偶e zosta艂 architektem, ale nazwisko m艂odego cz艂owieka, maj膮cego oko艂o dwudziestu pi臋ciu lat umkn臋艂o mu z pami臋ci.

-    Jak zdrowie?

-    Jeszcze dopisuje. A co u ciebie? Jak leci?

-    Nie najlepiej. Zle czasy dla architekt贸w. Ma艂o si臋 buduje, cho膰 wiele budynk贸w leg艂o w gruzach. I straci艂em pracowni臋 w Jerozolimie. Przej艣cia zamkni臋te, a przepustki nie mam.

Zamienili jeszcze par臋 s艂贸w i si臋 rozstali. Dopiero wtedy Omar przypomnia艂 sobie, 偶e m艂ody cz艂owiek nazywa si臋 Cha-lid Szukri. Jego ojciec zgin膮艂 przed dwoma laty w strzelaninie, kt贸ra wybuch艂a przed jednym ze szpitali. Omar 偶a艂owa艂, 偶e nie przypomnia艂 sobie nazwiska wcze艣niej. Zapyta艂by go o matk臋, s艂ysza艂 bowiem, 偶e po 艣mierci ojca popad艂a w depresj臋.

Gdy rozmy艣la艂 o przypadkowym spotkaniu z dawnym wychowankiem, zn贸w ogarn臋艂a go z艂o艣膰 na bandyt贸w, kt贸rzy miasto zamienili w piek艂o. Chalid by艂 bardzo zdolnym uczniem. Zdoby艂 wykszta艂cenie, sko艅czy艂 studia. Marzy艂 o tym, aby co艣 zrobi膰 dla rodzinnego miasta - w miejsce slums贸w wznie艣膰 nowe, funkcjonalne domy, a osma艅skie kamienice w centrum przebudowa膰 na hotele i restauracje. Strzelaniny, godziny policyjne, ograniczenia w poruszaniu si臋 przekre艣li艂y marzenia m艂odego cz艂owieka, zrujnowa艂y karier臋, zabra艂y 偶ycie jego ojcu, a matk臋 przywiod艂y na skraj samob贸jstwa. Miastem rz膮dz膮 bandyci i nie ma w nim miejsca dla przyzwoitych ludzi. Gdyby jednak przywr贸ci膰 艂ad i honor, wtedy dla bandyt贸w nie by艂oby miejsca. Tymczasem wydaje si臋, 偶e miasto nale偶y do bandyt贸w, a tacy jak Omar Jussef s膮 tu wyrzutkami dopuszczaj膮cymi si臋 zbrodni przemycania zasad uczciwo艣ci i moralno艣ci.

Dochodzi艂 ju偶 do placu 呕艂贸bka. Na uliczkach suku zrobi艂o si臋 t艂oczno. Kobiety wysz艂y na codzienne zakupy, aby wieczorem przygotowa膰 iftar. Po zacienionej stronie ulicy roz艂o偶y艂y si臋 piersiaste wie艣niaczki z plastikowymi koszami pe艂nymi kolendry i pomidor贸w. Ubrane by艂y w czarne szaty ze szkar艂atnym haftem, charakterystycznym dla okolic Betlejem. Twarze mia艂y ogorza艂e od s艂o艅ca i kurzu, policzki obwis艂e jak u buldoga. Nale偶a艂y do tego miasta, stanowi艂y cz臋艣膰 jego historii i tradycji, przydawa艂y mu autentyzmu, kt贸ry Omar tak bardzo lubi艂 i ceni艂. Przychodzi艂y tu zawsze, by zarobi膰 par臋 szekli. Potem znanymi sobie 艣cie偶kami wraca艂y do swoich wsi, omijaj膮c posterunki. Powodzeniem i dobrobytem w tym mie艣cie mog膮 cieszy膰 si臋 ci, kt贸rzy lekcewa偶膮 tradycje, gardz膮 mozo艂em i ci臋偶k膮 prac膮. Husajn Tamari i jego kompani traktuj膮 to miasto jak pustyni臋, z kt贸rej si臋 wywodz膮. I jak na pustyni rz膮dz膮 si臋 prawem silniejszego. Oazy nale偶膮 do tych, kt贸rzy je zdob臋d膮, a inni nie maj膮 tam wst臋pu.

Przeszed艂 ju偶 plac 呕艂贸bka i mija艂 w艂a艣nie komend臋 policji, gdzie urz臋dowa艂 Chamis Zejdan, gdy obok przesz艂a kobieta z dzieckiem na r臋ku. Przypomnia艂 sobie, 偶e Mariam opowiada艂a mu ostatnio o Chalidzie Szukrin. W艂a艣nie zosta艂 ojcem. To dlatego by艂 taki radosny. Omar zastanawia艂 si臋 tylko, dlaczego by艂y ucze艅 nie wspomnia艂 o dziecku. Mariam m贸wi艂a, 偶e urodzi艂o si臋 przed miesi膮cem. Mo偶e Chalid uzna艂, 偶e to ju偶 nie nowina.

Doszed艂 do schod贸w przy Bazylice Narodzenia Pa艅skiego. Opar艂 si臋 r臋k膮 o kamienny mur - strome schody zawsze przyprawia艂y go o zawr贸t g艂owy. Zacz膮艂 schodzi膰. Postanowi艂, 偶e odwiedzi Chalida i zapyta o dziecko. Przypuszcza艂, 偶e zastanie m艂odego tatusia upapranego tym, co si臋 niemowl臋ciu ula艂o, zbyt szcz臋艣liwego z powodu narodzin potomka, aby martwi膰 si臋, jak wy偶ywi rodzin臋 w zrujnowanym mie艣cie, kt贸re nie potrzebuje architekt贸w.

Przy kraw臋偶niku zobaczy艂 rz膮d luksusowych samochod贸w. Nale偶a艂y do ludzi z Brygad M臋czennik贸w. By艂 wi臋c na miejscu.

I zn贸w pomy艣la艂 o Chalidzie. Pierwsze dziecko, pe艂na rado艣膰. Tatu艣 cieszy si臋, kiedy dziecku si臋 uleje. A dziecko te偶 u艣miecha si臋 b艂ogo, czuj膮c ulg臋 w brzuszku. W艂a艣nie! Mo偶e w艂a艣nie tak powinni艣my reagowa膰 na otaczaj膮cy nas 艣wiat, pomy艣la艂. Bez fa艂szywych zahamowa艅, zgodnie z natur膮, rzyga膰, kiedy mamy na to ochot臋. Tymczasem hamujemy naturalne odruchy, bo tak nas nauczono. Wpojono nam przekonanie, 偶e rzyganie jest obrzydliwe. Wi臋c t艂umimy je w sobie, miast wydala膰, a wtedy toksyny przenikaj膮 do krwi, do m贸zgu i do serca. Staj膮 si臋 cz臋艣ci膮 naszego organizmu. Najwy偶szy czas oczy艣ci膰 si臋, wydali膰 z siebie ca艂膮 nienawi艣膰, frustracj臋 i wstr臋t. I zn贸w pomy艣la艂 o ma艂e艅stwie Chalida. Dziecko jak dziecko. Wymiotuje i wrzeszczy. Naturalne odruchy, prawdziwe, autentyczne i niet艂umione. W艂a艣nie, postanowi艂 - czas, 偶ebym i ja zacz膮艂 krzycze膰.

Wszed艂 do budynku, przed kt贸rym sta艂 rz膮d samochod贸w. Z p贸艂pi臋tra 艂ypn臋艂o na niego dw贸ch uzbrojonych wartownik贸w. Szyld na 艣cianie, z or艂em i tr贸jkolorow膮 flag膮, informowa艂, 偶e tu mieszcz膮 si臋 biura jednego z ministerstw. Omar wiedzia艂 jednak, 偶e w艂a艣nie tu gromadz膮 si臋 boj贸wkarze z Brygad.

-    Do kogo? - spyta艂 obcesowo starszy z dw贸ch wartownik贸w. Wygl膮da艂 na trzydzie艣ci kilka lat, w r臋ku trzyma艂 ka艂asznikowa.

-    Chc臋 si臋 widzie膰 z Abu Walidem.

M艂odszy przechyli艂 si臋 przez balustrad臋 i spojrza艂 ponuro na Omara, kt贸ry przypomnia艂 sobie jego twarz. By艂 to ten sam m艂ody cz艂owiek, kt贸ry poprzedniego dnia zabroni艂 mu parkowania samochodu w pobli偶u domu George鈥檃 Saby.

-    Ach, detektyw! - zawo艂a艂 m艂ody cz艂owiek. - Masz zamiar przes艂ucha膰 Abu Walida?

Pytanie zabrzmia艂o szyderczo. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e m艂ody cz艂owiek m贸g艂 go tymczasem sprawdzi膰 i ju偶 wie, 偶e nie ma do czynienia z detektywem, tylko z belfrem. Ale pewno艣ci nie mia艂.

-    No c贸偶 - odpar艂, wskazuj膮c plakietk臋 na 艣cianie - powiem tylko tyle, 偶e nie interesuj膮 mnie 偶adne papiery Ministerstwa Planowania i Wsp贸艂pracy Mi臋dzynarodowej.

Wszed艂 na schody.

-    Pozwoli pan dokumenty - za偶膮da艂 zaskakuj膮co uprzejmie starszy. By艂 chyba poruszony grubia艅stwem kolegi.

-    Czy偶bym trafi艂 na izraelski posterunek? - za艣mia艂 si臋 Omar. - Abu Walid mnie zna.

Wartownicy pozwolili mu przej艣膰.

Jeszcze par臋 krok贸w i Omar znalaz艂 si臋 w pomieszczeniu, gdzie kiedy艣 znajdowa艂a si臋 ministerialna recepcja. Na fotelach i kanapach siedzia艂o kilkunastu m臋偶czyzn. Niekt贸rzy drzemali - pewnie po nieprzespanej nocy. By艂o zimno, wi臋c mieli na sobie oliwkowe kurtki. Bro艅 le偶a艂a na stolikach i na pod艂odze. 艢mierdzia艂o papierosami.

W odleg艂ym k膮cie siedzia艂 Husajn Tamari. Rozmawia艂 p贸艂g艂osem z D偶ihadem Awdehem. Omar rozpozna艂 go po karaku艂owej papasze, bo twarzy nie widzia艂. Awdeh ze spuszczon膮 g艂ow膮 drapa艂 si臋 w d艂o艅.

Omar ruszy艂 w ich kierunku, bacz膮c, 偶eby nie potr膮ci膰 偶adnego z drzemi膮cych i nie potkn膮膰 si臋 o porozrzucane na pod艂odze ka艂asznikowy.

-    B膮d藕 pozdrowiony, wujku - odezwa艂 si臋 Husajn Tamari, podnosz膮c wzrok.

-    B膮d藕 podw贸jnie pozdrowiony - odpowiedzia艂 Omar tradycyjnym zwrotem.

-    Kim jeste艣?

-    Nazywam si臋 Omar Jussef. Jestem nauczycielem historii w ONZ-owskiej szkole dla dziewcz膮t i ojcem Ramiza Sirhana. By艂e艣 dzi艣 u niego w sklepie z telefonami kom贸rkowymi.

Husajn Tamari uni贸s艂 brwi, szcz臋ka mu opad艂a. By艂 tak zaskoczony, 偶e a偶 usiad艂 prosto i zacz膮艂 si臋 drapa膰 w g艂ow臋 .

Dopiero teraz, gdy Tamari si臋 wyprostowa艂, Omar spostrzeg艂, 偶e MAG le偶y na kanapie za w艂a艣cicielem. Wcze艣niej nie m贸g艂 go zobaczy膰, bo by艂 zas艂oni臋ty przez pot臋偶ny tors Ta-mariego. Omar poczu艂 sucho艣膰 w gardle.

-    Przyszed艂em tu, aby oznajmi膰, 偶e je艣li masz spraw臋 do mnie, to jestem do dyspozycji w ka偶dej chwili. Nie musisz chodzi膰 do syna. Mo偶esz zawsze znale藕膰 mnie w domu lub w szkole.

D偶ihad Awdeh podni贸s艂 g艂ow臋. Nag艂e wej艣cie Omara nie speszy艂o go tak jak Tamariego.

-    W szkole? S艂ysza艂em, 偶e przeszed艂e艣 na emerytur臋.

Cholerny Steadman, pomy艣la艂.

-    Informacje o moim odej艣ciu ze szko艂y s膮 r贸wnie prawdziwe, jak to, co powiedzieli艣cie mojemu synowi dzi艣 rano.

Tamari po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu D偶ihada, daj膮c mu znak, 偶eby milcza艂.    /

-    Nie gniewaj si臋, bracie - zwr贸ci艂 si臋 do Omara. - Chcieli艣my tylko, 偶eby wszyscy jasno zrozumieli sytuacj臋. Usi膮d藕, prosz臋. Ch臋tnie zaproponowa艂bym ci fili偶ank臋 kawy, Abu Ra-mizie, ale przecie偶 mamy ramadan... Mam nadziej臋, 偶e porozmawiamy jak przyjaciele. - Tamari wsta艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na powitanie.

Chcia艂by mnie zabi膰, ale nie mo偶e tego zrobi膰 przy 艣wiadkach, nawet je艣li s膮 to jego ludzie, pomy艣la艂. Sprawa wysz艂aby na jaw i narazi艂by si臋 na wojn臋 z Sirhanami. Ale wyci膮ga do mnie r臋k臋. Co to ma znaczy膰? Zwyk艂y gest wobec go艣cia, nawet je艣li uwa偶a si臋 go za wroga? A mo偶e chce mnie przeci膮gn膮膰 na swoj膮 stron臋?

Omar uzna艂, 偶e na razie nie grozi mu 偶adne niebezpiecze艅stwo. Wej艣cie do jaskini lwa okaza艂o si臋 艂atwiejsze, ni偶 przypuszcza艂. Jednocze艣nie przemkn臋艂o mu przez mu艣l, 偶e r臋ka wyci膮gni臋ta do u艣cisku mog艂a zada膰 艣mier膰 Dimie Rahman. Pod brudnymi paznokciami Husajna by膰 mo偶e s膮 艣lady jej krwi. Nie m贸g艂 jednak odm贸wi膰 u艣ci艣ni臋cia tej d艂oni, bo jeszcze pogorszy艂by spraw臋. Poda艂 wi臋c r臋k臋 Tamariemu. Zdumia艂 si臋, 偶e ten u艣cisn膮艂 jego d艂o艅 mi臋kko, nie manifestuj膮c si艂y.

Tamari usadzi艂 go obok siebie na kanapie i nie wypuszczaj膮c jego d艂oni, zacz膮艂 wypytywa膰 o szko艂臋 i o to, jak uczniowie i nauczyciele radz膮 sobie z godzin膮 policyjn膮.

Podczas gdy rozmawiali, Omar k膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e D偶ihad Awdeh pilnie nas艂uchuje, p贸艂le偶膮c na sofie. 艁okie膰 po艂o偶y艂 na oparciu, a palcami g艂adzi艂 swoj膮 papach臋, zas艂aniaj膮c twarz.

Omar poczu艂 si臋 spokojniejszy. Napi臋cie, jakie towarzyszy艂o mu od wej艣cia, opada艂o, podobnie jak z艂o艣膰. Husajn Tamari by艂 cz艂owiekiem g艂upim i okrutnym, ale Omara uj臋艂o to, 偶e zachowywa艂 si臋 uprzejmie, zgodnie z obyczajem i tradycj膮. Prorok nakazuje przecie偶, aby obcym, przybywaj膮cym do namiotu na pustyni, okaza膰 go艣cinno艣膰.

Tamari nawi膮za艂 do pog艂oski o rzekomym odej艣ciu Omara ze szko艂y i wyrazi艂 nadziej臋, 偶e to tylko plotka.

- Palesty艅czycy powinni dba膰 o nale偶yte wykszta艂cenie m艂odzie偶y - powiedzia艂 - a dobrych nauczycieli jest ma艂o.

-    To prawda - wyja艣ni艂 Omar - 偶e wspomnia艂em dyrektorowi o ewentualnym przej艣ciu na emerytur臋, ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podj膮艂em.

-    To po co w og贸le mu o tym m贸wi艂e艣? - wtr膮ci艂 D偶ihad Awdeh. R臋k膮 nadal zas艂ania艂 twarz, co sprawia艂o wra偶enie, 偶e s艂owa wydobywaj膮 si臋 z czelu艣ci. Tylko oczy spogl膮da艂y z艂owrogo spoza jego palc贸w.

Pytanie zbi艂o Omara z tropu. Uprzejmo艣膰 Tamariego u艣pi艂a jego czujno艣膰. Gor膮czkowo szuka艂 odpowiedzi. Nie mo偶e przecie偶 powiedzie膰, 偶e potrzebuje czasu, 偶eby oczy艣ci膰 Geor-ge鈥檃 Sab臋 z zarzutu kolaboracji i morderstwa.

-    To nie ma znaczenia - odrzek艂 wreszcie. - Kiedy jest si臋 nauczycielem tak d艂ugo jak ja, to ci膮gnie si臋 ten w贸zek a偶 do 艣mierci.

-    Skoro wi臋c masz zamiar odej艣膰 ze szko艂y, to mo偶e planujesz tak偶e zej艣cie z tego 艣wiata - rzuci艂 Awdeh szyderczo.

Husajn Tamari skarci艂 go wzrokiem.

-    Chcia艂em powiedzie膰 tylko to, 偶e jak raz zacznie si臋 uczy膰, to do ko艅ca 偶ycia jest si臋 nauczycielem. - Nast臋pne zdanie Omar wypowiedzia艂 ostrym tonem. - Tak samo jak ten, kto raz zabi艂, zawsze b臋dzie morderc膮.

D偶ihad Awdeh opu艣ci艂 r臋k臋, ukazuj膮c twarz. Oczy mia艂 zmru偶one, na ustach z艂owrogi u艣miech.

-    Masz na my艣li, 偶e i uczenie, i zabijanie to spos贸b na 偶ycie? Ze jedno i drugie robi si臋 dla pieni臋dzy?

-    Zabijasz dla pieni臋dzy? - spyta艂 Omar.

Husajn Tamari na wp贸艂 podni贸s艂 si臋 z miejsca, jakby chcia艂 przerwa膰, ale D偶ihad Awdeh nie zamierza艂 traci膰 okazji do popisania si臋.

-    Owszem, zabijam dla pieni臋dzy, ale tylko wtedy, gdy sprawa dotyczy obcych. - Podni贸s艂 si臋 nieco, wymierzy艂 palce w pier艣 Omara. - Ale ty jeste艣 mi bratem, wi臋c ciebie zabij臋 za darmo.

Husajn Tamari odepchn膮艂 wyci膮gni臋t膮 r臋k臋 Awdeha i wzrokiem nakaza艂 mu milczenie.

Omar wiedzia艂, 偶e nie mo偶e da膰 si臋 zastraszy膰, Gdy oka偶e s艂abo艣膰, wkr贸tce b臋dzie po nim. Z tego zwarcia musia艂 wi臋c wyj艣膰 z ciosem, mimo atmosfery go艣cinno艣ci i uprzejmo艣ci roztaczanej przez Tamariego.

-    Chcia艂bym - rzeki stanowczo - aby艣cie doprowadzili do uwolnienia George鈥檃 Saby. Wiecie przecie偶, 偶e nie jest kolaborantem. Jest moim przyjacielem i przyby艂em tu, aby prosi膰 was o jego uwolnienie.

-    To sprawa s膮du - odrzek艂 Tamari.

-    B膮d藕my realistami, Abu Walidzie. George Saba stan膮艂 przeciwko wam: tobie i Awdehowi. M贸wi臋 o incydencie na dachu jego domu. Dwa dni p贸藕niej zosta艂 aresztowany. Mi臋dzy pierwszym a drugim wydarzeniem istnieje zwi膮zek, o kt贸rym wola艂bym na razie nie m贸wi膰. Prosz臋 was tylko, 偶eby艣cie u偶yli swoich wp艂yw贸w. U偶yli艣cie ich, 偶eby go uwi臋zi膰, wi臋c, skorzystajcie z nich, aby go uwolni膰.

Ku zaskoczeniu Omara Husajn Tamari zmilcza艂, nie zareagowa艂 na jawne oskar偶enie, jakby wcale si臋 nie przej膮艂. By膰 mo偶e uzna艂 spraw臋 Saby za niegodn膮 uwagi - drobiazg w por贸wnaniu z innymi. Nawet si臋 nie rozgniewa艂.

-    Sk膮d mo偶esz wiedzie膰, 偶e nie jest kolaborantem? Chyba 偶e sam wys艂ugujesz si臋 Izraelczykom - rzuci艂 Awdeh.

-    A wy sk膮d wiecie, 偶e jest kolaborantem? Chyba 偶e sami wsp贸艂pracujecie z Izraelczykami - odpar艂 bez wahania Omar. Czu艂 w sobie t臋 sam膮 moc, kt贸r膮 poczu艂, gdy zwar艂 pi臋艣ci na zako艅czenie rozmowy z Ramizem. - Chodzi o 偶ycie niewinnego cz艂owieka, czasu jest niewiele, wi臋c nie marnuj go na bzdurne oskar偶enia.

-    Racja, nie warto traci膰 czasu. Sprawa rozstrzygnie si臋 jeszcze dzi艣 - odrzek艂 D偶ihad Awdeh.

-    Co chcesz przez to powiedzie膰?

-    Tylko tyle, 偶e tw贸j przyjaciel George Saba stanie przed s膮dem jeszcze dzi艣, o jedenastej wieczorem.

-    Kiedy o tym zdecydowano?

-    Spytaj s臋dziego. Widocznie chce to za艂atwi膰 jak najszybciej.

Husajn Tamari zn贸w po艂o偶y! d艂o艅 na ramieniu Omara. Tym razem jednak u艣cisk by艂 mocny, rozkazuj膮cy.

- No i sam widzisz, 偶e nie mamy na to wpiywu.

Omar Jussef wstai. Byi zdruzgotany. Niby czu艂 w sobie si艂臋, ale w gruncie rzeczy byl bezradny. Nawet je艣li wierzy艂, 偶e ma za sob膮 wewn臋trzn膮 racj臋 moraln膮, c贸偶 z tego? George鈥檕wi to nie pomo偶e.

Kiedy szed艂 do wyj艣cia, czu艂 na sobie pal膮cy wzrok bandyt贸w.

ROZDZIA艁 15

Wej艣cie do kancelarii mecenasa Marwana Natsza zdobi艂y iluminowane sentencje z Koranu w bogatych ramach i kopie dyplom贸w. Omar Jussef przystan膮艂 w po艂owie drogi, aby rzuci膰 okiem na jedne i drugie, a przede wszystkim, 偶eby odetchn膮膰 po pokonaniu dw贸ch pi臋ter. Dyplomy, pisane gotykiem, pochodzi艂y z uniwersytetu w Hebronie. Za艣wiadcza艂y, 偶e w艂a艣ciciel uko艅czy艂 studia i zda艂 wszystkie egzaminy w po艂owie lat osiemdziesi膮tych. Inskrypcje sporz膮dzono ozdobnym pismem kufickim, wyr贸偶niaj膮c szczeg贸lnie imi臋 Proroka i jego uczni贸w, tak 偶e wygl膮da艂y jak haftowane ozdobne poduszki. Patrz膮c na cytaty ze 艣wi臋tej ksi臋gi, Omar pomy艣la艂, 偶e adwokat musi by膰 cz艂owiekiem bogobojnym, mo偶e nawet zwolennikiem Hamasu. To nape艂ni艂o go nadziej膮. Sam nie by艂 wierz膮cy, ale obserwuj膮c swoich rodak贸w, zauwa偶y艂, 偶e im kto bardziej kieruje si臋 zasadami wiary, tym rzadziej akceptuje 艂amanie i obchodzenie litery prawa. Mo偶e wi臋c mecenas Marwan Natsza podejmie si臋 obrony George鈥檃.

Zmierzcha艂o ju偶 i w poczekalni adwokata panowa艂 mrok i ch艂贸d. Omar zapali艂 艣wiat艂o. Na 艣cianach wisia艂y dalsze inskrypcje z Koranu, natomiast sk贸rzana kanapa by艂a tak zniszczona, 偶e wygl膮da艂a, jakby sp臋dzi艂 na niej upojn膮 noc kto艣 odziany w pi偶am臋 z papieru 艣ciernego. Za przeszklonymi drzwiami gabinetu pali艂a si臋 tylko lampa na biurku. Omar otworzy艂 drzwi.

Wysoki szczup艂y m臋偶czyzna podni贸s艂 wzrok znad papier贸w. Gabinet wype艂nia艂a g臋sta chmura dymu tytoniowego. Cytaty z Koranu okaza艂y si臋 jedynie dekoracj膮, niczym wi臋cej. Harna艣 zabrania艂 palenia podczas ramadanu. Omar zostawi艂 drzwi do poczekalni otwarte, 偶eby si臋 nie udusi膰.

Marwan Natsza podni贸s艂 si臋 z fotela. Porusza艂 si臋 jak kto艣, kto zwlek艂 si臋 z 艂贸偶ka po przepitej nocy. Pytaj膮cym gestem wskaza艂 na zapalonego papierosa. Omar r贸wnie偶 gestem odpar艂, 偶e mu nie przeszkadza, co adwokat przyj膮艂 z wyra藕n膮 ulg膮. Pad艂 na fotel, odsun膮艂 papiery.

-    Nazywam si臋 Omar Jussef, jestem przyjacielem George鈥檃 Saby.

Marwan Natsza skurczy艂 si臋 w sobie, spu艣ci艂 wzrok, a jego twarz melancholika przybra艂a jeszcze bardziej pos臋pny wyraz.

-    Rozumiem, 偶e pan b臋dzie dzi艣 go broni艂 w s膮dzie. Mam informacje, kt贸re mog膮 by膰 przydatne.

-    O Bo偶e.

Omar zmilcza艂.

Marwan Natsza spojrza艂 na niego i westchn膮艂.

-    Wujku, ty chyba nic nie rozumiesz - odezwa艂 si臋 wreszcie. M贸wi艂 z trudem, jakby bola艂o go gard艂o od m贸wienia, tak jak bol膮 nogi po d艂ugim marszu.

-    A co tu rozumie膰? Sabie grozi kara 艣miercrf a ja chc臋 go ocali膰.

-    Nic go ju偶 nie ocali.

Omar przysun膮艂 krzes艂o bli偶ej biurka adwok膮ta. Ten odsun膮艂 si臋, jakby l臋ka艂 si臋 swego rozm贸wcy.

-    Znam George鈥檃 od dziecka. By艂em z nim tego wieczora, kiedy star艂 si臋 na dachu swego domu z lud藕mi z Brygad M臋czennik贸w. George zmusi艂 ich do odej艣cia. Zagrozili, 偶e wr贸c膮. I wr贸cili, oskar偶aj膮c go o kolaboracj臋. Oskar偶enie to zemsta z ich strony.

Marwan Natsza patrzy艂 oboj臋tnie. Nic na jego poszarza艂ym obliczu nie wskazywa艂o, aby s艂owa Omara wywar艂y na nim jakiekolwiek wra偶enie, poza tym, 偶e wygl膮da艂 na g艂臋boko niezadowolonego.

-    Zdoby艂em informacje, 偶e Husajn Tamari bra艂 udzia艂 w zab贸jstwie Louaia Abdel Rahmana. Jestem przekonany, 偶e Ta-mari wr贸ci艂 p贸藕niej do domu Rahman贸w i zabi艂 偶on臋 Louaia, poniewa偶 dowiedzia艂 si臋, 偶e to ona przekaza艂a mi wiadomo艣ci o okoliczno艣ciach zab贸jstwa m臋偶a. Tamari rzuci艂 tak偶e fa艂szywe oskar偶enie na George鈥檃 Sab臋.

Marwan Natsza milcza艂.

-    Nie interesuje to pana? Nie ma pan 偶adnych pyta艅? Mamy ma艂o czasu.

-    Mamy czas do jedenastej.

-    To tylko sze艣膰 godzin.

-    Sze艣膰 godzin, sze艣膰 dni, co za r贸偶nica? I tak zostanie uznany za winnego.

Omara ogarn臋艂a z艂o艣膰.

-    Nie tak pr臋dko! W pobli偶u miejsca, gdzie zgin膮艂 Louai, znalaz艂em 艂usk臋 pochodz膮c膮 z karabinu Tamariego.

Marwan Natsza zapali艂 kolejnego papierosa. R臋ka mu dr偶a艂a, ale nic nie powiedzia艂.

-    To oznacza, 偶e Tamari by艂 na miejscu przest臋pstwa.

-    Ale wcale nie znaczy, 偶e zastrzeli艂 Louaia Abdel Rahmana. - Marwan Natsza pochyli艂 si臋 nad biurkiem, tak powoli, jakby musia艂 zbada膰 wszystkie kr臋gi swojego kr臋gos艂upa, po czym ze sterty papier贸w wyci膮gn膮艂 fotokopi臋 jakiego艣 dokumentu. - Oto wynik ekspertyzy balistycznej w sprawie zab贸jstwa Louaia Abdel Rahmana. Wedle specjalist贸w denat zgin膮艂 w wyniku dw贸ch strza艂贸w. Pociski pochodzi艂y z karabinu snajperskiego produkcji ameryka艅skiej, b臋d膮cego na wyposa偶eniu armii izraelskiej. Nie znam si臋 na tym, ale ekspertyza stwierdza, 偶e chodzi o M-24. Jak pan chce, mo偶e pan sobie sam przeczyta膰. Jest tu du偶o szczeg贸艂贸w technicznych i - powtarzam -nie znam si臋 na tym, ale nie wygl膮da mi na to, aby takiej broni u偶ywa艂 Tamari.

-    To prawda.

-    I wystarczy.

-    Niezupe艂nie. Pozostaje kwestia motyw贸w. Dlaczego George mia艂by kolaborowa膰 z Izraelczykami i przyk艂ada膰 r臋k臋 do zab贸jstwa Louaia? Nie mia艂 偶adnego motywu, ale Tamari mia艂. Chcia艂 pozby膰 si臋 Louaia, aby dobra膰 si臋 do maj膮tku

Rahman贸w. Dop贸ki Louai 偶y艂, frakcja ruchu oporu, do kt贸rej nale偶a艂, chroni艂a jego rodzin臋. Gdy zgin膮艂, natychmiast brat Tamariego przej膮艂 warsztaty samochodowe Abdel Rahmana.

-    A Izraelczycy nie mieli motywu? Z tego, co wiem, Louai zabi艂 niedawno izraelskiego osadnika.

-    Oczywi艣cie 偶e Izraelczycy mieli motyw. Tylko jaki motyw mia艂by sk艂oni膰 George鈥檃 Sab臋 do kolaboracji? Tamari mia艂 motyw, 偶eby pom贸c Izraelczykom, Saba 偶adnego.

Marwan Natsza chrz膮kn膮艂.

-    Je艣li pan wyobra偶a sobie, 偶e stan臋 przed 艂aw膮 przysi臋g艂ych i o艣wiadcz臋, 偶e szef ruchu oporu w Betlejem jest izraelskim kolaborantem, to niech si臋 pan lepiej zastanowi, Abu...

-    Ramiz.

-    ...Abu Ramizie.

Omar poczu艂, 偶e robi mu si臋 gor膮co.

-    Jest jeszcze sprawa 艣mierci 偶ony Louaia. Zabito j膮 ju偶 po uwi臋zieniu George:a Saby, co wyklucza jego wsp贸艂udzia艂 w tej zbrodni.

-    A kto m贸wi, 偶e Saba ma co艣 wsp贸lnego ze 艣mierci膮 tej kobiety?

-    Nikt, po prostu jestem przekonany, 偶e obu mojderstw dokona艂a ta sama osoba.

-    Dlaczego pan tak my艣li?    /

-    A pan s膮dzi, 偶e dw贸ch r贸偶nych zab贸jc贸w czyha艂o na 偶ycie cz艂onk贸w rodziny Rahman贸w? Dwie nieznaj膮ce si臋 osoby mia艂yby zamordowa膰 dwie osoby z rodziny Rahman贸w akurat w tym samym czasie? To nieprawdopodobne. Te dwa zab贸jstwa 艂膮cz膮 si臋 ze sob膮. Za艂贸偶my przez chwil臋, 偶e George Saba macza艂 palce w pierwszym zab贸jstwie, ale wiemy jednocze艣nie, 偶e nie m贸g艂 bra膰 udzia艂u w drugim, bo siedzia艂 ju偶 w wi臋zieniu. Je艣li zgadzamy si臋, 偶e obu zab贸jstw dokona艂a ta sama osoba, nie m贸g艂 to by膰 George. Przeto nie on jest winien 艣mierci Louaia, ale kto艣 inny.

-    S艂ysza艂em, 偶e ta kobieta zosta艂a zgwa艂cona. M贸wi膮c brutalnie, znalaz艂oby si臋 w tym mie艣cie wielu m臋偶czyzn zdolnych i ch臋tnych do takiego czynu, zw艂aszcza wobec wdowy, a wi臋c kobiety, za kt贸r膮 nikt si臋 nie ujmie. Szuka艂 pan motywu, oto motyw. Najprostszy ze wszystkich. Tak czy owak, to osobna sprawa i nie mog臋 jej podnosi膰 na dzisiejszej rozprawie. Ka偶dy s臋dzia uzna艂by to za niedopuszczalne. - Marwan Natsza zn贸w pogrzeba艂 w stercie papier贸w na biurku.

-    Czyta pan po hebrajsku, Abu Ramizie?

-    Nie.

-    Szkoda. - Marwan Natsza spojrza艂 na Omara z politowaniem. - Mam tutaj odbitk臋 artyku艂u z 鈥濲ediot Aharonot鈥. To izraelska gazeta. Tekst opublikowano dwa dni po 艣mierci Louaia Abdel Rahmana i jest w nim mowa o tym, 偶e Szin Bet pos艂u偶y艂a si臋 palesty艅skim konfidentem, kt贸ry wskaza艂 ich agentom Louaia. Jest tu tak偶e sporo o dzia艂alno艣ci Louaia w podziemiu. Nazywaj膮 go - cytuj臋 - jednym z najbardziej niebezpiecznych terroryst贸w w rejonie Betlejem. Pisz膮 te偶 o roli owego konfidenta w 鈥瀒dentyfikacji celu鈥. Prawdopodobnie to podstawowa sprawa w tego typu operacjach. Konfident rozpozna艂 Louaia Abdel Rahmana, upewni! si臋, 偶e to on, a reszt臋 wykonali izraelscy snajperzy. Rozumie pan?

-    Rozumiem.

-    Chyba jednak nie do ko艅ca. Chodzi o to, 偶eby wskaza膰 winnego, owego kolaboranta czy konfidenta. Nawet izraelska gazeta pisze, 偶e by艂 kto艣 taki. Nasza policja albo nie potrafi, albo nie chce ustali膰, kim on by艂. Jedno, moim zdaniem, jest pewne. Gdyby 艣lady mia艂y prowadzi膰 do Husajna Tamariego, to policja wycofa si臋 rakiem. Tamari jest zbyt niebezpieczny. W takiej sytuacji potrzebuj膮 kozia ofiarnego, a tym koz艂em -Marwan Natsza wymownie roz艂o偶y艂 r臋ce - b臋dzie George Saba.

-    A wi臋c pan te偶 nie wierzy, 偶e George jest winny?

-    Powiedzmy, 偶e nie ma mocnych dowod贸w przeciwko niemu.

-    Wi臋c jako obro艅ca ma pan u艂atwione zadanie.

-    Owszem, ale nie w takim sensie, jak pan m贸wi. To, czy przeciwko Sabie zgromadzono s艂abe, czy mocne dowody, nie ma najmniejszego znaczenia. Adwokat wyst臋puj膮cy w sprawie tocz膮cej si臋 przed S膮dem Bezpiecze艅stwa Pa艅stwa ma ustawowy obowi膮zek dba膰 przede wszystkim o interes kraju. Kolaboranci nie mog膮 pozostawa膰 bezkarni, bo to u艂atwia艂oby Izraelczykom ich werbowanie. Ka偶dy wyrok skazuj膮cy za kolaboracj臋 utrudnia Izraelowi werbunek ludzi gotowych zdradzi膰 swoich rodak贸w.

-    Wi臋c skazuje si臋 nawet takich, kt贸rzy wcale nie dopu艣cili si臋 kolaboracji? Saba ma umrze膰, bo napi臋tnowano go jako kolaboranta, a prawdziwy kolaborant pozostanie na wolno艣ci, bo nasze si艂y bezpiecze艅stwa nie potrafi艂y go ujawni膰, tak? To absurd.

Marwan Natsza wzruszy艂 tylko ramionami.

Omar zdj膮艂 beret, przyg艂adzi艂 w艂osy.

-    Pan nie pochodzi st膮d, prawda?

-    Nie, jestem z Hebronu. - Natsza u艣miechn膮艂 si臋 na wspomnienie rodzinnego miasta. Uzna艂 z ulg膮, 偶e powa偶na rozmowa zmieni艂a si臋 w towarzysk膮 pogaw臋dk臋. Myli艂 si臋.

-    Wi臋c niech pan sobie wyobrazi, 偶e banda z艂oczy艅c贸w opanowa艂a Hebron. Czy w takiej sytuacji nie post膮pi艂by pan tak jak George Saba?

-    Ale偶, drogi przyjacielu, u nas sta艂o si臋 dok艂adnie to samo. Tak si臋 dzieje w ca艂ej Palestynie, Abu Ramizie. Nie ma na to rady.

-    A zatem wszyscy jeste艣my w takiej samej sytuacji. Powin

ni艣my si臋 zjednoczy膰, stworzy膰 wsp贸lny front \yalki przeciwko bandytom.    i

-    A s膮dzi pan, 偶e Palesty艅czycy s膮 do tego zdolni? Owszem jednoczymy si臋 we wsp贸lnym froncie przeciwko\Izraelowi, ale to powierzchowne. Poza tym nie potrafimy si臋 jednoczy膰. Opu艣ci艂em Hebron, bo nie by艂em w stanie znie艣膰 tego, co bandyci wyprawiali w moim mie艣cie. Dlaczego teraz w Betlejem mia艂bym raptem stawi膰 im czo艂o?

Omar poczu艂 lito艣膰 dla tego cz艂owieka. Zastanawia艂 si臋, dlaczego Natsza uciek艂 z rodzinnego miasta. Jaki gwa艂t dokonany przez Brygady M臋czennik贸w sprawi艂, 偶e zupe艂nie straci艂 wol臋 dzia艂ania?

-    Przykro mi, wuju, ale musz臋 ju偶 zamkn膮膰 kancelari臋. Czas na iftar. - Natsza uzna艂, 偶e rozmowa dobieg艂a ko艅ca.

-    Czy pomodli si臋 pan przed posi艂kiem za George鈥檃 Sab臋?

-    Nie. Jestem g艂odny, zajm臋 si臋 wy艂膮cznie jedzeniem i nie b臋d臋 my艣la艂 o tym, 偶e wieczorem musz臋 stan膮膰 przed tym przekl臋tym s膮dem. Za Sab臋 niech pan sam si臋 modli, je艣li pan chce.

-    B臋d臋 si臋 modli艂 za pana.

Marwan Natsza spojrza艂 na Omara, jakby rozwa偶a艂 w my艣lach, czy rzeczywi艣cie bardziej zas艂uguje na wstawiennictwo u Boga ni偶 skazaniec. Po chwili chrz膮kn膮艂, wsta艂, zebra艂 papiery z biurka, zgasi艂 niedopa艂ek i ruszy艂 do wyj艣cia, nie bacz膮c na Omara, kt贸ry 偶adn膮 miar膮 nie m贸g艂 nad膮偶y膰 za d艂ugonogim prawnikiem. Zbieg艂 szybko ze schod贸w, zostawiaj膮c Omara w ciemno艣ci.

Omar przystan膮艂 na chwil臋, zdj膮艂 ze 艣ciany jeden z oprawionych w bogate ramy dyplom贸w Marwana Natszy i cisn膮艂 nim o schody. Posypa艂o si臋 szk艂o. Marwan Natsza przystan膮艂 u wyj艣cia, ale nie zawr贸ci艂, ruszy艂 dalej, pokas艂uj膮c.

Po chwili kroki ucich艂y. Omar zszed艂 na p贸艂pi臋tro, podni贸s艂 po艂aman膮 od uderzenia ram臋 z dyplomem i zani贸s艂 do gabinetu Natszy. Stan膮艂 przy oknie, dysz膮c z wysi艂ku. Zrobi艂o mu si臋 przykro, 偶e na pergaminie dyplomu wykwit艂a brudna plama. Wyszed艂, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

Od bramy domu, w kt贸rym mie艣ci艂a si臋 kancelaria, rozci膮ga艂 si臋 widok na podmiejskie zabudowania i pola uprawne, a dalej - na ja艂owe pag贸rki Pustyni Judzkiej schodz膮ce ku Morzu Martwemu. Zmierzch malowa艂 pustyni臋 jasnym b艂臋kitem, przez co jawi艂a si臋 jak pe艂na krater贸w powierzchnia Ksi臋偶yca. Omar mia艂 wra偶enie, jakby unosi艂 si臋 w przestrzeni, na orbicie odleglejszej ni偶 martwy satelita Ziemi i z kosmicznych wy偶yn patrzy艂 na oszala艂膮 i cyniczn膮 rzeczywisto艣膰 Ziemi. Zastanawia艂 si臋, czy gdzie艣 na 艣wiecie mo偶na znale藕膰 miejsce r贸wnie odpychaj膮ce.

ROZDZIA艁 16

Nad t艂umem wype艂niaj膮cym sal臋 S膮du Bezpiecze艅stwa Pa艅stwa rozlega艂 si臋 pe艂en oczekiwania gwar jak w teatrze przed premier膮. I takie te偶 wra偶enie odni贸s艂 Omar Jussef, gdy rozgl膮da艂 si臋 za wolnym miejscem. Oto za chwil臋 rozpocznie si臋 starannie przygotowane przedstawienie - tragedia, kt贸ra na zawsze zapisze si臋 w jego zn臋kanej g艂owie. Sala by艂a ogromna, z szarymi 艣cianami i niskim sufitem. Bladoniebie-skie 艣wiat艂o 艣wietl贸wek z trudem przebija艂o si臋 przez g臋sty ob艂ok dymu z papieros贸w, nadaj膮c sin膮 barw臋 ludziom zape艂niaj膮cych rz臋dy plastikowych krzese艂. Omar oceni艂, 偶e przysz艂o oko艂o tysi膮ca os贸b. Ci, dla kt贸rych zabrak艂o miejsc siedz膮cych, stali w przej艣ciach i pod 艣cianamiAKilkunastu policjant贸w strzeg艂o s膮du od frontu. Za nimi prz臋chadza艂 si臋 Chamis Zejdan, p贸艂g艂osem wydaj膮c rozkazy. Omar rozpozna艂 wiele znajomych twarzy. Jedni u艣miechali si臋 do niego, inni machali na powitanie ponad g艂owami podnieconej widowni.

