swiat

swiat



SKBi IISllMEi



Koszalińska Biblioteka Publiczna im. Joachima Lelewela

ŚWIAT

RZECZY NIEWIDZIALNYCH

opisany wierszem i prozą

Koszalin 2012

Wydawca: Koszalińska Biblioteka Publiczna im. Joachima Lelewela, plac Polonii 1, 75-415 Koszalin

Zdjęcie na okładce: Krzysztof Urbanowicz

978-83-87317-79-9


Publikacja sfinansowana

przy współudziale Wielkopolskiej Spółki Gazownictwa Sp. z o.o. Oddział Gazowniczy w Koszalinie i Banku spółdzielczego w Darłowie

Koszalin 2012

Format A5, objętość 7,5 ark. druk.

Druk: Wydawnictwo „Feniks”, ul. Jana z Kolna 38B, 75-204 Koszalin, teł. 602 755 558

WIERSZE ZEBRANE

Tym, których kocham

Prośba wyrzucanego

Kiedy po latach zaczynasz

wynosić ze swojego serca nasze wspólne meble

najpierw powoli bibelot po bibelocie

tak abym niczego nie rozumiał ani widział

A potem gdy zdejmować zaczynasz obrazy ze ścian

proszę obłudnie o trochę czasu

Choć żaden czas nie wystarczy

by zamazać zdjęcia tamtych dni

i lat

oczyścić się z pajęczyny wiążącej nas

tkliwością i rozkoszą

zagłuszyć hałas spadających kawałków

podartych zdjęć

znieczulić ostrze słów co ranią

Wszak byliśmy jednym ciałem i jedną krwią

o ten czas rzekomo potrzebny

by rozdzielić naszą wspólną drogę

na twoje i moje bezdroże

rozdzielić bez bólu godziny wspólnych dni

sprawiedliwie podzielić kolce

jeżyka spotkanego onegdaj

Mam prośbę

nie zmieniaj zamka w swoim sercu bo jeśli spotkam je kiedyś w potrzebie będę mógł otworzyć jego komnaty tym samym starym wytrychem

Masz odejść

Otwieram szeroko okno

na moje miasto i stawiam serce na stole

Przytulam mocniej niż zawsze

wieżę kościoła i krzywy komin na dachu sąsiada

Bo przecież odchodzisz

W leniwym półcieniu ogrodu

wśród mleczu i traw rozrosłych

zasną nasze godziny do przegadania

obok nich ułożą się cichutko

wszystkie chwile

które mieliśmy przeżyć razem

popychane wskazówkami wielkiego zegara

Zagarniasz do podróżnego kufra

pragnienia i nadzieje

a w sercu przekręcasz klucz

i gdy tylko odwracasz plecy

zbolały podnoszę z trawy trzy okruchy nadziei

i rzucam z rozmachem za siebie

Może wzejdą

na wiosnę przyszłego roku

Nocne wyprawy

Jak złodzieje wymykamy się co noc wprost po promieniach księżyca wśród traw spragnieni chwytamy w usta krople rosy lodowate i lśniące

Tłumimy przyspieszone oddechy między łoskotem spadaj ących liści z drzew

zastygamy w bezruchu jak trzciny nadbrzeżne a kiedy księżyc zniknie za chmurą

łapczywie spijamy wieczorną rosę z naszych rozpalonych warg

Potem wracamy po omacku

bo zawstydzony naszą miłością księżyc

gdzieś ukrył się przed nami

i tylko ślady naszych nocnych stóp wśród rosy

wiodąnas nieomylnie

do naszych zakochanych serc.

Smutny Koszalin

Jaki smutny jest Koszalin gdy już się nie kochamy

z chodników powyłazily dziury i wyrwy na jezdni niszczą opony kół

Na ściany wypełzły liszaje i odpada płatami tynk znów straszy swą bryłą niezdarną miejski ratusz jeżyk zagubiony w starej szopie milczy zdumiony brakiem naszych głosów Bury traktor zaorał grubą skibą drogę do naszej samotni śmiecianej zarosłej dzikimi bzami a w Mielnie wiatr bezużytecznie przerzuca ziarnka piasku na wydmie opodal fal bez naszych ciał

Za szlabanem leśnego duktu sterczą dywany przylaszczek lwich paszczy i niezapominajek niczym strażacy broniący tam wejścia a niepotrzebnie bo nie ma niebezpieczeństwa pożaru naszych wystygłych serc

Wyspy szczęśliwe

Bo ty mnie na wyspy szczęśliwe zawiozłaś wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiałaś zacałowałaś, ukołysałaś, uśpiłaś, otumaniłaś snem muzykalnym zasypałaś Obudziłaś mnie ze snu na wyspach szczęśliwych pokazałaś wody ogromne i wody ciche zmiotłaś strażników leśnego raju zapracowaną rudą mrówkę i płochliwego jeżyka a nade wszystko

zgniotłaś mleczy stojących liście zębate niczym miecze w nas wymierzone w niebo sterczące Zakrzyczeliśmy ptaki na gałęziach rozśpiewane a nawet szum wody ze srebrnego źródła którego fale oblały nas spokojną miłością.

Mewa

Czemu wzbierasz się w mej piersi

lękliwa falo wznosząc się niczym morskie pływy

przecież to tylko

zrywająca się do lotu biała mewa

skrzydłami unosząca nasze byłe dni i naszą przyszłość

Być może to ta sama

którąpieściliśmy w gnieździe - pościeli

otulaliśmy naszym ciepłem w niedobre dni

Dzisiaj to ona ulatując

miesza nasze obietnice ze swoim krzykiem

w łopocie białych skrzydeł

utkanych z puchowej pierzyny

naszych marzeń

spełnionych i nierealnych

Unosi je jak skarby minione

Przecież to tylko mewa

zagarniająca łapczywie skrzydłami

czas zapomnienia

Więc rozprosz się falo

tysiącem chwil zostających na zawsze

Miłość w złym humorze

Bywa i tak, że miłość jest w złym humorze dąsa się chmurna i marszczy brew odpowiada monosylabami lub wcale

nic nie mówi odwraca się plecami i patrzy ponad sad lub kanapę Odprawia na dłużej czułość i troskliwość a przywołuje upór i złośliwość rozsiada się z nimi w fotelu

albo stoi w korytarzu jak z najlepszymi przyjaciółmi nie mogąc się rozstać

A potem rozlewa żółć po wszystkich kątach

rozpala policzki i stroi fochy kłuje i dźga aż do bólu

Dopiero pierwsza łza

prostuje zmarszczki

drogę

życie

Oddychamy z ulgą bo czasem ze złym humorem miłość idzie do łóżka

Kiedy odejdę pierwszy

Jakbym miał odejść pierwszy

to na wszelki wypadek wolę wymazać

wszystkie adresy twoich znajomych

Przyciskiem delete litera po literze cyfra po cyfrze

napisem usuń i usuń na pewno

tak aby nie został żaden ślad

Otwieram dawny nie używany kalendarzyk

i tam też wśród morza liter wynajduję te które mogłyby zranić

Gdy już skończę mojąpracę

nie będziesz mogła

ani wystukać na klawiaturze

ani opowiedzieć przez telefon

ani nawet napisać

0    jeżyku z rozwalonej szopy

1    o innym co szedł pod górkę jak alpinista Ani nawet o żabie co wskoczyła na twoje udo I martwi mnie tylko mewa

Bo ona wszystko widziała z góry I zaraz wszystkim wykrzyczy

Łóżka

Są w naszym domu dwa zaścielone łóżka

Strzeżone przez dwa misie, pluszowego psa i zielonego

Aligatora z białymi zębami

Każdej nocy próbuję odzyskać

Chichoty, płacze, mruczenie i zgarnąć kropelki łez

I każdej nocy przegrywam

Niedźwiedzie pazury i białe kły aligatora

Rozszarpująbez ustanku wszystkie

Kładki, mosty i ścieżki

Budowane tak troskliwie każdego dnia jak tylko wzejdzie słońce A potem rano przekładam pluszowe stwory na inne miejsca Na łóżku

może oszukam czas

i cienkąjakpajęczyna dróżką

dosięgnę malutkie dłonie dźwigające mój świat.

Kroki

Wiesz, mamy taką podłogę co skrzypi jak po niej chodzimy Dziś w nocy słyszałem stukot dziecięcych nóżek i takie skrzypienie jak kiedyś co noc rozścielam chodnik mych wspomnień i czekam na to skrzypienie najpiękniejsze Dopiero dzisiaj usłyszałem plaskanie bosych stóp przebiegło przeze mnie

uniosłem głowę bojąc się, że znowu poślizgnie się na lakierowanych

deskach

jakjakiś głupi

Położyłem głowę na chłodnąpoduszkę spokojniejszy

jutro zadzwonię do któregoś z synów

może mi powie czy to nie był on

Po latach coraz trudniej rozróżniam ich kroki

i to mnie martwi

W samolocie

Sercem widzisz dalej niż wzrokiem sięgasz nim dalej niż rozumem Wystarczy wznieść się ponad chmury bo tam wolność wydaje się bezgraniczną łzy troski i obawy zostają gdzieś w dole

i przez chwilę swym sercem jesteś szczęśliwy

Bo nad chmurami

nic już cię nie zatrzyma

Więc czemu z nadmiarem czułości

bierzesz w dłonie

domki drzewka i małe kominy

łóżeczko i misia wuszela

małe dziecięce okulary

Dorosły syn

Delikatnie choć stanowczo odginam palce twojej ręki zaciśniętej w pięść kiedy śpisz I tak już od lat

Szukam w twych zwiniętych nazbyt mocno palcach

moich spóźnionych powrotów

zbyt krótkich rozmów przed snem

twoich zamyśleń i sennych marzeń

braku słów

czułości

Idę tak do ciebie każdego dnia przeciw czasowi wbrew obiegowi krwi by zmienić tamto

i każdego dnia oddaję centymetr ziemi

Kiedy cię żegnam

Kiedy mi przyszło żegnać ciebie

choć wiem, że wrócisz przecież za parę wieków

a będą to najbliższe święta

zdziwiłem się siwymi włosami na mojej skroni

Pozamykałem otwarte książki i wrzuciłem do szafy ostatnie uśmiechy

odkurzacz zebrał twoje porozrzucane słowa

a w bieliźniarce zaniknąłem na klucz twoje uściski i zapach włosów

Będę teraz przez te wszystkie dni wyciągał a to z szafy

atozbieliźniarki

uśmiechy, słowa, zapachy

I kiedy będę widział w komputerze twoją twarz

ustawię je obok ciebie

Twoja droga

Dwa kamienie zastygłe w czarnym smolistym asfalcie

pęknięte trzy płyty z chodnika co obok

powykręcane tu i ówdzie betonowe krawędzie drogi

zgarbione brzozy pod ciężarem żółtawo-brązowych liści

malowany na siwo płot, w którym brakuje jednej sztachety

kępy traw wychylające swoje czupryny znad morza bitumicznej masy

cztery mrówki skradające się wzdłuż metalowego parkanu

kaczki stojące z otwartymi dziobami

lśniące dachy samochodów

rozpostarte ramiona drewnianego krzyża

Przeskakuję brudnoburą kałużę

i garstkę moich łez

obmywam szlak twój ej najważniejszej drogi Pamiętasz? Nikt nie wiedział, że będzie ostatnią.

Pytanie o marzenie

Pyta mnie pani z nadzieją

0    moje największe marzenie w tej chwili

Może panią rozczaruję lecz myśląuciekam

do ciepławego zapachu sosnowego lasu

z domieszką brzóz, dębów i buków

jaszczurki płochliwie biegnącej przez drogę

rzadko widzianego zaskrońca

skradającego się wzdłuż nadwiędłych traw

wychylających się tu i ówdzie grzybków

najednej nodze

uciekającego spod moich stóp

wielkiego czarnego ptaka

wiatru nagle uderzającego w wierzchołki drzew

serdecznego śmiechu

chrzęstu żwiru

kółek inwalidzkiego wózka grzęznących w piaszczystej drodze lekko przekrzywionego beretu z czerwonej włóczki pogody wyblakłych od upływu lat siwych oczu rąk nieporadnie kręcących obręczą poruszającą wózek

1    zadumy bezbrzeżnej

nad ciągle widocznym zaskrońcem

który także bez nóg

pełza ku swemu przeznaczeniu

Ty

O czym pomyślisz

kiedy złożysz swą głowę na ostatnim posłaniu

człowieku który do boga mówi ty

co przywołasz obrazem pod swoje powieki

kiedy ogarniesz pamięcią

kroki minionych dni

za czyjąręką zatęsknisz

a kto spojrzy w twoje wyblakłe oczy

Dotykasz już prawie tego o czym nikt nie opowie

każdego dnia to właśnie trzymasz za rękę

Gdy zostaniesz już sam na sam

czy wystarczy ci to

że z Bogiem byłeś na ty?

Wołyńska zima 1942

Przysięgnę ci pod krzyżem brzozowym

wśród traw majowo-czerwcowych

babek mleczowych rozpierzchłych na wietrze

niebieskich i czerwonych kwiatów

łozy ścielącej się staropolskim ukłonem u twoich stóp

wiatru co owiewać będzie ciepłem nasze twarze

bąków mruczących ciężko wśród kwiatów

Klękniemy u stóp drewnianych

spłukanego deszczem Jezusa

złożymy nasze dłonie na spróchniałym płotku

spojrzymy mu w oczy

łzy farbką malowane

przebity stolarskim dłutem krwawy bok

Z wiarą najgłębszą

uklękniemy

jak tylko Pan Bóg odda ci twoje za wcześnie odcięte kolana A teraz musi wystarczyć ci moja sprzed 60 lat przysięga wśród śniegów i parskania koni chrapami łykających mróz na dworze baranią skórą okryłem twoje zziębnięte nogi Gdybym wiedział okryłbym je naszymi sercami i nigdy nie zatrzymał koni w biegu pędzących ku rozmaj onym łąkom aż zanurzyłyby nas w klekot bociani Gdybym wiedział

przysiągłbym ci pod krzyżem brzozowym

Chrystus 1986

Chrystusie przy drodze frasobliwy

czemuś przystanął wśród pól i łąk zielonych

i skrywasz gałązkajeżyny

koronę cierniową na twych skroniach

wszak ona z łgarstw naszych

spleciona

Nie chowaj stóp i dłoni gwoździami obłudy naszej przebitych

Po cóż mokrym liściem brzozowym zalepiasz bok twój zawiściąprzekłuty Twarz dłońmi oblokłeś i wierzysz że nikt śliny naszej na niej nie dojrzy Szat też ciągle nie masz co chciwość nasza ci je obdarła

Więc stoisz przy drodze Jezusie

tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt sześć razy

ukrzyżowany

Czyżbyś ciągle na nas liczył?

Nieprawda o Wołyniu

To nieprawda że wyjechaliśmy z Wołynia

wsi Rudnia Łęczyńska gminy Berezno kostopolskiego powiatu

To nieprawda że zostawiliśmy rwące wody rzeki Bober

pola uprawne leśne zasieki i miodne barcie ukryte w kniei

To nieprawda że porzuciliśmy jary porosłe krzakami i łąki

mosty na Słuczy i polne drogi ponad lasem

To nieprawda że odeszliśmy od chat krytych strzechą bez podłogi

plecionych wiklinowych płotów chlebowych pieców zadymionych izb

Jesteśmy tam każdego dnia wraz ze wschodzącym słońcem nad borem

każdej nocy gdy księżyc marzyciel wychynie zza chmur

każdej chwili gdy szumi bałtycka fala

a mieleński piasek wciska się w zakamarki duszy

To nieprawda że wyjechaliśmy z Wołynia

Dyskurs polityczny

Najpierw powiedziałem, chyba, że nie usłyszałem Może... nie usłyszałem

Potem może usłyszałem, ale nic nie powiedziałem Otym

Wiedziałem, ale najpierw powiedziałem, że zapomniałem Potem zapomniałem powiedzieć, że wiedziałem Choć wiedziałem, że zapomniałem powiedzieć Że wiedziałem Dzisiaj nie wiem

Czy powiedziałem, że zapomniałem choć wiedziałem Czy wiedziałem, że usłyszałem i zapomniałem Powiedzieć, że usłyszałem

A może usłyszałem i nie wiedziałem, że zapomniałem No, chyba, że naprawdę nie usłyszałem

Spowiednik

Nakrzyczał na mnie w konfesjonale spowiednik za moje nie takie partyjniactwo Zostałem tak zawieszony choć oparty o klęcznik „Ojczyzna twa tyle razy we krwi skąpana” Niegodnyś niegodnyś

Powtarza echem brązowy lakier i miękka poduszka

na ławce spowiednika

Idź i nie bądź więcej takim partyjnym

nie odpuszczają ci się partyjniactwa twoje

Łoskotem roznoszą się po kościele moje kroki

kogut zdaje się piać po raz trzeci

Szukam oczami Chrystusa a potykam się o kamień

Którym mam rzucić

w spowiednika

Winna latorośl

Wnikając głęboko pod ostrymi kamieniami W czerwoną, pełną drobnych kamieni ziemię Twardą, skalistą, wybrzuszoną Tysiącami naczyń włosowatych i jeszcze drobniejszymi Wydziera ziemi, wyrywa każdą kroplę wody Każdy ślad wilgoci

A potem niesie tysiącem dróg ku górze Ku łodygom, liściom i pulchnym jagodom Tak pracowicie, wytrwale i cierpliwie Bez słowa skargi, bo jak?

Winnico cierpiąca, winnico pracowitości Zawstydzasz poetę

Co chciałby tysiącznymi mackami wnikać w ludzkie dusze I swoją

Bo kiedy cierpi poeta pięknieją wiersze Kiedy cierpi winnica kraśniejąwina I tak wpół objęci trwamy Poezja z winem Cierpienie z rozkoszą

Koszalin

Chodzę twoimi ścieżkami i bezdrożami

Depczę równo ułożone brukowe kostki twoich chodników

Koła mojego samochodu toczą się po twoim asfalcie

W ciepłe dni siadam na twoich ławkach

A liście z twoich drzew spadają mi na głowę i ramiona

Opieram się czasem o ściany twoich budynków

Połykam twoje zimne powietrze w styczniowe dni

Leżąc na twojej trawie patrzę na twoje niebo

Dziurawym parasolem osłaniam się przed twoim deszczem

Otaczam cię ramieniem choć bronisz się przede mną

Patrzymy sobie nieufnie w oczy

Ostatni wóz drabiniasty uwiózł ostatnie chwile

A inny taki sam przywiózł nowe nadzieje

Nikt nie pytał ciebie o zdanie

Więc nie wiem czy mogę twoje milczenie

Traktować jak przyzwolenie

Palą mnie stopy

Mam w życiu pecha

Bo spod pękniętego asfaltu

Jezdni mojego miasta Koszalina

Wyjrzała płyta nagrobna pisana gotykiem

Od tego czasu boję się chodzić

Chodnikami

Boję sięjeździć

Pojezdniach

Palą mnie stopy zawstydzone Ten palący wstyd ogarnia moje ciało I ani się obejrzę Jak spali moje serce

Z księżycem pod ramię

Dziś wieczorem księżyc wziął mnie niespodziewanie pod ramię

tak po prostu, nie patrząc na blask Ursae Minoris

pięknie wdzięczącej się obok niego

Zrobił tak bo w zamarzniętej kałuży

zauważył to, co skrywałem przed nim uparcie

Rozglądałem się wśród gwiazd

poszukując tej jednej misternie utkanej

z mojej tęsknoty i wypraw po kominie

w jasne księżycowe noce

Może dostrzeżesz mnie, a ja wyciągnę rękę do ciebie już nie wiem czy zimowy szron na moich skroniach będzie dla ciebie umówionym znakiem a może nauczyłaś się mojej dojrzałości przewijając mnie w kołysce Puścił moje ramię milczący księżyc lubi te milczące spacery ze mną A może wie tyle co i ja?

Zostać pisarzem

Nigdy nie szukałem chwały Ani pragnąłem w pamięci Ludzi

Zostawiać moje piosenki

Ale kocham światy subtelne

Przestrzenne i delikatne

Jak bańki mydlane

Lubię patrzeć jak odlatują

Nabierająkoloru słońca i purpury

Fruwająku niebieskiemu niebu, drżą gwałtownie

A potem pękają.

Pytać o co wiesz Nie powinieneś na to tracić czasu I na pytania bez odpowiedzi Któż mógłby ci odpowiedzieć?

Śpiewajcie w sercu ze mną:

Wiedza? Niczego nie wiemy

Przybysze z nieznanego morza

Ku nieznanemu morzu zmierzamy

I między dwoma tajemnicami

Panuje głęboka niewiedza

Klucz nieznany zamyka trzy skrzynie

Uczony nie naucza o niczym, światło nie oświetla

0    czym mówią słowa?

A co mówi woda spływająca z głazu? Wędrowcze, droga To ślady twoich stóp To wszystko wędrowcze,

Nie ma drogi

Droga powstaje w marszu

Droga powstaje w marszu

1    kiedy spoglądasz za siebie

Widzisz ścieżkę na którą

Nigdy już więcej nie staną twoje stopy

Wędrowcze! Nie ma dróg

Tylko ślady na morskich falach

Wszystko przemija i wszystko trwa

Naszą sprawąjest przeminąć

Przeminąć wytyczając

Drogi

Drogi na morzu

(Antonio Machado - przekład własny)

Korona mleczowa

Zrywaliśmy żółte mlecze rosnące tak gęsto na zielonej łące opodal naszego domu co wtedy był odległy jak inna planeta Zaplątywaliśmy długie blade łodygi misternie zaciskając starannie jednąprzy drugiej a żółte czupryny kwiatów układały się potulnie aż przychodziła nagroda

żółta korona którą wkładaliśmy na nasze dziecinne głowy pełne marzeń

Kiedy potem patrzyliśmy ze zdziwieniem

jak mleczom wiatr zdmuchuje siwowłose kule

wyrywając z nich włos po włosie do gołej skóry

Nie wierzyłem

że ma to coś wspólnego

z naszym życiem

Do dzisiaj nie wierzę

20 maja 2012


Opowiadania

dzie Sądeckim, nie mam zacięcia do opisywania Muszyny.


uszyna jest niedużym miasteczkiem położonym w Beski


Byłem tam raz w życiu, ale najbardziej zapamiętałem drew


nianą cerkiew położoną w zasadzie w Szczawniku, czy też Muszynie -Złockiem. Mój pobyt w Muszynie-Szczawniku nie miał zresztą nic wspólnego z tym, o czym chcę pisać. Byłem tam turystą i robiłem to wszystko, co turyści robią. Poza jednym, ilekroć mijałem cerkiew, albo patrzyłem na poustawiane w kopkach zboże składane w równych rzędach, zawsze moje myśli nawiedzał Orynicz.