Tylko dwie osoby spo艣r贸d ca艂ego t艂umu sta艂y w milczeniu -Muhammad i Junis Abdel Rahman. Ojciec i brat Louaia -ofiary morderstwa, w kt贸rym o wsp贸艂udzia艂 oskar偶ono Geor-ge鈥檃 Sab臋 - stali pod kwadratow膮 kolumn膮 z boku sali. Ojciec by艂 smutny, natomiast na szczup艂ej twarzy Junisa malowa艂o si臋 wzburzenie. Nie odrywa艂 wzroku od pustych jeszcze foteli dla s臋dzi贸w i ani razu nie spojrza艂 na ojca, cho膰 ten raz po raz spo-gl膮dai na niego wzrokiem, w kt贸rym Omar odczytywa艂 jakby wstyd, zagubienie i rozpacz.

Okna by艂y zamkni臋te, ale Omar czu艂, jak mr贸z przechodzi mu po krzy偶u. Mia艂 wra偶enie, 偶e obecnych przepe艂nia tak ogromna wrogo艣膰 wobec oskar偶onego, kt贸rego wkr贸tce miano wprowadzi膰, i偶 nikt nie jest w stanie wykrzesa膰 z siebie nawet odrobiny wsp贸艂czucia. Spojrza艂 na zegarek. Do rozpocz臋cia rozprawy zosta艂o pi臋膰 minut. Omarowi uda艂o si臋 znale藕膰 wolne miejsce. Siedz膮cy w rz臋dach z niech臋ci膮 patrzyli na tych, kt贸rzy przyszli w ostatniej chwili i napierali od drzwi. By艂o p贸藕no, ludzie byli podnieceni i zm臋czeni zarazem, jak dzieci, kt贸rych nie odes艂ano w por臋 do 艂贸偶ka.

Ze wszystkich stron do uszu Omara dobiega艂y g艂upie uwagi o George鈥檜 Sabie i jego rzekomej zbrodni. Jedyne, co m贸g艂 zrobi膰, to udawa膰, 偶e niczego nie s艂yszy. Nie by艂o bowiem sensu wdawa膰 si臋 w dyskusj臋 i pr贸bowa膰 broni膰 przyjaciela przed tymi lud藕mi. Brzydzi艂o go, 偶e tak wielu spo艣r贸d jego bli偶szych i dalszych s膮siad贸w oczekuje wyroku 艣mierci, bo nikt tu nie wierzy艂 w uniewinnienie. Ogarn膮艂 go smutek. Jego miasto by艂o tak upodlone i pe艂ne nienawi艣ci, 偶e jedyn膮 przyjemno艣膰 potrafi艂o czerpa膰 ju偶 tylko z kary 艣mierci dla kogo艣 postrzeganego jako cz膮stka aparatu opresji. Rozgl膮da艂 si臋 za Habibem, ale nigdzie go nie dostrzeg艂.

Tymczasem do sali weszli oskar偶yciel i obro艅ca. Zaj臋li miejsca naprzeciwko sto艂u s臋dziowskiego. Kilku ludzi z pierwszych rz臋d贸w wyci膮ga艂o r臋ce przez kordon policjant贸w, aby u艣cisn膮膰 d艂o艅 prokuratora i z艂o偶y膰 mu gratulacje. Oskar偶yciel przyjmowa艂 ho艂dy i u艣miecha艂 si臋 szeroko, j akby sprawa ju偶 zosta艂a rozstrzygni臋ta, oczywi艣cie po jego my艣li. Omar s艂ysza艂 o fingowa-nych procesach, jakie urz膮dzano rzekomym kolaborantom w Gazie, by艂 jednak przekonany, 偶e Betlejem nigdy do czego艣 takiego si臋 nie zni偶y. Marwan Natsza siedzia艂 sam przy stole przeznaczonym dla obrony. W sinym 艣wietle jarzeni贸wek wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej zszarza艂y ni偶 u siebie w kancelarii. Z racji wzrostu powinien g贸rowa膰 nad otoczeniem, ale by艂 na to zbyt chudy i w膮t艂y. Sprawia艂 wra偶enie, jakby lada chwila mia艂 si臋 prze艂ama膰 na p贸艂 jak zwi臋d艂y kwiat na d艂ugiej 艂odydze.

Nie przyni贸s艂 偶adnych dokument贸w, nie zabra艂 nawet teczki, kt贸r膮 Omar widzia艂 na jego biurku w kancelarii. Na stole przed sob膮 po艂o偶y艂 tylko paczk臋 rothman贸w i blaszan膮 popielniczk臋, kt贸r膮 pracowicie zape艂nia艂 niedopa艂kami.

Chamis Zejdan wychyn膮艂 zza plec贸w policjant贸w i przerwa艂 gratulacje i u艣miechy. Rzuci艂 co艣 kr贸tko do prokuratora, co sprawi艂o, 偶e ten przesta艂 si臋 艣mia膰 i przybra艂 min臋 p贸艂zawsty-dzon膮, p贸艂obra偶on膮. Omar Jussef obserwowa艂 swego dawnego przyjaciela, jak spogl膮da karc膮cym wzrokiem na t艂umek 艣piesz膮cy z gratulacjami dla oskar偶yciela. W ka偶dym razie szef policji przypomnia艂 tym ludziom, 偶e s膮d to nie przedstawienie i 偶e w tej sali wa偶y膰 si臋 b臋dzie ludzkie 偶ycie. Chamis mia艂 zaci艣ni臋te szcz臋ki, a w oczach wyraz cierpienia. O tej porze zwykle bywa艂 ju偶 mocno pijany, niewykluczone wi臋c, 偶e napi臋cie i b贸l na jego twarzy 艣wiadczy艂y tylko o wysi艂ku, jaki musia艂 podj膮膰, aby zachowa膰 trze藕wo艣膰. Omar mia艂 jednak nadziej臋, 偶e wyraz twarzy Chamisa oznacza sprzeciw wobec zamiany wymiaru sprawiedliwo艣ci w cyrk. W tym momencie przysz艂o mu do g艂owy jeszcze co艣 innego: 偶e komendant policji zna ca艂膮 prawd臋 o zab贸jstwie Louaia, wie, kto jest prawdziwym kolaborantem, podczas gdy Omar mo偶e si臋 tylko domy艣la膰. /

Raz jeszcze zacz膮艂 analizowa膰 swoje podejrzenia wobec Chamisa. Czy rzeczywi艣cie to Chamis Zejdan da艂 zna膰 mordercy Louaia, 偶e Dima Rahman wie, i偶 na miejscu by艂 Abu Walid? Je艣li Zejdan wiedzia艂, komu przekaza膰 informacj臋 芦 tym, co Dima powiedzia艂a Omarowi, staje si臋 logiczne, 偶e musia艂 wiedzie膰, kto jest zab贸jc膮. Skoro tak, to powstaje pytanie, dlaczego go nie aresztowa艂. Odpowied藕 jest oczywista - policja nie dzia艂a automatycznie, zw艂aszcza w dzisiejszych czasach i g艂贸wnie wtedy, gdy morderc膮 jest sam szef Brygad M臋czennik贸w. Nasuwa si臋 jeszcze inne pytanie, a mianowicie dlaczego, chroni膮c zab贸jc臋, komendant narazi艂 偶ycie niewinnej osoby? I tu mo偶liwe s膮 r贸偶ne odpowiedzi. By膰 mo偶e Zejdan nie zna艂 Husajna Tamariego na tyle, by przypuszcza膰, 偶e zabije on Dim臋. Mo偶e s膮dzi艂, 偶e tylko j膮 ostrze偶e, 偶eby milcza艂a, zastraszy j膮, a w najgorszym wypadku pobije. Jednocze艣nie Zejdan musia艂 zdawa膰 sobie spraw臋, z kim ma do czynienia, nie m贸g艂 wi臋c mie膰 w膮tpliwo艣ci, 偶e Husajn Tamari zechce zamkn膮膰 usta Di-my na zawsze.

Omar zastanawia! si臋 tak偶e, ile z tego, co opowiedzia艂 Zej-danowi, ten powt贸rzy! Tamariemu. Wielki w贸dz Brygad M臋czennik贸w przes艂a艂 Omarowi ostrze偶enie za po艣rednictwem syna Ramiza. Prawdopodobnie nie chcia艂 zadziera膰 z klanem Sirhan贸w. Gro藕ba wyra偶ona bezpo艣rednio pod adresem Oma-ra albo zaczepka wywo艂a艂yby wojn臋. Mo偶e jednak Tamari po prostu nie wiedzia艂, 偶e Dima Rahman w艂a艣nie Omarowi powiedzia艂a o Abu Walidzie. Je艣li Tamari uzna艂, 偶e Omar zabiega o uwolnienie George鈥檃 Saby tylko ze wzgl臋du na ich przyja藕艅, to nie mia艂 powodu czu膰 si臋 zagro偶ony. Zejdan m贸g艂 przecie偶 powt贸rzy膰 Tamariemu, co Dima m贸wi艂a, bez ujawniania 藕r贸d艂a informacji. To t艂umaczy艂oby stosunkowo 艂agodn膮 form臋 ostrze偶enia. A skoro Tamari nie wie, 偶e Omar mo偶e by膰 dla niego niebezpieczny, to nie ma powodu, by go zabi膰. Przynajmniej na razie.

Omar nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶eby Chamis Zejdan wyda艂 Dim臋, a poza tym nie m贸g艂 wykluczy膰, 偶e dziewczyn臋 zabito z zupe艂nie innych powod贸w, a zab贸jc膮 wcale nie musia艂 by膰 Abu Wa-lid. Mog艂a przecie偶 mie膰 kochanka, o kt贸rym nikt nic nie wiedzia艂, i to on m贸g艂 tego wieczoru wywabi膰 j膮 na spotkanie i zada膰 jej 艣mier膰. By艂a wreszcie hipoteza Chamisa Zejdana, 偶e Rahmanowie dowiedzieli si臋 o romansie i u艣miercili Dim臋 w imi臋 ratowania honoru rodziny. A mo偶e po prostu Omar szuka艂 usprawiedliwie艅 dla Chamisa w imi臋 starej przyja藕ni. Tu, na sali s膮dowej, Chamis zdawa艂 si臋 zachowywa膰 przyzwoicie, ale zarazem u偶ywa艂 swojej w艂adzy i autorytetu w z艂ej sprawie, bo przecie偶 na tej sali mia艂 si臋 dokona膰 przera偶aj膮cy gwa艂t na wymiarze sprawiedliwo艣ci. Kto艣, kto mobilizuje podleg艂ych sobie policjant贸w do ochrony s膮du maj膮cego uprawomocni膰 akt morderstwa na niewinnym cz艂owieku, zdolny jest do wszystkiego.

O 23.05 do sali wkroczy艂 Husajn Tamari na czele hordy uzbrojonych m臋偶czyzn. T艂um usun膮艂 si臋 z drogi, a ludzie z pierwszych rz臋d贸w 艣piesznie zacz臋li opuszcza膰 swoje miejsca. Tych, kt贸rzy robili to zbyt wolno, gwardzi艣ci Tamariego ponaglali szturcha艅cami. Tamari u艣miecha艂 si臋 艂askawie jak monarcha, odpowiadaj膮c na powitania. Kiedy usiad艂, do sali wszed艂 D偶ihad Awdeh i zaj膮艂 miejsce pod 艣cian膮. Na g艂owie mia艂 papach臋 w stylu Saddama Husajna, twarz kamienn膮, nie reagowa艂 na 偶adne powitania i pozdrowienia. U艣miechn膮艂 si臋 tylko szyderczo, przechodz膮c obok Muhammada Abdel Rahmana. Starzec nie podni贸s艂 wzroku, sta艂 z oczami wbitymi w pod艂og臋, ale Junis obrzuci艂 Awdeha spojrzeniem pe艂nym wrogo艣ci, co ten przyj膮艂 z wyra藕nym rozbawieniem. Wygl膮da艂o na to, 偶e czekano specjalnie na Tamariego i jego ludzi, bo gdy tylko zaj臋li miejsca, jeden z policjant贸w og艂osi艂, 偶e s膮d idzie, i kaza艂 wszystkim wsta膰. Trzech s臋dzi贸w usiad艂o za sto艂em.

Grobowa cisza zapad艂a na sali. Tysi膮c os贸b sta艂o w milczeniu, czekaj膮c, a偶 przewodnicz膮cy uderzeniem m艂otka da znak, 偶e oto rozpoczyna si臋 rozprawa. S臋dzia przewodnicz膮cy by艂 korpulentnym m臋偶czyzn膮 o sk贸rze koloru kawy z mlekiem, z grzyw膮 siwych w艂os贸w zaczesanych do ty艂u. Przypomina艂 francuskiego pie艣niarza. Usta mia艂 gniewnie zaci艣ni臋te, ale w oczach czai艂 si臋 l臋k. Omar mia艂 okazj臋 pozna膰 s臋dziego osobi艣cie kilka miesi臋cy temu na jakiej艣 ON^-owskiej imprezie i wiedzia艂, 偶e jest on wielce krytyczny wobec w艂adzy. S臋dzia opowiedzia艂 mu wiele historii m贸wi膮cych o bezsile wymiaru sprawiedliwo艣ci wobec bandyt贸w z Brygad M臋czennik贸w i ich protektor贸w zasiadaj膮cych w rz膮dzie. Omarowi za艣wita艂a w duszy nadzieja, 偶e mo偶e s臋dzia zechce datkdow贸d, i偶 nie pozwoli d艂u偶ej sob膮 dyrygowa膰. Gdy jednak zobaczy艂, 偶e ten l臋kliwie odwraca wzrok od siedz膮cych w pierwszym rz臋dzie ludzi z Brygad, zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego nadzieja jest p艂onna.

S臋dzia og艂osi艂 otwarcie posiedzenia S膮du Bezpiecze艅stwa Pa艅stwa i poleci艂 wprowadzi膰 oskar偶onego. Gdy George Saba stan膮艂 w drzwiach - tych samych, kt贸rymi przed chwil膮 weszli s臋dziowie - t艂um od razu wyda艂 wyrok skazuj膮cy. Rozleg艂y si臋 wrzaski i krzyki: 鈥炁歮ier膰 dla oskar偶onego! 艢mier膰 w imi臋 Al-laha!鈥. George Saba wygl膮da艂, jakby ju偶 by艂 martwy. Zdawa艂 si臋 nie s艂ysze膰 wybuch贸w nienawi艣ci, towarzysz膮cych jego wej艣ciu. Nosi艂 p艂aszcz tweedowy, kt贸ry Omar mu zostawi艂 i kt贸ry wydawa艂 si臋 jeszcze cia艣niejszy ni偶 rankiem w celi. R臋ce mia艂 skute, w艂osy zmierzwione. Omar dostrzeg艂 te偶 ze zdumieniem podbite oko i 艣wie偶膮 ran臋 na policzku przyjaciela - nie by艂o tych obra偶e艅 pi臋tna艣cie godzin temu, gdy odwiedzi艂 go w wi臋zieniu. Dw贸ch policjant贸w doprowadzi艂o George鈥檃 przed st贸艂 s臋dziowski. Stan膮艂 tam z opuszczonymi ramionami i wzrokiem wbitym w ziemi臋.

Omar poczu艂, 偶e oczy zasz艂y mu 艂zami. Przetar艂 je koniuszkami palc贸w. Usi艂owa艂 nie s艂ucha膰 wrogich okrzyk贸w rozlegaj膮cych si臋 w艣r贸d publiczno艣ci. Nie rozr贸偶nia艂 s艂贸w, ale s艂ysza艂 贸w zwierz臋cy, krwio偶erczy ton. Pochyli艂 si臋, ukry艂 twarz w d艂oniach, podczas gdy wrzaski nie ustawa艂y.

S臋dzia wreszcie zdo艂a艂 uciszy膰 sal臋, energicznie stukaj膮c m艂otkiem, i odczyta艂 wokand臋 - rz膮d przeciwko samotnemu, zmaltretowanemu cz艂owiekowi w p艂aszczu Omara Jussefa. Nast臋pnie odda艂 g艂os prokuratorowi, aby przedstawi艂 akt oskar偶enia.

Prokurator powi贸d艂 wzrokiem po sali i stan膮艂 tak, aby to, co powie, dotar艂o nawet do ostatnich rz臋d贸w. Dramatycznym gestem zarzuci艂 tog臋 na rami臋, co Omarowi przywiod艂o na my艣l z艂ego czarnoksi臋偶nika, kt贸ry mo偶e sprawi膰, 偶e trup George鈥檃 Saby na oczach wszystkich zniknie z 艂awy oskar偶onych.

- Wysoki S膮dzie - zacz膮艂 wreszcie - sprawa jest prosta. Oskar偶ony doprowadzi艂 oddzia艂 izraelskich si艂 specjalnych do policjanta Louaia Abdel Rahmana, o kt贸rym wiedzia艂, 偶e jest przez okupant贸w poszukiwany. Zdradziecko i bezlito艣nie wskaza艂 go 偶o艂nierzom si艂 okupacyjnych, kt贸rzy natychmiast zadali Louaiowi Abdel Rahmanowi m臋cze艅sk膮 艣mier膰. Oskar偶ony przyzna艂 si臋 do winy. Wielokrotnie powt贸rzy艂 swoje zeznanie. Oskar偶enie 偶膮da dla niego kary 艣mierci, bo tak膮 kar臋 nale偶y wymierza膰 tym, kt贸rzy dopuszczaj膮 si臋 wsp贸艂pracy z si艂ami okupacyjnymi, zw艂aszcza za艣 tym, kt贸rych zdrada prowadzi do akt贸w morderstwa na m臋czennikach walcz膮cych o wolno艣膰 Palestyny. To wszystko, Wysoki S膮dzie. Dzi臋kuj臋.

Prokurator opu艣ci艂 rami臋. George Saba nie znik艂, sta艂 jak przedtem, cho膰 by艂oby dla艅 chyba o wiele lepiej, gdyby zapad艂 si臋 pod ziemi臋, t艂um bowiem zn贸w zacz膮艂 wznosi膰 wrogie okrzyki, zmieszane z aplauzem dla wyst膮pienia prokuratora, kt贸ry odwr贸ci艂 si臋 do publiczno艣ci i z powa偶n膮 twarz膮 podzi臋kowa艂 za uznanie.

S臋dzia udzieli艂 teraz g艂osu obronie. Marwan Natsza zgasi艂 niedopalonego papierosa, uni贸s艂 si臋 z krzes艂a i piskliwym g艂osem wyrzuci艂 z siebie jedno tylko zdanie: 鈥濿ysoki S膮dzie, oskar偶ony przyznaje si臋 do winy鈥. Zaraz potem usiad艂 i zapali艂 kolejnego papierosa.

Nawet wrogi t艂um zdawa艂 si臋 zaskoczony brakiem jakiejkolwiek pr贸by obrony. S臋dzia obserwowa艂 Marwana Natsz臋 przez chwil臋. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e oto moralno艣膰 nabiera wielki haust powietrza, nim zanurzy si臋 w morzu nik-czemno艣ci, w kt贸rym Betlejem zdaje si臋 p艂awi膰. S臋dzia patrzy艂 na Marwana Natsz臋 w milczeniu - wida膰 nabiera艂 powietrza. Po sekundzie przeni贸s艂 wzrok na George鈥檃 Sab臋.

-    S膮d uznaje oskar偶onego za winnego wszystkich zarzucanych mu czyn贸w....

Sala zawy艂a z zachwytu.

-    ... i skazuje go na kar臋 艣mierci przez rozstrzelanie. Data egzekucji zostanie okre艣lona przez prezydenta,

Rado艣膰 wybuch艂a z tak膮 si艂膮, 偶e ludzie [ podrywali si臋 z miejsc. Omar Jussef te偶 wsta艂. Patrzy艂 z daleka, jak dw贸ch stra偶nik贸w wyprowadza George鈥檃. S臋dziowie czekali zak艂opotani, a偶 oskar偶ony przejdzie, jakby chodzi艂o o kalek臋dub emeryta, kt贸remu wypada umo偶liwi膰 przej艣cie do zat艂oczonego autobusu. W drzwiach nogi George鈥檃 odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa. S臋dzia przewodnicz膮cy cofn膮艂 si臋 gwa艂townie, aby unikn膮膰 kontaktu ze skazanym. Twarz s臋dziego by艂a r贸wnie blada jak twarz George鈥檃. Pewnie nadal wstrzymuje oddech, pomy艣la艂 Omar. Nabierze powietrza dopiero, gdy spotka kogo艣 takiego jak ja na jakiej艣 ONZ-owskiej imprezie, kogo艣, kogo uzna za godnego zaufania na tyle, by mu powiedzie膰 o wstr臋cie, jaki czu艂 na my艣l, 偶e musi bra膰 udzia艂 w takiej farsie. Do siebie nie b臋dzie mia艂 偶adnych pretensji, wini膰 b臋dzie wy艂膮cznie system. Mam nadziej臋, 偶e go spotkam. A wtedy powiem mu, 偶e by艂em na tej rozprawie, powiem mu, 偶e ma krew na r臋kach i 偶e to jego palce poci膮ga艂y za spust karabin贸w plutonu egzekucyjnego.

Omar pad艂 na krzes艂o kompletnie wyczerpany. By艂a 23.15. Proces nie zabra艂 wiele czasu. Widzowie opuszczali sal臋, komentuj膮c to, czego byli 艣wiadkami, tak jak komentuje si臋 mecz albo inne widowisko sportowe. Wi臋kszo艣膰 wyra偶a艂a swoje rozczarowanie. Spodziewano si臋, 偶e obrona wyst膮pi z jak膮艣 filipi-k膮, co da艂oby okazj臋 prokuratorowi do wyjawienia dalszych szczeg贸艂贸w zdradzieckiej dzia艂alno艣ci George鈥檃 Saby, aby podkre艣li膰, 偶e w tej sprawie nie mo偶e by膰 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Mimo to widzowie byli zadowoleni, 偶e przynajmniej zapad艂 wyrok 艣mierci.

Kiedy sala opustosza艂a, Omar Jussef wsta艂, szykuj膮c si臋 do wyj艣cia. W ostatnim rz臋dzie pod drzwiami zobaczy艂 m臋偶czyzn臋 szlochaj膮cego na ramieniu ksi臋dza w czarnej sutannie. Rozpozna艂 Habiba Sab臋 i Eliasa Biszar臋. Przedar艂 si臋 do nich przez pl膮tanin臋 krzese艂 i usiad艂 obok starca.

-    Musia艂em poczeka膰, a偶 wszyscy wyjd膮, Abu Ramizie -rzek艂 Habib. - Musia艂em, bo zobaczyliby mnie i rozpoznali.

-    A niechby zobaczyli. Powinni. Powinni widzie膰, 偶e George ma ojca, kt贸ry go op艂akuje. Potraktowali go, jakby nie by艂 cz艂owiekiem, Abu George.

-    Ju偶 po nim, Abu Ramizie. Zabij膮 go.

-    Minie troch臋 czasu, zanim prezydent podpisze wyrok. W tym czasie oczy艣cimy go z zarzut贸w. - Omar wyj膮艂 z kieszeni chusteczk臋 ozdobion膮 monogramem i poda艂 starcowi. -Wiemy, 偶e czas ucieka, i podwoimy starania.

-    To na nic, Abu Ramizie. Nic si臋 nie da zrobi膰. Nie mieli przeciwko niemu 偶adnych dowod贸w, bo wcale ich nie potrzebowali. Skoro nie ma dowod贸w, nie mo偶na wykaza膰, 偶e by艂y fa艂szywe. Zosta艂 uznany za winnego tylko dlatego, 偶e jest chrze艣cijaninem, obcym.

-    Nie mog臋 si臋 z tym zgodzi膰.

Habib podni贸s艂 wzrok. Oczy mia艂 zaczerwienione i pe艂ne l臋ku. Patrzy艂 na zmian臋 na Omara i Biszar臋.

-    Abu Ramizie, czy chcesz 艣ci膮gn膮膰 na nas jeszcze wi臋cej k艂opot贸w?

-    Wi臋cej k艂opot贸w? Chc臋 tylko uratowa膰 twojego syna -odrzek艂 Omar.

Lata przyja藕ni sprawi艂y, 偶e nie zbulwersowa艂y go s艂owa Ha-biba. Rozumia艂 jego rozpacz i widzia艂, 偶e starzec czuje si臋 absolutnie bezbronny i bezsilny.

-    Nawet nie pr贸buj, Abu Ramizie. Zabij膮 George鈥檃, a potem zabij膮 jego rodzin臋 i mnie. Zamorduj膮 nas, zrujnuj膮 nasz dom. Je艣li zmusisz ich do zatarcia 艣lad贸w, zniszcz膮 wszystko i wszystkich.

-    A wi臋c wolisz, 偶eby George zgin膮艂? Ma zosta膰 m臋czennikiem, byle uratowa膰 dom?!

-    Abu Ramizie, prosz臋 - Elias Biszara uni贸s艂 brwi, jakby chcia艂 ostrzec dawnego nauczyciela. - Wszyscy jeste艣my zbyt poruszeni.

Omar po偶a艂owa艂 ostrych s艂贸w. Przed oczami stan臋艂a mu Di-ma Rahman. Martwa, le偶膮ca twarz膮 ku ziemi, z ranami na plecach. Habib Saba mia艂 racj臋. Dima najpewniej pad艂a ofiar膮 dzia艂a艅 Omara. Zgin臋艂a, bo on, Omar, chcia艂 ujawni膰 prawd臋

0    艣mierci jej m臋偶a i oczy艣ci膰 George鈥檃 z zarzutu kolaboracji.

Poczu艂 strach, jakby Brygady M臋czennik贸w ju偶 na niego czeka艂y, aby doda膰 jego nazwisko do listy martwych. Potoczy艂 wzrokiem po sali. By艂a pusta, tylko jeden policjant st膮Ljeszcze przy drzwiach.    [

Habib Saba po艂o偶y艂 g艂ow臋 na ramieniu Omara.

-    Ja wiem, 偶e go kocha艂e艣, Abu Ramizie. By艂e艣 dla niego lepszym opiekunem ni偶 w艂asny ojciec. Ja bytem samolubny

1    s艂aby, i taki jestem. Nie zas艂uguj臋 na takiego syna jak on. Niech mnie zastrzel膮 zamiast niego. Niech zastrzel膮... - zaszlo-cha艂 g艂o艣no.

Omar wzi膮艂 starca pod rami臋 i podni贸s艂 z miejsca, co przysz艂o mu z trudem, ale Elias Biszara po艣pieszy艂 z pomoc膮. We dw贸ch poprowadzili Habiba do wyj艣cia. Stoj膮cy tam policjant ruszy艂 im naprzeciw.

-    Abu Ramizie - rzek艂 tonem pe艂nym wahania i szacunku - mam c贸rk臋 w pa艅skiej klasie. To Chadid偶a Zubejda.

Omar przystan膮艂.

-    Pan jest Mahmud. Chadid偶a m贸wi艂a mi o panu.

Przypomnia艂 sobie, jak dziewczynka, pe艂na nienawi艣ci, opowiada艂a w klasie us艂yszan膮 od ojca histori臋 aresztowania George鈥檃 Saby. W pierwszym odruchu chcia艂 rzuci膰 policjantowi w twarz, 偶e wzi膮艂 udzia艂 w obrzydliwym spektaklu i wpaja c贸rce nikczemno艣膰. Czu艂 jednak na ramieniu g艂ow臋 Habiba Saby, s艂ysza艂 艂kanie starca, kt贸ry rozpacza艂, 偶e zawi贸d艂 w艂asnego syna.

-    Chadid偶a to bardzo zdolna dziewczynka - rzek艂 Omar.

-    Dzi臋kuj臋, ustaz - policjant rozpromieni艂 si臋 w u艣miechu.

Wyszli. Policjant zgasi艂 艣wiat艂o.

ROZDZIA艁 17

Pi臋膰 godzin po og艂oszeniu wyroku skazuj膮cego George鈥檃 Sab臋 na 艣mier膰 pod dom Omara Jussefa zajecha艂 buldo偶er. Omar s艂ysza艂, jak nadje偶d偶a. Nie spa艂, ca艂膮 noc nie zmru偶y艂 oka. Siedzia艂 w salonie, patrz膮c pustym wzrokiem na kredens, w kt贸rym trzyma艂 butelk臋 Johnny Walkera dla Chamisa Zejda-na. Kusi艂o go, 偶eby si臋 napi膰, poczu膰 w gardle pal膮cy smak whisky. Wiedzia艂, 偶e nie powinien, ale by艂o mu wszystko jedno. Trwa艂 tak od pi臋ciu godzin, sam, gn臋biony cisz膮 i targany w艂asnymi my艣lami. Patrzy艂 w ciemno艣膰 za oknem i dziwi艂 si臋, 偶e wsz臋dzie jest cicho i pusto, 偶e ludzie nie wylegli na ulice. A przecie偶 w mie艣cie powinien si臋 k艂臋bi膰 gniewny t艂um, do kt贸rego on m贸g艂by si臋 do艂膮czy膰 i wo艂a膰 ze wszystkimi, 偶e niewinny cz艂owiek zosta艂 skazany na 艣mier膰.    \

O czwartej nad ranem wy艂膮czono pr膮d, ale Omar nawet si臋 nie ruszy艂. By艂 zadowolony z ciemno艣ci, bo dzi臋ki niej m贸gf zapomnie膰 o domu, o mie艣cie i o kraju, w kt贸rym przysz艂o mu 偶y膰. Otuli艂 si臋 marynark膮, bo noc膮 w domu zapanowa艂 ch艂贸d. W kieszeni wyczu艂 rozgrzane od cia艂a 艂uski od MAG-a. Jak to mo偶liwe, my艣la艂, 偶e narz臋dzia 艣mierci rozgrzewaj膮 si臋 od cia艂a cz艂owieka, cho膰 on sam dygocze z zimna? Wsta艂, 偶eby podej艣膰 do kredensu. Chyba jednak si臋 napije. Zawadzi艂 o stolik, uderzaj膮c si臋 bole艣nie w gole艅. Zakl膮艂 w duchu. Podszed艂 do kredensu, ale b贸l w nodze odebra艂 mu ochot臋 na whisky. W艂a艣nie. Musi by膰 trze藕wy, a nie ot臋pia艂y od alkoholu. Musi by膰 czujny i zdecydowany. Nie wolno mu rezygnowa膰 ani poddawa膰 si臋, ani litowa膰 nad sob膮 jak Habib Saba. Powinien by膰 silny. Co z tego, 偶e siedzi sam w ciemno艣ci i ch艂odzie, skoro George Saba cierpi stokro膰 gorsze m臋ki w celi, maj膮c za ca艂膮 ochron臋 przed lodowatym wiatrem wdzieraj膮cym si臋 przez wybite okno tylko jego przyma艂e paletko? A Dima Rahman? W grobie jest jeszcze zimniej. My艣l o jej strasznej 艣mierci, o zbezczeszczonym ciele, o gwa艂cie, jaki jej zadano, nape艂ni艂a go 偶膮dz膮 zemsty, a zarazem pragnieniem zachowania szacunku dla siebie. Zawr贸ci艂 od kredensu.

Usiad艂 i krzywi膮c si臋, zacz膮艂 rozciera膰 obola艂膮 nog臋. Dawniej taki uraz wygoi艂by si臋 szybko, a teraz b臋dzie mia艂 siniak przez tydzie艅 albo i dwa. Ka偶de nieostro偶ne st膮pni臋cie sprawi mu b贸l. Ale mo偶e i dobrze si臋 sta艂o. Skoro cierpi, to znaczy, 偶e 偶yje.

Wtedy nadeszli Izraelczycy. Od wzg贸rza nad Dehajsz膮 dobieg艂 g艂uchy 艂oskot. Omar domy艣li艂 si臋, 偶e 偶o艂nierze wy艂膮czyli pr膮d w mie艣cie, aby nie widziano, co robi膮. Przemkn臋艂o mu przez my艣l, 偶eby obudzi膰 Mariam, Ramiza i dzieci. Na razie jednak podszed艂 tylko do okna i zacz膮艂 wypatrywa膰, co si臋 dzieje.

Drog膮 posuwa艂 si臋 czo艂g, a za nim opancerzony transporter. Stalowe g膮sienice ora艂y nawierzchni臋. Za czo艂giem i transporterem jecha艂a wielka koparka, dwa razy wi臋ksza od czo艂gu. Czo艂g i transporter zatrzyma艂y si臋 przy skrzy偶owaniu, dwana艣cie metr贸w od domu Omara, a koparka stan臋艂a mi臋dzy nimi, nieco z ty艂u. Pot臋偶na 艂y偶ka zacz臋艂a z 艂oskotem kruszy膰 nawierzchni臋 i wbija膰 si臋 w kamieniste pod艂o偶e.

-    Omar? - Z sypialni dobieg艂 zaspany g艂os, a po chwili Mariam zesz艂a do salonu. Dopina艂a we艂niany szlafrok i odgarnia艂a potargane od snu w艂osy z czo艂a.

-    Nie podchod藕 do okna - uprzedzi艂 Omar p贸艂g艂osem. -Czo艂gi s膮 na ulicy.

-    Co tu robi膮? - machinalnie ruszy艂a w stron臋 okna.

-    M贸wi艂em, nie podchod藕 do okna. Zosta艅 tam, gdzie jeste艣, albo wracaj do 艂贸偶ka.

-    Oszala艂e艣? Mam wraca膰 do 艂贸偶ka, gdy wojsko stoi na progu mojego domu?

-    No to zosta艅, tylko nie zbli偶aj si臋 do okna.

-    Ale co oni tam robi膮?

Omar zerkn膮艂 przez okno. Koparka przekopa艂a ju偶 po艂ow臋 ulicy.

-    Kopi膮 r贸w w poprzek drogi.

Wyjrza艂 jeszcze raz. Wygl膮da艂o na to, 偶e r贸w ma co najmniej dwa metry g艂臋boko艣ci i tyle偶 szeroko艣ci.

-    A po co?

-    Chyba po to, aby zamkn膮膰 ruch samochodowy mi臋dzy Dehajsz膮 a Betlejem.

-    Dlaczego?

Zapewne po to, aby na obszarze, gdzie dzia艂aj膮 Brygady i oddzia艂y Hamasu, utrudni膰 transport broni i amunicji. Bojownicy b臋d膮 musieli przenosi膰 bro艅 i materia艂y wybuchowe przez przeszkod臋. I wtedy 艂atwiej da si臋 ich namierzy膰, osaczy膰 i zlikwidowa膰. Strza艂ami snajper贸w, ogniem ze 艣mig艂owc贸w czy z czo艂g贸w. Ale wszystko to b臋dzie si臋 dzia艂o na progu domu Omara. I mo偶e si臋 zdarzy膰, 偶e strza艂y snajper贸w, ogie艅 ze 艣mig艂owc贸w czy z czo艂g贸w rozpoczn膮 si臋, gdy on lub jego wnuki b臋d膮 przechodzi膰 przez ulic臋. Nie chcia艂, aby Mariam zda艂a sobie z tego spraw臋.

-    Dlaczego? - powt贸rzy艂 jej pytanie. - A kto im zabroni?

Robi膮, co chc膮, b臋karty.    1

Nawet w ciemno艣ci widzia艂, 偶e Mariam mu nie wierzy. Zawsze jej m贸wi艂, 偶e 艣lepa nienawi艣膰 sprawia, 偶e nie rozumie si臋 przyczyn i skutk贸w. 呕o艂nierzy postrzega si臋 jak krwio偶ercze bestie, a od tego tylko krok, 偶eby samemu sta膰 si臋 besti膮. \

-    Nigdy tak o nich nie m贸wi艂e艣, Omarze.

-    Niech b臋dzie, 偶e nie m贸wi艂em. Wi臋c nie wiem, po co to robi膮. Marz臋 tylko, 偶eby si臋 st膮d wynie艣li, 偶eby艣my mogli zasypa膰 ten przekl臋ty r贸w.

Mariam podesz艂a do niego. Jej wzrok ju偶 si臋 oswoi艂 z ciemno艣ci膮, a poza tym lepiej ni偶 on zna艂a po艂o偶enie ka偶dego mebla, bo przecie偶 stale sprz膮ta艂a mieszkanie. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu m臋偶a.

-    My艣la艂am, 偶e przyszli po D偶ihada Awdeha.

Na d藕wi臋k tego nazwiska Omar Jussef zadr偶a艂, a wyobra藕nia podsun臋艂a mu obraz Awdeha wy艂aniaj膮cego si臋 z mrocznego k膮ta ze z艂owieszczym u艣miechem. Dlaczego Mariam w og贸le o nim wspomnia艂a? Pomy艣la艂, 偶e mo偶e chcia艂a mu da膰 do zrozumienia, i偶 Izraelczycy dowiedzieli si臋 o jego dochodzeniu, o podejrzeniach wobec Brygad M臋czennik贸w. Mogli przypuszcza膰, 偶e Awdeh zechce si臋 na niego zaczai膰, i przys艂ali 偶o艂nierzy, aby go schwyta膰.

-    A czemu mieliby szuka膰 Awdeha u nas?

-    Nie u nas, naprzeciwko. W艂a艣nie zamieszka艂 po drugiej stronie ulicy.

-    W kt贸rym domu?

-    Tym, w kt贸rym mieszkaj膮 Amd偶ad i Lejla.

Omar wyjrza艂 przez okno. Trzypi臋trowy apartamentowiec, kilkana艣cie mieszka艅, na dachu zbiorcza antena telewizyjna w kszta艂cie wie偶y Eiffla. Przebieg艂 wzrokiem ciemne okna, czy nie zobaczy w kt贸rym艣 karaku艂owej czapy Awdeha.

-    Nic o tym nie wiedzia艂em.

-    Lejla m贸wi艂a mi wczoraj, 偶e wprowadzi艂 si臋 dwa dni temu. Ba艂a si臋 bardzo, 偶e zaraz zjawi膮 si臋 偶o艂nierze i wysadz膮 budynek w powietrze albo zaczn膮 strzela膰. M贸wi艂a mi te偶, 偶e prosi艂a D偶ihada, 偶eby nie pozwala艂 swoim ludziom siedzie膰 w holu z broni膮, kiedy kr臋c膮 si臋 dzieci.

-    A co on na to?

-    Podobno zachowa艂 si臋 bardzo uprzejmie i obieca艂, 偶e bro艅 b臋d膮 trzymali w mieszkaniu.

-    To 艂adnie z jego strony.

-    Zamieszka艂 ze swoj膮 rodzin膮. Lejla powiedzia艂a, 偶e sprowadzi! 偶on臋 i dwoje dzieci.

Omarowi nigdy do g艂owy nie przysz艂o, 偶e D偶ihad Awdeh jest m臋偶em i ojcem. Nie pomy艣la艂 te偶, 偶e D偶ihad mo偶e obejmowa膰 偶on臋 i bawi膰 si臋 z dzie膰mi. Nie pasowa艂o to do obrazu, jaki sobie stworzy艂. M贸g艂 sobie ewentualnie wyobrazi膰, jak krzepki i 偶ywio艂owy Tamari dla zabawy mocuje si臋 z synem, ale Awdeh bawi膮cy si臋 z dzie膰mi, Awdeh przy zwyk艂ych, niewinnych zaj臋ciach domowych - to mu si臋 nie mie艣ci艂o w g艂owie.

Zastanawia艂 si臋, czy D偶ihad wie, 偶e mieszka naprzeciwko nauczyciela ONZ-owskiej szko艂y, kt贸ry nie dalej jak wczoraj rzuci艂 wyzwanie jego szefowi. Gdyby Mariam powiedzia艂a, 偶e Tamari zamieszka艂 w pobli偶u, Omar te偶 oczywi艣cie by si臋 tym przej膮艂, ale nie tak bardzo jak wie艣ci膮 o D偶ihadzie Awdehu. Niezale偶nie od wszystkiego, co wiedzia艂 na temat udzia艂u Ta-mariego w zab贸jstwie Louaia, wierzy艂, 偶e w贸dz Brygad kieruje si臋 jakimi艣 zasadami, cho膰by plemiennym kodeksem honorowym. Natomiast Awdeh by艂 ca艂kowicie nieprzewidywalny. By艂o w nim co艣 pierwotnego, zwierz臋cego, co przera偶a艂o Omara. Kiedy wchodzi艂 do kwatery Tamariego, mia艂 poczucie bezpiecze艅stwa. Wiedzia艂, 偶e nie mo偶e mu si臋 sta膰 nic z艂ego, bo Tamari nie splami艂by honoru rodziny i klanu, podnosz膮c r臋k臋 na go艣cia. A gdyby na miejscu Tamariego by艂 D偶ihad Awdeh - zada艂 sobie pytanie. Zastanowi艂 si臋 chwil臋 i uzna艂, 偶e najpewniej post膮pi艂by tak samo, to znaczy poszed艂by do niego. Ale chyba nie wyszed艂by stamt膮d 偶ywy.

Koparka dotar艂a ju偶 do skraju drogi. Omar odsun膮艂 si臋 od okna. Ciekawe, pomy艣la艂, czy operator ma zamiar kopa膰 dalej, przez ca艂y dom.

-    Omarze, tw贸j pistolet! 呕o艂nierze mog膮 wej艣膰 i go znajd膮 - powiedzia艂a Mariam.

-    Pistolet nie jest m贸j, a poza tym nie wygl膮da na to, aby

chcieli przeszukiwa膰 dom. Przecie偶 nie b臋d膮 tego robi膰 kopark膮.    \

W tym momencie 艂y偶ka koparki wychyn臋艂a z rowu, a spod ziemi trysn臋艂a fontanna wody.    \

-    Uszkodzili rur臋! - zawo艂a艂a Mariam.    x

Strumie艅 wody wystrzeli艂 w ciemno艣膰, rozb艂yskuj膮c odbitym 艣wiat艂em ksi臋偶yca, kt贸re z trudem przedziera艂o si臋 przez g臋ste chmury. Wystrzeli艂 i opad艂. 艁y偶ka jeszcze tylko raz zag艂臋bi艂a si臋 w rowie, po czym koparka zawr贸ci艂a i zacz臋艂a odje偶d偶a膰 w ciemno艣膰. Za ni膮 ruszy艂 transporter, a na ko艅cu czo艂g. Maszyny skierowa艂y si臋 drog膮 na wzg贸rze, na ty艂y Dehajszy, do koszar w Bejt Sahur.

Mariam trzyma艂a Omara za rami臋, dop贸ki nie ucich艂 warkot silnik贸w, dopiero wtedy cofn臋艂a si臋, a Omar pog艂adzi艂 jej d艂o艅. Trwali tak przez chwil臋 w ciszy i ciemno艣ci, a偶 nagle Mariam zn贸w mocno chwyci艂a Omara za rami臋.

-    Co tak 艣mierdzi? - zawo艂a艂a.

Rzeczywi艣cie, w ch艂odnym nocnym powietrzu czu膰 by艂o dra偶ni膮cy, wilgotny od贸r. W tej samej chwili, z do艂u, z mieszkania Ramiza, dobieg艂 ha艂as. Dzieci p艂aka艂y, Ramiz m贸wi艂 co艣 do 偶ony podniesionym g艂osem. Drzwi si臋 otworzy艂y, dzieci pobieg艂y na g贸r臋. Omar wyszed艂 im naprzeciw. Najm艂odsza wnuczka szlocha艂a, Nadia obj臋艂a ramionami szyj臋 siostrzyczki. Omar pog艂aska艂 j膮 po policzku. Ramiz wszed艂 na schody z ma艂ym Omarem na r臋ku. Ch艂opczyk, na wp贸艂 rozbudzony, pop艂akiwa艂 z cicha. Ramiz u艂o偶y艂 go na fotelu.

-    Zalewa nas - rzuci艂 do rodzic贸w i pobieg艂 na d贸艂.

Omar ruszy艂 za synem. W piwnicy by艂o co najmniej p贸艂 metra wody, dwa ostatnie stopnie schod贸w zosta艂y ju偶 zalane. Od贸r nie pozostawia艂 w膮tpliwo艣ci - do sutereny dosta艂y si臋 艣cieki z kanalizacji. Cala zawarto艣膰 rury, kt贸r膮 uszkodzi艂a koparka, sp艂yn臋艂a do piwnicy Jussef贸w. Omar 艣ci膮gn膮艂 pantofle i skarpetki, zwin膮艂 je w k艂臋bek i razem z butami umie艣ci艂 na pi膮tym stopniu schod贸w. Zacz膮艂 brodzi膰 w ciemnej brei. Ramiz i Sara ratowali, co si臋 da. Wynie艣li na g贸r臋 materace dzieci i laptop Ramiza.

Omar otworzy! drzwi na podw贸rze, znalaz艂 jak膮艣 patelni臋 i zacz膮艂 wygarnia膰 wod臋 na zewn膮trz. Plecy bola艂y go od wysi艂ku, gole nogi zacz臋艂y dr臋twie膰 w lodowatym biocie, od smrodu 艣ciska艂o go w 偶o艂膮dku i mia艂 wra偶enie, 偶e lada chwila zwymiotuje. Ale nie rezygnowa艂. I nie widzia艂 nic absurdalnego w tym, 偶e usi艂uje wygarn膮膰 bioto z domu za pomoc膮 tak niewystarczaj膮cego narz臋dzia. Przecie偶 od aresztowania George鈥檃 Saby nic innego nie robi艂. Od chwili gdy ma艂a Zubejda przysz艂a do szko艂y z wie艣ci膮 o napadzie na dom George鈥檃, przepe艂nia艂 go gniew, l臋k i frustracja. A teraz nieczysto艣ci z ca艂ego miasta sp艂yn臋艂y tu, do jego domu, i lepi艂y mu si臋 do n贸g, przyprawiaj膮c go o md艂o艣ci.

Przerwa艂, wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 w ciemno艣膰. Jutro naprawi膮 rur臋, wszystko wyczy艣ci si臋 i posprz膮ta, dzieci wr贸c膮 do siebie. Ale smr贸d pozostanie, a gdy przymknie oczy, b臋dzie mia艂 wra偶enie, 偶e szlam lepi mu si臋 do sk贸ry.

ROZDZIA艁 18

Omar Jussef by艂 chory. Zbyt d艂ugo sta艂 w lodowatej wodzie. Zanim przyjecha艂a ekipa i zlikwidowa艂a wyciek, zdo艂a艂 wygarn膮膰 wod臋 z piwnicy. Jedn膮 patelni膮, bo tylko to mia艂 pod r臋k膮. N贸g nie czul, zesztywnia艂e kolana rwa艂y go przy najmniejszym dotkni臋ciu, plecy te偶 mia艂 obola艂e, by艂 trupio blady, a serce 艂omota艂o mu tak, jakby chcia艂o wyskoczy膰 z piersi.

Mariam pos艂a艂a m臋偶a na g贸r臋, 偶eby odpocz膮艂, a s膮ma zawo艂a艂a s膮siad贸w, by pomogli. Wsp贸lnie wygarn臋li res偶t臋 艣ciek贸w i wyszorowali posadzk臋, 偶eby cho膰 cz臋艣ciowo usun膮膰 smr贸d. Omar po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ku. W plecach czu艂 t膮krd膮贸l, jakby jaki艣 ma艂y cz艂owieczek kopal go bez przerwy w takt pulsu. B臋dzie musia艂 przerwa膰 dochodzenie na dzie艅 lub dwa. Trzeba wezwa膰 majstr贸w, naprawi膰 szkody, a przede wszystkim wykurowa膰 si臋 po tej nocy sp臋dzonej w lodowatej wodzie. Tylko 偶e mia艂 ma艂o czasu, a George Saba jeszcze mniej. Pr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰, 偶eby przynajmniej usi膮艣膰 na 艂贸偶ku, ale b贸l w plecach nie pozwala艂. Opad艂 na poduszki, dygocz膮c z zimna, cho膰 Mariam nastawi艂a gazowy grzejnik na ca艂y regulator. W sypialni zrobi艂o si臋 gor膮co. Omar rozpi膮艂 koszul臋 a偶 po p臋pek. Pot sp艂ywa艂 mu po piersi, a mimo to si臋 trz膮s艂. W艂a艣nie. Marznie, gdy powinno mu by膰 gor膮co. Jest slaby, gdy powinien by膰 silny i mocny, 偶eby broni膰 George鈥檃. Pomy艣la艂 o przyjacielu siedz膮cym w lodowatej celi w podziemiach komendy policji i zada! sobie pytanie, co George powiedzia艂by, widz膮c go le偶膮cego w rozpi臋tej koszuli przy rozpalonym grzejniku.

Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Wesz艂a Lejla Salman, jego s膮siadka. Dorodna kobieta, zarabia艂a na 偶ycie jako sekretarka rektora miejscowego uniwersytetu. Omar lubi! jej towarzystwo, a ceni! j膮 zw艂aszcza za to, 偶e jako jedna z nielicznych jego znajomych bardziej interesowa艂a si臋 histori膮 sztuki, przepisami na piero偶ki kubbeh i archeologi膮 ni偶 intifad膮. Dobiega艂a czterdziestki, a po ostatnim dziecku, cztery lata temu, przyty艂a, co te偶 si臋 Omarowi podoba艂o. Podziwia艂 jej bujne, macierzy艅skie kszta艂ty i my艣la艂 cz臋sto, 偶e ch臋tnie by j膮 obj膮艂. Marzy艂, 偶e Lejla przychodzi do niego do sypialni, tylko 偶e w marzeniach nie mia艂 gor膮czki, nie trz膮s艂 si臋 z zimna i nie bola艂y go plecy. Lejla wesz艂a, ubrana w stary, szary dres i r贸偶owe robocze r臋kawiczki. Nios艂a fili偶ank臋 kawy.

-    Zaparzy艂am, tak jak lubisz, kahwa sa鈥檃da.

Omar zn贸w spr贸bowa艂 usi膮艣膰, ale nie zdo艂a艂 i opad艂 na poduszki. Lejla postawi艂a fili偶ank臋 na nocnym stoliku, wspar艂a si臋 kolanem o 艂贸偶ko, chwyci艂a Omara pod rami臋 i jednym ruchem podci膮gn臋艂a do pozycji siedz膮cej. Omar krzykn膮艂 z b贸lu, ale obfity biust Lejli skutecznie st艂umi艂 g艂os. Wyzwa艂 siebie w duchu od najgorszych, 偶e tak 偶a艂o艣nie prezentuje si臋 wobec obiektu swoich marze艅. Lejla przysiad艂a na brzegu 艂贸偶ka, poda艂a mu kaw臋.

-    Umm Ramiz poprosi艂a mnie o pomoc. Straszny ba艂agan na dole.

Na d藕wi臋k imienia 偶ony Omarowi zrobi艂o si臋 g艂upio. Zawstydzi艂 si臋 nieprzystojnych my艣li o s膮siadce. Napi艂 si臋 kawy i westchn膮艂.

-    Dzi臋kuj臋, Lejla, dzi臋kuj臋 za wszystko.

-    Nie ma co dzi臋kowa膰, Abu Ramizie, jeste艣my przecie偶 s膮siadami.

Kawa by艂a 艣wietna, mocna, taka jak lubi艂. Wypi艂 do ko艅ca, odda艂 fili偶ank臋 Lejli.

-    Skoro mowa o s膮siadach.... S艂ysza艂em, 偶e macie nowego lokatora w budynku.

-    Nie do艣膰 偶e w budynku, to na naszym pi臋trze! Jak pomy艣l臋, 偶e tu偶 za 艣cian膮 sypialni moich dzieci jest pe艂no broni i siedz膮 te typy, dostaj臋 g臋siej sk贸rki.

-    Typy? S艂ysza艂em, 偶e to D偶ihad Awdeh z rodzin膮.

-    To prawda, jest z 偶on膮 i dwojgiem dzieci. Tylko 偶e ca艂y czas kr臋ci si臋 tam mn贸stwo ludzi, wszyscy uzbrojeni po z臋by. Kiedy wczoraj zajecha艂 tu czo艂g, my艣la艂am, 偶e to po nich albo 偶eby wysadzi膰 nasz dom w powietrze. Jestem pewna, 偶e si臋 tak stanie.

-    Jestem pewien, 偶e do tego nie dojdzie.

-    Chyba tylko ty tak uwa偶asz, bo nawet ci ludzie z Brygad M臋czennik贸w przygotowuj膮 si臋 na przyj艣cie Izraelczyk贸w.

-    Jak to przygotowuj膮? Fortyfikuj膮 mieszkanie?

-    Nie, ale planuj膮, gdzie uciec i gdzie si臋 ukry膰. Posz艂am wczoraj do Awdeha, prosz膮c, 偶eby bro艅 trzymali w mieszkaniu, a nie w korytarzu, gdzie dzieci si臋 bawi膮. Odpowiedzia艂 bardzo uprzejmie, 偶e mam racj臋, 偶e zabior膮 bro艅, 偶eby dzieci nie widzia艂y. Zapyta艂am go wtedy, czy si臋 nie boi, 偶e Izraelczycy mog膮 w ka偶dej chwili go aresztowa膰.

-    I co odpowiedzia艂?

-    Powiedzia艂 tak: 鈥濴臋kasz si臋, siostro, 偶e sprowadz臋 wam 呕yd贸w na kark, prawda? Ot贸偶 nie martw si臋. Gdy tylko zjawi膮 si臋 w mie艣cie, ja znikn臋, 偶eby nie nara偶a膰 domu. Przecie偶 mo-ja rodzina te偶 tu mieszka, a zale偶y mi na jej bezpiecze艅stwie. Zamierzam ukry膰 si臋 w Bazylice Narodzenia Pa艅skiego. 呕ydzi nie o艣miel膮 si臋 tam wej艣膰, wi臋c b臋d臋 tam bezpieczny鈥.

-    Ukryje si臋 w bazylice? Nie ma szacunku dla niczego.

-    To nie jest kwestia szacunku, Abu Ramizie. On prowadzi walk臋 na 艣mier膰 i 偶ycie i nie cofnie si臋 przed niczym. Zejdzie do samej Groty Narodzenia, 偶eby tylko wymkn膮膰 si臋 呕ydom.

-    I mnisi mu na to pozwol膮?

-    A co zrobi膮, gdy zagrozi im broni膮? Nie ka偶dy chce by膰 m臋czennikiem. - Lejla wsta艂a i zabra艂a fili偶ank臋 po kawie. -A poza tym jest jeszcze inna kwestia, kt贸r膮 zakonnicy musz膮 wzi膮膰 pod uwag臋. Je艣li zamkn膮 przed nim drzwi, to b臋dzie wygl膮da艂o, 偶e wszyscy chrze艣cijanie w mie艣cie s膮 przeciwko ruchowi oporu. Ju偶 teraz ludzie nazywaj膮 chrze艣cijan kolaborantami, a zamkni臋te drzwi 艣wi膮tyni uznaj膮 za dow贸d, 偶e tak jest naprawd臋.

Lejla wysz艂a. Omar s艂ysza艂, 偶e posz艂a najpierw do kuchni, a potem na d贸艂 pomaga膰 w sprz膮taniu.

A wi臋c Awdeh chce uciec do Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego, gdy Izraelczycy przyjd膮 po niego. Je艣li zostanie ostrze偶ony cho膰by kilka minut wcze艣niej, zniknie w w膮skich uliczkach su-ku, a stamt膮d b臋dzie mia艂 tylko krok przez plac 呕艂贸bka do jednej z najwa偶niejszych 艣wi膮ty艅 na 艣wiecie. Je艣li ksi臋偶a nie zd膮偶膮 zamkn膮膰 bramy, znajdzie si臋 w 艣rodku i b臋dzie bezpieczny. 呕o艂nierze na pewno tam za nim nie wejd膮. Omar Jussef wyobrazi艂 sobie, jak 艣wiat pot臋pi艂by Izraelczyk贸w, gdyby wszcz臋li strzelanin臋 w bazylice albo zabili D偶ihada na kr臋tych schodach wiod膮cych w d贸艂 do Groty Narodzenia.

Ten plan m贸g艂 ocali膰 Awdeha, ale dla Betlejem oznacza艂o to kl臋sk臋. Je艣li Izraelczycy zdecyduj膮 si臋 na szturm, zginie wielu ksi臋偶y. Je艣li za艣 ksi臋偶a wyrzuc膮 Awdeha z bazyliki, muzu艂manie rusz膮 na chrze艣cijan. Omar zastanawia艂 si臋, czy nie powinien ostrzec ksi臋偶y, kt贸rego艣 z hierarch贸w, poradzi膰, 偶eby trzymali bramy zamkni臋te. Postanowi艂, 偶e p贸jdzie do Eliasa Biszary, kiedy tylko poczuje si臋 lepiej.

Chcia艂 si臋 wyci膮gn膮膰 - Lejla zostawi艂a go w pozycji siedz膮cej. Powoli osun膮艂 si臋 z poduszek, ale plecy rozbola艂y go jeszcze bardziej. Z trudem przekr臋ci艂 si臋 na bok i le偶a艂 tak, dysz膮c ci臋偶ko z wysi艂ku i b贸lu.

W takiej pozycji znalaz艂 go Chamis Zejdan. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r, kiedy z do艂u dobieg艂 tubalny g艂os policjanta i 艣miech Ma-riam. Dzi臋ki s膮siadom doprowadzi艂a ju偶 dom do porz膮dku. Przesz艂a jej z艂o艣膰 na 偶o艂nierzy, cieszy艂a si臋, 偶e ma 偶yczliwych przyjaci贸艂. Omar wiedzia艂, 偶e Zejdan za chwil臋 przyjdzie na g贸r臋 i pr贸bowa艂 przekr臋ci膰 si臋 na plecy, ale bez skutku. Poci艂 si臋 z wysi艂ku, kiedy komendant stan膮艂 przy jego 艂贸偶ku.

- Marnie wygl膮dasz, Abu Ramizie. - Zejdan przysun膮艂 sobie krzes艂o do 艂贸偶ka. Nie usiad艂 jednak, postanowi艂 pom贸c choremu przyj膮膰 wygodniejsz膮 pozycj臋.

-    Dam sobie rad臋 - zaprotestowa艂 Omar.

-    Nie gadaj. - Chamis podni贸s艂 przyjaciela, posadzi艂 na 艂贸偶ku, podsun膮艂 poduszk臋 pod plecy.

-    Zostaw mnie - obruszy艂 si臋 Omar.

Chamis by艂 w dobrym humorze. Rozmowa z Mariam i kobietami w kuchni wprawi艂a go w mi艂y nastr贸j.

-    Przypomina mi si臋 - zacz膮艂, wymachuj膮c protez膮 - jak postrzelili mnie w plecy w Damaszku, gdy ucieka艂em z Jordanii podczas Czarnego Wrze艣nia18. Opowiada艂em ci ju偶 o tym? Nie? Sam kr贸l Jordanii chcia艂 mnie aresztowa膰. Przekracza艂em granic臋 syryjsk膮 z Abu Bakrem, moim przyjacielem z Majdalu. Teraz pracuje w wywiadzie w Gazie. No wi臋c, uciekali艣my razem. Wiedzieli艣my, 偶e depcz膮 nam po pi臋tach. Mnie dopadli przed sam膮 granic膮. Lekarze m贸wili p贸藕niej, 偶e mia艂em du偶o szcz臋艣cia, 偶e kula nie trafi艂a w kr臋gos艂up. Gdyby trafi艂a, by艂bym teraz w gorszym stanie ni偶 ty. Bo tak sobie my艣l臋, 偶e tylko kto艣 z kul膮 w kr臋gos艂upie wygl膮da艂by gorzej ni偶 ty - za艣mia艂 si臋.

-    A co, kto艣 chce mi wpakowa膰 kul臋 w plecy?

-    Niewykluczone. - Chamis nagle spowa偶nia艂.

-    Przys艂ano ci臋 do mnie z ostrze偶eniem?


-    Nie jestem ch艂opcem na posy艂ki - odp 1 Hiamis ze

z艂o艣ci膮.


-    Co艣 jednak komu艣 przekaza艂e艣, skoro zabili Dim臋 Rah^ man.

-    Ci膮gle tak ci si臋 wydaje? Naprawd臋 my艣lisz, 偶e to, co mi powiedzia艂e艣, powt贸rzy艂em ludziom zdolnym do pope艂nienia morderstwa? Nigdy w 偶yciu nie pu艣ci艂bym pary z ust, a zreszt膮 nie wiem, kto zabi艂 Dim臋 Rahman.

-    Jak to nie wiesz?

-    Nie wiem. Gdybym wiedzia艂 i gdybym mia艂 dow贸d, to aresztowa艂bym winnych. M贸wi艂em ci ju偶, 偶e podejrzewam zab贸jstwo w obronie honoru. Te艣膰 i szwagier mogli doj艣膰 do wniosku, 偶e Dima ma kochanka, i zabili j膮 dla ratowania honoru jej zmar艂ego m臋偶a. Mog艂o by膰 jeszcze inaczej: Dima wysz艂a z domu, 偶eby si臋 z kim艣 spotka膰, 贸w kto艣 zacz膮艂 si臋 do niej dobiera膰, a potem sprawy wymkn臋艂y si臋 spod kontroli. Ale nie mam 偶adnych dowod贸w. Na razie.

-    Kiedy pojechali艣my ogl膮da膰 cia艂o, powiedzia艂e艣, 偶e ta sprawa jest bardziej skomplikowana, ni偶 mi si臋 wydaje. Ukrywasz co艣 przede mn膮?

-    Tylko dla twojego dobra.

-    Wyno艣 si臋! Je艣li nie masz zamiaru rozmawia膰 ze mn膮 szczerze, to wyno艣 si臋 z mojego domu.

Chamis Zejdan popatrzy! w milczeniu na chorego nauczyciela.

-    Przyszed艂em tu - odezwa艂 si臋 po chwili - 偶eby ci powiedzie膰, 偶e prezydent zatwierdzi! wyrok na George鈥檃 Sab臋. Wyznaczono ju偶 dat臋 egzekucji.

Omar zaniem贸wi艂.

-    George zostanie stracony pojutrze w po艂udnie.

-    Nie zd膮偶臋 - wyrwa艂o si臋 Omarowi.

-    Nie zd膮偶ysz? Nie zd膮偶ysz oczy艣ci膰 jego imienia? Jemu nic ju偶 nie pomo偶e, Abu Ramizie. - Chamis po艂o偶y艂 zdrow膮 r臋k臋 na nodze Omara. - Pomy艣l lepiej o sobie i swojej rodzinie. Dla George鈥檃 nic ju偶 nie mo偶esz zrobi膰.

Je艣li George ma zgin膮膰 w tak niegodny spos贸b, to niech i mnie za艂o偶膮 opask臋 na oczy i postawi膮 przed plutonem egzekucyjnym, pomy艣la艂 Omar. Bo jak on zginie, to we mnie te偶 co艣 umrze.

-    Wyzdrowiej i wracaj do szko艂y, Abu Ramizie.

-    Jak to? - zdumia艂 si臋 Omar. - Nie s艂ysza艂e艣, 偶e wybieram si臋 na emerytur臋?

-    Tw贸j ameryka艅ski szef, Steadman, opowiada teraz na prawo i lewo, 偶e ci臋 nie pu艣ci. Gada o tym bez przerwy. Dzi艣 rano przyszed艂 nawet do nas, do komendy, 偶eby nam to oznajmi膰. Nie mam poj臋cia, co mu powiedzia艂e艣, ale wygl膮da na to, 偶e zrobi wszystko, 偶eby艣 tylko zosta艂 w szkole.

Wystarczy snobowi wspomnie膰 o wra偶liwo艣ci na odmienno艣ci kulturowe, a efekt murowany, pomy艣la艂 Omar. Gdyby czul si臋 troch臋 lepiej, z przyjemno艣ci膮 opowiedzia艂by Chamisowi, jak zakpi! sobie z dyrektora. Gor膮czka jednak dawa艂a mu si臋 we znaki, a wizja rychlej egzekucji George鈥檃 sprawi艂a, 偶e nie mia艂 ochoty do 偶art贸w.

-    Steadman powiedzia艂 tak偶e, 偶e zwolni! zast臋pczyni臋 i sam b臋dzie prowadzi! twoj膮 klas臋, p贸ki nie wr贸cisz. - Cha-mis wsta艂, poklepa艂 Omara po udzie. - Musz臋 ju偶 i艣膰. Niech Allah przywr贸ci ci zdrowie. Wracaj szybko do szko艂y, Abu Ra-mizie.

-    Wr贸c臋. Zaraz jutro, z samego rana.

Chamis u艣miechn膮艂 si臋 na po偶egnanie i wyszed艂.

Omar marzy艂 tylko o jednym: 偶eby plecy przesta艂y go bole膰. Mia艂 nieca艂e dwa dni na ratowanie George鈥檃. Mo偶e uda si臋 przekona膰 s臋dziego, 偶eby zmieni艂 wyrok? We藕mie webleya, we藕mie 艂uski od MAG-a i p贸jdzie do niego. Mo偶e s臋dzia b臋dzie pami臋ta艂 o spotkaniu na ONZ-owskiej imprezie?

Prezydent zatwierdzi艂 ju偶 wyrok. Poza Omarem nikomu nie zale偶y na wstrzymaniu egzekucji. Musi wi臋c zrobi膰 wszystko, co b臋dzie m贸g艂.

Zrobi艂o si臋 ciemno i zimno. Cyfrowy budzik na stoliku przy 艂贸偶ku wskazywa艂 si贸dm膮 wiecz贸r. Za czterdzie艣ci jeden, godzin George Saba stanie przed plutonem egzekucyjnym. Zosta艂o naprawd臋 niewiele czasu. Omar przeci膮gn膮艂 palcami po twarzy. Zn贸w spojrza艂 na zegar. Si贸dma jeden. Min臋艂a zaledwie minuta, a Omar oczami duszy widzia艂 ju偶 pluton szykuj膮cy si臋 do egzekucji. Si贸dma dwie - zbiera si臋 t艂um. Si贸dma trzy - rozlegaj膮 si臋 werble. Si贸dma cztery... koniec. Omar mia艂 gorzk膮 艣wiadomo艣膰, 偶e w ci膮gu dw贸ch dni, jakie pozosta艂y, z ka偶d膮 up艂ywaj膮c膮 minut膮 b臋dzie na nowo prze偶ywa艂 s膮dowy mord na przyjacielu. Chyba 偶e uda mu si臋 zatrzyma膰 czas...

Zastanawia艂 si臋, w jakim kierunku prowadzi膰 swoje dochodzenie. Mo偶e w samym akcie aresztowania George鈥檃 by艂o co艣, co 艣wiadczy艂oby, 偶e za spraw膮 stoi Tamari? Podobno George przyzna艂 si臋 do zarzut贸w. Ale czy naprawd臋? Do tej pory ca艂a wiedza Omara na temat aresztowania George鈥檃 ogranicza艂a si臋 do tego, co opowiedzia艂a mu Chadid偶a Zubejda. A jak to naprawd臋 wygl膮da艂o? Co si臋 dzia艂o, gdy policja wesz艂a do domu Sab贸w? Ojciec Chadid偶y by艂 tam, na miejscu. Zaraz rano musi zapyta膰 Chadid偶臋, gdzie mo偶e znale藕膰 jej ojca. Musi z nim porozmawia膰. Poprosi, 偶eby mu opowiedzia艂 ze szczeg贸艂ami o przebiegu aresztowania. Musi te偶 ustali膰, kto dowodzi艂 t膮 akcj膮.

ROZDZIA艁 19

Byt mroczny poranek. Deszcz wisia艂 w powietrzu. Omar Jussef czu艂 na twarzy lodowate podmuchy, gdy o 艣wicie szed艂 do szko艂y. Wieczorem zasn膮艂 wcze艣nie, nie zjad艂 nawet kolacji, tak by艂 wyczerpany walk膮 z powodzi膮 w piwnicy i poprzedni膮 bezsenn膮 noc膮. Wsta艂 te偶 wcze艣nie, wzi膮艂 prysznic, wygrza艂 obola艂e plecy pod strumieniem gor膮cej wody. Ku w艂asnemu zaskoczeniu czu艂 si臋 znacznie lepiej i nawet mro藕ny wiatr i mrok deszczowego poranka nie robi艂y na nim wra偶enia. Czasu na ocalenie George鈥檃 Saby zosta艂o niewiele i po raz pierwszy od wielu dni Omar czu艂 si臋 silny i zdecydowany. Jakby odm艂odnia艂.

Dochodzi艂a si贸dma. Za kwadrans zaczn膮 si臋 schodzi膰 uczennice. Je艣li Chamis Zejdan mia艂 rzetelne informacje, to Steadman powinien o tej porze siedzie膰 w gabinecie historycznym, powtarza膰 s艂贸wka arabskie i przygotowywa膰 si臋 do lekcji. Biedny g艂upiec wystawi si臋 na kpiny, usi艂uj膮c m贸wi膰 po arabsku, a odpowiedzi uczennic i tak nie zrozumie, bo m艂odzie偶 m贸wi艂a swoj膮 gwar膮. Wida膰 g艂臋boko zapad艂 mu w pami臋膰 wyk艂ad Omara o kulturowej niewra偶liwo艣ci, ale jego wysi艂ki p贸jd膮 na marne. Dowie si臋 o tym pod koniec miesi膮ca, kiedy Omar oznajmi, 偶e nie rezygnuje, przeciwnie, zamierza pracowa膰 jeszcze d艂ugie lata. B臋dzie uczy艂 dziewcz臋ta z Dehajszy historii i odkrywa艂 przed nimi bogactwo kultury ojczystej jeszcze d艂ugo potem, gdy Steadman wyjedzie na kolejn膮 plac贸wk臋 ONZ-owsk膮, na somalijsk膮 wie艣 albo do Bo艣ni, uczy膰 arabskiego miejscowych muzu艂man贸w. Omar u艣miechn膮艂 si臋 do w艂asnych my艣li - Steadman b臋dzie uczy! arabskiego i b臋dzie si臋 uwa偶a艂 za wybitnego specjalist臋 w tej dziedzinie.

Omar Jussef dochodzi艂 ju偶 do szko艂y. Kamienna mapa Palestyny tak si臋 wtopi艂a w o艂owiane niebo, 偶e przez moment wydawa艂o mu si臋, 偶e jej nie ma, i zacz膮艂 podejrzewa膰, 偶e Izraelczycy wywie藕li j膮 noc膮. Dozna艂 rozczarowania, gdy stwierdzi艂 jednak, 偶e kamie艅 nadal stoi, i wbrew sobie przystan膮艂, jak niemal zawsze, by odszuka膰 wzrokiem wiosk臋, w kt贸rej si臋 urodzi艂. Kamie艅 postawiono tu w艂a艣nie po to, aby umacnia膰 marzenia o powrocie do dawnych miejsc, do wiosek, kt贸re przesta艂y istnie膰 i zachowa艂y si臋 tylko w sentymentalnych wspomnieniach wzruszaj膮cych starc贸w, a m艂odym wisz膮 jak kamie艅 u szyi. Omar Jussef nienawidzi艂 tej rze藕by.

Wybuch uderzy艂 Om ara jak pot臋偶na pi臋艣膰. Rzuci艂 go na chodnik przed szko艂膮. Usiad艂 oszo艂omiony i zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰. Chmura czarnego dymu bucha艂a od wej艣cia do szko艂y, nios膮c wo艅 spalenizny. Oprzytomnia艂. Wydawa艂o mu si臋 zrazu, 偶e znalaz艂 si臋 w samym centrum eksplozji - tak silny by艂 podmuch. Mia艂 wra偶enie, jakby pot臋偶na fala uderzy艂a go prosto w klatk臋 piersiow膮. Ale serce bi艂o normalnie. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e eksplozja nast膮pi艂a nie na zewn膮trz, ale w samej szkole. Kto m贸g艂 ju偶 by膰 o tej porze? Wafa? Chyba nie, zwykle przychodzi p贸藕niej. Wo藕ny? Pewnie sprz膮ta, bo nie wida膰 go przy wej艣ciu.

Wyt臋偶y艂 wzrok. Plastikowe krzes艂o, na kt贸rym siadywa艂 wo藕ny, sta艂o puste. I w tym momencie us艂ysza艂 kas艂anie. Wo藕ny wype艂z艂 z chmury czarnego dymu. Omar pochyli艂 si臋 nad nim, nie zwracaj膮c uwagi na dotkliwy b贸l w plecach. Wo藕ny mia艂 osmalon膮 twarz, z nosa ciek艂a mu krew.

-    Abu Ramizie, pan tutaj? - zawo艂a艂 zaskoczony.

-    Co si臋 sta艂o?

-    Bomba wybuch艂a w pa艅skiej klasie, Abu Ramizie. Pan Christopher tam zosta艂 - odpowiedzia艂 wo藕ny i zn贸w zani贸s艂 si臋 kaszlem.

Omar wyci膮gn膮艂 go na ulic臋 i zostawi! pod opiek膮 dw贸ch dziewcz膮t, kt贸re w艂a艣nie nadesz艂y.

- Niech kt贸ra艣 z was skoczy do piekarni naprzeciwko i zadzwoni po pogotowie - poleci艂, a sam wszed艂 do szko艂y.

Skierowa艂 si臋 w stron臋 swojej klasy. Okna wybite od wybuchu, 艣ciana po lewej stronie korytarza zrujnowana. Pod stopami Omara chrz臋艣ci艂o szk艂o, dym gryz艂 w gard艂o. Wyj膮艂 chusteczk臋 z kieszeni, zas艂oni艂 usta i nos. Wo艅 spalenizny okaza艂a si臋 silniejsza od zapachu wody kolo艅skiej, kt贸r膮 co rano skra-pia艂 chustk臋. Zacz膮艂 kaszle膰.

Drzwi do gabinetu historycznego wisia艂y na jednym zawiasie, gro偶膮c zerwaniem. Omar popchn膮艂 je i zajrza艂 do 艣rodka. P贸艂ki z ksi膮偶kami p艂on臋艂y, 艂awki poprzewracane. Z jego nauczycielskiego biurka zosta艂y tylko drzazgi. Tu偶 za biurkiem Omar ujrza艂 r臋k臋. Palce by艂y zaci艣ni臋te, jakby w艂a艣ciciel r臋ki rozpaczliwie usi艂owa艂 wbi膰 paznokcie w linoleum przykrywaj膮ce pod艂og臋. Omar, zaszokowany, opu艣ci艂 r臋ce. Zani贸s艂 si臋 kaszlem, gdy gryz膮cy dym wdar艂 si臋 do p艂uc. Przy艂o偶y艂 chusteczk臋 do ust. Patrzy艂 na oderwan膮 od cia艂a r臋k臋 na pod艂odze. Musia艂a nale偶e膰 do Steadmana. Wo藕ny m贸wi艂, 偶e dyrektor by艂 w tej w艂a艣nie sali. Przygotowywa艂 si臋 do wyk艂adu.

Omar przest膮pi艂 resztki biurka. Chmura dymu unosz膮ca si臋 za r臋k膮 zrzed艂a i dostrzeg艂 zw艂oki Steadmana; Koszula Amerykanina spali艂a si臋 od wybuchu, ods艂aniaj膮c blad膮, ale mocno osmalon膮 i pokrwawion膮 sk贸r臋 na piersiach i brzuchu. Cia艂o le偶a艂o wsparte o p贸艂k臋 z ksi膮偶kami, g艂owa odrzucona by艂a do tylu, usta na p贸艂 otwarte. Wygl膮da艂o, jakby Steadman drzema艂, pochrapuj膮c z cicha. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e Amerykanin jeszcze 偶yje. Musia艂 odsun膮膰 cia艂o od p艂on膮cych ksi膮偶ek, zanim zajm膮 si臋 w艂osy, a dym wype艂ni p艂uca. Z艂apa艂 Steadmana za tu艂贸w i zacz膮艂 ci膮gn膮膰 ku drzwiom. Amerykanin by艂 ci臋偶ki. W pewnej chwili jego g艂owa odchyli艂a si臋 i wtedy Omar zobaczy艂, 偶e Steadman nie ma lewej strony twarzy. R臋k臋 te偶 urwa艂o z lewej strony. Niebieskie oczy by艂y otwarte. Omar niemal upu艣ci艂 cia艂o, gdy zobaczy艂 martwy, pusty jak u ciel臋cia wyraz oczu. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e Amerykanin nie 偶yje, jednak偶e wyci膮gn膮艂 cia艂o na korytarz. Pot zmieszany z gryz膮cym dymem piek艂 go w oczy.

Trzech ch艂opc贸w przybieg艂o od wej艣cia. Pomogli Omarowi przeci膮gn膮膰 zw艂oki przez korytarz ku drzwiom.

-    Co si臋 sta艂o, ustazl - pytali jeden przez drugiego. - Dyrektor nie 偶yje?

U艂o偶yli cia艂o Christophera Steadmana na pode艣cie schod贸w wiod膮cych do budynku szkolnego. Omar dla 艣wi臋tego spokoju sprawdzi艂 puls, a potem zdj膮艂 p艂aszcz i przykry艂 nagi tors, oskalpowan膮 czaszk臋 i bark bez r臋ki, 偶eby zaoszcz臋dzi膰 tego widoku uczniom, kt贸rzy w艂a艣nie zacz臋li si臋 schodzi膰. To ju偶 drugi p艂aszcz, z kt贸rym si臋 rozstawa艂 w ci膮gu dw贸ch dni. Pierwszy dosta艂 si臋 cz艂owiekowi 偶ywemu, ale skazanemu na 艣mier膰, drugi - zw艂okom. Gdy och艂on膮艂 po wysi艂ku, Omar zn贸w poczu艂 zimno. Zbyt du偶o 艣mierci jak na jego garderob臋. Dwa p艂aszcze sta艂y si臋 ca艂unami. Ciekawe, czy ostatnie, trzecie okrycie, kt贸re wisi w domu na wieszaku, pos艂u偶y za ca艂un dla jego cia艂a. By艂a to czarna kurtka, a wi臋c odpowiednia na tak膮 okazj臋.

Zajecha艂a karetka na sygnale. Trzech medyk贸w utorowa艂o sobie drog臋 przez g臋stniej膮cy t艂um dzieciak贸w. Chcieli zdj膮膰 p艂aszcz z cia艂a, ale Omar ich powstrzyma艂.

-    P贸藕niej, w karetce. Oka偶my szacunek zmar艂emu.

Zgodzili si臋. Umie艣cili cia艂o na pomara艅czowych noszach,

dw贸ch przenios艂o zw艂oki do karetki, a trzeci zaj膮艂 si臋 wo藕nym. Omar my艣la艂 o zmar艂ym. Za 偶ycia Steadman by艂 wynios艂y, na co Omar reagowa艂 kpin膮. Teraz tylko on zatroszczy艂 si臋 o szacunek dla zmar艂ego dyrektora.

Przyby艂y wozy stra偶y po偶arnej. Stra偶acy rozwin臋li w臋偶e, zacz臋li wygasza膰 po偶ar na korytarzu i w gabinecie historycznym.

Gromadka uczni贸w i uczennic ros艂a. Kilkoro p艂aka艂o, wi臋kszo艣膰 jednak patrzy艂a tylko ze smutkiem, zachowuj膮c milczenie. Omar wszed艂 na schody i zwr贸ci艂 si臋 do m艂odzie偶y.

-    Dyrektor Steadman nie 偶yje. Nie wiadomo jeszcze, co si臋 tu sta艂o, ale jak sami widzicie, zaj臋膰 nie b臋dzie. Id藕cie do domu i zawiadomcie uczni贸w z drugiej zmiany, 偶eby dzi艣 nie przychodzili.

Dzieci zacz臋艂y si臋 rozchodzi膰 i wtedy przed szko艂臋 zajecha艂y dwa policyjne d偶ipy - Chamis Zejdan ze swoimi lud藕mi. Komendant zdawa艂 si臋 zaskoczony, 偶e to Omar stoi w drzwiach szko艂y, wydaj膮c dzieciom polecenia. Wtedy Oma-rowi otworzy艂y si臋 oczy. 艁adunek wybuchowy w gabinecie historycznym nie by艂 przeznaczony dla Steadmana. Nikomu przecie偶 nie zale偶a艂o na jego 艣mierci. Celem zamachu by艂 on, Omar Jussef.

-    Abu Ramizie, co si臋 tu sta艂o? - zapyta! Chamis.

-    Pod艂o偶ono bomb臋. Wybuch艂a w gabinecie historycznym, w kt贸rym akurat przebywa艂 Steadman. Przygotowywa艂 si臋 do wyk艂adu. Zgin膮艂 na miejscu. Kilka minut temu cia艂o zabra艂a karetka.

-    A dlaczego Amerykanin mia艂 prowadzi膰 lekcj臋 w twojej klasie?

Omar odni贸s艂 wra偶enie, 偶e w glosie dawnego przyjaciela zabrzmia艂a nuta rozczarowania. Przypomnia艂 sobie, 偶e nie dalej jak wczoraj wieczorem zapewnia艂 go, i偶 rankiem stawi si臋 w szkole i poprowadzi lekcje. Czy to znaczy, 偶e bomb臋 pod艂o偶y艂 Chamis? A mo偶e da艂 komu艣 zna膰, tak jak w sprawie 艣mierci Dimy Abdel Rahman? Omar poczu艂 nagle, 偶e si臋 dusi艂 zacz膮艂 kas艂a膰, a偶 艂zy nap艂yn臋艂y mu do oczu. Zejdan z trosk膮 podtrzyma艂 go pod rami臋, ale Omar strz膮sn膮艂 r臋k臋 komendanta.

-    Postanowi艂 mnie zast膮pi膰, poniewa偶 t艂umaczy艂em mu, 偶e zatrudnienie kogo艣 z zewn膮trz na zast臋pstwo ca艂y ob贸z potraktuje jako zamierzony nietakt wobec mojej osoby.

-    Wzi膮艂 wi臋c twoj膮 klas臋 na twoj膮 pro艣b臋?

-    Niezupe艂nie, ale tak wysz艂o.

-    Tak wysz艂o.... - Chamis spojrza艂 z ukosa na Omara. Jego wzrok nie wr贸偶y艂 niczego dobrego.

-    Sugerujesz, 偶e to ja zorganizowa艂em zamach? - spyta艂 Omar ze z艂o艣ci膮.

-    Steadman chcia艂 si臋 ciebie pozby膰, prawda? Niezale偶nie od tego, co ostatnio m贸wi艂, chcia艂 ci臋 zmusi膰 do rezygnacji z pracy w szkole.

-    Chyba oszala艂e艣.

-    Wiem jedno, Abu Ramizie. Wdaie艣 si臋 ostatnio w r贸偶ne dziwne sprawy. Nie wiem, z kim spiskujesz, nie wiem, czy kto艣 ci臋 do czego艣 nak艂ania, ale wiem, 偶e dwa dni temu by艂e艣 u Husajna Tamariego.

-    Kaza艂e艣 mnie 艣ledzi膰.

-    Niech ci wystarczy, 偶e mam oko na to, kto bywa u Tamariego. Co tam robi艂e艣?

-    Doskonale wiesz, 偶e chcia艂em pom贸c George鈥檕wi Sabie. Chyba nie s膮dzisz, 偶e poszed艂em do Tamariego, 偶eby za艂atwi艂 Amerykanina? A w og贸le to czemu nie aresztujesz winnych zab贸jstwa Louaia i Dimy Rahman贸w? Ci sami ludzie wrobili Sab臋, a teraz pod艂o偶yli bomb臋 w szkole. Czy ty nie rozumiesz, 偶e to mnie chcieli zabi膰? S膮dzili, 偶e o tej porze b臋d臋 ju偶 w klasie. Mi臋dzy nami m贸wi膮c, w艂a艣nie ty o tym wiedzia艂e艣.

-    Niby o czym?

-    Ze przyjd臋 do szko艂y. M贸wi艂em ci wczoraj, 偶e wracam do pracy i od rana zaczynam lekcje.

-    Nie wzi膮艂em tego powa偶nie. Nie s膮dzi艂em, 偶e w og贸le zwleczesz si臋 z 艂贸偶ka, ale wida膰 jeste艣 silniejszy, ni偶 mi si臋 wydawa艂o. - Zejdan odwr贸ci艂 si臋 i zatrzyma艂 przechodz膮cego stra偶aka.

-    Po偶ar opanowany?

-    Tak, mo偶na tam ju偶 wej艣膰.

-    Pos艂uchaj, Abu Ramizie, co ci powiem. Sko艅czmy z tymi wzajemnymi podejrzeniami - rzek艂 Chamis cichym g艂osem. -Przesta艅my si臋 k艂贸ci膰. Ty zajmij si臋 personelem szko艂y, zarz膮d藕 sprz膮tanie, ja p贸jd臋 obejrze膰 miejsce wybuchu.

Chamis wszed艂 do szko艂y z po艂ow膮 swoich ludzi. Reszta ustawi艂a si臋 p贸艂kolem, zabezpieczaj膮c wej艣cie. Za ich plecami kr臋ci艂o si臋 kilkoro uczni贸w i uczennic. W艣r贸d policjant贸w Omar dostrzeg艂 ojca Chadid偶y Zubejdy. Wczoraj postanowi艂, 偶e odszuka policjanta, i oto los mu go zes艂a艂. Podszed艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na powitanie.

-    Radosnego poranka, ustaz - powiedzia艂 przyja藕nie policjant.

-    Niech ci s艂o艅ce 艣wieci, Mahmudzie. Mo偶emy porozmawia膰?

Weszli do szko艂y, przeszli obok zrujnowanej klasy, gdzie koledzy Mahmuda badali miejsce wybuchu. Dla niego to nic nowego, pomy艣la艂 Omar. Pewnie nieraz widzia艂 co艣 podobnego. Nawet nie drgnie, cho膰 to przecie偶 klasa jego c贸rki.

Weszli do gabinetu Steadmana. Omar zamkn膮艂 drzwi i gestem zaprosi艂 Mahmuda, 偶eby usiad艂. Policjant nie wiedzia艂, co zrobi膰 z ka艂asznikowem. Pr贸bowa艂 umie艣ci膰 bro艅 na kolanach, ale przeszkadza艂y por臋cze fotela, wi臋c w ko艅cu po艂o偶y! karabin na pod艂odze i niepewnym gestem przyg艂adzi艂 czarne w膮sy. Potem zdj膮艂 beret i zacz膮艂 go mi膮膰 w r臋kach jak ch艂op pa艅szczy藕niany stoj膮cy przed dziedzicem. Omar nie usiad艂. Sta艂 za biurkiem.