Orynicza poznałem na Pomorzu, mieszkał w niewielkiej wsi wśród pomorskich lasów w starym, dużym, poniemieckim domu. Mieszkał on, jego żona Kaśka i jeszcze jedna łemkowska rodzina. Nie chcieli przyjeżdżać na piękną pomorską ziemię (obok domu było jeszcze przecudne jeziorko zarośnięte częściowo szuwarami), przywieziono ich tutaj w ramach akcji „W”. Nikt się nad nimi nie rozczulał. Polskie wojsko po wsadzało ich siłą do wagonów i kazało zostawić wszystko, co kochali. Kaśka kochała Orynicza, a Orynicz jechał w jednym wagonie z nią, w końcu parę dni temu wzięli ślub w drewnianej cerkwi pod Muszyną, miejscowości zwanej potem Złockie. Bo miesz-

kali tam oboje, tak jak ich rodziny. Do Polaków mieli stosunek obojętny, serca były przy „leśnych”, dla nich to był ich kraj.

Potem wszystko przeszło tak szybko! Wojsko, pociąg, niekończąca się podróż i w końcu ten wielki dom po Niemcach, w którym nikt nie chciał mieszkać, bo był dość daleko od wioski. Zimny i obcy. Kaśka otarła łzy pierwsza. Była w ciąży, był syn, było życie. Bo Kaśka była prawdziwą kobietą, wiedziała, że życie jest w niej i przez nią staje się życie. Orynicz tego nie rozumiał. Cieszył się synem, ale nie umiał pokochać tego miejsca, w które rzucił go okrutny los. Nie słyszał nigdy wcześniej o hiszpańskim poecie Machado, który uciekał z Hiszpanii w czasie wojny domowej w lutym 1939 roku i dotarł do najbliższego miasteczka Collioure. Tam, z najwyżej położonego miejsca obserwował swoją ukochaną Katalonię, dla niego Hiszpanię. Umarł też w Collioure z tęsknoty po trzech tygodniach. W kieszeni zmarłego znaleziono kawałek papieru z paroma słowami, ostatnimi słowami poety: „To dni błękitne, a to ziemia dzieciństwa” (przekład własny).

Gdy opowiadałem o tym Oryniczowi przy składaniu snopków w kupki na jego polu, słuchał uważnie nie przerywając pracy.

-    Macziado, dziwne nazwisko - zastanowił się. I nie powiedział niczego więcej, dopiero wieczorem, gdy usiedliśmy do kolacji. Zapytał, czy ten hiszpański poeta wrócił do siebie. Kiedy odpowiedziałem, że nie, zasępił się.

-    Będzie pić, zasmuciła się Kaśka.

Bo wtedy Orynicz już gęsto popijał. Były to lata siedemdziesiąte XX wieku, bo mamy przecież wiek XXI. Orynicz miał wtedy jakieś góra 60 lat, a ja 20. Byłem studentem, a on zwykłym chłopem, Łemkiem spod Muszyny.

Kiedy już sobie popił, zabrał mnie do obory:

-    Zobacz - mówił - te konie, krowy, to wszystko mam gdzieś. Nie lubię, pierdolę to wszystko - i coś tam mamrotał po swojemu.

Dopiero następnego dnia rano, kiedy znowu spotkaliśmy się przy snopkach, zapytał mnie:

-    Co, śmiejesz się ze starego? Po ukraińsku mamrocze. Słońce jest piękne i niebo nad nami cudowne, ja nie jestem taki poeta jak twój Macziado, ale jakbym był, to bym opisał moją Muszynę. Jej stąd nie zobaczysz, nawet z najwyższej góry, ale ja ją widzę codziennie, zawsze...

Pokazał na swoje serce. Chciał mi pokazać coś niewidzialnego, nie umiał tego opisać tak, jakby chciał, więc wolał milczeć. Stawiał mocno snopki, wbijając je z całej siły w ziemię.

Jego żona, Kaśka, przyniosła nam jedzenie na pole, trochę chleba z masłem, pomidory, zimnąherbatę (niech nikt nie myśli, że ice tea to takie wielkie halo!) i zasiadła dojedzenia z nami. Orynicz musiał pójść, bo koń urwał się z łańcucha i trzeba było go przywiązać ponownie, ot, męska robota.

Jak tylko jej mąż zniknął za zakrętem zaczęła mnie prosić:

-    Nie gniewaj się o to, co powiem, ale nie przychodź nam więcej pomagać. Ja wiem, że chcesz, ale mnie jego szkoda. On przy tobie znowu jest tylko tam. Jak nie ma do kogo mówić, to pójdzie w pole, albo do stajni i tam gada sam do siebie. Pogada, czasem popije i znowu jest dobrze. Nasz syn skończył studia, on teraz uczony, a ile można po czymś płakać. Tyjego słuchasz, jeszcze mu mówisz o jakimś Cziamado czy Macziado i on sobie wbija do głowy, że można tęsknić całe życie. Apo co?

Kaśka poprawiła sobie na głowie kolorową chustkę, jakie nosiły wszystkie kobiety we wsi. Miała zdrową, czerwoną, cerę i ciemne oczy, które miały w sobie jakąś dobroć.

-    On stracił swoje życie. Wiesz. Nie widział, jak nasze dziecko dorastało, nie oglądał jego pierwszego ząbka, nie wyciągał rąk jak on stawiał pierwsze kroki, nie tulił wieczorem do siebie. To ja robiłam. Mój świat powstał tu. Jestem prostą kobietą, a ty wielki pan ze świata, choć jeszcze taki młody. Jeszcze poznasz życie, nie warto go tracić jak mój Orynicz.

Uciekła gdzieś oczami daleko, może w lasy wśród strumieni beskidzkich, zapachów drewnianych bali cerkwi, stojącej pod wielką lipą, gdzieś odpłynęła...

-    Ty wiesz, jak braliśmy ślub w cerkwi to ja go tak mocno kochałam, że tajazda nie była mi taka straszna, byle on był ze mną. W nocy czasami tylko - wróciła do poprzedniej myśli - stawał nad łóżeczkiem i patrzył na naszego synka. Tak patrzył, że j a mu wszystko wybaczałam. On dobry człowiek.

Ugryzła chleba z masłem topiącym się na słońcu, popijając zimną herbatąz butelki po oranżadzie.

- My prości ludzie, o nas nikt nie będzie pisał jak ten Cziamado. Orynicz umarł jakieś 10 lat temu nigdy nie pogodzony ze swoim losem i tylko syn przywiózł mu na grób trochę ziemi z Łemkowyny i posypał nią trumnę spuszczaną do pomorskiej gleby.

Gdy patrzyłem na złocką cerkiew, wydało mi się, że słyszęjeszcze śpiewy batiuszki i widzę ich oboje w koronach na głowach i gości weselnych spieszących do biesiadnego stołu.

-Wiesz Oryniczu, że zawsze wstydziłem się tej twojej tęsknoty? Doskwierała mi, gdy inni otwierali męczeńskie rany Polaków. To ty byłeś tym prawdziwym, ilu lat potrzeba było, abym to w końcu pojął.

Siedzieli cichutko przykucnięci za wielkimi krzakami, gdzieś w głębi wołyńskiego lasu. Poprzez gałęzie drzew przebijało się słońce, bo choć był kwiecień, to niebo było tak mocno błękitne, jak rzadko o tej porze. Byli daleko od wioski, nawet nie wiedzieli dobrze jak daleko. Nie przeszkadzało to jednak w tym, żeby usłyszeć równy grzechot serii karabinów maszynowych. Tuuuu, tuuu, tuuuu, równym rytmem jakby w dobrze naoliwionej maszynie. Stali takjak skamieniali i tylko komuś wyrwało się głuche:

- Bijąnaszych, Bożesz mój, to bijąnaszych.

I potem cicho, z oczami pełnymi łez stali tak i czekali. Gdzieś tam dalej jeszcze za nimi stały krowy i kilka wołów. Tyle tylko zdołali popędzić przed sobą. Reszta mieszkańców Rudni Łęczyńskiej została w swoich domach, bo Niemcy bladym świtem porozrzucali ulotki w całej wsi: „Ten, kto zostanie przy swoim domu, temu nic się nie stanie, ani jego domowi, oborze, bydłu i koniom”.

We wsi powstało zamieszanie, dyskusje i wymiany zdań o tym, co należało robić. Nikt chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, co szy-kująNiemcy, bo dla nich to byli „Niemcy”, o „hitlerowcach” mieszkańcy wołyńskiej wsi nie słyszeli, choć o samym Adolfie Hitlerze jak najbardziej. Jan zapamiętał zresztą mundury Wehrmachtu, widział je

jeszcze parokrotnie.

Jedynie Rafał, jeniec z czasów wojny światowej, znał trochę Niemców: - Ja im nie wierzę...

Chyba nie to jednak przekonało Jana. Niedawno był ślub, niedawno urodziła się pierwsza córka. To dlatego postanowił uciec jak najdalej, jak najdalej, żeby przeczekać. Zaledwie parę dni temu wśród niesamowitej ciszy, pod błękitnym niebem, co na kwiecień nie było normalnąpogodą, czuł dziwną woń spalenizny. Nie wiedział jeszcze, że paliła się Rudnia Kniasielska. Za tydzień zaledwie była ich kolej.

Przeczekali całą noc, zanim, z największą ostrożnością, zaczęli zbliżać się do wioskowych zabudowań, już z daleka straszyły ich kikuty popalonych domostw, obór i stodół. To tu, to tam, pasło się kilka krów, cieląt, a nawet świń, których mordercy nie zdołali wyłapać. Cicho. Cisza potrafi być straszna, a ta cisza była straszna. Zbyt przeraźliwa, by słyszeć radosny jazgot ptaków witających nadchodzącą wiosnę, niczego nie było słychać. Przeszli tak w parę osób przez wieś i dopiero na wzgórku niedaleko płynącego dość leniwie Bobra zobaczyli kupę świeżej ziemi. Stanęli, wiedzieli, że to tu, że to jest to miejsce.

Jan był jednym z niewielu młodych mężczyzn, którzy ukryli się w lesie, to dlatego on i paru innych dostało w ręce wynalezione gdzieś wśród zgliszczy łopaty. Zamachnął się gwałtownie, ale nie trzeba było. Warstwa była płytka, a pod nią twarz brata, tuż matka, a pod nimi stryj...

Niewielki samochód trząsł na niewygodnej wołyńskiej drodze. Jan marzył o tej podróży całe dorosłe życie i teraz jechał tam, na Rudnię, jak mówili kiedyś. Jeszcze w to nie wierzył. Patrzył na bezkres ukraińskiej ziemi, polskiej ziemi, jego ziemi. Nie trzeba było prosić o opowieść, płynęła sama, w tej sytuacji to było normalne.