-    Najpierw, Mahmudzie, chcia艂bym ci podzi臋kowa膰, 偶e pozwoli艂e艣 mi zosta膰 na sali s膮dowej po rozprawie....

-    Nie ma o czym m贸wi膰, ustaz. A ten starzec, z kt贸rym pan rozmawia艂, to ojciec tego kolaboranta, prawda? Widzia艂em, jak p艂aka艂.

-    Tak, to m贸j przyjaciel.

-    Nawet je艣li syn okaza艂 si臋 kolaborantem, to trzeba usza

nowa膰 uczucia ojca. Allah uczy, 偶e nie nale偶y wini膰 ojc贸w za czyny dzieci.    i

-    W艂a艣nie - zawt贸rowa艂 Omar. - Chcia艂bym, Mahmudzie, 偶eby艣 mi opowiedzia艂 o aresztowaniu George鈥檃 Saby. Wiem od Chadid偶y, 偶e by艂e艣 na miejscu, wi臋c opowiedz, co tam si臋 dzia艂o, bardzo jestem ciekaw.

-    Dlaczego? Czemu pan si臋 tym interesuje, ustaz?

-    Pos艂uchaj mnie, Mahmudzie. Sta艂o si臋 dzi艣 co艣 strasznego, i to w klasie, do kt贸rej chodzi twoja c贸rka. Rozumiesz chyba, 偶e nie mog臋 ci wszystkiego powiedzie膰. To, co wiem, musz臋 przedstawi膰 najpierw komendantowi Zejdanowi. Mam jednak powody przypuszcza膰, 偶e 艣mier膰 Steadmana mo偶e mie膰 zwi膮zek ze spraw膮 George鈥檃 Saby.

-    Co pan m贸wi? C贸偶 kolaborant mia艂by mie膰 wsp贸lnego z zamachem na dyrektora szko艂y?

-    To skomplikowana sprawa, Mahmudzie. Ale w interesie w艂asnej c贸rki opowiedz mi o aresztowaniu.

Mahmud Zubejda spojrza艂 niepewnie. Denerwowa艂 si臋, nie

wiedz膮c, czy pos艂ucha膰 Omara. Prostak, pomy艣la艂 Omar, boi si臋, 偶e rozmawiaj膮c ze mn膮, narazi si臋 Chamisowi albo nawet Tamariemu. Jednocze艣nie, jak to prosty cz艂owiek, czuje respekt przed kim艣, kto stoi za biurkiem i zwraca si臋 do niego rozkazuj膮cym tonem.

-    A wi臋c - zacz膮艂 Zubejda - pojechali艣my do Bejt D偶ala o 艣wicie. Trzy d偶ipy ludzi. Wysadzili艣my drzwi. Nie pukali艣my, bo dow贸dca m贸wi艂, 偶e ten George Saba jest bardzo niebezpieczny, 偶e mo偶e zacz膮膰 si臋 ostrzeliwa膰 albo pope艂ni膰 samob贸jstwo, 艂ykaj膮c kapsu艂k臋 z cyjankiem. 呕ydzi daj膮 trucizn臋 swoim agentom, 偶eby j膮 za偶yli w razie wpadki.

-    Kto wami dowodzi艂?

-    Major Awdeh.

-    D偶ihad Awdeh?

-    Tak, major D偶ihad.

-    Jest majorem?

-    W s艂u偶bie prewencyjnej. Tego dnia pracowali艣my wsp贸lnie z nimi.

-    Weszli艣cie do 艣rodka i co dalej?

-    Postawili艣my chrze艣cijanina pod 艣cian膮.

-    Stawia! op贸r?

-    A sk膮d, to tch贸rz, byl wystraszony.

-    Przyzna艂 si臋?

-    Z miejsca. Powiedzia艂: 鈥濿iem, o co chodzi鈥.

-    Czy major D偶ihad przedstawi! mu zarzuty?

-    Tak. 呕e pom贸g艂 silom okupacyjnym w zab贸jstwie Louaia Abdel Rahmana.

-    I George Saba si臋 przyzna艂?

-    Tak.

-    A wi臋c D偶ihad Awdeh przedstawi! zarzuty, a George Saba powiedzia艂 na to: 鈥濿iem, o co chodzi鈥. Dobrze rozumiem, tak to by艂o?

-    No, niezupe艂nie - odpar艂 Mahmud Zubejda z wahaniem. - Przyzna艂 si臋, zanim major go oskar偶y艂.

-    M贸g艂 wi臋c mie膰 co艣 innego na my艣li.

-    Nie rozumiem, ustaz.

-    Powiedzia艂, 偶e wie, dlaczego go aresztuj膮, tylko 偶e pow贸d, o kt贸rym my艣la艂, by艂 zupe艂nie inny. Powiedz mi, czy Saba robi艂 wra偶enie zaskoczonego, gdy major D偶ihad przedstawi艂 zarzuty.

-    Nie pami臋tam, przykro mi, ustaz.

-    Czy major D偶ihad m贸wi艂 co艣 jeszcze?

-    Nie przypominam sobie, ale chyba nie.

-    Wzi臋li艣cie Sab臋 do d偶ipa.

-    Tak, ja sam zawioz艂em go do wi臋zienia.

-    By艂 spokojny?

-    Siedzia艂 jak tch贸rz i by艂 bardzo wyl臋kniony. - Zubejda za艣mia艂 si臋 na wspomnienie aresztowania, ods艂aniaj膮c po偶贸艂k艂e od betelu z臋by. - Major D偶ihad go wystraszy艂.

-    Jak?

-    Gdy wyprowadzali艣my go z domu, major pokaza艂 mu tak. - Policjant przeci膮gn膮艂 palcem po szyi w ge艣cie oznaczaj膮cym podcinanie gard艂a i zn贸w za艣mia艂 si臋, szczerz膮c z臋by jak kretyn. - Chrze艣cijanin zblad艂 jak kreda.

Omar przypomnia艂 sobie, co George m贸wi艂 mu ^wi臋zieniu. Taki sam gest D偶ihad uczyni艂 owej nocy, gdy Saba przep臋dza艂 jego i Tamariego z dachu swego domu. Przypomnia艂 te偶 sobie, jaki l臋k ogarn膮艂 go, gdy D偶ihad wda艂 si臋 z nim w utarczk臋 s艂own膮 u Tamariego. M贸g艂 sobie wyobrazi膰 przera偶enie George鈥檃, gdy Awdeh da艂 mu do zrozumienia, 偶e zemsta b臋dzie krwawa.

-    Dzi臋kuj臋 ci, Mahmudzie. - Omar usiad艂 na fotelu Stead-mana na znak, 偶e rozmowa sko艅czona. - Wracaj na s艂u偶b臋, zanim brygadier Zejdan zacznie o ciebie pyta膰.

-    Tak jest, ustaz. Dzi臋kuj臋. - Policjant wsta艂, naci膮gn膮艂 beret na czo艂o.

Gdy tylko znikn膮艂 za drzwiami, do gabinetu wesz艂a sekretarka.

-    B膮d藕 pozdrowiony, Abu Ramizie.

-    Podw贸jne pozdrowienia dla ciebie, Wafo.

-    Zajmiesz si臋 remontem szko艂y?

Omar po艂o偶y艂 r臋ce na biurku. Nie m贸g艂 traci膰 czasu na najmowanie robotnik贸w i zawiadamianie nauczycieli. Do zapowiedzianej egzekucji George鈥檃 Saby zosta艂o ju偶 tylko dwadzie艣cia osiem godzin. Ale nie wiedzia艂, co naprawd臋 pocz膮膰. Potrzebna mu by艂a pomoc policji, ale Chamis Zejdan niech臋tnie odnosi si臋 do jego stara艅, a mo偶e nawet chroni przest臋pc贸w. A z nikim innym nie by艂o sensu rozmawia膰. Przedstawiciele w艂adz w mie艣cie i tak ode艣l膮 go do Zejdana albo poradz膮, 偶eby da艂 sobie spok贸j, bo narazi si臋 Brygadom M臋czennik贸w. Tylko 偶e Brygadom ju偶 si臋 narazi艂, czego najlepszym dowodem jest zrujnowana klasa i 艣mier膰 Amerykanina. W tej sytuacji, pomy艣la艂, najrozs膮dniej b臋dzie zosta膰 w szkole, gdzie s膮 policjanci. Nawet je艣li - jak podejrzewa艂 - Chamis Zejdan dzia艂a r臋ka w r臋k臋 z zab贸jcami, to nikt nie odwa偶y si臋 na morderstwo tu, w szkole, gdzie pe艂no jest 艣ledczych, robotnik贸w i nauczycieli. Postanowi艂 wi臋c zosta膰 na miejscu i jeszcze raz przemy艣le膰 wszystko od pocz膮tku do ko艅ca.

-    Wafa, powiedz nauczycielom, 偶eby sprawdzili swoje klasy i zg艂osili ewentualne uszkodzenia. Ja tymczasem zadzwoni臋 do przedstawicielstwa UNRWA w Jerozolimie, 偶eby przys艂ali ekip臋 remontow膮.

-    A jak my艣lisz, czy przy艣l膮 nam zn贸w jakiego艣 Amerykanina na dyrektora?

-    Jeszcze si臋 nad tym nie zastanawia艂em.

-    S膮dz臋, 偶e teraz nie musisz ju偶 my艣le膰 o emeryturze - za艣mia艂a si臋.

-    Wafa, jeste艣 okropna.

Za艣mia艂a si臋 jeszcze raz i wysz艂a.

Omar zosta艂 sam. Cisz臋 zak艂贸ca艂y tylko dobiegaj膮ce z korytarza przyt艂umione g艂osy policjant贸w dokumentuj膮cych miejsce wybuchu. Wafa ma racj臋, my艣la艂, nie ma ju偶 dyrektora, kt贸ry chce si臋 go pozby膰. Dupek z wydzia艂u o艣wiaty b臋dzie musia艂 zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku - urabia膰 nowego dyrektora. Tylko 偶e tym razem Omar Jussef b臋dzie przygotowany, nie da si臋 wyrzuci膰. Jak za dotkni臋ciem r贸偶d偶ki roztoczy艂a si臋 przed nim perspektywa dalszej pracy. Po raz pierwszy od czasu, gdy Steadman zacz膮艂 naciska膰, by zrezygnowa艂, mia艂 poczucie bezpiecze艅stwa zawodowego. Ale, przemkn臋艂o mu przez my艣l, mo偶e je straci膰, je艣li nadal b臋dzie pr贸bowa艂 oczy艣ci膰 George鈥檃 z zarzut贸w. Zawstydzi艂 si臋 natychmiast, gdy o tym pomy艣la艂, ale 艣wiadomo艣膰, 偶e tak w艂a艣nie jest, pozosta艂a.

W艂膮czy艂 radio, kt贸re Steadman trzyma艂 na p贸艂ce za biurkiem. Nastawi艂 na lokaln膮 stacj臋 rz膮dow膮. Mo偶e og艂osz膮, 偶e George Saba zosta艂 u艂askawiony, a nawet je艣li b臋d膮 z艂e wiadomo艣ci, warto pos艂ucha膰. Mo偶e powiedz膮 co艣 o zamachu w szkole. A w og贸le to musi si臋 zastanowi膰, co robi膰 dalej. Na razie podni贸s艂 s艂uchawk臋 telefonu i wykr臋ci艂 numer przedstawicielstwa ONZ w Jerozolimie.

ROZDZIA艁 20

W Radiu Betlejem przerwano poranny program dyskusyjny, aby nada膰 piln膮 wiadomo艣膰 o nowym m臋czenniku. 脫w m臋czennik - oznajmi! spiker - po艣wi臋ci! swoje 偶ycie, wysadzaj膮c si臋 w powietrze w Jerozolimie. Miejscem m臋cze艅stwa by艂a ulica tu偶 przy bazarze Mahaneh Jehuda. Wi臋cej szczeg贸艂贸w na razie nie podano, ale spiker zapowiedzia艂 rych艂y powr贸t na anten臋, gdy znane b臋dzie nazwisko m臋czennika oraz liczba 鈥瀘kupant贸w鈥 zabitych w samob贸jczym zamachu. M贸wi艂 powa偶nym tonem, ale w jego g艂osie pobrzmiewa艂y nuty podniecenia.

Omar czeka艂 w gabinecie Christophera Steadmana na telefon z siedziby ONZ w Jerozolimie z informacj膮, kiedy zjawi si臋 ekipa remontowa, aby naprawi膰 zniszczenia po porannym wybuchu. Policja ju偶 sko艅czy艂a swoje czynno艣ci, m艂odzie偶 wr贸ci艂a do dom贸w, w budynku panowa艂a cisza.

Na antenie tymczasem wznowiono program dyskusyjny. Spekulowano na temat pochodzenia m臋czennika z Jerozolimy. Jeden z komentator贸w wyrazi艂 pogl膮d, 偶e obecnie naj艂atwiej przenikn膮膰 do Jerozolimy z Ram Allah, wi臋c jego zdaniem zamachowiec samob贸jca musia艂 pochodzi膰 w艂a艣nie stamt膮d. Z Betlejem raczej nie, poniewa偶 wok贸艂 miasta znajduj膮 si臋 liczne posterunki izraelskie. Izraelczycy obserwuj膮 zw艂aszcza skraj Bejt D偶ala, sk膮d bojownicy prowadz膮 ostrza艂 偶ydowskich pozycji na wzg贸rzach po przeciwnej stronie doliny. W tej sytuacji trudno z tej strony przedrze膰 si臋 w g艂膮b terytorium wroga. I zn贸w przerwano dyskusj臋, a spiker poda艂, 偶e w porannym zamachu zgin臋艂o co najmniej o艣miu okupant贸w. Omar skrzywi艂 si臋. Jacy okupanci? Zwyczajni ludzie, kt贸rzy robili zakupy na tanim bazarze.

Omar by艂 kiedy艣 na tym bazarze. Nie podoba艂 mu si臋 brud, ha艂as i t艂um, kt贸ry zdawa艂 si臋 nienawidzi膰 Arab贸w bardziej ni偶 zwykle. By艂o to wiele lat temu. Ale ludzie, kt贸rych zabi艂 zamachowiec, mieli pewnie takie same twarze jak tamci sprzed 艂at i wiedli takie samo zwyczajne 偶ycie. Bez wzgl臋du na to, co m贸wi艂y w艂adze, nie widzia艂 w nich 鈥瀘kupant贸w鈥. Nie znosi艂 propagandowych frazes贸w. U偶ywano takich s艂贸w 艣wiadomie, aby s艂uchacze nie my艣leli o zwyk艂ym ludzkim dramacie, o tym, 偶e zgin膮艂 czyj艣 m膮偶, czyja艣 偶ona, czyj艣 dziadek. Kiedy podadz膮 nazwisko zamachowca, w jego rodzinnym domu zaczn膮 si臋 uroczysto艣ci - trzeba przecie偶 uczci膰 m臋cze艅sk膮 艣mier膰. Zaraz te偶, my艣la艂 Omar, zjawi膮 si臋 ci, kt贸rzy m艂odego cz艂owieka pos艂ali na 艣mier膰, i zaczn膮 strzela膰 w powietrze z ka艂asznikow贸w. A rodzina co ma czci膰? Strat臋 syna? Perspektyw臋 straty domu? Bo przecie偶 niebawem zjawi si臋 wojsko i zburzy dom w odwecie za zamach.    \

艢cian臋 naprzeciwko biurka, przy kt贸rym siedzia艂 Omar,^wype艂nia艂y cztery rega艂y pe艂ne akt. Kiedy tu przychodzi艂 za 偶ycia Steadmana, siada艂 zazwyczaj plecami do rega艂贸w i nie zwraca艂 na nie uwagi. Teraz za艣, patrz膮c na szuflady pe艂ne dokument贸w, pomy艣la艂, 偶e pozbawione w艂a艣ciciela mog膮 jakby w prote艣cie wysypa膰 si臋 na biurko, pogr膮偶aj膮c je w powodzi gromadzonych przez lata, bezu偶ytecznych papier贸w.

J膮艂 wodzi膰 palcem po wywieszkach informuj膮cych o zawarto艣ci poszczeg贸lnych rega艂贸w. W dw贸ch pierwszych znajdowa艂y si臋 arkusze ocen uczni贸w, w trzeciej - szkolne rachunki i faktury. Wywieszka na czwartym i ostatnim g艂osi艂a: 鈥濧kta osobowe鈥. Ukl膮k艂 i otworzy艂 szuflad臋 na samym dole. Wyszuka艂 teczk臋 z napisem: SIRHAN OMAR JUSSEF SUBHI.

Zawaha艂 si臋, bo Wafa mog艂a w ka偶dej chwili wej艣膰 do gabinetu i zobaczy膰, 偶e grzebie w poufnych dokumentach. Machn膮艂 jednak r臋k膮. Wafa nie wygl膮da艂a na zasmucon膮 艣mierci膮

Steadmana, a gdyby do gabinetu wszed艂 kto艣 obcy, to i tak nie zorientuje si臋, co jest w szufladzie.

Wyj膮艂 swoj膮 teczk臋. By艂a wyj膮tkowo gruba, na oko dziesi臋膰 centymetr贸w. Musia艂 u偶y膰 obu r膮k, 偶eby j膮 wydoby膰. Brzegi dokument贸w wpi臋tych w teczk臋 by艂y brudne od wielu palc贸w, kt贸re ich dotyka艂y. Omar odni贸s艂 wra偶enie, 偶e po jego teczk臋 si臋gano znacznie cz臋艣ciej ni偶 po akta innych nauczycieli. Zamkn膮艂 szuflad臋 nog膮, a teczk臋 po艂o偶y艂 na biurku.

Usiad艂 i zacz膮艂 j膮 przegl膮da膰. Pierwsze kartki to by艂o jego podanie o przyj臋cie do pracy w szkole UNRWA oraz opinie z poprzedniej plac贸wki - szko艂y braci lasalian贸w. Do podania przypi臋te by艂o zardzewia艂ym spinaczem jego zdj臋cie, czarno--bia艂e, ale i tak nie pozostawia艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e w贸wczas, kiedy je zrobiono, w膮sy mia艂 szpakowate, a nie ca艂kiem siwe jak obecnie. By艂o to zaledwie dziesi臋膰 lat temu. Przesun膮艂 palcami po w膮sach na zdj臋ciu, a nast臋pnie dotkn膮艂 siwego zarostu pod nosem. Mo偶e powinien je zgoli膰? Z siwymi w膮sami wygl膮da艂 na starszego, ni偶 by艂. Resztka w艂os贸w na g艂owie te偶 ja艣nia艂a siwizn膮. Kto wie, mo偶e Steadman nalega艂 na jego rezygnacj臋 z pracy w艂a艣nie dlatego, 偶e wygl膮da艂 na emeryta? Je艣li zgoli w膮sy i ufarbuje w艂osy, to na nowym dyrektorze nie zrobi wra偶enia starca, kt贸rego trzeba si臋 pozby膰, aby zwolni膰 miejsce dla kogo艣 m艂odszego. Wzi膮艂 o艂贸wek i zamaza艂 w膮sy na zdj臋ciu. Pi贸rem zmieni艂 kolor w艂os贸w. Oceni艂 rezultat. Bez w膮s贸w i z ciemnymi w艂osami wygl膮da艂 na mniej wi臋cej czterdzie艣ci pi臋膰 lat. Nie藕le. I wtedy uprzytomni艂 sobie, 偶e gdy robi艂 to zdj臋cie, mia艂 w艂a艣nie tyle - czterdzie艣ci pi臋膰 lat. Z satysfakcj膮 wspomnia艂, 偶e r贸wnie偶 wtedy zacz膮艂 porz膮dkowa膰 swoje 偶ycie. Opuszkami palc贸w przesun膮艂 pod oczami i wyczu艂 zwiotcza艂膮 sk贸r臋. Pochyli艂 si臋 nad zdj臋ciem i obejrza艂 je uwa偶nie. Dziesi臋膰 lat temu mia艂 jednak g艂臋bsze wory pod oczami. I nic dziwnego. Sypia艂 wtedy ma艂o, a cz臋sto g臋sto, gdy wla艂 w siebie za du偶o whisky, w og贸le si臋 nie k艂ad艂. Poprosi Mariam, 偶eby mu kupi艂a farb臋 do w艂os贸w, a w膮sy zgoli.

Zacz膮艂 teraz czyta膰 opini臋, jak膮 wystawili mu lasalianie. Dyrektor, stary Brahim, z kt贸rym wsp贸lnie przepracowali dwadzie艣cia lat, napisa艂, 偶e powodem zwolnienia Omara Jussefa byty ci臋cia bud偶etowe. Omar podzi臋kowa艂 mu w duchu, 偶e nie wspomnia艂 w pi艣mie, i偶 musia艂 go wyrzuci膰, bo domaga艂 si臋 tego Abu Sway - inspektor z wydzia艂u o艣wiaty.

Nast臋pna kartka to opinia wystawiona przez pierwszego dyrektora szko艂y UNRWA, Irlandczyka o nazwisku Fergus. Omar bardzo go lubi艂, a Fergus oceni艂 go bardzo wysoko. Na d艂u偶ej zatrzyma艂 si臋 przy nast臋pnej ocenie wystawionej przez nast臋pczyni臋 Fergusa, a jednocze艣nie poprzedniczk臋 Stead-mana, Hiszpank臋 Pilar. Omar do艣膰 mi艂o wspomina艂 jej czteroletni膮 kadencj臋. By艂a od niego nieco m艂odsza i pami臋ta艂, 偶e cz臋sto opowiadali sobie dowcipy, a nawet troch臋 flirtowali ze sob膮. 艢mia艂a si臋 jak nastolatka, gdy prawi艂 jej komplementy, 偶e wspaniale wygl膮da w apaszce od Gucciego i okularach Fendiego. By艂a niezam臋偶na i cz臋sto przychodzi艂a do Omar贸w na kolacj臋. Tymczasem ocena, jak膮 mu wystawi艂a, by艂a wr臋cz druzgocz膮ca. Pisa艂a, 偶e jest zbyt stary, aby nauczy膰 si臋 nowoczesnych metod pedagogicznych, 偶e nie wdra偶a nowego programu wprowadzonego przez prezydenta, gdy w艂adze palesty艅skie przej臋艂y sprawy o艣wiaty od izraelskiej administracji cywilnej.    -

Zacz膮艂 kartkowa膰 dalej. Znalaz艂 jeszcze jedn膮, r贸wnie negatywn膮 ocen臋 sporz膮dzon膮 przez Pilar i list, kt贸ry skierowa艂a do Steadmana, gdy rok temu przekazywa艂a mu dyrekcj臋 szko艂y. Pisa艂a w nim, 偶e Omar Jussef jest trudnym pracownikiem i 偶e rozpocz臋艂a starania w wydziale o艣wiaty, aby go zwolni膰. Niewykluczone - pomy艣la艂 Omar - 偶e Abu Sway pos艂u偶y艂 si臋 tym listem, aby wym贸c na Steadmanie decyzj臋 贸 jego zwolnieniu. Amerykanin tymczasem zrobi艂 wszystko, co w jego mocy, aby umo偶liwi膰 Omarowi honorowe odej艣cie. Nast臋pnie do teczki wpi臋to liczne listy od rodzic贸w skar偶膮cych si臋, 偶e Omar wypowiada si臋 w spos贸b negatywny o 偶yciu politycznym w Betlejem i 偶e cz臋sto ka偶e dzieciom zostawa膰 po lekcjach w szkole. Jednej tylko rzeczy w teczce nie by艂o, a mianowicie opinii Steadmana.

Omar zamkn膮艂 teczk臋. By艂 wstrz膮艣ni臋ty. Myli艂 si臋 co do Steadmana. 呕a艂owa艂 teraz gorzko niesprawiedliwych s艂贸w pod jego adresem i 偶art贸w, jak ten o niemyciu si臋 w ramadanie.

G艂o艣no poprosi艂 Amerykanina o wybaczenie. Ale ten cz艂owiek ju偶 nie 偶y艂 i nie by艂o mo偶liwo艣ci, aby teraz okaza膰 mu szacunek. Ka偶de niech臋tne s艂owo i zdanie, kt贸re wypowiedzia艂 pod jego adresem, zdawa艂o si臋 teraz wraca膰 i razi膰 jak celnie wymierzony policzek. Zacz膮艂 rozwa偶a膰, czy nie przeszuka膰 osobistych papier贸w Steadmana. M贸g艂by odszuka膰 numer telefonu jego rodzic贸w w Stanach Zjednoczonych i zadzwoni膰 do nich z wiadomo艣ci膮 o 艣mierci syna. Zrezygnowa艂 jednak, u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e tym zajmie si臋 kto艣 z przedstawicielstwa UNRWA w Jerozolimie.

Smutek, 偶e tak bardzo myli艂 si臋 co do Steadmana, pot臋gowa艂 z艂o艣膰 na Hiszpank臋. Jak mog艂a by膰 tak dwulicowa? Do tej pory uwa偶a艂, 偶e tylko tacy ludzie jak Chamis Zejdan czy Husajn Tamari s膮 zdolni do prowadzenia podw贸jnej gry. Ale ona? Przecie偶 by艂a tylko nauczycielk膮. Dlaczego mia艂by si臋 jej strzec? A w艂a艣nie ona go zdradzi艂a i to napawa艂o go obrzydzeniem. Czy nie do艣膰, 偶e dochodzenie w sprawie George鈥檃 Saby zawiod艂o go w mroczne zau艂ki, gdzie zewsz膮d czyha艂o na艅 niebezpiecze艅stwo? Przez chwil臋 rozwa偶a艂, czy nie napisa膰 do Hiszpanki listu, aby wyrazi膰 oburzenie, ale zda艂 sobie spraw臋, 偶e przecie偶 papiery, kt贸re czyta艂, mia艂y charakter poufny i nie by艂y przeznaczone dla niego. Jak偶e wi臋c polemizowa膰 z tym, co zawiera艂y? Poza tym je艣li te dokumenty ujawnia艂y prawdziw膮 natur臋 Pilar, to nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e pos艂u偶y艂aby si臋 takim listem, aby spowodowa膰 jego zwolnienie pod zarzutem naruszenia tajemnicy s艂u偶bowej. A mo偶e jej negatywna ocena mia艂a inn膮 przyczyn臋? Mo偶e irytowa艂y j膮 pr贸by flirtu? A mo偶e przeciwnie - poczu艂a si臋 ura偶ona, 偶e nigdy nie posun膮艂 si臋 dalej? To te偶 mo偶liwe. Kobiety z Europy cz臋sto zachowywa艂y si臋 tak swobodnie, 偶e wielu jego rodak贸w, nawet tolerancyjnych, czu艂o si臋 wr臋cz zaszokowanych. Maj膮c tak wspania艂膮 偶on臋 jak Mariam, Omar nigdy nie mia艂 do czynienia z g艂臋boko ukrywanym gniewem i potrzeby wnikania w tajone pragnienia samotnej damy.

Nie zastanawiaj膮c si臋 d艂u偶ej, wyj膮艂 z teczki wszystkie arkusiki niebieskiego papieru, na kt贸rym Hiszpanka pisa艂a swoje opinie i list do Steadmana. Ka偶dy arkusz przedar艂 na osiem cz臋艣ci, a potem wszystko razem zgni贸t艂 w gar艣ci, uformowa艂 papierow膮 kul臋 i wrzuci艂 do kosza. Patrzy艂 przez chwil臋 na swoje dzie艂o, po czym doby艂 kul臋 z kosza, raz jeszcze zgni贸t艂 i zn贸w wrzuci艂 do 艣mieci. Poczu艂 si臋 lepiej.

Wzi膮艂 teczk臋 z biurka, ukl膮k艂 przy regale i wcisn膮艂 swoje akta na miejsce. Wsta艂 i w zamy艣leniu pokiwa艂 g艂ow膮.

W radiu zn贸w przerwano program, zapowiadaj膮c po艂膮czenie z reporterem, kt贸ry ma nowe wiadomo艣ci dotycz膮ce zamachu w Jerozolimie. Omar zacz膮艂 nas艂uchiwa膰. 鈥...W komunikacie rozes艂anym do medi贸w - donosi艂 reporter - Brygady M臋czennik贸w Al-Aksa ujawni艂y, 偶e wykonawc膮 m臋cze艅skiej misji na bazarze Mahaneh Jehuda w Jerozolimie by艂 Junis Ab-del Rahman z miejscowo艣ci Irtas w okr臋gu Betlejem. M臋czennik mia艂 dziewi臋tna艣cie lat. Brygady M臋czennik贸w gratuluj膮 rodzinie i ca艂ej miejscowo艣ci...鈥.

Omarowi zapar艂o dech, a偶 musia艂 si臋 oprze膰 o biurko. Prowadz膮cy program dyskusyjny powt贸rzy艂 informacj臋, a komentator - ten, kt贸ry twierdzi艂, 偶e zamachowiec musia艂 pochodzi膰 z Ram Allah - wyrazi艂 opini臋, 偶e w tej sytuacji wojska izraelskie wkrocz膮 do Betlejem. Nowa polityka - doda艂 - zgodnie z kt贸r膮 w艂adze okupacyjne zr贸wnuj膮 z ziemi膮 domy ujawnionych m臋czennik贸w, dotknie oczywi艣cie Rahman贸w, ale ludzie b臋d膮 ich wspiera膰. Omar wy艂膮czy艂 odbiornik.

Dlaczego Junis Rahman po艣wi臋ci艂 偶ycie? Omar przywo艂a艂 w pami臋ci rozmow臋 z ch艂opcem w dniu, w kt贸rym znaleziono cia艂o Dimy. Junis zachowywa艂 si臋 wtedy gniewnie i wrogo. A przecie偶 ci sami ludzie z Brygad M臋czennik贸w, dla kt贸rych podj膮艂 si臋 samob贸jczej misji, przej臋li podst臋pnie rodzinn膮 firm臋 natychmiast po 艣mierci jego starszego brata maj膮cego du偶e wp艂ywy. Omar Jussef by艂 g艂臋boko przekonany, 偶e Junis wiedzia艂, i偶 win臋 za 艣mier膰 brata i bratowej ponosi nie kto inny jak Tamari. Pami臋ta艂 spojrzenie, jakim m艂ody cz艂owiek obrzuci艂 szefa Brygad, gdy ten zjawi艂 si臋 na sali s膮dowej tu偶 przed rozpocz臋ciem rozprawy przeciwko George鈥檕wi Sabie. Omar nie potrafi艂 poj膮膰, jak w og贸le mo偶na odda膰 偶ycie, rzucaj膮c bomb臋, ale czyn Junisa wydawa艂 mu si臋 jeszcze dziwniejszy ni偶 inne zamachy samob贸jcze. M艂odych ludzi z Dehajszy, kt贸rzy gin臋li w taki w艂a艣nie spos贸b, 艂膮czy艂a pewna wsp贸lna cecha. Zwykle swoim czynem chcieli udowodni膰 co艣 sobie i 艣wiatu. Niekt贸rzy byli niezr贸wnowa偶eni psychicznie, co najcz臋艣ciej wynika艂o z faktu, 偶e kto艣 bliski zgin膮艂 na ich oczach z r膮k Izraelczyk贸w. Wi臋kszo艣膰 jednak pragn臋艂a swoim czynem pokaza膰, 偶e nie s膮 tacy, za jakich uwa偶aj膮 ich inni ludzie, 偶e s膮 dzielni, odwa偶ni i honorowi. Zwykle niczego w 偶yciu nie osi膮gn臋li, byli ofiarami przemian lub w艂asnej nieudolno艣ci, a m臋cze艅sk膮 艣mier膰 postrzegali jako rodzaj rehabilitacji i jedyny spos贸b przywr贸cenia sobie i rodzinie dobrego imienia. Ale Junis Abdel Rahman -c贸偶 takiego chcia艂 udowodni膰? Mo偶e po prostu straci艂 rozum po tragicznej 艣mierci brata i bratowej? Tylko 偶e gdy Omar rozmawia艂 z nim dwa dni temu, odni贸s艂 wra偶enie, 偶e ch艂opca przepe艂nia艂o raczej pragnienie zemsty ni偶 rozpacz. Potem przypomnia艂 sobie wyraz wstydu na twarzy Junisa. Czy偶by wi臋c Junis zamordowa艂 Dim臋, a potem wybra艂 samob贸jcz膮 艣mier膰, bo czu艂 si臋 winny? A mo偶e spiskowa艂 z Tamarim i przy艂o偶y艂 r臋k臋 do zab贸jstwa brata?

Wiele my艣li przychodzi艂o mu do g艂owy i Omar uzna艂, 偶e musi si臋 nad tym wszystkim zastanowi膰. Spodnie mia艂 ub艂ocone po upadku przed szko艂膮, gdy wybuch艂a bomba. Uzna艂 wi臋c, 偶e najrozs膮dniej b臋dzie p贸j艣膰 do domu, aby si臋 przebra膰. Usi膮dzie wygodnie w salonie, 偶eby przemy艣le膰 ostatnie wydarzenia. Przypomnia艂 sobie jednak to, co us艂ysza艂 w radiu, 偶e za m臋cze艅sk膮 艣mierci膮 Junisa Rahmana sta艂 betlejemski oddzia艂 Brygad M臋czennik贸w. Oznacza艂o to, 偶e Izraelczycy mog膮 rych艂o wkroczy膰 do miasta, aby wzi膮膰 odwet na terrorystach. Kiedy wejd膮, D偶ihad Awdeh zechce wcieli膰 w 偶ycie sw贸j plan ukrycia si臋 w Bazylice Narodzenia Pa艅skiego. Omar uzna艂 wi臋c, 偶e najpierw musi wst膮pi膰 do 艣wi膮tyni i ostrzec Eliasa Biszar臋 przed tym, co knuje Awdeh. Reszta nale偶y do Biszary. Sam b臋dzie musia艂 wymy艣li膰, jak zapobiec wtargni臋ciu Awdeha do bazyliki.

W艂o偶y艂 marynark臋 i beret. Z kosza wyj膮艂 kul臋 zgniecionego niebieskiego papieru. 艢cisn膮艂 j膮 mocno, jakby to by艂 kark Pilar. To jej kartki, ona na nich pisa艂a, ale nie ma ju偶 zdradzieckich donos贸w w jego teczce. Wszystko wi臋c da si臋 wymaza膰 i wszystko si臋 zmienia. Junis Abdel Rahman pa艂a艂 gniewem, gdy Omar z nim rozmawia艂. A teraz? Po wybuchu nie zosta艂y z niego nawet szcz膮tki. Ch艂opak opasa艂 si臋 艂adunkami wybuchowymi, ale tak naprawd臋 wybuch nast膮pi艂 w jego duszy.

Wafa podnios艂a wzrok, gdy Omar wyjrza艂 z gabinetu Stead-mana. Rozmawia艂a przez telefon. Zas艂oni艂a mikrofon r臋k膮.

-    Dzwoni膮 z dzia艂u technicznego przedstawicielstwa, ekipa przyjedzie w ci膮gu godziny. Chcesz z nimi rozmawia膰?

Omar przecz膮co pokr臋ci艂 g艂ow膮. Machn膮艂 r臋k膮 na po偶egnanie i wyszed艂 na korytarz. Szk艂o zachrz臋艣ci艂o pod stopami. Przy drzwiach wej艣ciowych na plastikowym krze艣le siedzia艂 Mah-mud Zubejda, ka艂asznikowa postawi艂 pod 艣cian膮. Uni贸s艂 si臋 z szacunkiem na widok Omara.

-    Pok贸j z tob膮, ustaz.

-Iz tob膮. Niech B贸g da ci d艂ugie 偶ycie - odpar艂 Omar, podnosz膮c ko艂nierz marynarki.

Wyszed艂szy z dusznego gabinetu Steadmana, poczu艂 ch艂贸d powietrza i porywisty wiatr. Przeszed艂 przez zab艂ocon膮 ulic臋. Zza chmur dobieg艂 basowy warkot izraelskiego 艣mig艂owca. Omar rozejrza艂 si臋, szukaj膮c wzrokiem Najifa, ale ulica wygl膮da艂a jak wymar艂a, tylko w 艣mietniku buszowa艂a 艂aciata koza. Si臋gn膮艂 do kieszeni, wyj膮艂 papierow膮 kul臋 i rzuci艂 z ca艂ej si艂y daleko przed siebie. Wiatr porwa艂 j膮 i wyl膮dowa艂a w samym 艣rodku ka艂u偶y po艂yskuj膮cej za wysypiskiem 艣mieci.

ROZDZIA艁 21

Greckokatolicki ksi膮dz sta艂 wsparty o o艂tarz, pilnuj膮c wej艣cia do groty, w kt贸rej narodzi艂 si臋 Jezus. G艂adzi艂 palcami d艂ug膮, czarn膮 brod臋 jak dziewczynka szczotkuj膮ca ko艅ski ogon i 艂ypa艂 na Omara Jussefa, kt贸ry przemierza艂 w艂a艣nie g艂贸wn膮 naw臋. G艂臋boko osadzone oczy ksi臋dza po艂yskiwa艂y czerni膮 r贸wnie intensywn膮 jak sutanna. Twarz mia艂 nieruchom膮, wzrok niech臋tny.

-    B膮d藕 pozdrowiony, ojcze - rzek艂 Omar, podchodz膮c do niego.

Ksi膮dz odburkn膮艂 co艣 pod nosem tak cicho, 偶e chyba sam nie us艂ysza艂.

Omar opanowa艂 irytacj臋. Ksi膮dz by艂 Grekiem. Inne wyznania dopuszcza艂y do 艣wi臋ce艅 i do pos艂ug w 艣wi膮tyni ch臋tnych spo艣r贸d miejscowej ludno艣ci, ale Ko艣ci贸艂 greckokatolicki mia艂 inn膮 polityk臋 - przysy艂a艂 ksi臋偶y z Aten, aby prowadzili dzia艂alno艣膰 duszpastersk膮 w艣r贸d ludzi, o kt贸rych nie mieli najmniejszego poj臋cia. Skutek by艂 taki, 偶e przybysze popadali we frustracj臋 i mieli pretensje do ca艂ego 艣wiata, jak ten grubianin, przed kt贸rym stan膮艂 w艂a艣nie Omar. Nie by艂o turyst贸w, na kt贸rych ksi膮dz m贸g艂 si臋 wy偶y膰, by艂 wi臋c w wyj膮tkowo z艂ym nastroju.

-    Szukam ojca Eliasa Biszary.

Ksi膮dz obrzuci艂 szyderczym wzrokiem ub艂ocone spodnie Omara, uni贸s艂 ospale r臋k臋 i szponiastym palcem wskaza艂 niewielkie drzwi w poprzecznej nawie. Zaraz potem zn贸w zacz膮艂 g艂adzi膰 brod臋 na znak, 偶e pos艂uchanie sko艅czone.

Drzwi wiod艂y do ko艣cio艂a 艣w. Katarzyny przylegaj膮cego do bazyliki. Zbudowali go franciszkanie w XIX wieku. W wy艂o偶onym bia艂ym marmurem wn臋trzu panowa艂a cisza, Omar przeszed艂 na dziedziniec klasztorny. Granit 艣redniowiecznych kolumn, odnowionych i przywr贸conych do dawnej 艣wietno艣ci, mieni艂 si臋 szaro艣ci膮 w r贸wnie szarym 艣wietle pochmurnego dnia. Tak偶e i tu by艂o pusto i dopiero po chwili, za pomnikiem starca w zakonnym habicie, stoj膮cym w centrum dziedzi艅ca, Omar dostrzeg艂 modl膮cego si臋 mnicha. Po przerzedzonych czarnych kr臋conych w艂osach pozna艂 Eliasa Biszar臋.

Ten na widok Omara wsta艂 z kl臋czek.

-    Abu Ramizie, witam.

-    Jak si臋 masz, ojcze.

-    Och, nie nazywaj mnie 鈥瀘jcem鈥. Brzmi to dziwnie w ustach cz艂owieka, kt贸ry by艂 moim nauczycielem, chyba 偶e chcesz, 偶ebym m贸wi艂 do ciebie 鈥瀞ynu鈥?

-    Nie marzniesz tutaj? - zatroska艂 si臋 Omar.

-    Marzn臋, ale tak powinno by膰. 艁atwiej si臋 skupi膰 przy modlitwie. Ten stary dra艅 te偶 pomaga. - Gestem wskaza艂 posta膰 na pomniku.

Omar spojrza艂 na wyrze藕bione w kamieniu brodate oblicze. Nic specjalnego. Posta膰 wyprana z wszelkiego wyrazu jak cukrowe figurki z supermarketu.

-    艢wi臋ty Hieronim?

-    Zgad艂e艣, nasz lokalny 艣wi臋ty i m臋czennik. Rozmy艣la艂em o George鈥檜 Sabie, zanim przyszed艂e艣. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e zaczynam nienawidzi膰 wszystkich muzu艂man贸w w naszym mie艣cie za to, co zrobili George鈥檕wi. Niecierpi臋 ich za bezmy艣lny fundamentalizm i za idiotyczne uwielbienie m臋cze艅stwa. Przyszed艂em tu, pod pomnik starego Hieronima, aby powt贸rzy膰 sobie, 偶e my, chrze艣cijanie, te偶 mieli艣my nawiedzonych fanatyk贸w, kt贸rzy pot臋piali ka偶dego, kto o艣mieli艂 si臋 my艣le膰 albo modli膰 inaczej.

-    Nie m贸wi膮c o takich, kt贸rzy czcili m臋czennik贸w bardziej ni偶 samego Boga - doda艂 Omar.

-    艢wi臋ta racja, Abu Ramizie. 艁aci艅ska wersja Biblii, kt贸r膮 ten kolega Hieronim sporz膮dzi艂, obowi膮zywa艂a w Ko艣ciele rzymskokatolickim przez tysi膮c sze艣膰set lat. Spore osi膮gni臋cie jak na kogo艣, kto prowadzi艂 pustelnicze 偶ycie w Betlejem. Tylko 偶e on rujnowa艂 偶ycie i prac臋 wielu teolog贸w, kt贸rzy o艣mielali si臋 podwa偶a膰 jego ortodoksyjne pogl膮dy, a na grobach m臋czennik贸w palii tyle 艣wieczek, 偶e ludzie mawiali nawet, i偶 jest poganinem i czci 艣wiat艂o zamiast Boga.

Elias strzepn膮艂 kurz, kt贸ry osiad艂 na habicie, gdy kl臋cza艂, i spojrza艂 na spodnie Omara.

-    Przewr贸ci艂e艣 si臋, ustaz? - zainteresowa艂 si臋.

Bioto zd膮偶y艂o ju偶 zaschn膮膰 i grudki oblepia艂y nogawki Omara, wewn膮trz jednak czul wilgo膰.

-    Ib nic takiego - odpowiedzia艂 wymijaj膮co.

-    Wejd藕my do 艣rodka. Nie ma potrzeby, 偶eby艣 marz艂 jak ja.

-    Nic mi nie b臋dzie.