Gdy utworzylijaką taką mogiłę i postawili na niej krzyż, postanowili ukryć się w lesie. Mieli już upatrzone skrytki, choć nie wierzyli, że będą musieli z nich korzystać. Zaczęli żyć w strachu. Strach stał się ich druhem codziennym, zmorą i przekleństwem. Po lasach kręcili się „leśni ludzie”: wołyńska AK, sowieccy partyzanci, Ukraińcy. A oni mieszkali w drewnianych chatach-szałasach, które sobie pobudowali, kumę chaty z paleniskami pośrodku. Czasami nadlatywały samoloty, nisko nad ziemią, jękliwie, a potem jazgotliwie wypełniały hałasem cały las od Bobra aż po Słucz. Rzucali wszystko i kryli się po krzakach, gasząc w pośpiechu dymy ognisk, które wzywały niemieckie (faszystowskie?, hitlerowskie?) lotnictwo. Huczały serie pokładowych karabinów, pociski ryły leśne poszycie, rozrywały dachy leśnych chat.

Żona Jana uciekła gwałtownie niczym przestraszone zwierzę, Jan za niąjeszcze szybciej, kto nie poznał prawdziwego strachu, ten nigdy nie pojmie, dlaczego ich córeczka została sama, gdy oni rozpłaszczyli się wśród zarośli. Przerażeni wracali prosto pod samolot, bo miłość do dziecka była tysiąckroć silniejsza. I wtedy właśnie jakiś Niemiec, hitlerowiec, faszysta, czyjeś dziecko w końcu, wyrzucił z samolotu łuski po wystrzelonych nabojach. Dobra niemiecka robota, ich łuski na wołyński las, na głowy przerażonych rodziców tulących swoje dziecko. Życie jak mydlana bańka.

Potem przychodzili różni ludzie, którzy nazywali siebie partyzantami. Chociaż szukali tylko jedzenia i wódki. Nie wszyscy jednak. Niektórzy szukali „skarbów”, czyli rzeczy poukrywanych przez tych, których Rosjanie wywieźli na Syberię. Byli pewni, że to gdzieś musi być ukryte, cudów nie ma! Trzech czy czterech partyzantów zaczęło nachodzić teścia Jana, który, będąc dobrym kolegą wywiezionego na Sybir leśniczego, miał wiedzieć, gdzie leśniczy ukrył swoje bogactwo. Przychodzili wtedy, gdy napili się bimbru i najczęściej bimbrem się zadowalali, od tego czy tamtego. Pewnego dnia byli szczególnie natarczywi, nie usłyszeli jednak, gdzie mogłyby leżeć skarby leśniczego. Bo majątek leśniczego rósł razem z pijacką manią „partyzantów”.

-Nie chcesz wydać skarbów, wrzeszczeli po tamtejszemu, ne cho-czesz?! To ty i twój najstarszy syn chodźcie z nami...

Wyszli z ciemnej chatki i mszyli w las, po skarby. Uszli może 100, może 150 metrów, za pierwszy zakręt i wtedyjednoręki bandyta strzelił w głowę synowi, gdy ojciec w niemym przerażeniu odwracał głowę, przystawiony do tyłu głowy rewolwer wystrzelił. Upadli obaj dotykając się rękami, jak dwaj przyjaciele. Pozostał swąd bimbm i dwie łuski.

Jan uśmiechnął się przez szybę.

- Syn miał potem problemy w szkole, bo partyzantów nazywał mordercami i pijakami. Przecież nie wszyscy byli mordercami, milicja wzywała mnie do siebie. Bo jeszcze wykrzykiwał nauczycielce, że Polska była też przed Bugiem, że wolność przyszła w marcu 1944 roku.

Mieli szczęście. Bo Ukraińcy mordowali systematycznie. Ich, pogorzelców, zostawiali na koniec. Dopiero sowiecka armia rozprawiła się z ukraińskimi patriotami. W bitwie w miejscu zwanym Janową Doliną wystrzelali całe masy upowców. Było to odbierane jako sprawiedliwość, bo nacjonaliści ukraińscy stosowali czystki etniczne, zanim Tadeusz Mazowiecki o tym pomyślał. Nienawiść do Ukraińców była realna, jak śmierć panosząca się wokół. I strach. Nie rozmawiali z Ukraińcami, bali się ich, nie wiedzieli, że strach jest wzajemny, tak samo jak ukraińska nienawiść do Polaków. Zło było górą.

Wolność nie przyszła z Rosjanami, z Czerwoną Armią przyszła inność. Próby odbudowy domu, pobory do rosyjskiego wojska. Ukrywanie się, urodziny drugiego syna i decyzja: „Macie albo zostać obywatelami ZSRR, jego ukraińskiej republiki, albo jechać do Polski...”

A gdzie ta Polska? Gdie że ta Polszczą? Przecież oni tutaj od zawsze. Dziadek Jana opowiadał, że pamięta, bo widział, jak moskiewscy sołdaci przybijali pikami do drzew powstańców 1864 roku. A groby? Zostawić tu wszystkich? Nie dostali żadnej szansy. Taki był „trend”, przesuwać granice. O żadnej Jałcie ani Teheranie nie słyszeli. Gdy pakowali się do wagonów, było już nawet po Poczdamie. Strach, znowu strach. Łzy. Nie było już łez, zostały w mogile nad Bobrem, koło zamordowanych teścia i szwagra, ojca i brata. W wagonach nie było śmiesznie, choć jechali sami swoi. Jechali tylko sami swoi.

I odtąd wszystko było już obce, wagony, mijane domy, pola, łąki, stada krów pasących się pod lasem, a nawet słońce świeciło inaczej. Brud, wszy, choroby, dyzenteria, obce napisy na mijanych w ślimaczym tempie stacjach. Śmierć, ta nowa towarzyszka życia, nie odstępowała na krok. Zabrała najstarszego syna.

Ułożyli ciałko w prostej skrzynce, matka zmarłego drżącymi od rozpaczy rękoma poprawiała ułożenie malutkiej główki i dotykała tych powiek, pod którymi kryły się roześmiane jeszcze parę dni temu oczy ukochanego syneczka. Pozostał tylko bolesny skowyt, szarpanie wnętrzności jakby w epileptycznym ataku. Cierpienie, jakiego nie można opisać słowami, jakiego nie można opowiedzieć drugiemu, aż do omdlenia. Gdy niemiecki piasek padał na trumienkę, ludzkie dłonie podtrzymały matkę. Te oczy śniąjej się do dzisiaj, małe, radosne, śmiechliwe tym zaraźliwym śmiechem małego dziecka. Jak stygmat.

Potem dni i miesiące, w obcym domu, w obcej oborze, na obcym podwórku. Nawet pług był obcy, ziemia była obca. Świat był obcy.

-    Tu mówi Radio Madryt! Rodacy, nie wszystko stracone! Wrócicie do siebie, do waszych domów!

To po co było się starać? O co było zabiegać? Siedzieć na kupie i czekać powrotu na Rudnię. Nie pomagały błagania żony, rodziły się kolejne dzieci. Tu trzeba żyć! Krzyczała żona, tu trzeba pracować, tutaj trzeba będzie umierać! Obudź się!

Słuchał j ednym uchem. Wychodził w pole, zapuszczał się w skibę, poganiał konia i szedł za nim ciężkim krokiem i tylko Rudnia w głowie. Dom ojca, dom teściów, Bober, most, pola, pierwsze pocałunki z żoną, a wtedy narzeczoną. Stawał czasami na środku pola i wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę i wszystko jest na wyciągnięcie dłoni. Stawał tak zdumiony, że wokół tylko szum wysokich drzew tak niepodobnych do tych z Rudni. Żeby choć jeden raz w życiu przed śmiercią posłuchać jak szumi Bober, jak śpiewająptaki na Rudni, pójść tymi ścieżkami, co chodził za dziadkiem do leśnych barci. Jeden raz.

I jedzie teraz duktem leśnym, bardziej niż drogą, do swojej Rudni, razem z żoną. Teraz, gdy starość już jest i nie odejdzie. Samochód zatrzymał się w lesie koło białego pomnika zwieńczonego sowiecką gwiazdą. Szara tabliczka z tekstem po rosyjsku: „Mieszkańcom Rudni Łęczyńskiej za pomoc radzieckim partyzantom zabitym 15 kwietnia 1943 roku”. Mały płotek wokół, skupione twarze. Niezdarne ręce, trzęsące się, ustawiająkupione wcześniej kwiaty i wiązanki.

-    Pamiętaj krzyż, musi być krzyż.

Oparli więc o pobielony pamjatnik krzyż z przybitym Chrystusem. A teraz modlitwa, za ciebie ojcze, za ciebie matko, bracie, siostro kochana i ciebie mój wujku. Nie, najpierw za dziadka. Zdrowaś Mario łaski pełna Pan z tobą. Niech światłość wiekuista...

Szybko zapada zmrok w październikowy dzień. Półmrok ogarnął las, tuż obok maleńka struga, która była kiedyś szumiącym Bobrem. Nagle ogarnął ich strach, że ktoś przyjdzie i dokończy to, czego nie dokonano wówczas. Jakim złowrogim miej scem były teraz leśne ostępy, ścieżki, których nie można było odnaleźć. Puste, złowrogie miejsce. Uciekać, jak najszybciej uciekać...

Powrót na Pomorze był powrotem do domu. Po 43 latach od opuszczenia Rudni, domem stało się Pomorze, jego lasy i jeziora, leśne drogi i zapach sosen. Nie było już tęsknoty za Rudnią. Nie było już tamtych ścieżek, tamtych lasów, tamtych ludzi. Życie było gdzie indziej. Tęsknota wygasła. Gdy wysiedli z samochodu, słowa przyszły same:

-Witaj domu!

Rany zabliźniły się.

Przetrwanie

Peszków przywieźli na Pomorze Środkowe w ramach akcji „W”. Niby nic wielkiego, pakować się, nawet było sporo czasu. Michał już w zasadzie trochę plącze fakty, miał wtedy 16 lat. Niby powinien wszystko pamiętać, a nie pamięta dokładnie. Była tylko głucha nienawiść do polskich oprawców i życzenie, żeby „nasi chłopcy” dobrze im odpłacili. Jak tak można wyrzucać ludzi z ich domów, pędzić w bydlęcych wagonach przez pół świata? Tego Michał nie rozumie do dziś. Pamięta rozpacz rodziców i matkę nieprzy-tomnąz bólu, pamięta, choć już mu się plącze.

Dobrze za to pamięta, jak ich przywieziono wozami na miejsce, kilka domów oddalonych od większej wioski o dobre dwa kilometry. Ot, taka kolonia. Domy były nawet niezłe, choć niektóre, w tym i ich, bardziej zniszczone. Dali ich tam, bo Polacy nie chcieli w takich domach mieszkać. Z tamtych czasów pamięta też ciągły strach przed Polakami, przed wojskiem, czasami mówiło się o Rosjanach, obok strachu ciągle obecna była tęsknota i jakiś malutki promyk nadziei, że może kiedyś...