Przeszli jednak do kaplicy. Ksi膮dz lypal na nich od drzwi Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego. Nadal g艂adzi艂 si臋 po brodzie. Elias wzi膮艂 Omara pod rami臋. Usiedli w ostatniej 艂awce.

-    Eliasie, przyszed艂em specjalnie, 偶eby ci臋 ostrzec o niebezpiecze艅stwie zagra偶aj膮cym waszej bazylice - zacz膮艂 Omar. - Dzi艣 rano dosz艂o do samob贸jczego zamachu w Jerozolimie.

-    S艂ysza艂em.

-    Za zamachem stoj膮 Brygady M臋czennik贸w Al-Aksa z Betlejem. Obawiam si臋, 偶e jeszcze dzi艣 w nocy do miasta wejd膮 Izraelczycy, 偶eby schwyta膰 albo zlikwidowa膰 przyw贸dc贸w. B臋d膮 chcieli si臋 zem艣ci膰 za masakr臋 na bazarze.

-    Rozumiem, ale co to ma wsp贸lnego z bazylik膮?

-    D偶ihad Awdeh, jeden z przyw贸dc贸w Brygad, zamieszka艂 niedawno w moim s膮siedztwie. Zwierza艂 si臋 komu艣, kogo znam, 偶e je艣li Izraelczycy b臋d膮 chcieli go schwyta膰, schroni si臋 w艂a艣nie w bazylice.

Elias zaniem贸wi艂 z wra偶enia.

-    Rozumiesz, 偶e je艣li tu wtargnie, to wtargn膮 tu tak偶e Izraelczycy. Mo偶e doj艣膰 do strzelaniny i kto wie, czym si臋 to sko艅czy. Tak czy owak, stanie si臋 藕le, 藕le dla miasta, 藕le dla chrze艣cijan. Je艣li wedr膮 si臋 tu terrory艣ci, bazylika mo偶e ucierpie膰 albo wr臋cz legnie w gruzach. Je艣li mnisi odm贸wi膮 im schronienia, muzu艂manie w Betlejem powstan膮 przeciwko chrze艣cijanom, zarzucaj膮c im wydanie tak zwanych bohater贸w ruchu oporu w r臋ce wroga.

Elias spojrza艂 na ksi臋dza, kt贸ry nadal 艂ypa艂 na nich od drzwi bazyliki.

-    Abu Ramizie, a偶 trudno uwierzy膰, 偶e do tego dosz艂o.

-    A jak my艣lisz, dlaczego Brygady M臋czennik贸w urz膮dzi艂y sobie kryj贸wk臋 tak blisko? W minut臋 mog膮 dobiec tu. Dzi艣 powinni艣cie zamkn膮膰 drzwi.

-    Sam nie mog臋 o tym decydowa膰, a je艣li nawet przekonam 艂aci艅skiego patriarch臋, 偶e trzeba 艣wi膮tyni臋 zamkn膮膰, to Grecy odm贸wi膮 zgody. S膮 podejrzliwi. Uznaj膮, 偶e co艣 knujemy i chcemy zaw艂adn膮膰 bazylik膮, zmieni膰 ten delikatny uk艂ad, kt贸ry trwa od wiek贸w. Jeste艣 historykiem, Abu Ramizie, wi臋c wiesz, o czym m贸wi臋. Sto pi臋膰dziesi膮t lat temu Francuzi wydali wojn臋 Rosji tylko dlatego, 偶e kap艂ani w bazylice pok艂贸cili si臋 o ozdobn膮 tablic臋 w grocie, w kt贸rej Jezus przyszed艂 na 艣wiat. Dzi艣 te偶 zdarza si臋, 偶e grecki duchowny rzuca si臋 z pi臋艣ciami na katolickiego ksi臋dza tylko dlatego, 偶e ten zami贸t艂 schody, kt贸re wedle uk艂adu maj膮 sprz膮ta膰 Grecy. Wcze艣niejsze zamkni臋cie ko艣cio艂a nie wchodzi w gr臋.

-    Trzeba przynajmniej spr贸bowa膰. Na pewno zrozumiej膮 zagro偶enie.

-    Beznadziejna sprawa. Kap艂ani s膮 tak uparci, 偶e raczej wydadz膮 ko艣ci贸艂 na 艂up muzu艂man贸w czy 偶yd贸w, ni偶 przyznaj膮 racj臋 chrze艣cijanom innego wyznania.

-    Wi臋c nic nie mo偶esz zrobi膰?

-    Chyba jednak jest co艣 takiego. - Elias spojrza艂 na ukrzy偶owanego Chrystusa nad o艂tarzem. - Zostan臋 tu i spr贸buj臋 ich zatrzyma膰.

-    To szale艅stwo. Zabij膮 ci臋. Sam nie dasz rady.

-    Nie jestem bohaterem, Abu Ramizie. Boj臋 si臋 tych bandyt贸w, ale m贸j strach przed nimi jest mniejszy ni偶 mi艂o艣膰 do tej bazyliki. Ta 艣wi膮tynia uosabia histori臋 chrze艣cija艅stwa w Ziemi 艢wi臋tej. Uczy艂e艣 mnie, ustaz, 偶e historia jest istot膮 偶ycia, a nauki z niej p艂yn膮ce s膮 kluczem do lepszej przysz艂o艣ci. Nawet je艣li mury tego ko艣cio艂a mia艂yby lec w gruzach, trzeba chroni膰 ducha historii. To miejsce symbolizuje przesz艂o艣膰, kiedy muzu艂manie i chrze艣cijanie 偶yli obok siebie w pokoju, i za艣wiadcza, 偶e tak mo偶e by膰 r贸wnie偶 w przysz艂o艣ci, kiedy ustanie szale艅stwo, co nas otacza. Zostan臋 wi臋c tutaj na noc, b臋d臋 si臋 modli艂 za ko艣ci贸艂, a gdy wtargn膮 Brygady M臋czennik贸w, b臋d臋 si臋 modli艂 za nich. - Elias po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Omara. - Dzi臋ki ci, Abu Ramizie, dzi臋ki za ostrze偶enie. Gdy przyjd膮, b臋d臋 przygotowany. Ale ty wracaj teraz do domu, przebierz si臋 w suche ubranie, zanim przezi臋bisz si臋 na 艣mier膰.

-    Zaczynam my艣le膰, 偶e tak by艂oby najlepiej.

-    Chcesz zosta膰 m臋czennikiem grypy? - za艣mia艂 si臋 Elias. -Skoro tak, to w raju dostaniesz siedemdziesi膮t dwa puchary gor膮cego jab艂ecznika19.

Omar te偶 si臋 roze艣mia艂. Gdy opuszcza艂 艣wi膮tyni臋, zobaczy艂, 偶e Elias Biszara zn贸w kl臋czy i modli si臋 偶arliwie przed krzy偶em.

ROZDZIA艁 22

Omar Jussef le偶a艂 wyci膮gni臋ty p艂asko na 艂贸偶ku. Czeka艂, kiedy Mariam da zna膰, 偶e pora na iftar. Zn贸w doskwiera艂 mu pulsuj膮cy b贸l w plecach, kt贸rego nabawi艂 si臋 w nocy, gdy walczy艂 z powodzi膮 w piwnicy. Zm臋czy艂a go w臋dr贸wka do ko艣cio艂a i powr贸t do domu, a 艣wiadomo艣膰, 偶e m艂ody kap艂an zamierza wystawi膰 si臋 na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo, wyczerpa艂a go do cna. B贸l powr贸ci艂, gdy w domu usiad艂, aby napi膰 si臋 kawy. W艂a艣nie wtedy poczu艂, 偶e zn贸w zaczyna go 艂upa膰 w krzy偶u. Los zn贸w z niego zakpi艂. Zamiast biega膰 po Betlejem, zbieraj膮c dowody i g艂osz膮c wszem wobec, 偶e George Saba jest niewinny, sp臋dzi艂 pi臋膰 ja艂owych godzin w 艂贸偶ku. Mia艂 wra偶enie, 偶e ponure niebo 艂ypie na艅 zza okna z sadystyczn膮 przyga-n膮. Le偶a艂, gapi膮c si臋 beznadziejnie w o艂owiane chmury, a do egzekucji George鈥檃 Saby zosta艂o ju偶 tylko osiemna艣cie godzin. Potem spadnie deszcz, a George鈥檃 Saby nie b臋dzie ju偶 w艣r贸d 偶ywych.

Czy to depresja? - zastanawia艂 si臋 Omar. A mo偶e tylko stres po traumatycznym prze偶yciu? Czyta艂 kiedy艣, 偶e czego艣 takiego do艣wiadczaj膮 ludzie, kt贸rzy ocaleli po wybuchu bomby. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na mostku. Nadal wyczuwa艂 b贸l po tym, jak uderzenie fali eksplozji w szkole rzuci艂o go na ziemi臋. Traumatycznym prze偶yciem by艂 tak偶e widok zw艂ok Christophera Steadma-na. Nie my艣la艂 o nim ani wtedy, gdy siedzia艂 w jego gabinecie, ani p贸藕niej, gdy wraca艂 do domu. Mia艂 wiele innych spraw na g艂owie. Ale po powrocie do domu urwana r臋ka Amerykanina stan臋艂a mu przed oczami. Przez ca艂e popo艂udnie bada艂 w艂asn膮 r臋k臋. Podnosi艂 d艂o艅, uk艂ada艂 palce tak, jak widzia艂 u Steadma-na, jakby r臋ka w ostatnim odruchu pr贸bowa艂a dope艂zn膮膰 do zw臋glonego cia艂a. Zastanawia艂 si臋, czy Chamis Zejdan cz臋sto my艣li o utraconej ko艅czynie. Czy takie nieszcz臋艣cie nie wepchn臋艂oby ka偶dego w szpony na艂ogu? Utrata r臋ki, okropno艣ci wojny, samotno艣膰 cz艂owieka, kt贸rego najbli偶si przyjaciele zgin臋li w walce. Omar Jussef z niema艂ym trudem poradzi艂 sobie z na艂ogiem picia i palenia, a przecie偶 do艣wiadczy艂 jedynie frustracji 偶ycia pod okupacj膮. O ile ci臋偶ej by艂o jego przyjacielowi. Tak, wci膮偶 my艣la艂 o Chamisie jako przyjacielu. Poczu艂 nagle g艂臋bokie wsp贸艂czucie, gdy wyobrazi艂 sobie Zejdana, jak le偶y gdzie艣 ranny w Libanie i nie bacz膮c na 艣wiszcz膮ce wok贸艂 kule, rozpaczliwie szuka odstrzelonej r臋ki, w p艂onnej nadziei, 偶e uda si臋 mu si臋 j膮 przywr贸ci膰 na miejsce i wreszcie zbiec z pola walki, zbiec na zawsze. My艣l膮c o tym, Omar doszed艂 do wniosku, 偶e chyba w艂a艣nie wtedy m艂ody idealista, jakiego zna艂 na studiach, przeobrazi艂 si臋 w zgorzknia艂ego, przygn臋bionego pijaka, kt贸ry dzi艣 dowodzi policj膮 w Betlejem. Zastanawia艂 si臋 jednak, czy mrok, jaki spowija wiele lat 偶ycia Chamisa Zejdana, kryje tak偶e inn膮 tajemnic臋. T臋 mianowicie, 偶e komendant policji nie potrafi ju偶 odr贸偶ni膰 dobra od z艂a. By膰 mo偶e prze偶ycia tak skazi艂y przyjaciela, 偶e wydal Dim臋 Tamariemu. Omar nienawidzi艂 tej my艣li, ale te偶 nie m贸g艂 sobie inaczej wyt艂umaczy膰, dlaczego Thmari uzna艂, 偶e musi zlikwidowa膰 Dim臋.

Nadia wesz艂a do sypialni dziadka, nios膮c kaw臋. Oczy mia艂a podkr膮偶one, cer臋 a偶 przezroczyst膮 ze zm臋czenia. Niewiele spa艂a minionej nocy, gdy zala艂o mieszkanie Ramiz贸w w suterenie. Rodzice po艂o偶yli j膮 w pokoju go艣cinnym na parterze, ale ca艂膮 noc panowa艂 rozgardiasz i by艂o zimno. Dzie艅 te偶 nie przyni贸s艂 ukojenia. Wszyscy wok贸艂 - rodzice, babka, krewni i s膮siedzi, kt贸rzy po艣pieszyli z pomoc膮, na przemian lamentowali i przeklinali okupacj臋 za wszystkie nieszcz臋艣cia. Nadia zachowa艂a spok贸j. Teraz te偶 zjawi艂a si臋 cicho jak myszka. Patrz膮c na ni膮 z wysoko艣ci swojego 艂贸偶ka, Omar pomy艣la艂, 偶e gdyby tylko troch臋 uros艂a i przyty艂a, wygl膮da艂aby dok艂adnie jak jego matka.

Przygaszony wzrok nadawa艂 jej wyraz melancholii. Czarne w艂osy okala艂y blad膮 buzi臋 bez 偶adnego rumie艅ca. Ojciec Omara zawsze mawia艂, 偶e jego 偶ona wygl膮da i zachowuje si臋 jak ksi臋偶niczka wywodz膮ca si臋 z dawnych Turk贸w z Kaukazu, jeszcze z czas贸w przed osma艅skimi podbojami. Nadia nosi艂a si臋 z tak膮 sam膮 godno艣ci膮 jak matka Omara, by艂a tak samo wra偶liwa i pe艂na dystansu do wszystkiego, jakby czu艂a, 偶e 艣wiata nie wolno darzy膰 zaufaniem. By艂a m膮dra m膮dro艣ci膮 nieszcz臋艣liwego dziecka.

Omar doskonale pami臋ta艂 pogrzeb matki w 1965 roku. Mia艂 wtedy siedemna艣cie lat. Dzie艅 wsta艂 ch艂odny i zanosi艂o si臋 na deszcz tak jak dzi艣. Ojciec, kt贸ry nigdy nic z艂ego nie m贸wi艂 o swojej 偶onie, wzi膮艂 pierworodnego na bok i powiedzia艂 tak:

鈥濷p艂akujesz, m贸j synu, matk臋. Przyznaj臋, 偶e by艂a dobr膮 matk膮 i masz wszelkie powody, aby j膮 op艂akiwa膰. Nie jest mi 艂atwo o tym m贸wi膰, ale mam nadziej臋, 偶e mnie zrozumiesz. Chyba lepiej, 偶e mama odesz艂a, bo nikt z nas nie by艂 w stanie jej pom贸c. Gdy wyp臋dzono nas z wioski - by艂e艣 wtedy niemowl臋ciem - matka nigdy ju偶 nie by艂a taka jak dawniej. Nie umia艂a by膰 szcz臋艣liwa. Nie znaczy to, 偶e matka nie cieszy艂a si臋 z takiego syna jak ty albo 偶e twoje dzieci艅stwo by艂o nieszcz臋艣liwe. Nie o to chodzi. Chodzi o to, 偶e odk膮d opu艣cili艣my nasz膮 wiosk臋, bez przerwy rozmy艣la艂a o dawnym 偶yciu i o tym, 偶e nowe jest znacznie ci臋偶sze. Nie m贸wi艂a o tym, 偶eby mnie nie urazi膰, 偶ebym nie zacz膮艂 si臋 wstydzi膰, 偶e nie potrafi艂em jej zapewni膰 takiego 偶ycia, jakiego oczekiwa艂a, gdy si臋 pobierali艣my. Niepotrzebnie, bo -m贸wi臋 to szczerze, bez goryczy - nie czu艂bym si臋 ani ura偶ony, ani zawstydzony. Pami臋taj, synu, 偶e nie wolno dopuszcza膰 do tego, by 偶ycie pozbawia艂o nas szcz臋艣cia. Pami臋taj o matce. Chc臋 wierzy膰, synu, 偶e twoje dzieci i wnuki wr贸c膮 kiedy艣 do naszej wioski. Je艣li jednak stanie si臋 inaczej, niech o niej w og贸le nie my艣l膮, niech przesz艂o艣膰 zostawi膮 za sob膮. Nie pozw贸l, aby by艂y rozdarte jak twoja matka mi臋dzy przesz艂o艣ci膮 a tera藕niejszo艣ci膮, mi臋dzy rodzinn膮 wiosk膮 a obozem dla uchod藕c贸w, bo wtedy nie b臋d膮 偶yli ani w jednym, ani w drugim miejscu鈥.

Gdyby kto inny przem贸wi艂 w taki spos贸b, Omar uzna艂by go za 偶a艂osnego defetyst臋. Dzi艣 daleko lepiej ni偶 wtedy rozumia艂 ojca.

Widz膮c przed sob膮 wymizerowan膮 buzi臋 Nadii, Omar odp臋dzi艂 my艣li o Chamisie Zejdanie, George鈥檜 Sabie, Dimie Ab-del Rahman i o Brygadach M臋czennik贸w. Najwa偶niejsze jest to dziecko.

-    Chod藕 tutaj, kochanie, usi膮d藕 przy dziadku.

Nadia postawi艂a fili偶ank臋 z kaw膮 na nocnym stoliku i usiad艂a na skraju 艂贸偶ka. Omar wzi膮艂 j膮 za r膮czk臋. By艂a zimna jak befsztyk z lod贸wki.

-    Jeste艣 zm臋czona?

Nadia kiwn臋艂a g艂贸wk膮.

-    Nie mamy 艂atwego 偶ycia, wnusiu, ale s膮 ludzie na 艣wiecie, kt贸rym 偶yje si臋 jeszcze gorzej.

-    Tak, dziadku. - Nadia spu艣ci艂a wzrok.

-    Naprawd臋, tak jest. Wyobra藕 sobie, 偶e przysz艂oby nam 偶y膰 w Rosji. Prawie ca艂e stulecie strasznych cierpie艅 pod komunizmem, a teraz mafie i choroby jak AIDS, z kt贸rymi nikt nie walczy. To fakt, 偶e u nas jest 藕le, ale tam jest jeszcze gorzej. Nawet pogoda w Rosji jest gorsza ni偶 tutaj.

Nadia zachichota艂a.

-    Pomy艣l tylko, gdyby艣my mieszkali w Rosji, to przez p贸艂 roku mieliby艣my 膰wier膰 metra 艣niegu na podw贸rku. W por贸wnaniu z tym 膰wier膰 metra wody w piwnicy, i to tylko przez jedn膮 noc, to pryszcz.

-    艢nieg jest fajny, dziadku.

-    Owszem, kiedy pada od wielkiego dzwonu, jak u nas, a nie kiedy pada miesi膮cami. A co do naszej powodzi, to pomy艣l o tym, 偶e zaraz przybiegli do nas s膮siedzi, 偶eby pom贸c. To dow贸d, 偶e mamy wspania艂ych s膮siad贸w. A poza tym mieli艣my pyszn膮 zabaw臋 z wylewaniem wody. Pomaga艂a艣 mi.

-    Pomaga艂am.

-    W艂a艣nie. Mogli艣my si臋 popluska膰, nie wyje偶d偶aj膮c na pla偶臋. Pla偶臋 mieli艣my w domu.

-    Tylko 偶e strasznie 艣mierdzia艂o - za艣mia艂a si臋 Nadia.

-    Na prawdziwej pla偶y te偶 nie pachnie. Nie masz poj臋cia, ile 艣wi艅stwa sp艂ywa do morza w dzisiejszych czasach. Lepiej siedzie膰 w domu. Babcia co艣 nam ugotuje, a pla偶臋 mo偶emy sobie urz膮dzi膰 w piwnicy albo na podw贸rku.

Nadia za艣mia艂a si臋 i u艣ciska艂a dziadka. Oczy jej zwilgotnia艂y. By艂a taka drobna i szczup艂a. Omar przytuli艂 j膮 mocno, poczeka艂, a偶 wyschn膮 艂zy, i dopiero wtedy wypu艣ci艂 z obj臋膰.

-    Dzi臋ki za kaw臋, s艂onko.

Zadzwoni艂 telefon w salonie.

-    Id藕 i odbierz, Nadiu.

Wnuczka wybieg艂a z sypialni. Omar usiad艂 na 艂贸偶ku. B贸l za-pulsowa艂 w krzy偶u tak mocno, 偶e musia艂 wstrzyma膰 oddech. Wypi艂 kaw臋. Nadia wr贸ci艂a, nios膮c s艂uchawk臋 bezprzewodowego aparatu.

-    Do ciebie, dziadku. Abu-Adel.

Omar wzi膮艂 s艂uchawk臋. Nadia zabra艂a fili偶ank臋 i wysz艂a.

-    B膮d藕 pozdrowiony, Abu-Adelu.

-    Podw贸jne pozdrowienia dla ciebie, Abu Ramizie. Jak si臋 czujesz? - odezwa艂 si臋 Chamis Zejdan. W tle s艂ycha膰 by艂o jakie艣 krzyki.

-    Jako tako, dzi臋ki Bogu.

-    Jestem na Polu Pasterzy. Rakieta z izraelskiego 艣mig艂owca trafi艂a w d偶ipa Husajna Tamariego. Zgin膮艂 na miejscu.

-    Tamari? Jeste艣 pewien?

-    Absolutnie. 艢ledzi艂em go, wi臋c wiem, 偶e jecha艂 tym d偶i-pem.

-    艢ledzi艂e艣? Dlaczego?

-    Powiedzmy, 偶e dla odmiany zabawia艂em si臋 w prawdziwego policjanta. Wygl膮da na to, 偶e Izraelczycy dopadli go w odwecie za poranny zamach w Jerozolimie. S艂ysza艂e艣 pewnie, 偶e Junisa Rahmana wys艂a艂y Brygady M臋czennik贸w.

-    S艂ysza艂em, tylko nie rozumiem, dlaczego akurat jego.

-    Nie mam poj臋cia.

-    Niewa偶ne, wa偶ne, 偶e teraz George Saba b臋dzie m贸g艂 wyj艣膰 na wolno艣膰.

W s艂uchawce zapad艂a cisza.

-    Chodzi mi o to - wyja艣ni艂 Omar - 偶e teraz policja mo偶e przyzna膰, 偶e to Tamari zabi艂 Louaia Rahmana albo naprowadzi艂 na niego Izraelczyk贸w i 偶e zabi艂 r贸wnie偶 Dim臋 Rah-man.

-    Po pierwsze, Abu Ramizie, nie wiesz tego na pewno.

-    Wiem.

-    Pewno艣ci nie masz - Chamis podni贸s艂 g艂os - zw艂aszcza je艣li idzie o Dim臋 Rahman. A po drugie, Husajn Tamari jest teraz m臋czennikiem. Wielkim, wspania艂ym, pieprzonym m臋czennikiem. I jak ty sobie wyobra偶asz, 偶e Betlejem po艣wi臋ci wielkiego m臋czennika, 偶eby ocali膰 tytek jakiego艣 n臋dznego kolaboranta? Na taki interes nie p贸jdzie nikt poza tob膮, Abu Ramizie.

Wsp贸艂czucie, jakie Omar 偶ywi艂 dla Chamisa z powodu utraconej r臋ki, znikn臋艂o. Ogarn臋艂a go desperacja. Nie ma szansy na oczyszczenie George鈥檃 Saby z zarzut贸w, skoro komendant policji odmawia pomocy, i to teraz, gdy prawdziwy morderca nie 偶yje. Zn贸w zacz膮艂 podejrzewa膰 Chamisa o nieczyst膮 gr臋. Zejdan 艣ledzi艂 Tamariego. Jecha艂 za nim, gdy w d偶ip trafi艂a rakieta. Wi臋c mo偶e to on jest kolaborantem? Kolaborant. Namierzy艂 Tamariego, dat zna膰 swojemu oficerowi prowadz膮cemu w Szin Bet, Izraelczycy uderzyli. Podobnie m贸gt zadzia艂a膰 w przypadku Louaia Abdel Rahmana. Proste i logiczne. Zejdan wys艂uguje si臋 Izraelczykom. Je艣li tak, to w艂a艣nie on musia艂 zostawi膰 tusk臋 od MAG-a na miejscu przest臋pstwa, w艣r贸d pinii za domem Rahman贸w. Ale po co? Rzucenie podejrzenia na Tamariego nic by mu nie dato. Musia艂 wybra膰 innego koz艂a ofiarnego. Kogo艣 s艂abszego, jak cho膰by George鈥檃 Sab臋. Jedno jest pewne - gdy Omar zwierzy艂 si臋 Zejdanowi, 偶e wed艂ug niego Louaia zabi艂 Tamari, komendant kaza艂 mu o tym zapomnie膰. Nie chcia艂 obwinia膰 Tamariego o morderstwo, a tym bardziej nie chcia艂 go w nic wrabia膰.

-    Zadzwoni艂em, Abu Ramizie, 偶eby艣 zda艂 sobie spraw臋, 偶e w tej sytuacji nic ju偶 nie mo偶esz zrobi膰 dla George鈥檃 Saby - ci膮-gn膮t tymczasem Chamis. - Gdy Tamari 偶yt, trudno byto obci膮偶y膰 go win膮 za morderstwo na Rahmanie, a teraz to w og贸le niemo偶liwe.

-    Przecie偶 nie mo偶esz dopu艣ci膰 do egzekucji George鈥檃. To by艂oby ohydne. Plama na sumieniu ca艂ego miasta.

-    Ka偶dy dom ma wychodek, Abu Ramizie.

-    Daruj sobie przys艂owia. Musisz mi pom贸c.

-    Powtarzam jeszcze raz: Husajn Tamari jest nie do ruszenia. Ani ty nie dasz rady, ani ja. Jedno z艂e s艂owo pod jego adresem, a zlinczuj膮 ci臋. Ju偶 zbiera si臋 t艂um. Wszyscy s膮 rozw艣cieczeni. Niech kto艣 spr贸buje oskar偶y膰 m臋czennika o kolaboracj臋, to go ukamienuj膮. Nie radz臋 ci dzi艣 藕le m贸wi膰 o zmar艂ym.

-    Zosta艂o nam niewiele czasu, tylko do jutra do po艂udnia, 偶eby udowodni膰 win臋 Tamariego i ocali膰 George鈥檃.

Chamis milcza艂.

-    Mylisz si臋, Abu Ramizie - rzekt po chwili. - Tylko George Saba ma niewiele czasu, nas to nie dotyczy.

-    A tw贸j czas dawno si臋 ju偶 sko艅czy艂 - rzuci艂 ze z艂o艣ci膮 Omar i si臋 roz艂膮czy艂.

Po艣r贸d nocnej ciszy Omar wyt臋偶y艂 s艂uch. Stara艂 si臋 uchwyci膰 warkot izraelskiego 艣mig艂owca. Z艂owrogi d藕wi臋k unosi艂 si臋 nad miastem od tygodnia. Sp艂ywa艂 jak deszcz na nieszcz臋snego Najifa. Pulsowa艂 jak serce Omara, gdy po wyj艣ciu ze szko艂y wrzuca艂 do ka艂u偶y za 艣mietnikiem dokumenty wyj臋te ze swojej teczki. 艢mig艂owiec wisia艂 nad Betlejem jak gwiazda, kt贸ra kiedy艣 wie艣ci艂a narodzenie Chrystusa. Na pewno kr膮偶y znowu, a pod nim, na ziemi, dopala si臋 w贸z Husajna Ibmariego. Naznacza pi臋tnem 艣mierci ka偶dego, kogo wy艣ledzi, tak jak staro偶ytny proroczy znak wytycza艂 drog臋 do krzy偶a dzieci臋ciu zrodzonemu w 偶艂贸bku. Ale nocnej ciszy nic nie zak艂贸ca艂o. Omar jednak wiedzia艂, 偶e 艣mig艂owiec gdzie艣 tam jest. George Saba, nawet gdyby potrafi艂 lata膰 jak ptak, nie zdo艂a unikn膮膰 przeznaczenia.

Omar postanowi艂 si臋 nie poddawa膰. Musi znale藕膰 kogo艣, kto nie zgodzi si臋 na to, aby niewinny cz艂owiek zgin膮艂 w imi臋 zachowania dobrej pami臋ci o tym iotrze Tamarim. Nikt ani w policji, ani w s膮dzie, ani we w艂adzach nie podejmie takiego ryzyka. Musi wi臋c znale藕膰 kogo艣, kto jest pot臋偶niejszy ni偶 pami臋膰 o Tamarim. By艂 tylko jeden cz艂owiek, kt贸ry m贸g艂by si臋 powa偶y膰 na odbr膮zowienie wizerunku Tamariego. Sprawa by艂a ryzykowna. Chamis Zejdan s艂usznie ostrzeg艂, 偶e taka pr贸ba mo偶e sko艅czy膰 si臋 linczem. Trudno. Umrze przed George鈥檈m Sab膮 i sko艅cz膮 si臋 jego zmartwienia.

Omar Jussef postanowi艂 p贸j艣膰 do D偶ihada Awdeha.

ROZDZIA艁 23

Wej艣cia do domu, w kt贸rym rezydowa艂 D偶ihad Awdeh, pilnowa艂o dw贸ch wartownik贸w. Jeden z nich, kt贸ry akurat pali艂, wetkn膮艂 papierosa mi臋dzy z臋by, 偶eby mie膰 wolne obie r臋ce, i mru偶膮c oczy od dymu, wprawnie obmaca艂 Omara, czy nie ma ukrytej broni. Omar odwr贸ci艂 wzrok i zerkn膮艂 na sw贸j dom po drugiej stronie ulicy. W oknie salonu dostrzeg艂 sylwetk臋 Nadii. Sta艂a bez ruchu, jakby wiedzia艂a, 偶e dziadek wystawia si臋 na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo. Jeszcze przed chwil膮, gdy zmierza艂 tu, by stan膮膰 oko w oko z nowym hersztem najgro藕niejszej bandy zab贸jc贸w w mie艣cie, Omar my艣la艂 tylko o tym, 偶e nie ma nic do stracenia. Teraz jednak na widok nieruchomej sylwetki w oknie ogarn臋艂y go w膮tpliwo艣ci. Przemkn臋艂o mu przez my艣l, 偶eby jednak wycofa膰 si臋 pod jakim艣 pretekstem. Mo偶e przecie偶 powiedzie膰 wartownikom, 偶e czego艣 zapomnia艂 i 偶e musi wr贸ci膰 do siebie. Ale rewizja dobieg艂a ko艅ca. Wartownik zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem i kaza艂 mu wej艣膰 do 艣rodka. Odwr贸t w tym momencie by艂by podejrzany.

Wchodz膮c po schodach, u艣wiadomi艂 sobie jeszcze, 偶e Izraelczycy mog膮 podj膮膰 pr贸b臋 likwidacji D偶ihada Awdeha jeszcze tej nocy, tak jak zrobili to z Tamarim. Mo偶e w艂a艣nie wtedy, gdy Omar zasi膮dzie do rozmowy z nowym szefem Brygad M臋czennik贸w, izraelski 艣mig艂owiec odpali rakiet臋 prosto w okno mieszkania Awdeha. Z okna Nadia zobaczy pomara艅czowy b艂ysk znacz膮cy tor rakiety lec膮cej tam, gdzie jest jej dziadek, potem us艂yszy trzask rozbijanej szyby i huk. Z okna buchnie dym, a wybuch rozniesie wszystko na py艂 - resztk臋 szyb, mury i cia艂o jej dziadka.

Ch艂opiec, kt贸ry otworzy艂 Omarowi, by艂 mniej wi臋cej w wieku Nadii. Przytrzyma艂 lakierowane na wysoki po艂ysk drzwi z wi艣niowego drewna, cofn膮艂 si臋 o krok i wpu艣ci艂 go艣cia, obrzucaj膮c go spojrzeniem pe艂nym pogardy i wrogo艣ci. D偶ihad Awdeh siedzia艂 w salonie na sofie, otoczony lud藕mi z Brygad M臋czennik贸w. By艂o ich co najmniej dwunastu i pok贸j robi艂 wra偶enie zat艂oczonego. Z pewnym zaskoczeniem Omar stwierdzi艂, 偶e D偶ihad Awdeh zdawa艂 si臋 w dobrym humorze. Spodziewa艂 si臋, 偶e po 艣mierci Tamariego Awdeh b臋dzie w艣ciek艂y i 偶膮dny krwi. Tymczasem sprawia艂 wra偶enie, jakby si臋 cieszy艂 ze swojej nowej pozycji szefa gangu. W艂a艣nie za艣miewa艂 si臋 g艂o艣no z jakiego艣 dowcipu i wsuwa艂 do ust kawa艂ek baklawy, kt贸r膮 jego c贸rka cz臋stowa艂a obecnych. Gdy prze艂kn膮艂, wzi膮艂 sobie gar艣膰 nasion s艂onecznika z miski stoj膮cej na stoliku obok sofy.

Na widok Omara jego wzrok spochmurnia艂 na chwil臋, ale u艣miech nie opu艣ci艂 twarzy. Da艂 znak, 偶eby go艣膰 podszed艂 bli偶ej. Jeste艣 moim bratem, wi臋c ciebie zabij臋 za darmo, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l i zastanowi艂 si臋, czy ta wspania艂omy艣lna oferta jest nadal aktualna. D偶ihad tymczasem szepn膮艂 co艣 do cz艂owieka, kt贸ry siedzia艂 obok niego, a ten natychmiast wsta艂, ust臋puj膮c miejsca Omarowi.

-    Ciesz臋 si臋, 偶e zechcia艂e艣 mnie odwiedzi膰. Witam ci臋 z ca艂ego serca - rzek艂 Awdeh, przysuwaj膮c si臋 do Omara, kt贸ry usiad艂 na samym brzegu sofy.

-    Jestem szcz臋艣liwy, mog膮c go艣ci膰 w twoim domu - wyb膮-ka艂 Omar. Tradycyjne uprzejmo艣ci zabrzmia艂y dziwnie w tej sytuacji.

D偶ihad Awdeh wzi膮艂 kawa艂ek ociekaj膮cej miodem baklawy z tacy trzymanej przez c贸rk臋 i poda艂 Omarowi. S艂odki smak mia艂 w sobie co艣 fa艂szywego i przewrotnego. Omar powt贸rzy艂 sobie w duchu, 偶e musi zachowa膰 czujno艣膰 wobec nieoczekiwanej uprzejmo艣ci gospodarza.

Awdeh tymczasem wyplu艂 w gar艣膰 艂upiny s艂onecznika, wrzuci艂 je do kryszta艂owej popielnicy na stole i si臋gn膮艂 po nast臋pn膮 porcj臋. Gryz艂 z upodobaniem, wy艂uskuj膮c pestki z 艂upin. Jego szcz臋ki pracowa艂y bez przerwy, przez co przylepiony u艣miech nabiera艂 z艂owrogiego wyrazu jak ods艂oni臋te k艂y u z艂ego psa.

Omar uzna艂, 偶e na pocz膮tek dobrze b臋dzie zatrze膰 pami臋膰

0    ostrej wymianie zda艅 u Tamariego dwa dni temu.

-    Przyjmij, prosz臋, moje kondolencje z powodu 艣mierci brata Husajna. Niech B贸g b臋dzie dla niego mi艂osierny.

D偶ihad u艣miechn膮艂 si臋 blado, ale po chwili przybra艂 powa偶ny wyraz twarzy. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na kolanie Omara i nachyli艂 si臋 ku niemu.

-    Nie lubi艂e艣 go, Abu Ramizie, prawda? - szepn膮艂.

Omar zerkn膮艂 na wielk膮 d艂o艅 spoczywaj膮c膮 na jego kolanie.

Paznokcie Awdeha by艂y d艂ugie i 偶贸艂te jak pazury dzikiego zwierza. Nic nie odpowiedzia艂.

-    Ja te偶 nie - za艣mia艂 si臋 nagle Awdeh. - Oj, nie lubi艂em go, nie. Ale z czym przybywasz, Abu Ramizie? Mam ma艂o czasu. Za p贸艂 godziny zaczyna si臋 pogrzeb m臋czennika Husajna

1    jego towarzyszy.

Wyznanie, 偶e nie lubi艂 Husajna, zaskoczy艂o Omara, nie spodziewa艂 si臋, 偶e D偶ihad powie co艣 takiego cho膰by szeptem. Przypomnia艂 sobie jednak, co us艂ysza艂 kiedy艣 od Chamisa Zejdana, 偶e w bandzie Tamariego do D偶ihada odnoszono si臋 z pogard膮, nale偶a艂 bowiem do skromnego klanu. Husajn by艂 zawsze pewny siebie, jak cz艂owiek, kt贸ry wie, 偶e w razie jakiegokolwiek zagro偶enia stanie za nim ca艂a wioska. Klan D偶ihada Awdeha nie miat 偶adnych wp艂yw贸w, nie liczy艂 si臋 nawet w obozie dla uchod藕c贸w na p贸艂nocnych przedmie艣ciach Betlejem, gdzie osiad艂a wi臋kszo艣膰 jego krewniak贸w. Omarowi przysz艂o wi臋c do g艂owy, 偶e brak agresji ze strony Awdeha, a nawet wi臋-cej - wyj膮tkowa uprzejmo艣膰 - mo偶e wynika膰 z tego, 偶e klan Tamariego straci艂 teraz na znaczeniu. Pomy艣la艂 te偶 o Rahma-nach, kt贸rzy wraz ze 艣mierci膮 Louaia zostali pozbawieni tarczy ochronnej. D偶ihad Awdeh musia艂 oczywi艣cie demonstrowa膰 偶a艂ob臋, poniewa偶 wi臋kszo艣膰 jego oddzia艂u Brygad M臋czennik贸w nale偶a艂a do klanu Tamariego, ale jednocze艣nie przej膮艂 w艂adz臋 po zmar艂ym r贸wnie pewnie i bezwzgl臋dnie, jak Husajn Tamari przej膮艂 warsztaty samochodowe Rahman贸w.

-    Czy mo偶emy porozmawia膰 w cztery oczy? - spytai Omar.

D偶ihad kiwn膮艂 giow膮, wzi膮i Omara za r臋k臋 i poprowadzi!

na niewielki balkon przylegaj膮cy do salonu.

-    Nie b臋d臋 zapala艂 艣wiat艂a, Abu Ramizie, 偶eby nie u艂atwia膰 zadania snajperom - uprzedzi艂.

Omar Jussef spojrza艂 w ciemno艣膰. Nerwy mia艂 napi臋te. S膮siedni dom sta艂 wy偶ej na wzg贸rzu ni偶 apartamentowiec D偶i-hada, a dziel膮ce oba budynki zbocze by艂o skaliste. W 艣wietle ksi臋偶yca bia艂e z艂omy skalne zdawa艂y si臋 rusza膰 i Omar mia艂 wra偶enie, 偶e 艂ypi膮 na niego podejrzliwie. Wiedzia艂 oczywi艣cie, 偶e to tylko zwidy i napi臋cie z powodu cz艂owieka, kt贸ry sta艂 przed nim.

Awdeh tymczasem zapali! papierosa i wyplu艂 艂upiny s艂onecznika za balustrad臋. Gestem da艂 zna膰, 偶e s艂ucha.

-    D偶ihad, powiem kr贸tko: wiem, 偶e to Husajn wsp贸艂pracowa艂 z Izraelczykami w sprawie Louaia Abdel Rahmana - rzuci艂 Omar i czeka艂 na reakcj臋.

Awdeh zaci膮gn膮艂 si臋 tylko papierosem i milcza艂. Omar po偶a艂owa艂, 偶e nie pali. Papieros w tej sytuacji bardzo by si臋 przyda艂. Tymczasem m贸wi艂 dalej:

-    By艂em w Irtas wkr贸tce po zab贸jstwie Louaia. Niedaleko miejsca, gdzie Louai zgin膮艂, znalaz艂em na ziemi 艂usk臋 od MAG-a. Trawa obok by艂a wygnieciona, jakby kto艣 tam le偶a艂. Dima, 偶ona Louaia, powiedzia艂a mi, 偶e jaki艣 cz艂owiek czeka艂 na jej m臋偶a. Louai go rozpozna艂 i zwr贸ci艂 si臋 do niego imieniem Abu Walid. Potem - m贸wi艂a Dima - zab艂ys艂o co艣 jak czerwony laser, promie艅 zatrzyma艂 si臋 na Louaiu i pad艂 strza艂. Wiesz pewnie, 偶e do Husajna m贸wiono: Abu Walid i 偶e u偶ywa艂 MAG-a. Tylko on w ca艂ym Betlejem mia艂 tak膮 bro艅.

D偶ihad rzuci艂 niedopa艂ek mi臋dzy z艂omy skalne. Przez chwil臋 jeszcze wida膰 by艂o pomara艅czowy ognik. Omar widzia艂, jak ga艣nie. D偶ihad nadal milcza艂, wspar艂 si臋 tylko 艂okciami o balustrad臋 i patrzy艂 w ciemno艣膰.

-    Pami臋tasz, jak Husajn si臋 w艣ciek艂, 偶e George Saba przep臋dzi艂 was obu z dachu swego domu, gdy noc膮 zacz臋li艣cie stamt膮d ostrzeliwa膰 izraelskie pozycje? - ci膮gn膮艂 Omar. -Uwa偶am, 偶e to Husajn naprowadzi艂 偶o艂nierzy na Louaia, a potem napi臋tnowa艂 Sab臋 jako kolaboranta przez zemst臋 za tamt膮 noc. Oskar偶enie mia艂o tak偶e odwr贸ci膰 wszelkie podejrzenia od niego. P贸藕niej, kiedy dowiedzia艂 si臋, co us艂ysza艂em od Di-my, j膮 te偶 zabi艂.

-    A sk膮d si臋 dowiedzia艂, 偶e Dima rozmawia艂a z tob膮?

Omar uzna艂, 偶e lepiej nie wspomina膰 o Chamisie Zejdanie.

-    Nie wiem.

-    To znaczy, 偶e Dim臋 m贸g艂 zamordowa膰 kto艣 inny.

-    To mo偶liwe, ale nieprawdopodobne. Nie znam 偶adnego innego powodu, dla kt贸rego kto艣 mia艂by zabi膰 Dim臋.

Omar obr贸ci艂 si臋 do Awdeha. Twarzy nie widzia艂, D偶ihad sta艂 plecami do 艣wiat艂a padaj膮cego z pokoju. Cho膰 wszystko w nim wzbrania艂o si臋 przed dotkni臋ciem Awdeha, po艂o偶y艂 r臋k臋 na jego ramieniu.

-    Prosz臋 ci臋 o pomoc, D偶ihadzie. George Saba jest niewinny, a za siedemna艣cie godzin ma stan膮膰 przed plutonem egzekucyjnym. Gdybym nie przyszed艂 tu b艂aga膰 o pomoc, mia艂bym jego krew na swoich r臋kach. W tym mie艣cie nie liczy si臋 prawo, jedynie si艂a. Tylko ty jeden mo偶esz ocali膰 偶ycie niewinnego cz艂owieka.

-    Czy mo偶e by膰 niewinny kto艣, kto grozi艂 mnie i Husajnowi broni膮, gdy walczyli艣my z okupantem?

Uwaga, pu艂apka, pomy艣la艂 Omar.

-    George by艂 zdesperowany. Doskonale wiedzia艂, 偶e wasza obecno艣膰 na dachu sprowadzi na dom ogie艅 Izraelczyk贸w. Ba艂 si臋 o rodzin臋. Nie wiedzia艂 nawet, 偶e to ty i Husajn weszli艣cie na jego dach.