Młodzi ludzi tacy jak Michał i niewiele starsi dużo szybciej wrastali w nowąrzeczywistość. Dwujęzyczność w domu była zasadą, choć rodzice Michała w domu między sobą i z dziećmi zawsze rozmawiali „po swojemu”, to w kontaktach z Polakami używali języka polskiego. Problemem Michała była szkoła, był już za duży, żeby do niej chodzić. To pomagał w domu. Pasł krowy od wiosny do jesieni, pomagał przy żniwach i zbiorach kartofli. Sprzątał w oborze i przy koniach, wywoził gnój i wylewał gnojówkę. Jesieniąchodził na grzyby, latem lubił pływać w pobhskimjeziorze. Wiódł żywot wiejskiego chłopca i choć podzielał troski rodziców, to samo życie wciągało go mocno.

Właśnie na polu zobaczył Bożenę. Ukraińscy przesiedleńcy unikali raczej kontaktów z Polakami, nawet do cerkwi jeździli, kiedy mogli, do odległego o 80 kilometrów Białego Boru, z czasem powstała maleńka cerkiew w Szczecinku. Więc było i tak, że niektórzy, szczególnie starsi, nie widywali Polaków w ogóle. Takie to były lata. Michał też rzadko chodził do wsi, po zakupy, jak już musiał, czasem po coś innego. Mimo życia obok siebie i braku oznak wrogości ze strony osiedlonych we wsi Polaków, z przedwojennego Lubelskiego, z Wołynia czy Kieleckiego bliższe kontakty nie nawiązywały się, a nawet gorzej, nie istniały wcale. Nie zapraszano się na żadne uroczystości ani rodzinne, ani tym bardziej kościelne. Życie obok siebie.

Michał lubił patrzeć na Bożenę. Jak to bywa w takich sytuacjach, nie bardzo wiedział dlaczego. Spotkania były rzadkie, ale za każdym razem wyciskały na Michale silne piętno i mocno tkwiły w pamięci. Rodzice, rzecz jasna, nie domyślali się niczego. Nie wiedzieli, że ich syn odkrywałjedno po drugim miejsce, gdzie mógł mieć nadzieję zobaczenia Bożeny. I kiedy mógł, pojawiał się tam, a nierzadko czekała go bezcenna nagroda w postaci ujrzenia lackiej dziewczyny. Przeklęta miłość, Michał coś o tym wiedział. Często powtarzano, że swoi mają się żenić ze swoimi, a starsze pokolenie pilnie tej zasady przestrzegało. I tak pierwsze wesela, jakie odbywały się kolonii, były weselami wśród swoich. Starszy brat Michała komie posłuchał rodziców i ożenił się z dziewczyną z Legnicy, przyjechała ona rok wcześniej latem do swoich kuzynów mieszkających dwa domy dalej od Piszków, młodzi poznali się i choć miłości wielkiej nie było, następnego września był skromny, jak to pod koniec lat pięćdziesiątych, ślub.

Maria zamieszkała u nich w domu, wróciło zwykłe, szare życie.

Michała zabrali do wojska jakoś zaraz potem, nic nie pomogło. Jednak dwa lata minęły szybko, a i on sam nie zmienił się. W wojsku spotkał innych Ukraińców i jakoś trzymali się razem. Był zręczny, pracowity i inteligentny, więc po okresie unitarnym szybko polubili go i koledzy i przełożeni. Mało kto wiedział, że jest Ukraińcem i tak miało zostać.

Kiedy pojawił się na urlopie w polskim mundurze, los chciał, że po drodze na kolonię minął się z Bożeną, akurat goniła krowy do domu z łąki pod dębami.

-    Cześć Bożena!, aż pokraśniał z radości, dostałem parę dni urlopu, co robisz?

-    Gnam krowy do domu, cześć Michał, muszę iść, bo krowy mi uciekną...

I mszyła szybko przed siebie, więc nie mógł zgadnąć, czy się ucieszyła z tego spotkania czy nie? Za to w domu mundur musiał być zdjęty i schowany niczym diabelska rzecz. Prości ludzie, jak ich są-siedzi Polacy, nie mieli pojęcia o swoich prawach, wcielenie do wojska syna traktowali jako rzecz nieuchronną, której uniknąć nie mogli, bo władza mogłaby się mścić. Powodowało to coraz większe gorzknienie starych Piszków, rozumiejących, że przyjdzie im dokonać dni na tej odległej i obcej ziemi, z dala od domu. Dzieci płakały razem z rodzicami, ale potem każde wracało do swojego życia.

Michał dowiedział się, że strażacy organizują we wsi zabawę w sobotę wieczór. Kiedy powiedział, że chce na niąpój ść, w kuchni, gdzie stali zapadła martwa cisza.

-    Po co tam chcesz iść - powiedział ojciec - do czego ci to potrzebne?

Siedzący przy stole starszy brat, jego żona i matka Michała zgodnie wyrażali swoje oburzenie, kłócili się długo, najmłodszy syn nie chciał powiedzieć prawdy o Bożenie. Rozstali się w gniewie, a ojciec zabronił mu chodzenia po lackich zabawach, bo wiadomo jak to się kończy...

Czasy j ednak były już trochę inne i Michał uciekł późnym wieczorem, może starszy brat mógł mu w tym przeszkodzić, może nie chciał, może czegoś się domyślał? Michał nie wie tego do dziś, bo nie śmiał zapytać brata o „takie rzeczy”. W każdym razie starszy brat był bardzo przywiązany do Michała i lubił go nadzwyczaj. Maria była dobrą żoną, ale... Były już dzieci i trzeba było być razem. Może pomyślał, że Michałowi może ułożyć się inaczej?

Kiedy Michał wchodził na salę orkiestra już grała, równym rytmem stukała perkusja. Młodzi znali się trochę, więc ktoś krzyknął do Michała:

- Chodź do nas!, posuńcie się trochę, zróbcie miejsca na ławce. Stoły wyścielane były szarym papierem, obok stały ławki, na stole to, co kto kupił w bufecie, głównie pasztetowa, jakieś ogórki, wódka... Michała mało to wszystko obchodziło, tak bardzo tęsknił za Bożeną. Była to jego największa tajemnica i nikt o niej nie wiedział. Nikt. Tymczasem Bożena, razem z innymi dziewczynami, siedziała przy stoliku niedaleko chłopców. Przekrzykiwali się, dogadując sobie, lekko podchmielony Janek Dąbrowski nie ukrywał, że widzi mu się ładna i uśmiechnięta Bożena. Ośmielony alkoholem nagabywałjąśmiało:

-Bożenka! Idziemy tańczyć!

I brał ją za rękę i prowadził na środek sali. Michała oburzało i smuciło, że Bożenka nie odmawiała pijakowi, który z każdym kieliszkiem coraz mniej przypominał człowieka. Tego wieczoru Michał mało mówił, mało pił i szybko poszedł do domu. Wykorzystał jakieś pijackie zwarcie pod sceną wiejskiej sali i wymknął się chyłkiem. Znowu był czerwiec, pachniały mocno dojrzewające zboża, upajały swym aromatem kwiaty, nad ciemną wiejską drogą rozbłyskiwało tysiące i miliony gwiazd, a środkiem płynęła Mleczna Droga. Piasek chrzęścił pod nogami chłopaka, o takich cudownych nocach Michał marzył potem całe życie. Nawet nie wiedział, że tak właśnie przyroda przywiązuje do siebie i czyni cud ukochania miejsca, w którym się przebywa. Przecież inaczej ludzie by powariowali!

Stał tak z zadartą głową, ciężkim sercem za ostatnimi zabudowaniami wsi i ocierał rękawem spływające z oczu łzy, może jedną, może dwie. Czy trzeba znać poetów aby kochać? Nawet nie usłyszał, jak ktoś stanął za nim, odwrócił się gwałtownie i zobaczył przed sobą... Bożenkę. Stała jakby spłoszona.

-    Dlaczego poszedłeś z zabawy - zapytała cichutko - cieszyłam się, że tam przyszedłeś.

-    Tańczyłaś z Jankiem, a ja muszę rano wstać...

-    Nieprawda - podeszła jeszcze bliżej - nieprawda.

W jakimś szale objął ją nagle ramionami i przytulił do siebie z całych sił: - Boja cię tak mocno kocham! Boja cię tak mocno kocham!

-Ija cię kocham...

Czy miłość jest złem. Tak, może być złem. Bo oboje nie zapomnieli już nigdy tej słodyczy, tego żaru, szarpanych ust, rozbuchania i gorąca, nie zapomnieli nigdy cudu złączenia się dwóch ciał. Bożena na zawsze zakochała się w Michale, a on w niej. A przecież nigdy nie słyszeli ani o Tristanie, ani o Izoldzie, bo któż mógłby być królem Markiem? Nie pili magicznego napoju, ale ich dusze przeniknęły się na zawsze. Czasami ciało oszukuje nas i podpowiada, że ono jest święte jak dusza, ale to kłamstwo, ciało nigdy nie zastąpi duszy, może jątylko dopełniać.

Szkoda, że Bożena i Michał nie znali celtyckiej opowieści o nieszczęśliwych kochankach, może zastanowiliby się nad tym, co robią? Michał wrócił do koszar, a Bożena do gospodarskich zajęć. Michał oszalał z tęsknoty, a Bożena napluła w twarz Jankowi, który próbował podejść ją po męsku na którejś z wiejskich potańcówek. Nikt jednak nie domyślał się tajemnicy młodych. Dopiero gdy najmłodszy z Piszków wyszedł do cywila, gdy odbyli wiele tajemnych spotkań, zdecydowali - bierzemy ślub.

Łatwo powiedzieć - bierzemy ślub. Starzy Piszkowie po prostu oniemieli, matka rozpłakała się, ojciec zapowiedział, że nie wpuści syna do domu. Miał wybierać. Rodzina Bożeny zdumiała się. Swię-ciaszkowie, najbogatsi gospodarze we wsi, albo prawie najbogatsi, konie, krowy, owce, snopowiązałka, kopaczka do ziemniaków, wialnia na len... To prawda, miała Bożena młodszego brata. Ojciec był twardy: - Ukrainiec niczego nie dostanie, jak chcesz żyć w nędzy u banderowców, to idź! Matka próbowała rozmawiać, a potem zajęła stanowisko męża: Ukrainiec niczego nie dostanie, nie zmarnuje gospodarki!

-No i nie ma mowy, żeby zamieszkał tutaj! - dodał twardo ojciec -jak zabrało ci rozumu i zaczynasz dupą myśleć, to mieszkaj tam.

Wyszedł z domu trzaskając drzwiami, a z podwórza dochodził jego podniesiony głos to na psa, to na konie, które zaprzęgał do wozu. Młodzi po latach dowiedzieli się, że doszło do jeszcze jednego spotkania: ojców. Było krótkie i miało miejsce na łące przy drodze do wsi: - Jak myślisz, że twój syn dostanie moje gospodarstwo, to się mylisz, Powinieneś mu to wybić z głowy! - powiedział wtedy bez ogródek ojciec Bożeny.

- Twoje gospodarstwo ani mnie, ani mego syna nie interesuje, wystarczy swego. Nie potrzeba nam twojej córki, to ty powinieneś wybić jej amory z głowy! - odpowiedział nie bez dumy stary Piszko. Rozstali się w gniewie, bez żadnego porozumienia. Życie młodych zmieniło się w piekło. Obserwowani na każdym kroku nie mogli wychodzić z domu, a przecież od czerwcowego spotkania minął rok. Trzeba było zaczynać sianokosy.