D偶ihad zapali艂 kolejnego papierosa.

-    Nie s膮dz臋, aby ktokolwiek uwierzy艂, 偶e m臋czennik Husajn by艂 w rzeczywisto艣ci przest臋pc膮 i kolaborantem. Nikt nawet tego nie b臋dzie s艂ucha艂.

-    Ale ty go nie lubi艂e艣.

-    Co nie znaczy, 偶e uwierz臋, 偶e Husajn by艂 kolaborantem, a George Saba jest niewinny.

-    Przedstawi艂em ci dowody.

-    Husajn Tamari wiele razy nara偶a艂 偶ycie, walcz膮c z Izraelczykami. Jeszcze dzi艣 rano zorganizowa艂 m臋cze艅sk膮 akcj臋 na bazarze w Jerozolimie. Takie czyny maj膮 wi臋ksz膮 wag臋 ni偶 twoje dowody.

-    No to zostaw Husajna, nie og艂aszaj, 偶e jest morderc膮, niech b臋dzie czysty i niech zostanie bohaterem, ale uwolnij George鈥檃 Sab臋.

-    Kto艣 musi zap艂aci膰 za zbrodni臋, je艣li wykluczamy Husajna, pozostaje tylko ten chrze艣cijanin.

Omar przysun膮艂 si臋 do Awdeha. Podszed艂 tak blisko, 偶e poczu艂 wo艅 jego potu, troch臋 tylko st艂umion膮 przez dym papierosa.

-    Przyszed艂em do ciebie, D偶ihadzie, bo wiem, 偶e nie jeste艣 taki jak oni. Zosta艂e艣 przyw贸dc膮 Brygad nie dlatego, 偶e wywodzisz si臋 ze znakomitego rodu, ale dlatego, 偶e jeste艣 m膮dry. Obj膮艂e艣 przyw贸dztwo Brygad M臋czennik贸w, mimo 偶e tamci traktowali ci臋 jak intruza i obcego. Sp贸jrz na nich. - Omar gestem wskaza艂 m臋偶czyzn kr臋c膮cych si臋 po salonie. - To krewni Husajna, krew z krwi, ko艣膰 z ko艣ci, i dla nich Husajn b臋dzie 艣wi臋tym i bohaterem. Ty jednak masz sw贸j rozum i doskonale wiesz, kim Husajn byt naprawd臋. B艂agam ci臋, nie pozw贸l, aby George zgin膮艂 tylko dlatego, 偶e trzeba chroni膰 czyj艣 wizerunek. Jutro ma zgin膮膰 cz艂owiek, rozumiesz - 偶ywy cz艂owiek, a nie reputacja.

D偶ihad milcza艂.

-    Sam musisz przyzna膰, 偶e George Saba nie jest kolaborantem - argumentowa艂 dalej Omar. - Najlepszy dow贸d to 艣mier膰 Husajna. Saba siedzi w wi臋zieniu, a Husajna Izraelczycy dopadli. Skoro siedzi, to nie m贸g艂 go dla nich namierzy膰.

-    Ale 艣mier膰 Husajna dowodzi, 偶e nie byt kolaborantem. Niby dlaczego Izraelczycy mieliby zabija膰 w艂asnego agenta? Twoje oskar偶enia nie maj膮 sensu.

W贸dz Brygad potoczy! wzrokiem dooko艂a, upewniaj膮c si臋, czy nikt ich nie s艂yszy. Gdy spojrza艂 na t艂umek bojownik贸w w salonie, na jego twarzy pojawi! si臋 wyraz rozgoryczenia - tak przynajmniej wydawa艂o si臋 Omarowi.

-    Kiedy Husajn opuszcza! siedzib臋 Brygad, aby uda膰 si臋 na iftar - rzeki cicho D偶ihad - zjawi艂 si臋 Chamis Zejdan. Husajn powiedzia艂 mu, gdzie si臋 wybiera.

Omar przypomnia艂 sobie telefon od Chamisa. Zejdan dzwoni! z kom贸rki, stoj膮c - jak sam powiedzia艂 - tu偶 obok p艂on膮cego d偶ipa Tamariego. Na pytanie Omara, czy jest pewien, 偶e Tamari by艂 w wozie, odpar艂, 偶e tak, poniewa偶 jecha艂 za nim. Logika wydarze艅 porazi艂a Omara. Wcze艣niej podejrzewa艂 przyjaciela o wydanie Dimy Abdel Rahman. Oczywi艣cie wiedzia艂, 偶e Chamis Zejdan z ca艂ej duszy nienawidzi艂 wodza Brygad M臋czennik贸w, gdy偶 ten stale go upokarza艂 i nie uznawa艂 jego policyjnej w艂adzy. Zastanawia艂o go jednak, jak to si臋 sta艂o, 偶e Chamis by艂 obecny przy zamachu na Husajna. To samo pytanie nurtowa艂o te偶 D偶ihada Awdeha, kt贸ry uzna艂 rozmow臋 za zako艅czon膮 i w艂a艣nie otwiera艂 drzwi do salonu. T艂um bojownik贸w szykowa艂 si臋 do wyj艣cia.

- Musz臋 ju偶 i艣膰. Zaraz zaczyna si臋 pogrzeb m臋czennik贸w. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na po偶egnanie.

Omar te偶 poda艂 mu r臋k臋. D艂o艅 Awdeha by艂a zimna, na balkonie panowa艂 ch艂贸d.

Omar utorowa艂 sobie drog臋 przez t艂umek m臋偶czyzn w prze-poconych wojskowych bluzach moro, z ka艂asznikowami w r臋ku. B臋d膮 oczywi艣cie strzela膰 w powietrze, aby uczci膰 to, co zosta艂o z m臋czennika Husajna Tamariego.

Schodz膮c po schodach, Omar analizowa艂 podejrzenia dotycz膮ce Chamisa Zejdana. Je艣li D偶ihad Awdeh uwa偶a艂 go za winnego, to znaczy艂o, 偶e 偶ycie komendanta policji jest w niebezpiecze艅stwie. Skoro tak, to trzeba go natychmiast ostrzec, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l, ale zaraz pojawi艂a si臋 inna. Czy Chamisa Zejdana mo偶e jeszcze zalicza膰 do swoich przyjaci贸艂, skoro ten godzi si臋 na egzekucj臋 George鈥檃 za co艣, czego ten nigdy nie uczyni艂? Czy takiego zdrajc臋 w og贸le warto chroni膰?

Kiedy przechodzi艂 przez ulic臋, widzia艂 jeszcze sylwetk臋 Nadii w oknie, ale chwil臋 potem ju偶 jej nie by艂o.

ROZDZIA艁 24

Gdy Nadia odesz艂a od okna, Omar pragn膮艂 zatrzyma膰 j膮 i pocieszy膰. L臋ka艂a si臋 o niego, dlatego tkwi艂a w oknie przez ca艂y czas, gdy by艂 u D偶ihada Awdeha. Pragnienie, 偶eby przytuli膰 wnuczk臋, by艂o tak silne, 偶e nogi same ponios艂y go w stron臋 domu. Musia艂 jednak podj膮膰 ostatni膮 ju偶 chyba pr贸b臋 wydobycia George鈥檃 Saby z wi臋zienia. Skr臋ci艂 wi臋c w prawo, ku g艂贸wnej drodze, ale my艣la艂 wci膮偶 o wnuczce, kt贸ra chyba ja艣niej od niego rozumia艂a sytuacj臋 i lepiej zdawa艂a sobie spraw臋 z czyhaj膮cych na niego niebezpiecze艅stw.

Skr贸tem przez suk zd膮偶a艂 na plac 呕艂贸bka. Ulice by艂y puste, czasami tylko mija艂y go d偶ipy wype艂nione bojownikami z Brygad M臋czennik贸w, jad膮cymi na pogrzeb. Niekt贸rzy wysuwali bro艅 przez okna i s艂ali serie w powietrze. Za ka偶dym razem Omar podskakiwa艂 nerwowo. Mia艂 wra偶enie, 偶e chc膮, aby ho艂d sk艂adany m臋cze艅stwu Husajna dotkn膮艂 go do g艂臋bi i zapad艂 mu w dusz臋. Dysza艂 ci臋偶ko, pokonuj膮c strome uliczki suku, a potem zszed艂 ku bazylice na Starym Mie艣cie.

Na placu 呕艂贸bka panowa艂a cisza. Czerwone i bia艂e kamienie, kt贸rymi wy艂o偶ono plac kilka lat temu przed wizyt膮 papie偶a, k膮pa艂y si臋 w zamglonym 艣wietle ksi臋偶yca i pseudoparyskich latarni gazowych zainstalowanych z tej samej okazji. Z dala ci膮gle dochodzi艂y odg艂osy strza艂贸w. Husajna miano pochowa膰 w jego rodzinnej wiosce, kilka kilometr贸w na wsch贸d od miasta, u st贸p Herodionu. Omar by艂 rad, 偶e nurza si臋 w ciszy z dala od t艂umu rozw艣cieczonych 偶a艂obnik贸w, przepojonych zwierz臋c膮 nienawi艣ci膮 i 偶膮dz膮 zemsty. Przeszed艂 wzd艂u偶 p贸艂nocnej pierzei placu w stron臋 komendy policji. Poza nim na placu nie by艂o nikogo opr贸cz dw贸ch zakonnik贸w w franciszka艅skich habitach, kt贸rzy wyjrzeli z Wr贸t Pokory Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego i kryj膮c si臋 pod solidnym jak forteca murem, przeszli wzd艂u偶 frontowej 艣ciany ko艣cio艂a.

Wartownik przy wej艣ciu do komendy pozdrowi艂 Omara. Twarz mia艂 wychudzon膮, oczy rozbiegane.

-    Zasta艂em Abu Adela?

-    Jest u siebie w gabinecie. Schodami w g贸r臋.

-    Tak, wiem.

Omar zamierza艂 po raz ostatni zaapelowa膰 do Chamisa Zejdana. Mo偶e naprawd臋 dawny przyjaciel przekaza艂 Tamarie-mu informacj臋 o Dimie Rahman i w ten spos贸b sprowadzi艂 na ni膮 艣mier膰. Mo偶e naprawd臋, jak dawa艂 do zrozumienia D偶ihad Awdeh, Chamis wsp贸艂pracuje z Izraelczykami i przyczyni艂 si臋 do 艣mierci Tamariego. By艂 jednak jedynym cz艂owiekiem, do kt贸rego Omar m贸g艂 si臋 zwr贸ci膰, a co wa偶niejsze, Chamis dzier偶y艂 klucze do wi臋zienia. Musia艂 istnie膰 jaki艣 spos贸b przekonania go, aby u偶y艂 tych kluczy i przymkn膮艂 oczy, gdy Omar b臋dzie wywozi艂 George鈥檃 z Betlejem.

W gabinecie Chamisa panowa艂 mrok. Pali艂a si臋 tylko lampa na biurku. W niewielkim kr臋gu 偶贸艂tego 艣wiat艂a spoczywa艂a przybrana w r臋kawiczk臋 proteza r臋ki szefa policji. Omar mia艂 zrazu wra偶enie, 偶e Chamis j膮 odpi膮艂 i przez zapomnienie po艂o偶y艂 na biurku. Tu偶 obok le偶a艂 pistolet. Widz膮c mroczne wn臋trze i bro艅 na biurku, Omar przez chwil臋 pomy艣la艂, 偶e pijany i zdj臋ty odraz膮 do siebie komendant zamierza pope艂ni膰 samob贸jstwo.

-    Abu Adel? - spyta艂 z wahaniem.

R臋k膮 uzbrojon膮 w protez臋 Chamis skierowa艂 snop 艣wiat艂a lampy prosto na twarz Omara.

-    Abu Adelu, przyszed艂em prosi膰 o wybaczenie - rzek艂 Omar, zas艂aniaj膮c oczy od 艣wiat艂a.

Chamis nie odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂 tylko lamp臋, o艣wietlaj膮c krzes艂o przed biurkiem. Omar usiad艂 na brze偶ku.

-    Chc臋 przeprosi膰 za wybuch gniewu. Nie powinienem by艂 rzuca膰 oskar偶e艅, gdy zadzwoni艂e艣 do mnie z wiadomo艣ci膮 o 艣mierci Husajna Tamariego. By艂em zdesperowany z powodu George鈥檃 Saby.

-    Czas, 偶eby艣 pomy艣la艂 o innych - odrzek艂 Chamis ochryp艂ym g艂osem, w kt贸rym przebija艂y nuty goryczy i 偶alu nad sob膮. Omar zda艂 sobie spraw臋, 偶e mrok w gabinecie nie by艂 przypadkowy. Chamis wy艂膮czy艂 艣wiat艂o, aby jaki艣 podw艂adny, kt贸ry m贸g艂by wej艣膰 do gabinetu, nie zobaczy艂 komendanta z butelk膮 whisky w r臋ku.

-    Masz racj臋, Abu Adelu. Wiem, 偶e jeste艣 dobrym przyjacielem, a ja stara艂em si臋 odwdzi臋cza膰 tym samym. Ale zrozum mnie, prosz臋. Nie nawyk艂em do niebezpiecze艅stw, nie znam si臋 na spiskach czy intrygach, jestem tylko belfrem.

-    I niech tak zostanie. Ju偶 ci to m贸wi艂em.

-    To prawda, m贸wi艂e艣 i mia艂e艣 absolutn膮 racj臋.

-    W艂a艣nie, m贸wi艂em, 偶eby艣 si臋 trzyma艂 belferki...

-    Rozmawia艂em niedawno z D偶ihadem Awdehem - rzuci艂 Omar nagle i mimo ciemno艣ci wyczu艂, 偶e Chamis Zejdan jakby wytrze藕wia艂. Przesta艂 pomrukiwa膰 i zacz膮艂 s艂ucha膰.

Omar wsta艂 z krzes艂a i podszed艂 bli偶ej do przyjaciela.

-    Powiedzia艂em mu, 偶e wiem, 偶e to Husajn Tamari zabi艂 Louaia i Dim臋 i wrobi艂 George鈥檃. D偶ihad przyzna艂 mi racj臋.

呕aluzje zas艂aniaj膮ce okno unios艂y si臋 i 艣wiat艂o ksi臋偶yca wla艂o si臋 do gabinetu. Chamis siedzia艂 wyprostowany w fotelu, zdrow膮 r臋k膮 trzymaj膮c sznur od zas艂ony. Wzrok mia艂 czujny, w oczach pojawi艂y si臋 z艂e b艂yski.

-    Pos艂uchaj mnie, Abu Ramizie - zacz膮艂. Zani贸s艂 si臋 kaszlem. Wida膰 by艂o, 偶e jest kompletnie pijany, ale usilnie pr贸buje zapanowa膰 nad sob膮. - Nie wierz w ani jedno s艂owo tego draba. D偶ihad to oszust i k艂amca. Wi臋c nie wierz w ani jedno s艂owo, ani jedno.

-    Ale on jest moj膮 ostatni膮 nadziej膮.

-    Przegrasz z kretesem, ju偶 przegra艂e艣.

-    Wola艂bym liczy膰 na ciebie.

-    Ja nic nie mog臋 dla ciebie zrobi膰.

-    Skoro nie mo偶esz, to nie zabraniaj mi rozmawia膰 z D偶iha-dem. Masz klucz do celi. Chod藕my na d贸艂, uwolnijmy George鈥檃. Gdzie艣 go ukryjemy, a potem przekonamy s膮d, 偶e George jest niewinny. Kto wie, mo偶e D偶ihad zechce nam pom贸c.

-    Sam nie wiem, kt贸ry z tych pomys艂贸w jest najg艂upszy, bo g艂upie s膮 wszystkie. Po pierwsze, nadal jestem policjantem i pod 偶adnym pozorem nie wypuszcz臋 skaza艅ca. Po wt贸re - p贸j艣cie do s膮du to idiotyczny pomys艂, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e nigdy nie uda ci si臋 przekona膰 s臋dzi贸w, 偶e Husajn Tamari to morderca i kolaborant. Czy my艣lisz, 偶e s臋dziowie r贸wnie ch臋tnie dadz膮 si臋 zabi膰 jak ty? Po trzecie - D偶ihad z pewno艣ci膮 ci nie pomo偶e. On my艣li tylko o sobie, a ciebie, Abu Ramizie, po prostu zby艂 i czeka tylko na okazj臋, 偶eby ci臋 po cichu wyko艅czy膰.

Omar gor膮czkowo my艣la艂, co jeszcze w tej sytuacji m贸g艂by zrobi膰. Mo偶e chwyci膰 pistolet le偶膮cy na biurku? W艂a艣nie! We藕mie pistolet, wymierzy w Zejdana, a wtedy komendant wyjmie klucze, zejd膮 razem do aresztu i uwolni膮 George鈥檃. Bzdura! Przecie偶 nie zna si臋 na broni. S艂ysza艂, 偶e bro艅 si臋 zabezpiecza, i pistolet Zejdana pewnie jest zabezpieczony, a on nie ma poj臋cia, jak go odbezpieczy膰. Nawet gdyby si臋 to uda艂o, nigdy nie wymierzy艂by broni w przyjaciela, wi臋c Zejdan odebra艂by mu pistolet bez trudu.

Chamis spojrza艂 w stron臋 okna. Wsta艂 i je rozsun膮艂. Omar us艂ysza艂 huk strza艂贸w, dobiegaj膮cy ju偶 nie z daleka, ale z bliska.

-    Kondukt zmierza w t臋 stron臋? - spyta艂 Omar.

-    Pogrzeb odby艂 si臋 w Teqoa. Tu chodzi o co艣 innego.

Strzelanina si臋 nasili艂a. Dobiega艂a ze wzg贸rza nad Bazylik膮

Narodzenia Pa艅skiego. Omar wychyli! si臋 z okna i zobaczy艂, 偶e zza rogu p臋dzi kolumna d偶ip贸w i z piskiem opon zatrzymuje si臋 przed komend膮. Inne wozy musia艂y zajecha膰 wcze艣niej, bo na schodach zadudni艂y kroki wielu ludzi.

-    Id膮 tutaj?

-    Nie, na d贸艂, do aresztu - odrzek艂 Chamis, chwytaj膮c za bro艅. - Zosta艅 tu, Abu Ramizie - rozkaza艂. Wsun膮艂 pistolet do kabury i ruszy艂 do drzwi.

-    Dlaczego id膮 do aresztu? - spyta! Omar i nie musia艂 czeka膰 na odpowied藕, 偶eby zrozumie膰: chodzi艂o o George鈥檃! - Id臋 z tob膮.

Chamis by艂 ju偶 na schodach. Porusza艂 si臋 niepewnie, by艂 pijany. Omar ruszy艂 za nim. Obaj schodzili wolno, mimo wysi艂k贸w, 偶eby przyspieszy膰. Chamis przeklina艂 whisky, Omar swoje starzej膮ce si臋 cz艂onki.

Wartownik, kt贸ry pilnowa艂 wej艣cia do komendy, sta艂 pod 艣cian膮 z r臋kami w g贸rze. Dw贸ch ludzi z Brygad M臋czennik贸w mierzy艂o we艅 z ka艂asznikow贸w. Bojownik贸w by艂o wi臋cej. Ci, dla kt贸rych zabrak艂o miejsca w holu, k艂臋bili si臋 na placu przed wej艣ciem.

Z piwnicy dobieg艂 huk eksplozji. Zaraz potem - ci臋偶ki, metaliczny 艂omot. Napastnicy wysadzili drzwi do celi George鈥檃.

-    Co wy tu, do cholery, wyprawiacie! - krzykn膮艂 ostro Chamis Zejdan, podchodz膮c do bojownik贸w z ka艂asznikowami. Odsun膮艂 lufy, dygocz膮cy wartownik pod 艣cian膮 odetchn膮艂 z ulg膮. - Jazda st膮d albo drogo za to zap艂acicie.

Zdecydowana postawa Zejdana odnios艂a skutek. Zbrojni w holu stracili rezon, ale tylko na chwil臋, bo oto z piwnicy wychyn膮艂 D偶ihad Awdeh. W jednej r臋ce trzyma艂 ka艂asznikowa, a drug膮 wl贸k艂 za w艂osy nieszcz臋snego George鈥檃 Sab臋, kt贸ry krzycza艂 z b贸lu.

Na twarzy George鈥檃 widnia艂y 艣wie偶e 艣lady pobicia. Z nosa p艂yn臋艂a mu krew, rozlewaj膮c si臋 po ca艂ej twarzy. Oczy mia艂 zamkni臋te.

Omar dotar艂 do ostatnich stopni. Kurczowo trzyma艂 si臋 por臋czy, bal si臋 pu艣ci膰, niepewny, czy nogi go nie zawiod膮. Zawo艂a! do George鈥檃, ale s艂owa uton臋艂y w tumulcie i wrzaskach 偶膮dnej krwi bandy uzbrojonych m臋偶czyzn, domagaj膮cych si臋 zemsty za 艣mier膰 m臋czennika Husajna.

D偶ihad Awdeh pu艣ci! na chwil臋 George鈥檃, aby obur膮cz wymierzy膰 cios kolb膮 w twarz Chamisa Zejdana. Chamis zachwia艂 si臋. Policjant, trzymany pod 艣cian膮, po艣pieszy艂, 偶eby podtrzyma膰 komendanta, kt贸ry wygl膮da艂, jakby traci艂 przytomno艣膰. D偶ihad Awdeh zawo艂a艂, przekrzykuj膮c 艣miechy i wrzaski:

-    I tak oto bezbo偶ny b臋kart mdleje, nie uroniwszy ani kropli whisky, kt贸r膮 si臋 napompowa艂.

T艂um poci膮gn膮艂 Omara ku wyj艣ciu. Przy drzwiach mign臋艂a mu jeszcze posta膰 nieszcz臋snego George鈥檃. Ramiona przyma-lego paletka w jode艂k臋 przesi膮k艂y krwi膮. Bandyci jeden przez drugiego przeciskali si臋 do wi臋藕nia, aby kopn膮膰 go albo przynajmniej uderzy膰 kolb膮.

Przez w膮skie drzwi komendy Omar przecisn膮艂 si臋 jako jeden z ostatnich. Na chodniku, tu偶 przy wyj艣ciu, dostrzeg艂 Muhammada Abdel Rahmana. Zapewne przywie藕li go tu bandyci, aby zobaczy艂, jak wymierzaj膮 sprawiedliwo艣膰 chrze艣cijaninowi, kt贸ry wyda艂 Izraelczykom jego syna. Starzec patrzy艂 pustym wzrokiem, twarz mia艂 trupio blad膮. Omar zn贸w zada艂 sobie pytanie, co Muhammad naprawd臋 wie o 艣mierci syna, synowej i o Abu Walidzie. Ale zaraz potem inna my艣l przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋. Przecie偶 ten cz艂owiek w ci膮gu ledwie paru dni straci艂 dw贸ch syn贸w - pierwszego zamordowano, drugi zgin膮艂 w samob贸jczym zamachu wymierzonym przeciwko zwyk艂ym ludziom. To z pewno艣ci膮 mo偶e odebra膰 ch臋膰 偶ycia. Gdy Muhammad zauwa偶y艂 Omara ku艣tykaj膮cego przy wyj艣ciu z komendy, odwr贸ci艂 si臋 i zas艂oni艂 twarz r膮bkiem kufii.

Tymczasem gromada oprawc贸w wlok艂a George鈥檃 na plac. Kto艣 zarzuci艂 lin臋 na jedn膮 z latarni gazowych. Wielki Bo偶e, to ju偶 koniec, my艣la艂 gor膮czkowo Omar. Ci臋偶ko dysz膮c, pobieg艂 ku oprawcom. Co zrobi膰? Jak ich powstrzyma膰? M贸g艂by przedrze膰 si臋 przez t艂um i zas艂oni膰 George鈥檃 w艂asnym cia艂em. Z krzykiem rzuci艂 si臋 na ludzkie k艂臋bowisko i wtedy t艂um zacz膮艂 wiwatowa膰. Omar podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂, 偶e George鈥檃 wieszaj膮 za nogi na latarni. Po艂y palta zakry艂y mu twarz. Ju偶 nie 偶yje, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l, ale ramiona George鈥檃, jakby w ostatnim, rozpaczliwym ge艣cie wyci膮gn臋艂y si臋 ku najbli偶ej stoj膮cym, jakby chcia艂y uchwyci膰 si臋 偶ycia. Oprawcy podci膮gn臋li lin臋, a potem rozleg艂 si臋 strza艂, po nim jeszcze jeden i jeszcze. Za ka偶dym strza艂em cia艂o George鈥檃 Saby drga艂o jak ra偶one piorunem.

A potem zapad艂a cisza. Wszyscy jakby zastygli w bezruchu, mimo 偶e do t艂umu do艂膮czyli ludzie wracaj膮cy z pogrzebu. Rozleg艂a si臋 pie艣艅 s艂awi膮ca Boga za 艣mier膰 zadan膮 zdrajcy. Omar mia艂 wra偶enie, 偶e jest sam, a nad sob膮 widzia艂 tylko cia艂o Geor-ge鈥檃 na sznurze. Otacza艂 go t艂um, ale to nie byli ludzie, tylko jakie艣 istoty wyzute z wszelkich ludzkich uczu膰. By艂 sam, sam ze swoim b贸lem. Na kamieniach pod wisz膮cym cia艂em rozlewa艂a si臋 ka艂u偶a krwi. Omar mia艂 wra偶enie, 偶e krew unosi si臋 w powietrzu jak m偶awka i rych艂o pokryje czerwieni膮 wszystko dooko艂a. Dopiero po chwili zda艂 sobie spraw臋, 偶e pada deszcz.

T艂um zacz膮艂 rzedn膮膰. Kto艣 krzykn膮艂, 偶eby i艣膰 do domu zdrajcy i zr贸wna膰 go z ziemi膮 - tak jak Izraelczycy uczyni膮 z domami Tamariego i Junisa Rahmana.

Plac opustosza艂 i Omar teraz naprawd臋 zosta艂 sam, a z latarni zwisa艂o cia艂o George鈥檃. Chcia艂 je odwi膮za膰, ale nie m贸g艂 si臋gn膮膰 wystarczaj膮co wysoko. Deszcz rozpada艂 si臋 na dobre. Ulewa wisia艂a nad miastem od tygodnia. Omar spojrza艂 na buty. Deszcz zmywa艂 kurz do czysta. Ka艂u偶a wody sp艂uka艂a ka艂u偶臋 krwi i r贸偶owawy strumie艅 sp艂ywa艂 po kamieniach do 艣cieku przed Bazylik膮 Narodzenia Pa艅skiego.

Omar przeni贸s艂 wzrok z bazyliki na zw艂oki George鈥檃 Saby. Cia艂o z r臋kami skierowanymi w d贸艂 zdawa艂o si臋 nurkowa膰 z gwiazd ku mrocznej ziemi, jakby nios艂o ze sob膮 niezwyk艂膮 艣wiat艂o艣膰. Znal George鈥檃 od dziecka, patrzy艂, jak dorasta i dojrzewa, przemienia si臋 w m臋偶czyzn臋, 偶eby na koniec przeobrazi膰 si臋 w dziurawy worek mi臋sa. Odwr贸ci艂 wzrok i zn贸w spojrza艂 na 艣wi膮tyni臋.

Cz艂owiek jest jak Bazylika Narodzenia Pa艅skiego, pomy艣la艂. O偶ywa za spraw膮 boskiego tchnienia, ziemskie bod藕ce sprawiaj膮, 偶e trwa przy 偶yciu. Jednak偶e jego oddech staje si臋 coraz ch艂odniejszy, a偶 wreszcie cz艂owiek umiera. Z ka偶dym haustem wydychanego powietrza umyka z nas jaki艣 kawa艂ek 偶ycia, ale te偶 ka偶de tchnienie przynosi ulg臋, bo zbli偶a nas do grobu. Ziemska pow艂oka ludzkiej istoty jak ta bazylika ulega zniszczeniu i jak ta si臋 odradza. W miejscu gdzie stoi 艣wi膮tynia, pono膰 narodzi艂 si臋 Jezus. Mia艂 przyj艣膰 na 艣wiat w grocie, nad kt贸r膮 bazylika g贸ruje. Tylko 偶e w tej grocie nie ma nic, jedynie pustka zostaje po ka偶dym ludzkim istnieniu. Mesjasz, kt贸ry przyszed艂 na 艣wiat w Betlejem, nie doko艅czy艂 dzie艂a. W tej 艣wi膮tyni nie ma ani ducha, ani odkupienia. Ka偶dy oddech budzi w nas l臋k, 偶e to ju偶 ostatni, a za nim nie ma nic, tylko nico艣膰.

Jest tylko jeden spos贸b, by pokona膰 ten l臋k. Trzeba co艣 po sobie zostawi膰, zmienia膰 艣wiat na lepsze. Omar Jussef zawsze ufa艂, 偶e George Saba prze偶yje go o d艂ugie lata i b臋dzie dawa艂 艣wiadectwo, 偶e ustaz wni贸s艂 sw贸j wk艂ad w dzie艂o naprawiania 艣wiata. Wierzy艂, 偶e tak偶e Dima Rahman za艣wiadczy, 偶e nie zmarnowa艂 czasu danego mu przez los. Patrz膮c na cia艂o wisz膮ce na sznurze, zastanawia艂 si臋, czy ca艂e jego 偶ycie to zniweczone nadzieje i skalane dobro. Skoro George Saba nie mo偶e ju偶 dawa膰 艣wiadectwa o 偶yciu Omara, to on b臋dzie dawa艂 艣wiadectwo, 偶e George by艂 cz艂owiekiem uczciwym, szlachetnym i m膮drym.

Zacz膮艂 rozwi膮zywa膰 wielki w臋ze艂 na s艂upie latarni. Cia艂o osun臋艂o si臋 odrobin臋. Gdy rozpl膮ta艂 w臋ze艂 do ko艅ca, przemoczony sznur wy艣lizgn膮艂 mu si臋 z r膮k. Roz艂o偶y艂 ramiona, 偶eby chwyci膰 osuwaj膮ce si臋 cia艂o. 艁okie膰 George鈥檃 uderzy艂 go bole艣nie w skro艅, Omar nie utrzyma艂 cia艂a, kt贸re run臋艂o na ziemi臋, straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂 na zw艂oki. Przez chwil臋 le偶a艂 bez ruchu, my艣l膮c, 偶e je艣li mia艂by p艂aka膰, to w艂a艣nie teraz. I wtedy poczu艂 czyj膮艣 d艂o艅 na ramieniu.

Kiedy wsta艂, zobaczy艂 obok siebie Muhammada Abdel Rahmana. Patrz膮c na pe艂n膮 rozpaczy twarz starca, pomy艣la艂, 偶e je艣li straszne wydarzenia ostatnich dni mog膮 by膰 藕r贸d艂em si艂y, to tylko dla niego, nie dla stoj膮cego przed nim cz艂owieka.

Od zachodu dobieg艂y strza艂y. Huk miesza艂 si臋 z szumem deszczu.

-    Strzelaj膮 w Bejt D偶ala - odezwa艂 si臋 starzec. - Burz膮 dom tego chrze艣cijanina. To zemsta.

-    Za 艣mier膰 twojego syna?

Stary Rahman pokr臋ci艂 g艂ow膮. Wzrok mia艂 martwy jak oczy trupa le偶膮cego na ziemi.

-    Nie, m贸j syn nic ich nie obchodzi. Mszcz膮 si臋 za m臋czennika Husajna Tamariego.

Omara ogarn膮艂 gniew. Husajn Tamari nie by艂 m臋czennikiem, lecz morderc膮 i bandyt膮. Nie bacz膮c, 偶e mo偶e zrani膰 uczucia starca, kt贸ry straci艂 dw贸ch syn贸w, wskaza艂. palcem zw艂oki.

-    M臋czennik? Prawdziwy m臋czennik le偶y tu.

Zza rogu wyjecha艂 policyjny d偶ip, wzbijaj膮c fontanny wody. Zatrzyma艂 si臋 przed komend膮. Sze艣ciu policjant贸w z kulej膮cym Chamisem Zejdanem po艣pieszy艂o ku zw艂okom. Czterech chwyci艂o George鈥檃 za r臋ce i nogi i zanios艂o do budynku komendy. Dwaj pozostali przeganiali nielicznych gapi贸w, kt贸rzy jeszcze pozostali na placu.

Jeden z nich szturchn膮艂 Omara kolb膮, nakazuj膮c, 偶eby poszed艂 do domu.

-    Odpieprz si臋! - krzykn膮艂 Om ar ze z艂o艣ci膮, odpychaj膮c policjanta. - A gdzie byli艣cie dziesi臋膰 minut temu, gdy wieszano waszego wi臋藕nia? Nie dotykaj mnie!

Podszed艂 do nich Chamis Zejdan. Odsun膮艂 policjanta, wzi膮艂 Omara za rami臋. Cios D偶ihada musia艂 by膰 mocny. G贸rna warga pod w膮sami komendanta nabrzmia艂a, z臋by mia艂 zakrwawione. Omar zastanawia艂 si臋, czy Chamis si臋 wstydzi, czy tylko jest ot臋pia艂y od ciosu i nadmiaru whisky.

Poprzez deszcz dobiegi nieregularny odg艂os strza艂贸w.

-    A co to znowu? - zdziwi艂 si臋 Zejdan.

-    Ludzie z Brygad M臋czennik贸w pojechali do Bejt D偶ala burzy膰 dom George鈥檃 - rzek艂 Omar.

-    A jego rodzina tam jest?

-    Tak.

Chamis Zejdan pchn膮艂 Omara w stron臋 d偶ipa.

-    Jedziemy.

ROZDZIA艁 25

Omar Jussef z trudem wygramoli艂 si臋 z tylnego siedzenia policyjnego d偶ipa. By艂 przemoczony do nitki, nogi mia艂 zesztywnia艂e od zimna, palce zlodowacia艂e i opuchni臋te. Otrz膮sn膮艂 si臋, przest膮pi艂 par臋 razy z nogi na nog臋, 偶eby krew zacz臋艂a kr膮偶y膰, i spojrza艂 na dom George鈥檃 Saby.

Ludzie z Brygad M臋czennik贸w otoczyli budynek. Kilku zbrojnych kl臋cza艂o na dachu, prowadz膮c ogie艅 w kierunku izraelskich pozycji po drugiej stronie doliny. Na tak膮 odleg艂o艣膰 i przy tej widoczno艣ci - chmury wisia艂y nisko nad ziemi膮 - tylko za spraw膮 jakiego艣 szcz臋艣liwego przypadku mogliby trafi膰. Z drugiej strony te偶 odpowiadano ogniem, ale ma艂o kt贸ry z pocisk贸w smugowych uderza艂 w cel. Kule wi臋z艂y w ziemi obok domu Sab贸w albo nios艂y dalej i trafia艂y w budynki po drugiej stronie ulicy. Przed domem stali ludzie z Brygad. Paru spojrza艂o na d偶ipa, reszta przepycha艂a si臋 do drzwi i okien, aby widzie膰, co dzieje si臋 wewn膮trz. Wydawa艂o si臋, 偶e to, co widz膮 w 艣rodku, zw艂aszcza w sypialni, ogromnie ich bawi.

Chamis Zejdan z policjantami ruszyli do domu Sab贸w. Wystawiony na izraelski ostrza艂 odcinek mi臋dzy budynkami pokonali biegiem. Dotarli do kordonu otaczaj膮cego dom. Zejdan rozkaza艂, 偶eby zrobiono przej艣cie, w odpowiedzi pad艂y przekle艅stwa. Zacz臋艂a si臋 przepychanka. Omar, niezauwa偶enie dla wszystkich, przedrepta艂 bokiem i wszed艂 na schody wiod膮ce do domu Sab贸w. Zaskoczy艂o go, 偶e w 艣rodku huk strza艂贸w brzmia艂 dono艣niej ni偶 na zewn膮trz.

W salonie panowa艂 mrok, 艣wiat艂a by艂y wygaszone, worki z piaskiem, kt贸re zabezpiecza艂y okna, zosta艂y usuni臋te. Kryj膮c si臋 za za艂omami 艣cian, bandyci ostrzeliwali z okien izraelskie pozycje. Huk by艂 og艂uszaj膮cy. Omar zatrzyma艂 si臋 w drzwiach. Jeden z bandyt贸w przerwa艂 na chwil臋 ogie艅 i odwr贸ci艂 si臋 do drzwi. Twarz mia艂 nieprzytomn膮 z podniecenia. Oczy r贸wnie ciemne, jak z臋by poczernia艂e od 偶ucia betelu, b艂yszcza艂y z艂owrogo. Omar rozpozna艂 Mahmuda Zubejd臋 -policjanta, kt贸rego c贸rka przynios艂a wiadomo艣膰 o aresztowaniu George鈥檃 Saby. Na widok Omara Zubejda przesta艂 si臋 u艣miecha膰. Na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz zmieszania i zawstydzenia, a tak偶e z艂o艣膰. Przybycie nauczyciela zaskoczy艂o go i pozbawi艂o pewno艣ci siebie, jak膮 dawa艂a mu anonimowo艣膰 wyzwalaj膮ca w nim zwierz臋ce instynkty, kt贸re zwykle g艂臋boko ukrywa艂.

Omar omin膮艂 go wzrokiem, poszed艂 dalej, skr臋ci艂 na lewo do sypialni. Rodzina George鈥檃 siedzia艂a, t艂ocz膮c si臋 w gromadk臋 pod 艣cian膮. Stanowili dow贸d, 偶e George wybra艂 niew艂a艣ciw膮 drog臋. Zgin膮艂, poniewa偶 chcia艂 ratowa膰 rodzin臋, ale oddaj膮c 偶ycie, sprowadzi艂 na rodzin臋 艣miertelne niebezpiecze艅stwo. Potem Omar pomy艣la艂, 偶e gdyby jego by艂y ucze艅 post膮pi艂 inaczej, le偶a艂by pewnie teraz na pod艂odze, dygocz膮c ze strachu. Wi臋c mo偶e droga, kt贸r膮 wybra艂, nie by艂a niew艂a艣ciwa? To nie on uczyni艂 藕le, ale jemu wyrz膮dzono z艂o.

Sofia podnios艂a wzrok. 艁zy rozmaza艂y makija偶 na jej twarzy. Ramionami obejmowa艂a dw贸jk臋 dzieci. Habib Saba siedzia艂 obok w bezruchu i milczeniu. Trzyma艂 na kolanach co艣, co wygl膮da艂o na ksi膮偶k臋. Omar chcia艂 odezwa膰 si臋 do Sofii, gdy dostrzeg艂 jaki艣 ruch pod przeciwn膮 艣cian膮 sypialni.

D偶ihad Awdeh siedzia艂 rozparty na starym damasce艅skim fotelu tu偶 obok komody stoj膮cej przy 艂贸偶ku. Na widok Omara wsta艂, wyrzuci艂 niedopa艂ek papierosa przez okno, za艣mia艂 si臋 i podni贸s艂 bro艅 do strza艂u.

W pierwszym odruchu Omar chcia艂 uskoczy膰, zawr贸ci膰 do wej艣cia, ale co艣 go powstrzyma艂o, by膰 mo偶e wspomnienie

George鈥檃, kt贸ry nie ugi膮艂 si臋 przed z艂em. Spojrza艂 prosto w oczy Awdeha.

-    Jak widzisz, Abu Ramizie, roztoczyli艣my nale偶yt膮 opiek臋 nad rodzin膮 zdrajcy. Ciesz臋 si臋, 偶e i ty zechcia艂e艣 tu przyby膰 -odezwa艂 si臋 Awdeh, trzymaj膮c Omara na muszce.

-    D偶ihad, zdajesz sobie chyba spraw臋, 偶e je艣li mnie skrzywdzisz, wywo艂asz wojn臋 z najwi臋kszym klanem w ca艂ej Dehajszy, wi臋c lepiej si臋 zastan贸w.

-    Kule lataj膮 tu tak g臋sto jak twoje oskar偶enia wobec m臋czennika Husajna, kt贸ry wed艂ug ciebie by艂 kolaborantem i morderc膮. Kt贸ra艣 z nich mo偶e ci臋 trafi膰, prawda? S膮dz臋, 偶e tw贸j klan ch臋tnie uzna, 偶e ponios艂e艣 艣mier膰 z r膮k Izraelczyk贸w. Wi臋kszo艣膰 ludzi woli unikn膮膰 k艂opot贸w.

-    Ale nie ty.

-    Ani ty. - D偶ihad podszed艂 bli偶ej.

-    Nie s膮dzisz chyba, 偶e w ten spos贸b umocnisz chwa艂臋 Husajna Tamariego - odezwa艂 si臋 Omar. - 殴le robisz, D偶ihad. Ka偶esz strzela膰 z wn臋trza tego domu, bo wiesz, 偶e Izraelczycy w odpowiedzi obr贸c膮 go w perzyn臋.

Awdeh uni贸s艂 brwi, prze艂adowa艂 ka艂asznikowa i wymierzy艂 prosto w pier艣 Omara.

To koniec. Przynajmniej nie b臋d臋 wisia艂 za nogi na placu, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l, a przed oczami stan臋艂a mu Nadia ze smutn膮 buzi膮 i opuszczonymi oczami. Zmusi艂 si臋 jednak, 偶eby o niej nie my艣le膰. Skoro wybi艂a jego ostatnia godzina, to przywita j膮 bez l臋ku. Wbi艂 wzrok prosto w czarne oczy D偶ihada.

Zanim nast膮pi艂 wybuch, da艂 si臋 s艂ysze膰 g艂o艣ny szum, jakby nadlatywa艂 odrzutowiec. D偶ihad Awdeh zd膮偶y艂 jeszcze spojrze膰 w g贸r臋. Omar og艂uch艂, jakby z nag艂a znalaz艂 si臋 pod wod膮, i w tym momencie run臋艂a 艣ciana. Omara rzuci艂o ku wyj艣ciu, uderzy艂 g艂ow膮 o por臋cz, stoczy艂 si臋 po schodach i pad艂 na co艣 mi臋kkiego.

Kiedy si臋 ockn膮艂, zobaczy艂, 偶e le偶y na dw贸ch bandytach, kt贸rzy w panice pr贸bowali go z siebie zepchn膮膰, jakby by艂 trupem, kt贸rego lepiej nie dotyka膰. Zrzucili go do ka艂u偶y. Zimna woda przywr贸ci艂a mu 艣wiadomo艣膰, zacz膮艂 wstawa膰 i by艂 na czworakach, kiedy Chamis Zejdan z policjantem chwycili go pod ramiona i postawili na nogi.

-    To by艂 strza艂 z czo艂gu - oceni艂 Zejdan. - Nic ci nie jest?

-    Z czo艂gu?

-    Ludzie z Brygad strzelali z wn臋trza budynku. 艢ciany domu s膮 grube i Izraelczycy nie mieli wyboru. Trafili w okno salonu, sk膮d bandyci strzelali. Pocisk przebi艂 艣ciany, a wybuch wyrzuci! ci臋 na zewn膮trz. Kto jeszcze byl w 艣rodku?