I wtedy młodzi zniknęli. Przepadli niczym kamień w wodę. Dopiero wtedy cała wieś domyśliła się przyczyny zniknięcia i raczej wyrażano współczucie rodzicom Bożeny, że córka niewdzięczna, że nie potrafiła odpłacić rodzicom za wszystkie trudy. Kiedy tak stali pod kościołem po mszy, dzieląc się różnymi wiadomościami, Swięciasz-kowie chyłkiem odchodzili do domu. Taki wstyd przed wszystkimi! A „wszyscy” świetnie to rozumieli.

Sprawy przybrały trochę inny obrót, kiedy minęły trzy tygodnie od zniknięcia Bożeny i Michała. Rodziny jednych i drugich zrozumiały, że to nie żarty. Powiadomiona milicj a nie była w stanie im pomóc. Zresztą, byli dorośli.

Wrócili po sześciu tygodniach, ale tylko po to, żeby oświadczyć, iż biorą ślub. Cywilny. Tego było już za wiele, tak dla Piszków jak i dla Swięciaszków. Dla młodych nie było już miejsca w domach. Bożena była w ciąży. Czy to był dramat? Tak, dla „tamtych” ludzi to był dramat. Cały świat wartości legł w gruzach: panna w ciąży, bez ślubu, bez woli i zgody rodziców, bez planów na przyszłość. To nie był Paryż, ani nawet nie była to Warszawa...

Tymczasem Michał z Bożenąpostanowili stawić czoła wszystkim.

Jeszcze wcześniej, gdy stali na podwórku domostwa Piszków, bo stary Piszko nie chciał wpuścić ich do domu, Michał mówił ze łzami w oczach: - Tato, daj mi żyć, daj mi żyć obok was. Bożena jest dobra dziewczyna i kochamy się, nie robimy nikomu krzywdy, tato, nikomu nie robimy krzywdy.

Stary Piszko milczał zawzięcie, Michał nie mógł tego zrozumieć. Jego ojciec wieczorem zapłakał, jak rzadko to robił w życiu, ale jego kochany niegdyś Michałko tego nie widział i nigdy się o tym nie dowiedział. Bo kiedy los przerasta nas, nie umiemy postępować inaczej, niż zawsze i ojciec Michała nie umiał zrozumieć wyzwania losu. Los i tak przecież obszedł się z nim okrutnie i stary Ukrainiec nie mógł znieść już więcej. Więc płakał sam w oborze obok krów nad losem syna, Ukrainy, rodziny i wszystko mu się już pomieszało, a żona nie śmiała przeszkadzać mężowi, bo był dobrym mężem i nigdy jej nie skrzywdził i za to szanowała go bardzo.

Ojciec Bożeny spuścił psa, kiedy zobaczył, że córka idzie do nich z Michałem, stanął przy płocie i ostrzegł: - Ty nie jesteś już moją córką, a obcych na podwórko nie wpuszczam.

Sąsiedzi w milczeniu przyglądali się spazmom Bożeny, którąprze-cież wszyscy lubili, za jej uśmiech, uprzejmość i radość życia, jaką niosła zawsze w sobie. I teraz nie mogli pojąć zawziętości ojca i po raz pierwszy „wieś” pomyślała: - a może to młodzi mająrację? Może i pomyśleli, a nic nie zrobili.

Młodzi znaleźli jednak wyjście. Nad pobliskim jeziorem, jakieś półtora kilometra od wsi w samotnym dom ku nad jeziorem mieszkał stary Doliński, żona zmarła mu już dwa lata temu. Domek stał na wysokiej skarpie nad pomorskim jeziorem, niedaleko kępy sosen, a na podwórku była studnia z bardzo dobrą wodą. Ludzie zachodzili tam czasem, kiedy kąpali się latem w jeziorze, a bezzębny Doliński nie miał nic przeciwko temu. Teraz w domu ze starym Dolińskim mieszkała jego córka, chciała zabrać ojca do siebie i nie bardzo wiedziała, co zrobić z jego domem, który ze względu na swoje położenie nie interesował nikogo. I wtedy to Michał spotkał jąnad jeziorem. Zaproponował, że spłacą jej ten dom, bo on zaczyna pracę na kolei. Tak, za komunistów praca była. Miał zostać nastawniczym na budce,

którą widać było z domku nad jeziorem.

Tak też się stało, młody Piszko został nastawniczym kolejowym. Szybko oporządził walące się obejście, powstawiał szyby w okna. Wieczorami palili lampę naftową, bo światła elektrycy do samotnego domku nie dociągnęli. Stary i kulawy Jasio za dwie butelki podłego wińska postawił im piec w pokoju i kuchnię z poniemieckich kafli i szamotowych cegieł. Kiedy zapalił pierwszy raz i dym poszedł z komina, Bożena zadarła wysoko głowę:

-    Nic nam tutaj nie zrobią! - powiedziała z mocnym przekonaniem, Michał tylko gwizdnął.

Lekko pijany Jasio Kulawiec pokazał resztki swoich zębów w radosnym uśmiechu:

-    Żyj ta tutaj jak najdłuższy! I poszedł sobie wąską ścieżką nad jeziorem pośród trzcin i wysokich traw, machając im ciągle ręką na pożegnanie.

Na wsi każdy musiał mieć swoje miejsce i Jasio uznał, że Michał z Bożenąjuż tutaj zostaną. Inni zrozumieli to trochę później, a najpóźniej ich rodziny.

Dzień był ciepły, a woda jeziora lśniła w czerwcowym słońcu, wiatr szumiał wśród trzcin, „tyle lat, tyle lat” - myślał Michał przykucnięty nad wodą. Fale delikatnie odbijały się od piaszczystego brzegu, lekko stukając o wystające gałęzie. Kiedy było mu źle, to przychodził tutaj z domowej roboty wędką, spławikiem z korka pomalowanym na biało i zielono i siedział godzinami na brzegu, albo w zrobionej naprędce łódce. Było mu dobrze, odpoczywał, oddychał, nie myślał ani o Bożenie, ani o dzieciach.

Ludzie we wsi szybko przyzwyczaili się do samotników znad jeziora, polubili ich nawet. Nie mieli szczęścia u duchownych. Kiedy prosili o ślub i błogosławieństwo, i ksiądz, i pop twardo stali na swoim. Albo tu, albo tu! To machnęli ręką, a Bożena i tak do kościoła chodziła, czasem jechała z Michałem do cerkwi do pobliskiego miasta. Cerkiew to duże słowo, ot, większy pokój w domu, gdzie ludzie modlili się po swojemu.

Pan Bóg im pomógł. Kiedy zachorował ojciec Bożeny, poszli do niego oboje. Miał jechać do szpitala na operację, może widzieli się

ostatni raz. Ojciec pobłogosławił ich:

-    Szanujcie się, bo kochanie to tak krótkie jak wiosenne dni, szacunku zaś potrzeba zawsze.

Był blady i nie wierzył, że jeszcze wróci do domu. Wrócił jednak i gdy tylko poczuł się na tyle mocny, to poszedł do domku nad jeziorem. Siedzieli długo na ławce przed domem i milczeli. Radośnie.

Stary Piszko nigdy nie przyszedł nad jezioro, słaby i chory patrzył synowi w oczy z wyrzutem, nie umiał zapomnieć, nie umiał wybaczyć. Za dużo cierpienia, za dużo łez, za dużo jak na jedno życie. Umarł kiedyś w nocy i kiedy Michał przyjechał rowerem w odwiedziny, zobaczył ojca leżącego z zamkniętymi oczami. Twarz miał spokojną, jakby pogodną. Cały wyraz znużenia i smutku zdało się, że uleciał. Matka obcierała twarz szmatką zamoczoną w ciepłej wodzie, bez słowa, bez łzy.

-    Dobrze, że jesteś Michasiu, powiedziała po swojemu, dzisiaj będziemy mówić po swojemu. Tata nie lubił polskiego, nie lubił tej ziemi i ludzi, którzy tutaj mieszkają. Choć bardzo chciał, to był taki dobry człowiek. I ty Michasiu jesteś taki jak on.

A potem życie potoczyło się swoim śladem. Do spotkania obu rodzin doszło w domku nad jeziorem. Nie było wielkich scen, a tylko proste rozmowy. Jak ludzie. I tylko stara Piszkowa siedziała na brzegu krzesła gotowa do wyjścia, miała wrażenie, że mężowi to by się nie spodobało. Dzieci Bożeny i Michała biegały wokół stołu z radosnymi krzykami. Tak, w domku nad jeziorem znowu było życie.

Michał mrużył oczy od słońca. Minęło tyle lat. Dzieci już duże, nie ma rodziców Bożeny, a głowa Michała posiwiała, Bożeny też. I ciągle nie może się nadziwić temu, że Bóg daje nam miejsce na ziemi i nie pyta nas o to, czy mamy na nie ochotę, czy nie. Aprzecież nie umiałby żyć bez tej wody, trzcin, piasku, pluskotu wioseł od łodzi, zapachu rybich łusek. Modli się po swojemu, a dzieci po polsku, bo Bożena...

Nad dom pofrunął bocian, Michał patrzył na jego bezszelestny lot i wielki czerwony dziób. Czuł, jak bardzo kocha to swoje życie.

Zamyślenie

Firanko lubił jeździć do lasu na grzyby. Przygotowania zaczynał już poprzedniego dnia, bo każdy szczegół miał swoje znaczenie. Najpierw rower. Z namaszczeniem brał pompkę i dobijał w oponach powietrze, nieraz już było tak, że na drodze powietrze schodziło z opon i musiał prowadzić rower do domu. Nie, tej czynności nie można było lekceważyć. To samo z siodełkiem, dopasowanie wysokości siodełka do własnych potrzeb było równie ważne jak pompowanie opon. Problem polegał na tym, że do regulowania wysokości siodełka potrzebne były dwa klucze: tzw. rowerowy i trzynastka do kontrowania obracającej się śmby. Przyprowadzał wtedy rower do drewutni, jak nazywał szopę z narzędziami, i tam dokonywał tej nieprostej operacji. Stara, wyrobiona śruba z trudem poddawała się manipulacjom wykonywanym przez starszego pana. Nie miał już takiej wprawy i klucze ślizgały się nieustannie, denerwu-j ąc Franka: - Ot, cholera jedna, ty widział ją? - sapał ze złością.

Podnosił czapkę, coś tam mamrotał do siebie i od nowa zabierał się do swoich śrub i tak, aż w końcu siodełko było na pożądanej wysokości. Patrzył wówczas z satysfakcjąna swoje dzieło i rower odprowadzał do stodoły, gdzie zawsze po prawej stronie od wejścia stały obydwa domowe rowery.

W domu przygotowywał koszyk, wyścielał go gazetą tak, żeby drobne grzyby nie mogły wypaść. Dno musiało być wyścielone podwójnie, bo inaczej przemiękało łatwo i cała robota była do niczego. No i nóż. Musiał być odpowiednio mały, ostry, dopasowany do ręki. Dopiero po odłożeniu osełki można było iść spać. Ostrzenie noża było ostatniączynnością. Leżał sobie spokojnie w koszyku. Miał czarną rączkę (kłódkę, jak mawiał Franko) i był zwykłym nożykiem kuchennym, ale starszy mężczyzna wierzył, że ten nożyk przynosi mu szczęście w czasie grzybobrania.