-    Ca艂a rodzina George鈥檃.

Policjanci i bojownicy skoczyli do wej艣cia. W sypialni znale藕li D偶ihada Awdeha. Z rany na g艂owie p艂yn臋艂a krew. Twarz pokryta kurzem wygl膮da艂a upiornie. Pomogli mu wsta膰 i wyprowadzili na zewn膮trz. Omar my艣la艂, 偶e w贸dz Brygad zaraz zacznie go szuka膰, ale Awdeh z trudem unosi艂 powieki, a wzrok mia艂 zamglony jak cz艂owiek pogr膮偶ony w modlitwie. Powl贸k艂 si臋 na ulic臋, gdzie ju偶 miga艂y 艣wiat艂a karetki pogotowia.

Pocisk zrujnowa艂 niemal ca艂膮 艣cian臋 mi臋dzy salonem a sypialni膮. Omar i Chamis zacz臋li si臋 rozgl膮da膰. Antyczne meble George鈥檃 na wp贸艂 spalone. Stroje 艣lubne na wieszakach jeszcze dymi艂y, z plastikowych opakowa艅 unosi艂y si臋 truj膮ce opary. Z tekowej komody zosta艂y tylko nogi. Francuska statuetka, stoj膮ca na niej, ocala艂a. Le偶a艂a na posadzce. Omar przypomnia艂 sobie, 偶e kobiecy akt d艂uta Rodina nosi艂 nazw臋 鈥濵臋czennica鈥. W salonie, pod wyrw膮 w zewn臋trznej 艣cianie, w kt贸r膮 uderzy! pocisk, le偶a艂y cztery cia艂a. Chamis Zejdan pochyli! si臋 nad pierwszym cia艂em.

-    Mahmud Zubejda.

Omar spojrza艂 na martw膮 twarz policjanta. Blada sk贸ra ledwo kryla ko艣ci, otwarte wargi ukazywa艂y zbr膮zowiale z臋by. Wygl膮da艂 jak wydobyty z grobu po wielu latach. Spe艂ni艂y si臋 koszmary, kt贸re - jak wyobra偶a艂 sobie Omar - c贸rka Zubejdy prze偶ywa艂a co noc. Zada! sobie pytanie, czy zdob臋dzie si臋 na to, aby zapewni膰 Chadid偶臋, 偶e jej ojciec zgin膮艂 jako szcz臋艣liwy cz艂owiek, bojownik i m臋czennik. Przypomnia艂 sobie wyraz wstydu i z艂o艣ci na obliczu Zubejdy, gdy wszed艂 tu kilka minut wcze艣niej. Niech lepiej kto inny powiadomi c贸rk臋 o bohaterstwie ojca. Omar nie by艂 zdolny powiedzie膰 jej, jak zgin膮艂 Mah-mud Zubejda. Musia艂by wyjawi膰 ca艂膮 ohyd臋 tego, co si臋 sta艂o, nie wy艂膮czaj膮c budz膮cych odraz臋 zw艂ok i krwi s膮cz膮cej si臋 w kurzu i brudzie.

Czy opowie tak偶e o 艣cianie, kt贸ra run臋艂a? O rodzinie, kt贸ra pod ni膮 spocz臋艂a?

Zacz膮艂 usuwa膰 kamienie z rumowiska. Chamis Zejdan i policjanci te偶 si臋 wzi臋li do roboty. Kiedy odgrzebali Sofi臋 i dzieci, policjant stoj膮cy najbli偶ej cofn膮艂 si臋 i zwymiotowa艂. Komendant razem z innymi podnie艣li ostatni z艂om, skrywaj膮cy nogi Sofii. Zona George鈥檃 Saby nie 偶y艂a. Czaszk臋 mia艂a zgniecion膮, kark z艂amany. Dzieci, kt贸re trzyma艂a w ramionach le偶a艂y bez przytomno艣ci. Chamis Zejdan sprawdzi艂 puls obojga i przeni贸s艂 je na 艂贸偶ko. Wygl膮da艂y na mocno poturbowane, ale medyk, kt贸ry je zbada艂, oceni艂, 偶e prze偶yj膮.

Omar podszed艂 do Chamisa.

- A Habib Saba?

Chamis spojrza艂 na rumowisko, da艂 znak swoim ludziom. Zn贸w zacz臋li odgarnia膰 kamienie i ceg艂y. Po kilku chwilach ods艂onili ojca George鈥檃 Saby. Starzec siedzia艂 dok艂adnie w takiej samej pozycji, w jakiej zasta艂 go Omar, gdy wszed艂 do sypialni. Kolana pod brod膮, r臋ce obejmuj膮ce kostki. W 艂ysej czaszce zia艂a ogromna rana. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e oto spe艂ni艂o si臋 偶yczenie starca, kt贸ry pragn膮艂 ju偶 tylko 艣mierci. Dla siebie, a tak偶e dla wnuk贸w i synowej, bo wiedzia艂, 偶e nie zdo艂a ich uratowa膰, tak jak nie wierzy艂, 偶e uda si臋 ocali膰 syna. Mo偶e mia艂 racj臋. Gdyby Omar nie pr贸bowa艂 ocali膰 George鈥檃, gdyby nie poszed艂 do D偶ihada Awdeha, nie powiedzia艂 mu wszystkiego, co wiedzia艂, George mia艂by przynajmniej l偶ejsz膮 艣mier膰. Stan膮艂by przed plutonem egzekucyjnym, a nie zosta艂by zlinczowany przez oszala艂y t艂um. Omar nadal nie pojmowa艂 spokoju Habiba Saby. Pomy艣la艂, 偶e cia艂o starca wygl膮da tak, jakby wybuch i spadaj膮ce kamienie wcale go nie tkn臋艂y. Tkwi艂 po艣r贸d ruin jak rze藕ba jakiego艣 staro偶ytnego monarchy pieczo艂owicie odkopywana przez archeolog贸w.

Policjanci podnie艣li cia艂o. Gruba czarna ksi臋ga spad艂a na posadzk臋. Omar podni贸s艂 j膮, otrz膮sn膮艂 z kurzu, otworzy艂. Zobaczy艂 wykaligrafowan膮 dedykacj臋: 鈥濪la Abu Omara. Niech B贸g sprawi, aby mi臋dzy naszymi religiami zawsze panowa艂a taka harmonia, jak mi臋dzy nami. Tw贸j serdeczny przyjaciel -Issa鈥. T臋 ksi臋g臋 ojciec Omara dosta艂 od ksi臋dza w Jerozolimie w czasach, gdy palesty艅skich muzu艂man贸w i chrze艣cijan nie dzieli艂a przepa艣膰 nienawi艣ci. P贸藕niej Omar podarowa艂 j膮 George鈥檕wi Sabie. Nios艂a mu pociech臋 na emigracji i przypomina艂a o ukochanym rodzinnym mie艣cie. Ojciec George鈥檃 mia艂 j膮 przy sobie w chwili 艣mierci i os艂ania艂 w艂asnym cia艂em tak, jak Sofia ochrania艂a dzieci, jakby chcia艂 ocali膰 nie tylko ksi臋g臋, ale i lepszy 艣wiat, kt贸ra ona symbolizowa艂a.

Omar wyj膮艂 chusteczk臋, otar艂 pot z czo艂a, aby j膮 zwil偶y膰, i zacz膮艂 wyciera膰 ksi臋g臋. Spod kurzu wy艂oni艂a si臋 czarna i b艂yszcz膮ca jak krucze pi贸ra sk贸rkowa ok艂adka Biblii.

Deszcz rozpada艂 si臋 na dobre. Karetka zabra艂a dzieci Geor-ge鈥檃 Saby, zanim zn贸w zacz膮艂 si臋 ostrza艂. Z drugiej karetki wygramoli艂 si臋 D偶ihad Awdeh. Sanitariusze pr贸bowali go zatrzyma膰, ale odepchn膮艂 ich ze z艂o艣ci膮. Jego ludzie wzi臋li go pod ramiona i odtr膮caj膮c policjant贸w, zaprowadzili do d偶ipa, po czym odjechali.

Chamis Zejdan raz jeszcze spojrza艂 na zrujnowany dom Sa-b贸w, wyda艂 kilka polece艅 swoim ludziom i wzi膮艂 Omara za 艂okie膰.

-    Zawioz臋 ci臋 do szpitala.

-    Nic mi nie jest.

-    A jednak lekarz powinien ci臋 zbada膰, tak b臋dzie rozs膮dniej.

-    Przecie偶 m贸wi臋, 偶e nic mi nie jest.

-    Dwa razy w ci膮gu dw贸ch dni prze偶y艂e艣 wybuch. Nawet je艣li niczego nie wida膰, mo偶esz mie膰 jakie艣 obra偶enia wewn臋trzne. Jed藕my do szpitala.

-    Nie. Zawie藕 mnie do domu, jestem przemoczony, musz臋 si臋 przebra膰.

Omar zaj膮艂 miejsce pasa偶era w policyjnym d偶ipie. Jechali wolno, zostawiaj膮c za sob膮 strome ulice Bejt D偶ala. Omar milcza艂. Ogarnia艂a go z艂o艣膰, 偶e zn贸w musi korzysta膰 z uprzejmo艣ci cz艂owieka, kt贸ry m贸g艂 przecie偶 zapobiec tej rzezi. Ale nie wolno obwinia膰 tylko Chamisa Zejdana, my艣la艂. Wszechogarniaj膮ca korupcja sprawia, 偶e nawet komendant policji niewiele mo偶e zrobi膰. Jednocze艣nie Omar nadal uwa偶a艂, 偶e jego przyjaciel by艂 w najlepszym razie biernym uczestnikiem morderstwa, a w najgorszym to on w艂a艣nie naprowadzi艂 morderc贸w na ofiar臋.

Chamis jakby czyta! w jego my艣lach. Kilka razy odwraca艂 si臋 i patrzy! na Omara, ale ten odwraca艂 wzrok, udaj膮c, 偶e obserwuje ob贸z dla uchod藕c贸w Aida, kt贸ry w艂a艣nie mijali. Wreszcie szef policji nie wytrzyma艂.

-    Widz臋, 偶e nadal obwiniasz mnie za to wszystko i jeste艣 na mnie z艂y.

Omar nie odpowiedzia艂. Mimo wszystko nie chcia艂 urazi膰 przyjaciela i nie mia艂 si艂y na dyskusj臋.

-    Mam racj臋? - Chamis podni贸s艂 glos. - Ci膮gle uwa偶asz, 偶e to moja wina?

Omar straci艂 panowanie nad sob膮. Przesta艂 si臋 kontrolowa膰.

-    Oczywi艣cie, 偶e tak. Jeste艣 szefem policji, prawda? I chcesz mnie przekona膰, 偶e komendant nie ponosi 偶adnej winy za to, 偶e niewinnego cz艂owieka wywlekaj膮 z aresztu i wieszaj膮 na latarni tu偶 przed komisariatem? A za to, 偶e banda opry-szk贸w 艣ci膮ga ogie艅 izraelskich czo艂g贸w na dom niewinnych ludzi, komendant te偶 nie odpowiada?

-    Nie masz poj臋cia o naciskach, jakim jestem poddawany.

-    Niby jakim?

-    呕ebym przymyka! oczy. Na wszystko, co tu si臋 dzieje.

-    Nie wierz臋.

-    Wydaje ci si臋, 偶e skoro nosz臋 mundur, to mam wi臋ksz膮 w艂adz臋 ni偶 taki Husajn Tamari czy D偶ihad Awdeh. Ot贸偶 tak nie jest. Za nimi stoj膮 ludzie z samej g贸ry. - Chamis 艣ciszy! glos, ale nadal brzmia艂a w nim nuta goryczy. - Lincz to by艂o za wiele, nawet dla mnie. Ale sk膮d mia艂em wiedzie膰, 偶e do tego dojdzie? Sam widzia艂e艣, 偶e pr贸bowa艂em ich powstrzyma膰. Przecie偶 by艂e艣 przy tym.

Omara ogarn臋艂o wsp贸艂czucie dla cz艂owieka, kt贸ry ca艂e 偶ycie po艣wi臋ci! walce dla ludzi, kt贸rzy teraz go zdradzali. Je艣li nawet zachowuje si臋 czasami jak otaczaj膮cy go bezwarto艣ciowi ludzie, to jeszcze nie znaczy, 偶e sam przesi膮k艂 ziem do szpiku ko艣ci.

-    A dlaczego nie wierzy艂e艣, 偶e to Husajn Tamari naprowadzi! Izraelczyk贸w na dom Rahman贸w w Irtas? 呕e to on byt tym konfidentem, kt贸ry wskaza艂 Louaia, i 偶e to on zabi艂 Dim臋 Rah-man, aby zatrze膰 艣lady?

-    Nie zaczynaj na nowo.

-    Pos艂uchaj mnie, Chamisie. To ju偶 nie ma znaczenia. Husajna Izraelczycy upolowali ze 艣mig艂owca, wi臋c morderca nie 偶yje. George Saba te偶 nie 偶yje, wi臋c nie ma ju偶 sprawy, 偶e niewinnemu cz艂owiekowi grozi egzekucja. Historia dobieg艂a ko艅ca. Moje tak zwane dochodzenie te偶 dobieg艂o kresu. Jeste艣 tylko ty i ja, wi臋c powiedz, dlaczego mi nie uwierzy艂e艣? Pokaza艂em ci przecie偶 艂usk臋 z karabinu Husajna, przedstawi艂em ci dow贸d.

-    Louai poleg艂 od kul izraelskiego snajpera. 艁uska, kt贸r膮 znalaz艂e艣, pochodzi艂a z MAG-a. To nie m贸g艂 by膰 dow贸d przeciw Husajnowi, skoro Louaia nie zabito z MAG-a. Dimy te偶 nie zastrzelono z MAG-a, podci臋to jej gard艂o. Twoje hipotezy s膮 znakomite, tyle tylko 偶e nieprawdziwe.

-    Niekoniecznie. Je艣li Husajn nie zabi艂 Louaia, to m贸g艂 przecie偶 naprowadzi膰 Izraelczyk贸w na niego, a 艂uska dowodzi, 偶e by艂 na miejscu. To on wskaza艂 cel izraelskiemu snajperowi, kt贸ry korzysta艂 z laserowego celownika - to ta czerwona plamka, o kt贸rej wspomina艂a Dima.

Doje偶d偶ali ju偶 na miejsce. Chamis nacisn膮艂 na hamulec. Zatrzyma艂 d偶ipa przy kraw臋偶niku.

-    W-i^orz膮dku - rzek艂 - je艣li tego oczekujesz, to powiem: przepraszam. Przepraszam, 偶e ci nie wierzy艂em. Ale zrozum, nic nie mog艂em zrobi膰. W rzeczywisto艣ci nie mia艂e艣 oczywistych dowod贸w, a nawet gdyby艣 mia艂, to i tak by艂y bezwarto艣ciowe. Bo tu, u nas, w takich sprawach nie licz膮 si臋 dowody. Wiara, wp艂ywy i z艂o - oto co si臋 liczy.

Omar zastanawia艂 si臋, czy powiedzie膰 przyjacielowi, 偶e go podejrzewa艂, ale czu艂 si臋 ogromnie zm臋czony. Postanowi艂 nie przeci膮ga膰 rozmowy. Kiwn膮艂 g艂ow膮 i w milczeniu wysiad艂 z d偶i-pa. Machn膮艂 r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂 Bibli臋, i popatrzy艂 jeszcze, jak Chamis zawraca i rusza w swoj膮 stron臋. Czu艂, 偶e krople deszczu sp艂ywaj膮 mu z karku na plecy. Schowa艂 Bibli臋 do kieszeni marynarki.

R贸w, kt贸ry Izraelczycy wykopali dwa dni temu, si臋ga艂 a偶 po chodnik. Omar przeskoczy艂 przez niski murek okalaj膮cy dom i wszed艂 do 艣rodka.

ROZDZIA艁 26

Mariam czeka艂a w salonie. Otulona kocem drzema艂a, trzymaj膮c 艣pi膮c膮 Nadi臋. Omar a偶 zadr偶a艂, tak bardzo ten obraz przypomnia艂 mu Sofi臋 i dzieci. Twarz 艣pi膮cej Mariam by艂a tak nieruchoma, jakby pozbawiona 偶ycia. Omar poczu艂 ulg臋, kiedy otworzy艂a oczy.

-    Opowiada艂am Nadii bajk臋 - szepn臋艂a. - Nie chcia艂a i艣膰 do 艂贸偶ka. Powiedzia艂a, 偶e poczeka na ciebie.

Omar po艂o偶y艂 Bibli臋 George鈥檃 na stoliku. Wsp贸lnie z Mariam podnie艣li 艣pi膮c膮 wnuczk臋 i zanie艣li do swojej sypialni. Omar st膮pa! ostro偶nie, 偶eby nie obudzi膰 dziecka, ale tak偶e 偶eby nie urazi膰 swego kr臋gos艂upa, kt贸ry zn贸w dawa艂 zna膰 o sobie po deszczu i wysi艂ku przy usuwaniu gruz贸w w domu Sab贸w.

-    Dzwonili do ciebie z biura ONZ w Jerozolimie. Zapisa艂am numer na kartce. Telefonowali bardzo p贸藕no.

No c贸偶, przemkn臋艂o mu przez my艣l, pewnie zostali po godzinach, 偶eby zaj膮膰 si臋 spraw膮 szko艂y i nieszcz臋snego Steadmana.

-    Jestem przemoczony. Przebior臋 si臋 tylko i po艂o偶臋 si臋 tu, w salonie.


solisz zup臋?

Przebra艂 si臋 w pi偶am臋, w艂o偶y艂 ciep艂y szlafrok, a gdy Mariam przynios艂a herbat臋, wzi膮艂 j膮 za r臋k臋.

-    Co si臋 sta艂o, Omarze?

-    George nie 偶yje.

M贸wi膮c to, u艣wiadomi艂 sobie nagle, 偶e po raz pierwszy wypowiada te s艂owa, i poczu艂 ich ci臋偶ar. Gard艂o mu 艣cisn臋艂o i nic ju偶 wi臋cej nie by艂 w stanie powiedzie膰. Zaszlocha艂.

Mariam obj臋艂a go ramieniem i przyci膮gn臋艂a do siebie.

Uspokoi艂 si臋, zacz膮艂 opowiada膰, co si臋 zdarzy艂o, czego by艂 艣wiadkiem. Rozp艂aka艂a si臋 razem z nim.

Tak dobrze mnie zna, my艣la艂 Omar. R贸偶ne rzeczy przed ni膮 ukrywa艂em i wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 nie jeste艣my sobie bliscy, ale przecie偶 偶yjemy ze sob膮 tyle lat, 偶e czujemy i my艣limy tak samo. Jeste艣my sobie bliscy i zawsze razem, cho膰 czasami mo偶emy si臋 r贸偶ni膰 w ocenach tego, co dzieje si臋 w polityce albo w mie艣cie. Nie chcia艂a, abym dochodzi艂 prawdy w sprawie George鈥檃. L臋ka艂a si臋, 偶e nara偶am si臋 na niebezpiecze艅stwo, ale ca艂y czas wiedzia艂a, ile ta sprawa, ile George dla mnie znaczy艂.

Siedzieli d艂ugo, tul膮c si臋 do siebie. Kiedy Omar spojrza艂 na zegar stoj膮cy na szafce, by艂o ju偶 wp贸艂 do trzeciej.

-    Id藕 do 艂贸偶ka, Mariam.

-    Przynios臋 ci koc.

-    Dzi臋kuj臋, chyba ju偶 nie zasn臋. Poczytam troch臋.

-    Zrobi臋 herbat臋 i posiedz臋 z tob膮.

Mariam posz艂a do kuchni i wtedy si臋 zacz臋艂o. W cisz臋 nocn膮 wdar艂 si臋 og艂uszaj膮cy warkot 艣mig艂owca. Maszyna zawis艂a tu偶 nad domem Omara. Szum 艂opat zag艂uszy艂 nawet szcz臋k g膮sienic czo艂g贸w i warkot d偶ip贸w zje偶d偶aj膮cych ze zbocza do De-hajszy. Omar podszed艂 do okna. S膮dzi艂, 偶e wojsko przyby艂o, aby poszerzy膰 r贸w wykopany dwa dni temu, ale nie dostrzeg艂 偶adnej koparki ani spychacza. Dwa czo艂gi i dwa transportery opancerzone zatrzyma艂y si臋 tu偶 przed jego domem. Omar poku艣tyka艂 do kontaktu, 偶eby wy艂膮czy膰 艣wiat艂o. Kiedy wr贸ci艂 do okna, z transporter贸w wysiadali 偶o艂nierze i biegli pochyleni do budynku naprzeciwko. Wr贸ci艂a Mariam, w jej oczach malowa艂 si臋 l臋k.

-    Przyszli chyba po D偶ihada Awdeha - szepn膮艂 Omar. -Obud藕 Ramiza i dzieci. Niech tu przyjd膮. Nie chcia艂bym, aby ze snu wyrwa艂 ich jaki艣 偶o艂nierz. I postaraj si臋 ich uspokoi膰.

Na ulicy tymczasem trwa艂a akcja. Wyznaczeni 偶o艂nierze obj臋li posterunki u wylotu ulicy. Omar uchyli艂 okno. Z radia w transporterze dobieg艂y hebrajskie s艂owa.

W bramie apartamentowca naprzeciwko pojawili si臋 偶o艂nierze. Omar pomy艣la艂, 偶e pewnie nie znale藕li D偶ihada Awde-ha i ko艅cz膮 operacj臋. Myli艂 si臋. Za tr贸jk膮 偶o艂nierzy z bramy wysypa艂a si臋 gromada cywili. Wojsko wyprowadza艂o mieszka艅c贸w przed dok艂adnym przeszukaniem budynku. Gromada wyrzuconych kierowa艂a si臋 do domu Omara. Poszed艂 wi臋c otworzy膰 drzwi. Pierwszy na progu stan膮艂 偶o艂nierz. Twarz mia艂 pomalowan膮 niebiesk膮 i oliwkow膮 farb膮 maskuj膮c膮, jak do walki w otwartym terenie. Po co u偶ywa膰 czego艣 takiego do akcji w apartamentowcu, pomy艣la艂. Z pewn膮 obaw膮 Omar czeka艂, w jakim j臋zyku 偶o艂nierz si臋 odezwie. Niekt贸rzy znali arabski i ci byli najgorsi. Im wi臋cej wiedzieli o Arabach, tym bardziej zdawali si臋 nimi pogardza膰.

呕o艂nierz wyrzuci艂 z siebie jakie艣 hebrajskie s艂owa.

-    Zna pan arabski lub angielski? - spyta艂 Omar po angielsku.

-    A pan nie nauczy艂 si臋 hebrajskiego? - odpar艂 偶o艂nierz po angielsku.

-    Zawsze by艂em zbyt wielkim optymist膮.

呕o艂nierz u艣miechn膮艂 si臋, ukazuj膮c bia艂e z臋by. Przeszed艂 obok Omara i zajrza艂 do holu. Mariam z Nadi膮 wysz艂y z sypialni. Z do艂u dobieg艂 g艂os Ramiza ponaglaj膮cy 偶on臋, 偶eby si臋 ubra艂a. Mariam zblad艂a na widok pomalowanego 偶o艂nierza. Nadia te偶 by艂a wystraszona.

-    Niech偶e pan opu艣ci karabin - odezwa艂 si臋 Omar.

I 呕o艂nierz zni偶y艂 luf臋 swego M-16.

-    Prowadzimy przeszukania w tej okolicy - wyja艣ni艂. - Musieli艣my ewakuowa膰 mieszka艅c贸w budynku naprzeciwko. Pada, wi臋c przyprowadzili艣my ich do was.

Omar kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak, 偶e rozumie.

Gromadka s膮siad贸w zacz臋艂a wchodzi膰 do 艣rodka. Omar pozdrowi艂 ich, zapraszaj膮c wszystkich do salonu. Mariam chcia艂a p贸j艣膰 do kuchni, aby przygotowa膰 herbat臋, ale 偶o艂nierz j膮 powstrzyma艂. Kaza艂 przyprowadzi膰 domownik贸w i razem ze wszystkimi przej艣膰 do salonu. Dzieci pop艂akiwa艂y, na twarzach go艣ci malowa艂 si臋 l臋k, wszyscy byli niewyspani.

Jako ostatni z s膮siad贸w weszli Amd偶ad i Lejla. Amd偶ad u艣cisn膮艂 d艂o艅 Omara, dzi臋kuj膮c za go艣cin臋. Omarowi zrobi艂o si臋 wstyd, 偶e 艂akomie spogl膮da na jego 偶on臋. Amd偶ad by艂 przecie偶 przyzwoitym cz艂owiekiem i dobrym s膮siadem, ale Lejla wygl膮da艂a bardzo poci膮gaj膮co w d偶insach i bawe艂nianej bluzeczce, kt贸r膮 spiesznie narzuci艂a na siebie, gdy 偶o艂nierze za艂omotali do ich drzwi. Zd膮偶y艂a nawet u艂adzi膰 troch臋 w艂osy, jednak by艂y rozpuszczone, zapewne tak jak wtedy, gdy le偶a艂a w 艂贸偶ku.

呕o艂nierz od drzwi obserwowa艂 wszystkich zgromadzonych. Omar zna艂 wszystkich obecnych, z wyj膮tkiem kobiety z dwojgiem dzieci, siedz膮cej w k膮cie. Domy艣li艂 si臋, 偶e to nowi lokatorzy - rodzina D偶ihada Awdeha. Ostro偶nie st膮paj膮c mi臋dzy dzieciakami, kt贸re rozsiad艂y si臋 na dywanie, podszed艂 do nieznajomej.

-    Jest pani ma艂偶onk膮 D偶ihada? - spyta艂 szeptem.

-    Tak - odpowiedzia艂a spokojnie.

By艂a m艂oda i cicha. Omar spojrza艂 na ch艂opca, kt贸ry sta艂 za ni膮. Przypomnia艂 sobie, 偶e w艂a艣nie ten malec otwiera艂 mu drzwi, gdy sze艣膰 godzin temu przyszed艂 do Awdeha, aby b艂aga膰

0    ocalenie George鈥檃 Saby.

-    Spotkali艣my si臋 ju偶, prawda? - zagadn膮艂.

Ch艂opiec kiwn膮艂 g艂ow膮.

-    Jak si臋 nazywasz?

-    Walid D偶ihad Brahim Awdeh.

Omara ol艣ni艂o.

-    Jeste艣 najstarszym synem D偶ihada?

-    Tak.

A wi臋c pierworodny syn D偶ihada Awdeha ma na imi臋 Walid, zatem D偶ihad to Abu Walid - ojciec Walida! To za艣 mo偶e znaczy膰, 偶e przez ca艂y czas Omar podejrzewa艂 niew艂a艣ciwego cz艂owieka. Najstarszy syn Tamariego te偶 nosi艂 imi臋 Walid, ale Tamari niekoniecznie musia艂 by膰 tym Abu Walidem, do kt贸rego zwraca艂 si臋 Louai tu偶 przed 艣mierci膮. M贸g艂 nim by膰 D偶ihad Awdeh, a skoro tak, to w艂a艣nie D偶ihad by艂 prawdziwym zab贸jc膮 i kolaborantem.

George widzia艂, 偶e D偶ihad zbiera co艣 艣piesznie z dachu

1    chowa w kieszeniach, kiedy zmusi艂 bojownik贸w Brygad do zej艣cia z dachu. By艂y to zapewne zu偶yte 艂uski od MAG-a.

Louaia zabito z innej broni, ale 艂uska od MAG-a znalaz艂a si臋 na miejscu zbrodni. Czy wypad艂a z kieszeni D偶ihada?

Omar chcia艂 jak najszybciej podzieli膰 si臋 swym odkryciem z Chamisem Zejdanem, ale w obecno艣ci 偶o艂nierza nie m贸g艂 skorzysta膰 z telefonu. B臋dzie musia艂 poczeka膰, a偶 wojsko sko艅czy przeszukiwanie i s膮siedzi wr贸c膮 do siebie. Nagle serce podesz艂o mu do gard艂a. Mo偶e przecie偶 doj艣膰 do rewizji w jego domu. Znajd膮 webleya! Aresztuj膮 go. B臋d膮 trzyma膰 miesi膮cami bez procesu. W tym czasie Awdeh umocni swoj膮 pozycj臋 na tyle, 偶e Chamis nie b臋dzie go m贸g艂 zatrzyma膰. Nawet teraz nie wiadomo, czy szef policji m贸g艂by wyst膮pi膰 przeciwko D偶ihado-wi. W ka偶dym razie trzeba zawiadomi膰 Zejdana natychmiast, p贸ki jeszcze ma poczucie winy z powodu linczu na George鈥檜.

- Ale 偶o艂nierze nie znajd膮 twego ojca w domu, prawda? -spyta艂 Omar ch艂opca.

Ten nic nie powiedzia艂. Spojrza艂 tylko na Omara wyzywaj膮cym wzrokiem, jakby chcia艂 oznajmi膰, 偶e na takie pytania nie zamierza odpowiada膰. Dla tego malca D偶ihad Awdeh by艂 bohaterem i pozostanie nim, nawet gdyby Omarowi uda艂o si臋 przekona膰 w艂adze do postawienia wodza Brygad M臋czennik贸w przed s膮dem.

Przez ponad godzin臋 偶o艂nierz nie pozwala艂 nikomu wyj艣膰 z salonu. Wzmaga艂 si臋 od贸r. Kilku malc贸w nie wytrzyma艂o i posiusia艂o si臋 na dywan. Kobiety pop艂akiwa艂y. Wszyscy m臋偶czy藕ni palili. Omara 艂upa艂o w kr臋gos艂upie. 呕a艂owa艂, 偶e po przyj艣ciu nie wzi膮艂 gor膮cego prysznica. Od dymu drapa艂o go w gardle, nie m贸g艂 opanowa膰 kaszlu. Marzy艂 tylko o jednym: 偶eby wreszcie si臋 st膮d wyrwa膰 i przygwo藕dzi膰 drania, kt贸ry wrobi艂 George鈥檃 Sab臋. Z nienawi艣ci膮 patrzy艂 na pilnuj膮cego wszystkich 偶o艂nierza. Przez takiego typa, my艣la艂, nie mog臋 zawiadomi膰 policji, aby zrobi艂a, co trzeba, w imi臋 sprawiedliwo艣ci. Sko艅czcie ju偶 to cholerne przeszukiwanie i wyno艣cie si臋 z mojego domu ze swoj膮 g艂upi膮 broni膮 i groteskow膮 farb膮 maskuj膮c膮 na pyskach. Zastanawia艂 si臋, czy powiedzie膰 偶o艂nierzowi, 偶e D偶ihad Awdeh ukry艂 si臋 w Bazylice Narodzenia Pa艅skiego. Jednak偶e nie widzia艂 偶adnej mo偶liwo艣ci porozmawiania w cztery oczy, a poza tym, gdyby co艣 takiego powiedzia艂, sta艂by si臋 podejrzany i mogliby go aresztowa膰. Ale najwa偶niejsze by艂o co innego - mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e nigdy nie wyda艂by Palesty艅czyka izraelskim 偶o艂nierzom. Nie chcia艂, aby D偶ihada Awdeha zabito. Chcia艂, aby D偶ihada aresztowano i zmuszono, aby przyzna艂 si臋 do winy. Martwy zosta艂by bohaterem, m臋czennikiem, podczas gdy zas艂ugiwa艂 wy艂膮cznie na upokorzenie.

Dochodzi艂a czwarta, gdy radiostacja na ramieniu 偶o艂nierza zatrzeszcza艂a i rozleg艂 si臋 jaki艣 niezrozumia艂y komunikat. Zaraz potem 偶o艂nierz bez s艂owa wyszed艂. Omar odczeka艂 chwil臋 i poszed艂 za nim. Wyjrza艂 na zewn膮trz. 呕o艂nierz wsiada艂 w艂a艣nie do transportera, po nim do wozu wskoczy艂o jeszcze dw贸ch, zatrza艣ni臋to drzwi i transporter oraz pozosta艂e wozy ruszy艂y do bazy po drugiej stronie Dehajszy.

Omar wr贸ci艂 do salonu. Wszyscy stali w oknach, patrz膮c na odje偶d偶aj膮ce wojsko.

-    Pojechali - oznajmi艂 Omar.

-    P贸jd臋 do kuchni zrobi膰 herbat臋 - powiedzia艂a Mariam.

Omar my艣la艂 tylko o tym, 偶eby si臋 ubra膰 i pobiec do Chami-

sa Zejdana.

-    Mariam, nasi go艣cie s膮 zm臋czeni. Na pewno chc膮 wr贸ci膰 do siebie i odpocz膮膰.

-    Omarze, nie b膮d藕 nieuprzejmy. Fili偶anka herbaty dobrze nam zrobi.

Nie m贸g艂 si臋 sprzecza膰 na oczach wszystkich. Zmarszczy艂 czo艂o i poszed艂 do sypialni, 偶eby si臋 ubra膰. Gdy tylko go艣cie opuszcz膮 ich dom, p贸jdzie do Chamisa. W艂o偶y艂 grube spodnie, koszul臋 i sweter - przed 艣witem zawsze jest najzimniej. Podni贸s艂 s艂uchawk臋, wykr臋ci艂 domowy numer Zejdana. Cisza. Wybra艂 numer w komendzie. Te偶 cisza. Dopiero po kilku pr贸bach kto艣 wreszcie odebra艂.

-    Musz臋 pilnie porozmawia膰 z Abu Adelem.

-    Jest noc... - dobieg艂 go zaspany glos dy偶urnego sier偶anta.

-    Czemu nie czuwacie? Izraelczycy s膮 w mie艣cie.

-    I co z tego? Mamy ich aresztowa膰?

-    Musz臋 rozmawia膰 z Abu Adelem. Chodzi o morderstwo.

-    A kto m贸wi?

-    Abu Ramiz.

-    Nauczyciel?

-    Tak. Jestem przyjacielem Abu Adela.

-    Wiem. Skoro jest pan jego przyjacielem, Abu Ramizie, to radz臋 poczeka膰 do rana. Abu Adel nie mo偶e teraz rozmawia膰. Domy艣la si臋 pan, o czym m贸wi臋.

Us艂u偶na pami臋膰 podsun臋艂a Omarowi obraz butelki whisky w gabinecie Chamisa. Tak, doskonale wiedzia艂, co sier偶ant ma na my艣li.

-    W porz膮dku, skontaktuj臋 si臋 z nim rano. Powiedzcie tylko, 偶e dzwoni艂em.

Si臋gaj膮c po buty, Omar zerkn膮艂 na szuflad臋 ze skarpetkami. Otworzy艂, wyj膮! webleya i zatkn膮艂 za pas.

Mariam zajrza艂a przez drzwi, nios膮c tac臋 z fili偶ankami herbaty.

-    Omar, uhierasz si臋? - spyta艂a zdumiona.

Wymin膮艂 j膮 i skierowa艂 si臋 do wyj艣cia.

-    Id臋 do bazyliki.

ROZDZIA艁 27

Pada艂 zimny deszcz, kiedy Omar Jussef przechodzi艂 spiesznie przez plac 呕艂贸bka. Przystan膮艂 na chwil臋 w miejscu, gdzie zgin膮艂 George Saba, podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na blade 艣wiat艂o latarni gazowej. Oczami duszy widzia艂 um臋czone cia艂o Geor-ge鈥檃 ko艂ysz膮ce si臋 na linie umocowanej do 偶elaznego ramienia latarni. Nagle poczu艂, 偶e si艂y go opuszczaj膮. Gdzie艣 odp艂yn臋艂a ca艂a energia i by艂by zawr贸ci艂, gdyby nie dotkn膮艂 kolby webleya za pasem. Dotyk metalu przypomnia艂 mu, po co tu przyszed艂. Wiedzia艂, 偶e musi wej艣膰 do bazyliki.

Kamienny chodnik przed ormia艅skim klasztorem sp艂ywa艂 deszczem. Krople bi艂y w beret z takim 艂oskotem, 偶e Omar zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy D偶ihad Awdeh kryj膮cy si臋 w czelu艣ciach bazyliki nie us艂yszy jego krok贸w. Z Wr贸t Pokory wychyn臋艂a jaka艣 posta膰. Na widok Omara zamar艂a w miejscu. Omar te偶 przystan膮艂. Przez chwil臋 obaj m臋偶czy藕ni patrzyli na siebie poprzez strugi deszczu. Omar post膮pi艂 naprz贸d. Nieznajomy cofn膮艂 si臋. Nie m贸g艂 to by膰 D偶ihad Awdeh, ten by nie tch贸rzy艂. Omar podszed艂 jeszcze bli偶ej i wtedy rozpozna艂 Eliasa Biszar臋. Mokre od deszczu rzadkie czarne w艂osy oblepia艂y 艂ysiej膮c膮 czaszk臋. Grube szk艂a okular贸w zasz艂y mg艂膮. Deszcz wsi膮ka艂 w czarn膮 sutann臋, ale pod pachami wida膰 by艂o br膮zowiej膮ce plamy od potu. Elias Biszara roz艂o偶y艂 ramiona i przylgn膮艂 do 艣ciany 艣wi膮tyni, jakby chcia艂 si臋 w ni膮 wtopi膰.

- Elias, to ja, Abu Ramiz.

Miody ksi膮dz jakby nie s艂ysza艂. Dopiero po chwili odetchn膮艂 z ulg膮.

-    My艣la艂em, 偶e to moja ostatnia godzina.

-    A on? Jest w 艣rodku, prawda?

-    D偶ihad Awdeh? Tak. Czeka艂em na niego, jak ci obieca艂em, Abu Ramizie. Modli艂em si臋 za bazylik臋 i za George鈥檃 Sab臋. Ale okaza艂em si臋 s艂aby. Si艂y mnie opu艣ci艂y, gdy Awdeh wymierzy艂 we mnie pistolet i kaza艂 wyj艣膰. Uciek艂em.

-    Jest sam?

-    Tak, poza nim nie ma nikogo. Wielki Bo偶e! Chcia艂em tam zosta膰, strzec bazyliki i nie da艂em rady. Nie mia艂em si艂y, Abu Ramizie.

-    Stara艂e艣 si臋, jak mog艂e艣. Nie miej wyrzut贸w sumienia. -Omarowi zrobi艂o si臋 偶al by艂ego ucznia. - A gdzie on si臋 ukry艂?

-    By艂 przy g艂贸wnym o艂tarzu, ale teraz mo偶e by膰 wsz臋dzie. Zaraz pewnie przyjdzie wojsko. 呕o艂nierze wejd膮 do bazyliki, aby go aresztowa膰. To katastrofa, Abu Ramizie. On jest diab艂em. Patrzy艂em w twarz szatana. - Elias przetar艂 szk艂a r臋kawem sutanny. - A ty, Abu Ramizie, co tu robisz?

Omar spojrza艂 na ciemn膮 bram臋 ko艣cieln膮. D偶ihad Awdeh kryje si臋 wewn膮trz.

-    Abu Ramizie, chodzi o George鈥檃, prawda? Dlatego tu przyszed艂e艣. - Elias chwyci艂 Omara za klapy marynarki. - Nie r贸b tego, nie po艣wi臋caj si臋. On ci臋 zabije! D偶ihad nie da si臋 st膮d wyprowadzi膰. Zabije ci臋 w bazylice.

Omar po艂o偶y艂 r臋ce na ramionach Eliasa.

-    Musz臋 to zrobi膰.

艁zy potoczy艂y si臋 z oczu ksi臋dza. Pu艣ci艂 klapy Omara i pozwoli艂 mu odej艣膰.

Przed Wrotami Pokory Omar si臋 zawaha艂. Serce bi艂o mu jak m艂otem. Tam za nimi, w czelu艣ciach Bazyliki Narodzenia Pa艅skiego, by艂 tylko jeden cz艂owiek.

Pochyli艂 si臋 i przeszed艂 przez Wrota Pokory. Zabola艂o go w krzy偶u, wyprostowa艂 si臋, rozmasowa艂 bol膮ce miejsce. Po drugiej stronie Wr贸t Pokory panowa艂 nieprzenikniony mrok i g艂ucha cisza. Omar przypomnia艂 sobie, co D偶ihad m贸wi艂 Lejli. Gdy tylko zjawi si臋 wojsko, ucieknie do bazyliki. Izraelczycy nie b臋d膮 艣mieli naruszy膰 艣wi臋to艣ci miejsca narodzin Chrystusa, bo ca艂y 艣wiat zapala艂by oburzeniem. To w艂a艣nie zdanie nie dawa艂o Omarowi spokoju. 艢wiat si臋 oburzy, 艣wiat stanie po stronie mordercy? No c贸偶, w Europie nikt nie zna prawdy o D偶i-hadzie Awdehu. Jedni mog膮 go uwa偶a膰 nawet za bohatera, inni uznaj膮, 偶e w ka偶dym razie dla jego rodak贸w w Betlejem jest herosem. A wi臋c Izraelczycy do 艣wi膮tyni nie wejd膮. Ale on - Omar Jussef - wejdzie.

Przywo艂a艂 w pami臋ci plan bazyliki. Byl w niej przecie偶 wiele razy. Chrze艣cija艅scy przyjaciele i znajomi zapraszali go tu na 艣luby i chrzciny. Tylko 偶e to by艂o dawno. Ostatnio bardzo rzadko tutaj przychodzi艂. Chrze艣cijan zepchni臋to do podziemia. Wielu wyjecha艂o do Chile, jak George Saba, kt贸ry powinien byl tam zosta膰. Inni, jak Elias Biszara, przyjmowali 艣wi臋cenia i kryli si臋 za murami 艣wi膮tyni jak w fortecy. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e jest co艣 symbolicznego w tym, 偶e bazylika, w kt贸rej rodzi艂o si臋 chrze艣cija艅stwo, jawi si臋 jego oczom o pi膮tej rano mroczny, zimny i opustosza艂y.

Zag艂臋bi艂 si臋 w mrok, posuwa艂 si臋 ostro偶nie, szukaj膮c os艂ony za kolumnami z czerwonego piaskowca. Stan膮艂 za kolumn膮 z wizerunkiem 艣wi臋tego Cathala m臋czennika, pochodz膮cym jeszcze z czas贸w krzy偶owc贸w. Irlandczyk ze spiczast膮 brod膮 zdawa艂 si臋 przera偶ony, jakby w艂a艣nie us艂ysza艂 od Wszechmocnego, jakich do艣wiadczy tortur. A mo偶e blada, malowana grub膮 czarn膮 kresk膮 twarz 艣wi臋tego wyra偶a艂a co艣 zupe艂nie innego? Mo偶e po prostu wiedzia艂, jaki los czeka grzesznika, kt贸ry spogl膮da艂 na艅 teraz z ko艣cielnej posadzki? Omar zadr偶a艂 i spiesznie odwr贸ci艂 wzrok. Spojrza艂 na grecki o艂tarz. Za wysokim oknem ju偶 szarza艂o. Blade 艣wiat艂o deszczowego 艣witu wlewa艂o si臋 do 艣rodka, wy艂awiaj膮c z ciemno艣ci zwisaj膮ce z sufitu z艂ocone lampy z wiecznym ogniem. Musia艂 si臋 艣pieszy膰. 艢wiat艂o by艂o wrogiem, ciemno艣膰 sojusznikiem. W mroku nie b臋dzie wida膰, 偶e stary webley nie nadaje si臋 ju偶 do niczego.