Kiedy wyruszał o brzasku, to jedynie budził się kudłaty Misiek, najwierniejszy z wiernych psów Franka. Przyjaciel, który oczekiwał co rano pieszczot od swojego pana i gdy tylko tamten zapomniał go pogłaskać, nie chciał nawet spojrzeć najedzenie. Pan musiał wiedzieć, że Misiek jest obrażony. Trwało to na ogół jeden dzień i potem godzili się obaj. Człowiek głaskał psa, a pies lizał go po rękach, a w kuchni kładł się u stóp swojego pana.

Tak i teraz rano ruszał śladem roweru Franka, zawsze w pewnej odległości, nie lubił być zbyt blisko, a Frankowi to odpowiadało. Nie było łatwo jechać wąską ścieżką ponad miedzą tak, aby dotrzeć do polnej drogi już poza wioską. Dopiero na drodze widać było jak bardzo potrzebne były gumowce zlane rosą.

Franko zamyślił się po raz pierwszy. „W domu”, co znaczyło tam na Wołyniu, z butami było krucho. Takąporąjak teraz, pod koniec sierpnia biegało się często boso, albo w łapciach z wikliny. Uśmiechnął się do siebie. Biegali za grzybami, znosili je do domu, suszyli, albo jedli pieczone. Gdzieś w pamięci zamajaczyły twarze matki, brata Stacha i siostry Jadzi. Nie ma już ich tak dawno.

Piasek chrzęścił pod kołami, droga zawiodła go już do lasu. Było cichutko, wśród sosnowych koron lekko szumiał wiatr, a powtykane między sosny brzozy zaczynały już zrzucać pierwsze pożółkłe liście rozsypujące się wokół nich bladożółtym dywanem. Franek zsiadł z roweru. Teraz trzeba iść, prawdziwki lubiąrosnąć przy drodze. Od czasu gdy wyjechał z domu rozwidniło się już trochę i bez trudu mógł wypatrzeć pierwsze surojadki, które nazywał syrowjaszkami, a tuż obok trafiły się dwa brązowe łebki podgrzybków. Wrzucał je do kosza jako zapowiedź dobrego zbioru.

Tak naprawdę ten pomorski las podobny był do tego, jaki zostawił na Wołyniu. Rzadko zresztą mówił „na Wołyniu”, mówił „u nas”, albo „w domu”. Nie miał zwyczaju używać nazwy „Wołyń”, bo i po co? Nawet teraz, jak myślał o lesie to w duchu mówił do siebie „nasz” las, „nasze” łąki. Pokochał lasy Pomorza, o którym do 30. roku życia nie słyszał, że istnieje. Teraz jednak, pośród drzew, wysokich traw, krzewów jałowca czuł się dobrze. Życie pośród obcych ludzi nie było aż tak straszne jak sądził wtedy...

Pamiętał dobrze ten wrześniowy dzień. Front przeszedł już tak dawno, a oni zostali. Mielijechać później, bo Michasia chorowała na tyfus. Dopiero jak stan zdrowia chorej poprawił się, zaczęli pakowanie. Ileż mogło się zmieścić na małym woziku ciągniętym przez jednego konia, a nawet gdyby mogło się zmieścić, to i tak nie mieli czego tam wkładać. Grzyby, najbardziej zapamiętał grzyby, jak ich odprowadzali przez las do Kostopola. Było ciepło, noce były parne i wilgotne, ale temperatury były wysokie. Grzyby rosły wszędzie.

Franko zatrzymał się w swoim leśnym marszu i rozglądnął się dookoła. Upewniał się, że nie myli drogi, lasy były tutaj bardzo rozległe. On je znał jednakjak własną kieszeń, bywał tutaj tyle razy...

Powrócił myślami do drogi na stację kolejową do Kostopola. Zatrzymywali wozy i biegali do lasu po grzyby. Towarzyszący im Ukraińcy przyglądali im się ze zdziwieniem: - Po co im grzyby? Przecież do pociągu nie zabiorą grzybów?

Osłabiona Michasia przyglądała się temu wszystkiemu z wysokości wozu i kręciła głowąz niezadowoleniem:

-    Franko, po co ci te grzyby? Na szczo?

Rozpromieniony Franko nie słyszał słów żony, nie widział tylu grzybów od lat, a może i nigdy w życiu. Podbiegł do wozu z ogromnymi borowikami, by je pokazać małemu Rafałkowi i malutkiej Jadzi, którzy klaskali w dłonie z radości:

-    Piękne, tatko, piękne, tatko!

Michasia popatrzyła ze smutkiem w oczy męża.

-Nie bierz ich, tylko zgniją, co my z nimi zrobimy? Do pociągu...

Do ich wozu podszedł stary Kajtaneć, wyjął z dłoni Franka ogromnego borowika i popatrzył na niego ze smutkiem: - Widzisz Franko, one żegnaj ą się z nami...

-    Jak to żegnają? - zapytał lekko zdziwiony

Kajtaneć zwany tak od swego imienia Kajetan, zdjął czapkę z głowy: - Popatrz tam zaraz kończy się las i za dwa kilometry jest stacja kolejowa w Kostopolu. Zaraz tam dojedziemy. Słyszysz, jak skrzypią koła w wozach i jak parskająkonie. Popatrz, jak twoje krowy spoglądająna ciebie. One niczego nie rozumieją, ale ty Franko, ty musisz zrozumieć!

-    Co muszę zrozumieć? - Franko już rozumiał, ale jeszcze w to nie wierzył - zrozumieć, że nas tu już nigdy nie będzie..

Kajtaneć nie umiał już płakać, po tym, co przeżyli w lasach, nie umieli już płakać. Patrzył tylko po bezkresie lasu.

-Nas już tu nigdy nie będzie Franko, a te grzyby wyszły nam na drogę, żeby nas pożegnać jak ci Ukraińcy, co idą za nami, choć nikt im nie kazał.

Franko postawił rower pod drzewem i zagłębił się w młody zagajnik, tam lubią rosnąć prawdziwki, których ostatnio coraz mniej. Młode gałązki smagały jego twarz, a on przepychał się bokiem, dalej i dalej. „Tak, pomyślał, stary Kajtaneć był mądry. Nie umiał już dłużej cierpieć. Nie chciał. Pochowali go jeszcze w Kostopolu, choć nie było już tam polskich księży”.

Wspomnienia coraz natarczywiej wciskały się do głowy starszego człowieka, nie bronił się przed nimi. Las wzmagał tylko obrazy z przeszłości. Te same, które śniły mu się nieraz w nocy. Budził się wtedy jakby wylękniony, czasami ze łzami w oczach. Widział sąsiadkę Ste-pańkę, która stała w lesie przy wozie i śmiała się głośno: - Kajtaneć durak, Kajtaneć durak!

I zaraz potem zanosiła się płaczem, nie chciała zostawiać tu swoich najbliższych: - Mamo, tato, babciu Mariano, jak ja was mogę tutaj zostawić? Kto uprzątnie waszą mogiłę, kto przyniesie kwiatów... Jak ja was mogę tak zostawić?

Franko podszedł do niej:

-Nie martw się Stepańko, ne żuryś Stepańka, przecież to nie jest na zawsze, przecież my musimy tu wrócić.

Idący obok Mychajło z Łęczyna, stary Ukrainiec, pokręcił tylko głową: - Nigdy tu nie wrócicie.

Franko spojrzał na niego oczami pociemniałymi z gniewu:

- Szo sio bałakasz, co głupstwa opowiadasz?

Mychajło nie uląkł się tego spojrzenia, mierzyli się tak wzrokiem przez dłuższą chwilę, a Franko zrozumiał, że Ukrainiec chce mu powiedzieć coś ważnego: - Znajesz Franko, zaczął powoli, żyliśmy tutaj jak ten las, wymieszani, zaplątani jedni obok drugich, aż przyszedł czas, w którym Bóg zabrał ludziom rozum. My Ukraińcy chcieliśmy was przegnać z tej ziemi, bo ona nasza ukraińska...Uspokój się, my was nie wyganiamy, choć nie tak dawno chłopcy od Bandery chcieli was wybić. Jakby chcieli wybić wszystkich, to by was wybili, siedzieliście po lasach jak zwierzęta i można was było wydusić jak zwierzęta. Ale oni tego nie zrobili. Nie umiemy ze sobąrozmawiać. My chcemy naszej Ukrainy, a wy chcecie Polski. Ale jak będzie tu Polska, to jak będzie tu Ukraina? Ja prosty chłop i ty Franko prosty chłop, to jak to zrobić?

Nie umiał tego wyjaśnić, nie umie do dziś. Co by było, gdyby zostali...? Może byłaby wojna jak w Kosowie albo w tej Afryce, co się mordowali Hutu i Tutsi. Mordowali, tak, na pewno by się mordowali. Pamiętał jeszcze ten obłęd w oczach, zapiekłość, „Ukraińcy”, to była obelga. Nienawiść.

Nagle pamięć przywołała zimowy las. Szedł z siekierą obciosy-wać spiłowane w przeddzień sosny. Zimązawsze przygotowywali drzewo, ścinali, obcinali gałęzie. Część sprzedawali Żydom, a część brali dla siebie. Za sobą ciągnął małe saneczki, chciał wrócić z gałęziami do palenia w piecu. Było zimno. Śnieg pokrywał grubym puchem wysokie drzewa, było cicho i mroźno. Zatknięta za pasem siekiera dodawała odwagi. Czas był zły, zima 1944 to czas dużej aktywności ukraińskich partyzantów. Polacy się bali, nienawiść była górą. Sioła przycichły, ludzie zastygli w oczekiwaniu. Szcze ne wmerła Ukrayina. Ileż krwi niewinnej, ileż zła. Drzewo trzeba było jednak przyszykować i Franko nie miał wyboru.

Człowieka opartego o pień grubej sosny zobaczył w ostatniej chwili. Ubrany w gruby kożuch, jaki miejscowi nosili w mroźne zimy, na głowie miał wełnianą czapkę z daszkiem. Nie poznał go, pomyślał, że to może ktoś z Rudni Bobrowskiej, dopiero wtedy zobaczył leżący tuż obok karabin. Zatrzymał się przerażony, ale siedzący nie ruszał się, podszedł więc bliżej. Siedzący miał rozpaloną od gorączki twarz, a na rękach zastygłą krew, coś szeptał: - Pane ne ubiwaj, ne ubiwaj, nie zabijaj...

Dopiero wtedy zauważył dziurę w kożuchu i więcej krwi wokół siedzącego.

-    Skąd jesteś, skąd?

-    Ja striełec z Łęczyna, wyszeptał tamten.