Przy o艂tarzu kto艣 zani贸s艂 si臋 kaszlem. Kas艂a艂 d艂ugo i od-chrz膮kiwa艂. Zaraz potem, te偶 od o艂tarza, dobieg艂 szcz臋k zapalniczki. Nie chcia艂a si臋 zapali膰, bo kto艣 ukryty w mroku zakl膮艂 szpetnie i ponownie spr贸bowa艂. Zn贸w bezskutecznie. Zapad艂a cisza.

Omar wyj膮艂 webleya zza pasa i przesun膮艂 si臋 w stron臋 o艂tarza. Wyt臋偶y艂 wzrok, ale nic nie zobaczy艂. I wtedy zn贸w dobieg艂 go odg艂os kaszlu. Tym razem z Groty Narodzenia. A wi臋c tam kryje si臋 D偶ihad Awdeh. W膮t艂y, migotliwy p艂omie艅 o艣wietla艂 zej艣cie do groty tu偶 obok o艂tarza. Omar zacz膮艂 nas艂uchiwa膰. W grocie zapad艂a cisza. Ostro偶nie, powoli, stopie艅 po stopniu, zacz膮艂 schodzi膰 kr臋tymi schodami. Przy ka偶dym kroku zastanawia艂 si臋, co on, u diab艂a, tu robi? D偶ihad mo偶e nie by膰 sam. Mo偶e zorientowa膰 si臋, 偶e webley to tylko atrapa. Ale schodzi艂 coraz ni偶ej. Od podn贸偶a schod贸w prowadzi艂y dwa przej艣cia. Zwiedzaj膮cy wchodzili do groty jednym, ca艂owali br膮zowy pier艣cie艅 oznaczaj膮cy - zdaniem mnich贸w - miejsce, gdzie sta艂 偶艂贸bek, w kt贸rym le偶a艂o Dzieci膮tko, i wychodzili drugim. Gdzie kryje si臋 D偶ihad Awdeh? Pewnie w k膮cie najodleglejszym od schod贸w.

Omar prze艂o偶y艂 webleya do lewej r臋ki, tak aby jego cia艂o zas艂ania艂o p艂omie艅 migocz膮cy w g艂臋bi groty, a pistolet pozostawa艂 w cieniu.

D偶ihad Awdeh podni贸s艂 g艂ow臋. Na widok nauczyciela skrzywi艂 si臋 w u艣miechu.

-    Widz臋, 偶e rzucili do akcji si艂y specjalne - zadrwi艂, wyjmuj膮c z kieszeni paczk臋 marlboro. Zapalniczka zapali艂a si臋 dopiero za kt贸rym艣 razem. Przedtem, kiedy Omar s艂ysza艂 szcz臋k zapalniczki, musia艂 zapala膰 nie papierosa, ale 艣wiec臋, kt贸r膮 zabra艂 ze sob膮 do groty.

Omar zmru偶y艂 oczy od 艣wiat艂a. Ka艂asznikow Awdeha le偶a艂 przed nim na posadzce, a obok plecak, pewnie z jedzeniem przygotowanym na wypadek obl臋偶enia. A mo偶e w plecaku by艂y granaty, bomba, 艂adunek wybuchowy? Niewykluczone, 偶e D偶ihad zamierza wysadzi膰 w powietrze siebie, grot臋, bazylik臋 i tych, kt贸rzy przyjd膮, 偶eby go schwyta膰. Pod papach膮 biela艂y banda偶e. D偶ihad zosta艂 ranny, gdy pocisk z czo艂gu trafi艂 w dom Sab贸w.

-    Wstawaj. P贸jdziesz ze mn膮 - rzek艂 Omar.

-    A niby gdzie? Ci膮gle jeszcze wys艂ugujesz si臋 呕ydom?

Czekaj膮 na mnie przed bazylik膮? - za艣mia艂 si臋 D偶ihad szyderczo, a echo ustokrotni艂o z艂owrogi rechot.

-    To ty im si臋 wys艂ugujesz. Ty jeste艣 kolaborantem, D偶i-hadzie - odrzek艂 Omar.

Nie wiedzia艂, czy to prawda, ale wyrzek艂 te s艂owa z najg艂臋bszym przekonaniem, jak cz艂owiek, kt贸ry widzia艂 ogrom z艂a i teraz chce si臋 upewni膰, 偶e racja jest po jego stronie.

U艣miech znik艂 z twarzy Awdeha.

-    Gdybym by艂 kolaborantem, to czemu mia艂bym si臋 kry膰 przed Izraelczykami?

-    Nie wiem. Mo偶e zrobi艂e艣 co艣, co zwr贸ci艂o ich przeciwko tobie. Musia艂e艣 posun膮膰 si臋 za daleko, nawet dla nich.

D偶ihad zn贸w za艣mia艂 si臋 szyderczo. Zsun膮艂 papach臋, wsun膮艂 palec pod banda偶 i podrapa艂 si臋 po g艂owie.

-    Ty skurwysy艅ski belfrze! - sykn膮艂. - A umiesz ty strzela膰?

-    Wystarczy, 偶eby ci臋 za艂atwi膰. - Omar machn膮艂 gro藕nie webleyem, ale nie posun膮艂 si臋 do przodu. Wola艂 zachowa膰 dystans, aby D偶ihad, znacznie m艂odszy, nie rzuci艂 si臋 na niego.

-    A wi臋c chcesz mnie aresztowa膰, ale w艂a艣ciwie za co?

-    Za kolaboracj臋. To ty naprowadzi艂e艣 偶o艂nierzy na Louaia Abdel Rahmana. U偶y艂e艣 nawet 艣wiat艂a z laserowego celownika, 偶eby nie by艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Ale pope艂ni艂e艣 b艂膮d, zostawiaj膮c na miejscu 艂usk臋 od MAG-a. Kiedy j膮 znalaz艂em, zacz膮艂em najpierw podejrzewa膰 Husajna Tamariego. Dima Rahman powiedzia艂a mi, 偶e jej m膮偶 rozmawia艂 w ciemno艣ci z kim艣, kogo nazwa艂 Abu Walidem. Syn Tamariego nazywa si臋 Walid, s膮dzi艂em wi臋c, 偶e Abu Walid to Husajn. Dzi艣 jednak dowiedzia艂em si臋, 偶e tw贸j pierworodny te偶 nosi imi臋 Walid. Przedtem jeszcze George Saba m贸wi艂 mi, 偶e widzia艂, jak zbiera艂e艣 co艣 z dachu, gdy kaza艂 wam si臋 wynosi膰. Powiedzia艂 te偶, 偶e strzela艂 tylko Tamari, a wi臋c zbiera艂e艣 zu偶yte 艂uski od jego MAG-a. Schowa艂e艣 je do kieszeni i zabra艂e艣, 偶eby zatrze膰 艣lady na wypadek, gdyby Izraelczycy weszli do Bejt D偶ala i chcieli ustali膰, kto strzela艂 z dachu domu George鈥檃. Gdyby znale藕li 艂uski na dachu, wiedzieliby, 偶e ogie艅 prowadzi艂 Husajn, i mogliby te偶 zainteresowa膰 si臋 tob膮. Pracowa艂e艣 dla nich i nie chcia艂e艣, aby dowiedzieli si臋, 偶e tw贸j szef z Brygad ostrzeliwa艂 ich pozycje. Ba艂e艣 si臋, 偶e po nitce do k艂臋bka mog膮 dotrze膰 do ciebie. Ale kiedy po艂o偶y艂e艣 si臋 w trawie, czekaj膮c na Louaia Rahmana, jedna z 艂usek musia艂a ci wypa艣膰 z kieszeni, a ja j膮 znalaz艂em. Znalaz艂em te偶 drug膮, na dachu u Sab贸w, kt贸r膮 pewnie przegapi艂e艣. Po zamachu na Louaia dowiedzia艂e艣 si臋, 偶e Dima Rahman s艂ysza艂a, jak m膮偶 zwr贸ci艂 si臋 do kogo艣: 鈥濧bu Walid鈥, wi臋c j膮 r贸wnie偶 zabi艂e艣.

-    Nieprawda, nie zabi艂em tej suki - zaprotestowa艂 D偶ihad.

-    A wi臋c reszta to prawda?

-    Pieprz si臋! Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Jestem dow贸dc膮 Brygad M臋czennik贸w.

-    I co z tego? Husajn te偶 by艂 i jak sko艅czy艂?!

-    Husajna zgubi艂a pazerno艣膰. Izraelczykom zale偶a艂o na likwidacji Louaia z jednego tylko powodu: Rahmanowie mieli wytw贸rnie materia艂贸w wybuchowych. Cala rodzina si臋 tym zajmowa艂a, nie wy艂膮czaj膮c starego Muhammada. Louai by艂 艂膮cznikiem, mia艂 kontakty ze wszystkimi organizacjami ruchu oporu. Kupowali wszyscy - Al-Fatah, Harna艣, Islamski D偶ihad i Front Ludowy. Louai sprzedawa艂 tak偶e gangom i zwyk艂ym przest臋pcom. Po 艣mierci Louaia Husajn postanowi艂 przej膮膰 wszystkie interesy Rahman贸w. Ostrzega艂em go, 偶eby wzi膮艂 tylko warsztaty samochodowe. Uprzedza艂em, 偶e je艣li przejmie wytw贸rnie materia艂贸w wybuchowych, Izraelczycy dobior膮 mu si臋 do ty艂ka. Ale Husajn by艂 pazerny. Bomba, kt贸rej m艂ody Rahman u偶y艂 w samob贸jczym zamachu wczoraj w Jerozolimie, pochodzi艂a z jednej z wytw贸rni przej臋tych przez Husajna. I sta艂o si臋 tak, jak m贸wi艂em. Izraelczycy dali mu w czap臋.

-    A kto im powiedzia艂, sk膮d pochodzi艂a bomba?

-    Jak to kto? Ja.

-    Ty?

-    Oczywi艣cie. To ja zaplanowa艂em ca艂膮 operacj臋. Ja wys艂a艂em Junisa. Izraelczycy wahali si臋, nie byli pewni, czy likwidowa膰 Husajna, czy nie, ale po zamachu na bazarze sta艂o si臋 jasne, 偶e musz膮.go za艂atwi膰.

-    A wtedy ty mog艂e艣 obj膮膰 dow贸dztwo Brygad M臋czennik贸w w Betlejem?

D偶ihad tylko kiwn膮艂 g艂ow膮, wypuszczaj膮c k艂膮b dymu z p艂uc.

-    Nie rozumiem tylko, dlaczego Junis Rahman da艂 si臋 nam贸wi膰 na samob贸jczy zamach? - spyta艂 Omar.

-    Junis nie jest samob贸jc膮, lecz m臋czennikiem. Zapami臋taj to sobie, Abu Ramizie. A dlaczego postanowi艂 si臋 po艣wi臋ci膰? -D偶ihad za艣mia艂 si臋 szyderczo. - No c贸偶, my艣l臋, 偶e mu wszystko zbrzyd艂o. To wina jego ojca. Muhammad to wyj膮tkowo obrzydliwy typ. Powiedzia艂 m艂odemu, 偶e Dima pieprzy si臋 z Husajnem Tamarim. Przekona艂 m艂odego, 偶e Dima szuka tylko okazji, 偶eby pozby膰 si臋 Louaia, aby bez przeszk贸d zwi膮za膰 si臋 z Husajnem. Wi臋c nam贸wi艂a Husajna, a ten pom贸g艂 Izraelczykom w likwidacji jej m臋偶a. Stary tak to wymy艣li艂, s膮dz膮c, 偶e Junis w odwecie zamorduje Husajna, a wtedy rodzina odzyska warsztaty samochodowe, a mo偶e nawet wytw贸rnie materia艂贸w wybuchowych.

-    Ale Junis nie zabi艂 Husajna, tylko Dim臋...

-    W艂a艣nie, aby pom艣ci膰 honor brata. Mo偶e te偶 my艣la艂, 偶e 艂atwiej zabi膰 bratow膮 ni偶 Husajna. Nie wiedzia艂, 偶e Izraelczycy i tak go wyr臋cz膮. A wi臋c zamordowa艂 j膮, a p贸藕niej stara艂 si臋 upozorowa膰 gwa艂t albo zwyczajnie podnieca艂 go go艂y ty艂ek bratowej. Widzia艂e艣 j膮, Abu Ramizie? I co, podoba艂a ci si臋 jej dupa? S艂ysza艂em, 偶e ta kobitka by艂a twoj膮 ulubienic膮? 艢lini艂e艣 si臋 do niej? Kiedy tam przyszed艂em, policja ju偶 przykry艂a cia艂o, ale wartownicy pozwolili mi zajrze膰 pod prze艣cierad艂o. Nie tylko mnie. Wszyscy ch艂opcy napatrzyli si臋 do woli.

Omara zdj臋艂o obrzydzenie, prze艂kn膮艂 艣lin臋.

-    A dlaczego przyszed艂e艣 do Rahman贸w?

-    呕eby powiedzie膰 Junisowi, 偶e jego ukochany tatu艣 uczyni艂 go morderc膮 bez najmniejszego powodu. Wyja艣ni艂em mu, 偶e Dima by艂a niewinna, a Husajn nawet jej nie zna艂. Mo偶esz sobie wyobrazi膰, jak ch艂opak na to zareagowa艂. Poczu艂 obrzydzenie do siebie i do ojca. Nie widzia艂 dla siebie 偶adnej przysz艂o艣ci. Przekona艂em go wtedy, 偶e mo偶e odkupi膰 win臋, podejmuj膮c si臋 samob贸jczej misji. Zgodzi艂 si臋 bez wahania.

-    A dlaczego 偶o艂nierze przyszli dzi艣 w nocy po ciebie? Przecie偶 z nimi wsp贸艂pracujesz?

-    Z paru powod贸w. Mog艂o to by膰 ostrze偶enie, 偶ebym si臋

trzyma艂 z dala od wytw贸rni materia艂贸w wybuchowych, ale r贸wnie dobrze mog艂o chodzi膰 o umocnienie mojej s艂awy. Nikt przecie偶 nie uwierzy, 偶e cz艂owiek, kt贸rego poszukuje wojsko, jest kolaborantem.

Omar gestem wskaza艂 wyj艣cie z groty.

-    Idziemy, zabieram ci臋 na policj臋.

-    W porz膮dku, mo偶emy i艣膰. - D偶ihad Awdeh wsta艂, bez po艣piechu rozprostowa艂 ko艣ci. - Mo偶emy i艣膰 na policj臋. Oczywi艣cie zaraz mnie wypuszcz膮, a wtedy zmajstruj臋 now膮 bomb臋. - Skierowa艂 si臋 do wyj艣cia z groty. - I tym razem nie b臋dzie pomy艂ki. Nie zginie jaki艣 tam Amerykanin, tylko ty i twoja rodzina.

Omar gestem kaza艂 mu wej艣膰 na schody. Sam powoli ruszy艂 za nim, zachowuj膮c odpowiedni dystans. Gdy Awdeh dotar艂 do szczytu schod贸w, Omar rzuci艂:

-    Wychod藕. I nie za szybko.

Szarza艂o ju偶. Omar straci艂 wi臋c najwi臋kszego sojusznika -ciemno艣膰. Stara艂 si臋 zas艂oni膰 webleya po艂膮 marynarki, ale D偶ihad w艂a艣nie si臋 odwr贸ci艂 i spojrza艂 na stary pistolet.

-    Nie zatrzymuj si臋! - krzykn膮艂 Omar. Wiedzia艂, 偶e sp臋dzi艂 za du偶o czasu w grocie. Jego wi臋zie艅 dostrzeg艂, 偶e pistolet jest bezu偶yteczny. - Ruszaj, ruszaj!

-    A co mi zrobisz? - za艣mia艂 si臋 D偶ihad, wskazuj膮c palcem webleya. - Zat艂uczesz mnie na 艣mier膰 tym kawa艂kiem z艂omu?

Omarowi serce podesz艂o do gard艂a, a r臋ka z pistoletem zacz臋艂a dr偶e膰.

-    Owszem, to stara bro艅, ale dzia艂a - zawo艂a艂.

Ale D偶ihad Awdeh ju偶 na niego natar艂. Pot臋偶ny cios w skro艅 zbi艂 Omara z n贸g i rzuci艂 na posadzk臋. Nie straci艂 jednak przytomno艣ci. Zobaczy艂, 偶e D偶ihad wyci膮ga z cholewki n贸偶 my艣liwski. Sze艣ciocalowe ostrze zal艣ni艂o w 艣wietle wdzieraj膮cym si臋 przez wysokie okna do wn臋trza bazyliki. Jak mog艂em by膰 tak g艂upi, 偶eby nie wyj艣膰 z groty przed 艣witem, przemkn臋艂o Omarowi przez my艣l.

Poczu艂 艣widruj膮cy b贸l. D偶ihad wymierzy艂 mu pot臋偶nego kopniaka prosto w 偶ebra tu偶 nad nerkami. Omar j臋kn膮艂. D偶ihad zacz膮艂 go znowu kopa膰. Omar zawy艂 i krzyk b贸lu wype艂ni艂 ca艂膮 bazylik臋.

Chwyci艂 D偶ihada za nog臋, ale ten wyrwa艂 si臋, przygwo藕dzi艂 go kolanem i unosz膮c n贸偶 ku swojej szyi, pokaza艂, co zamierza zrobi膰. 艢mia艂 si臋 przy tym, ods艂aniaj膮c z臋by, jakby chcia艂 swoj膮 ofiar臋 nie tylko zaszlachtowa膰, ale i gry藕膰, spijaj膮c krew. Raz jeszcze przesun膮艂 no偶em po swoim gardle, pomrukuj膮c z satysfakcj膮. Taki sam gest pokaza艂 na dachu George鈥檕wi Sabie. Omar wiedzia艂, 偶e zaraz umrze, tak jak George.

Poczu艂 na gardle n贸偶. Ostrze by艂o ciep艂e - nagrza艂o si臋 za cholewk膮 Awdeha. Omar wstrzyma艂 oddech. D偶ihad zacz膮艂 naciska膰 ostrze i wtedy rozleg艂 si臋 huk, a u艂amek sekundy p贸藕niej nast臋pny raz. Omarowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e to d藕wi臋k tchawicy przecinanej no偶em, ale w tym samym momencie jego oprawca run膮艂 na niego bezw艂adnie. G艂owa D偶ihada znalaz艂a si臋 tu偶 przy twarzy Omara, kt贸ry poczu艂 kwa艣n膮 wo艅 wypalonych papieros贸w. Chwil臋 p贸藕niej g艂owa D偶ihada opad艂a, uderzaj膮c lukiem brwiowym w brod臋 Omara.

Morderca by艂 martwy.

Omar z wysi艂kiem zepchn膮艂 z siebie cia艂o D偶ihada Awdeha. Uderzy艂o ci臋偶ko plecami o posadzk臋. N贸偶 wypad艂 z martwej r臋ki i z brz臋kiem upad艂 na kamienne p艂yty. Krew s膮czy艂a si臋 z dw贸ch ran ziej膮cych mi臋dzy 偶ebrami i rozlewa艂a si臋 ka艂u偶膮 wok贸艂 Omara, wsi膮kaj膮c w jego marynark臋. Podni贸s艂 si臋, zdj臋ty obrzydzeniem, odszed艂 kilka krok贸w, ci膮gle jeszcze niepewny, czy niedosz艂y oprawca nie wstanie i zn贸w nie rzuci si臋 na niego.

W drzwiach bazyliki pojawi艂a si臋 jaka艣 sylwetka. Jego wybawca mia艂 tyle odwagi i zr臋czno艣ci, 偶e trafi艂 D偶ihada, strzelaj膮c przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 g艂贸wnej nawy. Kroki odbija艂y si臋 echem od wiekowych 艣cian 艣wi膮tyni. Omar z niedowierzaniem patrzy艂 na ciemn膮 posta膰. Gdy D偶ihad Awdeh przystawi艂 mu n贸偶 do gard艂a, by艂 pewien, 偶e zaraz zginie. Wci膮偶 jeszcze nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e jednak ocala艂.

Dopiero gdy zbawca stan膮艂 w promieniu 艣wiat艂a wpadaj膮cego przez wysokie okno, Omar dostrzeg艂 policyjny beret, opuszczone rami臋 i d艂o艅 w r臋kawiczce z czarnej sk贸ry. Chamis Zejdan! Omarowi serce zabi艂o. Oto chwila prawdy. Przekona si臋, czy jego podejrzenia dotycz膮ce komendanta by艂y s艂uszne, czy nie. Chamis Zejdan ocali艂 go, zadaj膮c 艣mier膰 D偶ihadowi, cz艂owiekowi, kt贸ry pobi艂 go i upokorzy艂 ledwie par臋 godzin wcze艣niej. Ale czy nie skorzysta ze sposobno艣ci, aby pozby膰 si臋 r贸wnie偶 Omara Jussefa?

Trzech policjant贸w wychyn臋艂o z Wr贸t Pokory. Chamis Zej-dan odwr贸ci艂 si臋, spojrza艂 na nich i jeszcze spieszniej zacz膮艂 zbli偶a膰 si臋 do Omara. Doszed艂szy do niego, obrzuci艂 go zimnym wzrokiem i postuka艂 luf膮 pistoletu w protez臋. Patrzy艂 na Omara d艂u偶sz膮 chwil臋, a na jego twarzy malowa艂a si臋 zaciek艂o艣膰 cz艂owieka, kt贸ry zabi艂 i b臋dzie zabija艂. Omar podni贸s艂 wzrok. Wy艂owi艂 oczami promie艅 s艂o艅ca roz艣wietlaj膮cy mrok wysoko pod ko艣cielnym sklepieniem, a pami臋膰 podsun臋艂a mu obraz z odleg艂ej przesz艂o艣ci. Oto Chamis, m艂ody, pe艂en 偶ycia, roze艣miany, bawi ca艂e towarzystwo w studenckiej kawiarni w Damaszku. Takim go Omar zapami臋ta艂 i bez wzgl臋du na wszystko, co z jego starym przyjacielem sta艂o si臋 p贸藕niej i co jeszcze mo偶e si臋 sta膰, takim go b臋dzie pami臋ta艂. Wstrzyma艂 oddech.

Chamis Zejdan wsun膮艂 pistolet do kabury. Spojrza艂 na cia艂o D偶ihada Awdeha.

-    B臋kart nie 偶yje! - sykn膮艂 i skin膮艂 na policjant贸w. - Wynie艣cie tego drania z ko艣cio艂a i nikomu ani s艂owa. Nie chc臋, aby ktokolwiek si臋 dowiedzia艂, 偶e to ja go za艂atwi艂em, a zw艂aszcza 偶e w bazylice. Wy dwaj - pokaza艂 palcem - zabierzcie cia艂o na komend臋, a ty - poleci艂 trzeciemu - we藕 kube艂 i zmyj krew z posadzki.

-    Karabin D偶ihada zosta艂 w grocie - rzek艂 Omar.

-    No to chod藕my. Sprawdzimy, czy jeszcze czego艣 nie zostawi艂.

Omar si臋 zawaha艂.

Chamis zerkn膮艂 na niego i poruszy艂 w膮sami.

-    W艂a艣nie uratowa艂em ci 偶ycie. My艣lisz, 偶e ci臋 tam zamorduj臋?

-    Przepraszam, Abu Adelu, mam zam臋t w g艂owie.

-    Ju偶 od d艂u偶szego czasu. Owszem, mia艂e艣 powody do podejrze艅, nawet dotycz膮ce mnie, ale czas, 偶eby艣 zacz膮艂 wierzy膰 ludziom.

-    Nie jestem pewien, czy mi si臋 to uda.

Chamis zacz膮艂 schodzi膰 do groty, Omar powl贸k艂 si臋 za nim na mi臋kkich nogach. W ci膮gu dw贸ch dni trzy razy otar艂 si臋 o 艣mier膰, jeszcze wi臋cej zw艂ok widzia艂 wok贸艂 siebie. Zw艂ok bliskich sobie os贸b i tych, kt贸rych si臋 l臋ka艂. Czara goryczy si臋 przela艂a. Usiad艂 na ostatnim stopniu i ukry艂 twarz w d艂oniach.

-    By艂by mnie zabi艂 - szepn膮艂 ni to do siebie, ni do Zejdana, kt贸ry tymczasem znalaz艂 ka艂asznikowa i plecak Awdeha.

-    C贸偶 my tu mamy? Jedzenie. - Spojrza艂 na Omara. -Masz racj臋, bracie. Ju偶 by ci臋 nie by艂o, gdyby nie Mariam. Od niej si臋 dowiedzia艂em, 偶e poszed艂e艣 do bazyliki.

-    Od Mariam? Jakim cudem?

-    Dzwoni艂e艣 do mnie na komend臋. Nie odebra艂em telefonu, przykro mi. Ale prawda jest taka, 偶e siedzia艂em u siebie, my艣la艂em o Sofii i pi艂em. Widzia艂em w 偶yciu wiele 艣mierci, Abu Ramizie, ale jej 艣mier膰 dotkn臋艂a mnie szczeg贸lnie. Nie mog臋 sobie wybaczy膰, 偶e jej nie zapobieg艂em. Mia艂em obraz Sofii przed oczami, jak siedzi, os艂aniaj膮c ramionami dzieci. Zamkn膮艂em si臋 u siebie w biurze z butelk膮 whisky i tyle. Kiedy wyszed艂em na chwil臋 do toalety, dy偶urny powt贸rzy艂 mi, 偶e dzwoni艂e艣. Wzi膮艂em d偶ipa, pojecha艂em do was. Mariam by艂a roztrz臋siona. Powiedzia艂a, 偶e poszed艂e艣 do bazyliki. Wygl膮da na to, 偶e zd膮偶y艂em w ostatniej chwili. - Zn贸w si臋gn膮艂 do plecaka. Wyci膮gn膮艂 kamizelk臋 D偶ihada. Sprawdzi艂 kieszenie. Z jednej wydoby艂 gar艣膰 zu偶ytych 艂usek od MAG-a. - Popatrz, popatrz! - zawo艂a艂. - To b臋dzie nasz dow贸d numer jeden.

-    Raczej numer trzy - rzek艂 Omar, wyci膮gaj膮c z kieszeni dwie identyczne 艂uski. - T臋 znalaz艂em za domem Rahman贸w i to jest dow贸d numer jeden, a t臋 na dachu Sab贸w - to dow贸d numer dwa.

艢wieca, kt贸r膮 zapali艂 D偶ihad, zacz臋艂a przygasa膰. Omar i Chamis wyszli z groty. Zejdan spojrza艂 na zegarek.

-    Po艣piesz si臋 - ponagli艂 policjanta, kt贸remu kaza艂 zmywa膰 krew z posadzki. - Braciszkowie zaraz przyjd膮, nie chc臋, 偶eby to widzieli.

Policjant zasalutowa艂 s艂u偶bi艣cie i wzi膮艂 si臋 ostro do roboty.

-    Przed wej艣ciem tutaj spotka艂em twojego przyjaciela Eliasa - szepn膮艂 Chamis do Omara. - By艂 przera偶ony, ale kiedy och艂onie, musi uczyni膰 wszystko, co mo偶e, 偶eby ksi臋偶a nie dociekali, co tu si臋 sta艂o. Cia艂o D偶ihada podrzuc臋 p贸藕niej w takim miejscu, 偶eby wygl膮da艂o, 偶e za艂atwili go Izraelczycy.

Omar przytakn膮艂, zacz膮艂 odzyskiwa膰 zwyk艂y humor.

-    To cud, 偶e ocala艂em w ostatniej chwili. Ale powiedz prawd臋, Chamisie, czy zabi艂y go twoje strza艂y, czy grom z jasnego nieba?

-    Powiedzmy sobie, 偶e by艂 w tym palec bo偶y - odpar艂 Cha-mis. - Wychodzili ju偶 z bazyliki. Wia艂o ch艂odem, ale deszcz przesta艂 pada膰. - Faktem jest, 偶e otar艂e艣 si臋 o 艣mier膰.

-    Ale Pan w niebiosach nie 偶yczy艂 sobie kolejnego m臋czennika - za艣mia艂 si臋 Omar z ulg膮.

艢wit jeszcze wstawa艂, kiedy Chamis Zejdan wysadzi艂 Oma-ra pod domem. Komendant nie odjecha艂 od razu. Wychyli艂 si臋 przez okno i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na po偶egnanie. Omar spodziewa艂 si臋, 偶e zn贸w zacznie go ostrzega膰, 偶eby da艂 sobie spok贸j z amatorskimi dochodzeniami, ale Chamis milcza艂. Mocno u艣cisn膮艂 d艂o艅 przyjaciela i spojrza艂 ciep艂ym wzrokiem. Potem zawr贸ci艂 i odjecha艂 w stron臋 bazyliki.

Mariam czeka艂a. Omar obj膮艂 j膮, przy艂o偶y艂 palec do jej ust na znak, 偶e s艂owa nie s膮 potrzebne. D艂ugo trwali w serdecznym u艣cisku. Nieco p贸藕niej Omar odszuka艂 karteczk臋 z numerem telefonu do jerozolimskiego biura UNRWA, zostawion膮 przez Mariam z wiadomo艣ci膮, 偶e dyrektor przedstawicielstwa, Szwed Magnus Wallender, chce z nim rozmawia膰.

Uzyska艂 po艂膮czenie za pierwszym razem.

-    Mister Jussef? Ciesz臋 si臋, 偶e pan dzwoni. Przepraszam, 偶e wczoraj dzwoni艂em tak p贸藕no. Wiem, 偶e macie sporo k艂opot贸w w Betlejem.

Omar by艂 tak podniecony wydarzeniami ubieg艂ej nocy i tak szcz臋艣liwy z cudownego ocalenia, 偶e dopiero po chwili skojarzy艂, o czym Szwed m贸wi.

-    Tak - powiedzia艂 - wszyscy jeste艣my zasmuceni 艣mierci膮 Christophera.

Oderwana r臋ka, twarz i cia艂o po膰wiartowane jak w rze藕ni -wydawa艂o si臋, 偶e to by艂o bardzo dawno.

-    O tym w艂a艣nie chcia艂em z panem porozmawia膰, mister Jussef. Konferowa艂em ju偶 z Nowym Jorkiem i Genew膮. Wszyscy jeste艣my zgodni, 偶e w obecnych warunkach nie nale偶y powierza膰 kierownictwa szko艂y w Dehajszy Amerykaninowi ani w og贸le nikomu z zewn膮trz. Sytuacja jest zbyt niebezpieczna. 艢mier膰 Christophera Steadmana wywo艂a艂a szok. Wszyscy s膮 przej臋ci, nawet sekretarz generalny.

Omar nie bardzo sobie wyobra偶a艂, aby wiadomo艣膰 o zamachu w Dehajszy rzeczywi艣cie dotar艂a na trzydzieste drugie pi臋tro wie偶owca na Manhattanie, a tym bardziej 偶e przej膮艂 si臋 ni膮 sam sekretarz generalny Organizacji Narod贸w Zjednoczonych. Pomy艣la艂 zarazem, 偶e gdyby zamachowcy osi膮gn臋li zamierzony cel i zabili jego, a nie Steadmana, to wiadomo艣膰 o tym wydarzeniu nie dotar艂aby nawet na ONZ-owski parter.

-    Uwa偶amy - ci膮gn膮艂 tymczasem Magnus Wallender - 偶e w takiej sytuacji, lepiej i rozs膮dniej b臋dzie powierzy膰 obowi膮zki dyrektora szko艂y w Dehajszy miejscowym si艂om. Z grona nauczycielskiego w艂a艣nie pan, mister Jussef, ma najwi臋ksze do艣wiadczenie i cieszy si臋 ogromnym szacunkiem w Betlejem, wi臋c ch臋tnie widzieliby艣my pana na tym stanowisku.

-    Dyrektora 呕e艅skiej Szko艂y UNRWA w Dehajszy? -Jeszcze kilka dni temu Omar mia艂 podstawy s膮dzi膰, 偶e jego dni w szkole s膮 policzone. A teraz ma zasi膮艣膰 w fotelu dyrektora? -To bardzo uprzejmie z pa艅skiej strony, ale chcia艂bym si臋 zastanowi膰. Da mi pan dzie艅 do namys艂u?

-    Ale偶 oczywi艣cie. Tymczasem przy艣lemy dzi艣 kogo艣 po pa艅sk膮 teczk臋 personaln膮. To tylko formalno艣膰, bo nie s膮dz臋, aby co艣 mog艂o wykluczy膰 pa艅sk膮 kandydatur臋.

Omar pomy艣la艂 o niebieskich arkusikach z druzgoc膮c膮 opini膮 wystawion膮 przez Hiszpank臋. Gni艂y w ka艂u偶y za 艣mietnikiem naprzeciwko szko艂y. W aktach nie zosta艂o nic, co mog艂oby mu zaszkodzi膰. Skargi od rodzic贸w nie mia艂y najmniejszego znaczenia. Jeszcze raz podzi臋kowa艂 Wallenderowi za propozycj臋 i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

Oto najwspanialsza okazja, aby stawi膰 czo艂o inspektorowi o艣wiaty i w og贸le wszystkim, kt贸rych jedyn膮 ambicj膮 jest sianie nienawi艣ci w umys艂ach dzieci z Dehajszy. Tak, tej okazji nie wolno zmarnowa膰. Do tej pory wszystkie nadzieje wi膮za艂 z George鈥檈m Sab膮. Jego najlepszy ucze艅 mia艂 dawa膰 艣wiadectwo dobra i zasad, w kt贸re Omar wierzy! i kt贸re pragn膮艂 zaszczepia膰 swoim wychowankom. Teraz b臋dzie m贸g艂 przekazywa膰 te zasady m艂odemu pokoleniu, a przez to utrwala膰 swoje dziedzictwo.

Jednocze艣nie my艣l o emeryturze te偶 wydawa艂a mu si臋 kusz膮ca. Dochodzenie, kt贸re doprowadzi艂o do D偶ihada Awdeha, sprawi艂o mu wiele satysfakcji. Tylko co dalej? Mia艂by otworzy膰 agencj臋 detektywistyczn膮 w Betlejem?

Wesz艂a Nadia z fili偶ank膮 kawy. Mia艂a ju偶 na sobie szkolny mundurek wymagany u lasalian贸w - niebiesk膮 bluzeczk臋 z granatow膮 sp贸dniczk膮. Poca艂owa艂a dziadka na dzie艅 dobry.

-    Znalaz艂e艣 go?

-    Kogo? - zdumia艂 si臋.

-    Tego, kogo szuka艂e艣?

-    A niby kogo mia艂em szuka膰? - uda艂, 偶e wyjmuje co艣 spo艣r贸d poduszek na tapczanie.

-    Cz艂owieka, kt贸ry zabi艂 George鈥檃 Sab臋.

Nie mia艂 poj臋cia, 偶e ma艂a wie o jego dochodzeniu.

-    Tak, kochanie, znalaz艂em go - odpar艂 z u艣miechem.

-    Wiedzia艂am, 偶e tak b臋dzie - pochwali艂a si臋. - Czy dzieci George鈥檃 Saby zamieszkaj膮 z nami?

Niez艂y pomys艂, pomy艣la艂. Jestem to winien George鈥檕wi. Omar postanowi艂 porozmawia膰 z Mariam.

Nadia spojrza艂a na Bibli臋 w czarnej sk贸rkowej oprawie, le偶膮c膮 na stoliku.

-    A co to jest?

-    Ta ksi膮偶ka nale偶a艂a do mojego ojca. Dosta艂 j膮 w prezencie od chrze艣cija艅skiego ksi臋dza, z kt贸rym si臋 przyja藕ni艂. Wiele lat temu podarowa艂em j膮 George鈥檕wi. Znalaz艂em j膮 w ruinach jego domu i przynios艂em.

Nadia otworzy艂a ok艂adk臋, przeczyta艂a dedykacj臋. U艣miechn臋艂a si臋.

-    To pi臋kna ksi膮偶ka - stwierdzi艂a. - Musz臋 ju偶 i艣膰 do szko艂y. - Poca艂owa艂a dziadka i wybieg艂a z domu.

Omar podszed艂 do okna. Patrzy艂 za wnuczk膮. Sz艂a lekko pochylona pod ci臋偶arem r贸偶owego tornistra. Pomy艣la艂, 偶e nie tylko jako nauczyciel, ale tak偶e jako detektyw mo偶e co艣 艣wiatu zostawi膰. Praca detektywa nie polega wy艂膮cznie na tym, aby docieka膰, co si臋 sta艂o w przesz艂o艣ci, i wymierza膰 sprawcom zas艂u偶on膮 kar臋. To co艣 wi臋cej. Jako detektyw b臋dzie m贸g艂 chroni膰 przysz艂o艣膰 przed tymi, kt贸rzy dopu艣cili si臋 z艂a i mog膮 z艂o czyni膰 nadal.

Omar Jussef wzi膮艂 ze stolika kartk臋 z nagryzmolonym numerem biura UNRWA w Jerozolimie. Ksi臋gowy zapewnia艂 go, 偶e ma wystarczaj膮ce 艣rodki, aby da膰 sobie rad臋 bez nauczycielskiej pensji. Przeczyta艂 notatk臋 Mariam.

Rzuci艂 kartk臋 z powrotem na stolik obok Biblii George鈥檃 Saby.

1

Pi臋tnastotysi臋czne miasteczko nieopodal Betlejem o historii si臋gaj膮cej czas贸w biblijnych. (Wszystkie przypisy pochodz膮 od t艂umacza).

2

UNRWA (United Nations Relief and Works Agency), utworzona w 1949 r. przez Zgromadzenie Og贸lne ONZ, udziela pomocy Palesty艅czykom w Jordanii, Libanie, Syrii i na terytoriach okupowanych. Zajmuje si臋 przede wszystkim edukacj膮 i opiek膮 medyczn膮.

3

Brygady M臋czennika Jasira Arafata, znane wcze艣niej jako Brygady M臋czennik贸w AJ-Aksa, jedna z boj贸wek palesty艅skich, kt贸ra po raz pierwszy podj臋艂a dzia艂ania zbrojne podczas intifady rozpocz臋tej we wrze艣niu 2000 r.

4

Podobnego zwrotu grzeczno艣ciowego u偶ywa si臋 w stosunku do kobiety, nazywaj膮c j膮 鈥濽mm鈥, czyli matka.

5

Zgromadzenie Braci Szk贸i Chrze艣cija艅skich, zgromadzenie zakonne za艂o偶one we Francji w XVII w. przez J.B. de la Salle, prowadz膮ce szko艂y od szczebla podstawowego do uniwersyteckiego w 82 krajach.

6

bej (tur. pan, naczelnik, ksi膮偶臋) - tytu艂 przys艂uguj膮cy pierwotnie osobom szlachetnie urodzonym; w czasach Osman贸w obejmowa艂 tak偶e wy偶szych oficer贸w i urz臋dnik贸w pa艅stwowych.

7

Baklawa - tradycyjny deser z ciasta p贸tfrancuskiego przek艂adanego orzechami i migda艂ami z cukrem lub miodem.

8

Osada na przedmie艣ciach Jerozolimy, zamieszkana przez ok. 30 tys. os贸b. Zosta艂a zbudowana na terenach odebranych Palesty艅czykom po wojnie sze艣ciodniowej w 1967 r.

9

Hummus - tradycyjna przek膮ska arabska, dip przygotowany z rozgniecionej ugotowanej ciecierzycy, przyprawionej czosnkiem, pieprzem, oliw膮, past膮 z nasion sezamu, sokiem z cytryny.

10

Palesty艅skie osiedle na po艂udniowo-zachodnich przedmie艣ciach Betlejem.

11

Kufija - tradycyjne nakrycie g艂owy, noszone na wiele r贸偶nych sposob贸w.

12

Makluba - tradycyjne danie arabskie, najcz臋艣ciej z ciel臋ciny lub kurczaka, podawane z warzywami, ry偶em i sosem jogurtowym.

13

Muluchia - juta warzywna.

14

Szin Bet (inaczej: Szabak) - Izraelska S艂u偶ba Bezpiecze艅stwa Wewn臋trznego, utworzona w czerwcu 1948 r.

15

Sp贸jrz wi臋c na 艣lady mi艂osierdzia Boga, jak On o偶ywia ziemi臋 po jej 艣mierci!

Zaprawd臋, On o偶ywia umar艂ych;

On jest nad ka偶d膮 rzecz膮 wszechw艂adny!鈥

Sura 30 鈥濨izantyjczycy鈥, wers 50, t艂um. J贸zef Bielawski.

16

W艂a艣ciwie Id al-Fitr. Jest to 艣wi臋to na zako艅czenie postu; wynika raczej z tradycji ni偶 nakazu religijnego.

17

Powstania zbrojne na terenie Palestyny wybucha艂y kilkakrotnie w.okresie mi臋dzy I a II wojn膮 艣wiatow膮, gdy krajem administrowa艂a Wielka Brytania z mandatu Ligi Narod贸w. Najwi臋ksze zrywy: 1920-1921, 1929,1933,1936-1939.

18

We wrze艣niu 1970 doszio do star膰 partyzant贸w palesty艅skich z armi膮 Jordanii. Wkr贸tce potem palesty艅skie ugrupowania wyzwole艅cze pod nazw膮 鈥濩zarny Wrzesie艅鈥 zorganizowa艂y wiele akcji terrorystycznych. W listopadzie 1971 r. dokona艂y w Kairze zamachu na premiera Jordanii, a we wrze艣niu 1972 r. - w najg艂o艣niejszej akcji - wzi臋艂y zak艂adnik贸w izraelskich w wiosce olimpijskiej w Monachium.

19

Nawi膮zanie do muzu艂ma艅skich wierze艅 - wiernemu w raju towarzysz膮 siedemdziesi膮t dwie hurysy obdarzone darem odnawiania swego dziewictwa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
folder seksuologii9 ZABURZENIA EREKCJI NA TLE NACZYNIOWYM 鈥 Obecnie ocenia si臋, 偶e ponad po艂owa prz
folder seksuologii2 ZABURZENIA EREKCJI NA TLE NEUROGENNYM 1 Powstajq w wyniku uszkodzenia w艂贸kien n
ident0004 srokata (sr.) - nieregularne plamy bia艂e na tle ma艣ci zasadniczej. W zale偶no艣ci od tego, j
i V Uczestnicy 22 wyprawy przedjednym z najwi臋kszych meczet贸w 艣wiata. Uczestnicy 22 wyprawy na tle r
i V Uczestnicy 22 wyprawy przedjednym z najwi臋kszych meczet贸w 艣wiata. Uczestnicy 22 wyprawy na tle r
skanuj0259 st z pocz膮tkami za-u siness School. Ce-鈻爁curencyjnej na tle Rwanie czynnik贸w is i za
skrypt 43 -44 - Skrypt 鈻 Na tle innych kaza艅: nic omija艂 w swych homiliach problematyki narodowej i

wi臋cej podobnych podstron