Łęczyn to była sąsiednia wioska. Ku przerażeniu Ukraińca wyciągnął zza pasa siekierę, ale tylko po to, by wyrąbać trzy dość grube kije, przy pomocy których przedłużył dziecięce sanki. Po ich zamocowaniu ułożył na sankach rannego, mimo że tamten pojękiwał z bólu. Karabin przewiesił przez ramię i ostrożnie pociągnął sanki w stronę ukraińskiej wioski. Nie umie do dziś zrozumieć swojego kroku. Bał się Ukraińców jak wszyscy Polacy, widział spalone wsie, pomordowanych ludzi, a jednak ciągnął tego młodego „striełca” do Łęczyna. „To tylko młody chłopak, powtarzał sobie w duchu, na pewno po zranieniu wracał do domu, do swoich”. To dodawało mu sił i otuchy. Modlił się w duchu, aby nie spotkać innych Ukraińców.

Tak doszedł do drogi wiodącej do Łęczyna, z oddali widać było jadące sanie, zapadał szybki zimowy zmierzch. Franko położył karabin koło rannego.

-Trzymaj się, twoi cię znajdą.

I ruszył szybko w las niczym strzała, gnany wzrastającym strachem, biegł tak bez tchu, aż dobiegł do swojej zagrody. Stanął bez tchu i z trudem łapał powietrze. Michasia patrzyła nań bez słowa. Opowiedział j ej wszystko wieczorem przy ogniu. Nikt nie robił z niego bohatera. Dobrze zrobił. Tylko Wacek pokręcił głową: - Ja bym tam gada ubił.

Nie odpowiedzieli mu, może tak po cichu myśleli?

Wieść rozeszła się szeroko, Ukraińcy nie mogli się nadziwić, że jeszcze i karabin zostawił.

Franko siedział zamyślony na pniu przewróconego drzewa. Nieobecny, daleki zagubiony, zanurzony w przeszłe. Wokół twarze tych, którzy odeszli, wyjechali, których nie widział. Majaczący Ukrainiec i strach, który gnał go przez las. Zakręciło mu się w głowie. Ruszył przed siebie, prowadząc rower bezmyślnie. Rozgarniał gałęzie, liście, przesadzał ponad pniami rower. Dopiero gdy wyszedł na skraj ogromnego pola, obudził go turkot traktora orzącego ściernisko. Ocknął się z zamyślenia. Miniony świat zatrzasnął się, a w pustym koszyku przewracały się bezradnie nieliczne podgrzybki.

Samotność

Helga wiedziała, że stanie się coś złego, gdy Johann zastukał zimowąnocądo okna ich niedużego domku położonego w łagodnej dolince o kilometr od Ratseburga. Choć to było nie tak. Kiedy wiatr łomotał okiennicami, ona j edna potrafiła rozpoznać, że między uderzeniami wiatru ktoś j eszcze stukał delikatnie w szybę. Bała się, front nie był daleko i wszyscy uciekali. Ona bała się jednak wyruszać w drogę z dwójką małych dzieci, a Johanna i tak nie było. Był przecież w wojsku.

Helga była prostą dziewczyną, która z całej tej wojny niewiele rozumiała. Płakała co wieczór, kiedy Johann pojechał do wojska. Wcześniej widziała w Ratseburgu jakichś Polaków, Francuzów, potem Rosjan traktowanych jak bydło, co jej się zupełnie nie podobało. Ich małe, pomorskie miasteczko było zamieszkane przez spokojnych ludzi. Gonili tych obcych do pracy, ale tak normalnie. Czasami któryś dostał kijem za lenistwo. Wszystko zmieniło się gdzieś tak od 1944 roku, tu i tam w dziwny sposób „przepadali” cudzoziemscy robotnicy. Helga po raz pierwszy zrozumiała, że ta wojna jest zła. Bo niby czemu stary Fritz mógł katować na rynku młodego robotnika tylko za to, że bez jego pozwolenia zjadł bułkę. Może dlatego, że obaj synowie Fritza zginęli w Warszawie w sierpniu 1944, tego samego dnia. Od tego czasu Fritz oszalał. Młody chłopak zaginął gdzieś bez wieści, gestapo było u Fritza i sprawa przycichła.

Jesieniązabrali Johanna. Dostał wezwanie i musiał się stawić. Nie pomogły żadne prośby i lekarskie świadectwa. Bardzo kochała Johanna, był dobry i dbał o nią. Kiedy urodziły im się bliźniaki w 1940, wydało im się, że życie jest cudowne. Świat był jakiś radosny, w radiu słyszała wojskowe marsze i inne wesołe piosenki. Ratseburg lśnił czystością, a ludzie byli sobie życzliwi, wojna była gdzieś hen... Choć do stacji mieli 2 kilometry, to poszli wszyscy razem patrzeć, jak Johann wsiada do pociągu. Nie umiał ukryć łez, nie chciał jechać. Fłeldze drżały usta, kiedy musiał wsiąść do wagonu, a dziewczynki machały bez przerwy rączkami.

-Wrócisz Johann, prawda, że wrócisz, szeptała do siebie, a gwizd pociągu zagłuszał jej prawie bezgłośne słowa. Będę na ciebie czekała, tak, będę na ciebie czekała...

-Na kogo będziesz czekała, mutti, zapytała filuternie mała Heidi, ocierając małymi dłońmi płynące z oczu łzy matki.

-Na tatusia.

Najpierw był list, potem drugi. Tęskne i dobre, ciepłe jakby Johann sam stawał przed nią i czytał jej listy. Helga kochała Johanna, bo jej dzieciństwo i młodość nie były łatwe. Rodzice odeszli tak szybko, wychowywała ją stara ciotka, zrzędliwa i niesprawiedliwa. „Ty Helga, mawiała, do niczego się nie nadajesz, za mało pracujesz, źle się uczysz i jesteś brzydka! Kto ciebie zechce, jesteś tylko moim utrapieniem”. Słowa te powtarzane niczym kołowrotek bez końca i bez końca, zrobiły wkońcu swoje. Helga była bardzo skromnąi nieśmiałąpanną. Nie była piękna, choć i brzydka też przecież nie była. Kawalerowie za nią oczu nie wypatrywali, to prawda. Minęło jej dwadzieścia lat i ciągle była sama. Cóż mogła zrobić w małym miasteczku, daleko od Boga i ludzi skromna dziewczyna? Czekać na cud...

Ciotka zmarła niespodziewanie i Helga została sama w niedużym domku o kilometr od Ratseburga. Okazało się, że zdarzył się cud, bo ciotka w swoim testamencie zostawiła dom Heldze. Nie bardzo się to podobało dalszej rodzinie, ale wolę zmarłej uszanowali. Helga już wtedy widywała czasami Johanna, średniego syna piekarza z Lindenstrasse. Kiedy kupowała chleb i wychodziła przed piekarnię, jakoś tak się działo, że Johann stawał jej na drodze. Nie mogła uwierzyć, że taki piękny chłopak może czegoś od niej chcieć. Ajednak chciał i kiedy poprosił jąo pierwszy spacer, nie mogła uwierzyć szczęściu. Było tak normalnie, kiedy się spotykali. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale nawet to o niczym było ciekawe. I wtedy Johann jej powiedział, że bez niej nie umiałby żyć. Helga dopiero następnego dnia powiedziała mu, że ona też bez niego nie mogłaby żyć. Miała trzy krowy, parę świń, trochę pola i domek. Ojciec Johanna bez radości zgodził się na ich ślub, wiedział, że i tak będzie musiał im pomagać. Johann był takim marzycielem, dobrym i naiwnym. Jego ojciec marzył o żonie dla niego, ale o takiej, która wzięłaby go w garść. Ataka Helga? Taka prosta, jakby zawsze zamyślona. Co to za para? No, ale w końcu...

Tylko pastor w czasie uroczystości ślubnej, a właściwie tuż po niej, powiedział im, że wyglądająna tak szczęśliwych, że on im zazdrości i położył ręce na ich głowy, czego nigdy nie robił, i zmówił modlitwę za ich szczęście. To wtedy Helga obiecała, że będzie kochała Johanna na zawsze, dopóki będzie żyła. A Johann ujął delikatniejej dłońipowie-dział: - Nie opuszczę cię nigdy, zawsze będę przy tobie.

Helga podeszła do okna i wyraźnie zobaczyła na tle białego śniegu sylwetkę mężczyzny. Od razu wiedziała, że tym mężczyznąjest jej mąż. Już w domu opowiedział o rozbiciu jego oddziału, o samotnym przedzieraniu się przez zaśnieżone pola. Zdecydowali, że uciekną do Kolbergu, do portu, tak mu radzili koledzy, którzy przedzierali się razem z nim.

-Rosjanie i Polacy to potwory, zabijąnasze dzieci, a ciebie zgwałcą na śmierć.

Rano zaczęli pakowanie, tylko to, co można unieść i to, co nie obciążało za mocno niewielkiego wozu, do Kolbergu było może ze 100 kilometrów. Ubrać ciepło dzieci, tylko ubrać ciepło dzieci.

Rosyjscy żołnierze podeszli po cichu, za nimi paru Polaków. Rat-seburg był prawie opustoszały, zostało trochę starców i chorych. I oni. To, co zdarzyło się potem, Helga odtwarzała w pamięci setki, tysiące razy, zawsze z tą samą starannością.

Gdy żołnierze weszli do domu, Johann był w kuchni, a ona w pokoju z dziećmi. Najpierw był krzyk w obcym języku, potem hałas, potem krzyk, potem dwa strzały. Gdy wbiegła do kuchni Johann już nie żył, tak to rozumiała potem. Dostała kolbą w twarz, przewróciła się, Johanna wyciągali na dwór, ją gwałcili. Nie czuła nawet tego, nie widziała, co było z dziećmi, nie słyszała ich krzyku. Zemdlała.

Obudziło jązimno. Leżała na podłodze w kuchni, cała we krwi, krocze i brzuch były zbyt obolałe, żeby mogła się ruszyć. Jęcząc próbowała się podnieść, zemdlała ponownie. I znowu obudziło jązimno. Tym razem zdołała doczołgać się do drzwi i je zamknąć. Chłód ustał. Było cicho, bardzo cicho. Zebrała siły i wstała, opierając się o ściany doszła do pokoju, dzieci w nim nie było. Nie widziała tego, że był splądrowany, nie widziała niczego. Położyła się na obdartym z pościeli łóżku, musiała zebrać siły.

Johann leżał na podwórku, w koszuli, bez butów. Obydwie kule trafiły go w klatkę piersiową, oczy miał otwarte. Bezgłośne łkanie wyrywało się z piersi Helgi, coś na kształt skowytu. Nigdy nie przypomniała sobie jak przeciągnęła męża do kuchni, ale jakoś to się jej udało. Umyła go dopiero następnego dnia, kiedy odzyskała trochę sił. Dzieci nie odnalazła, nie było po nich śladu.

Helga nawet nie zauważyła zmiany w sobie. Nawet nie zdziwiła się, gdy do kuchni weszli żołnierze, nie potrafiła rozpoznać czy byli to Rosjanie czy Polacy, nie myślała o tym czego od niej chcą, byli, to byli... Patrzyła na nich bezrozumnym wzrokiem, bezgłośną skargą, ale przerażenia w nich nie było. Helga już się nie bała, nawet nie wiedziała, kiedy przekroczyła granicę strachu, tak normalną dla każdego człowieka. Ona była już poza nią. Pamiętała tylko o tym, że musi znaleźć dzieci, dzieci, a ci ludzie w dziwnych mundurach nie interesowali jej wcale. Nie pamięta, za którym razem dotarło do niej pytanie stawiane po niemiecku:

-    Co się stało, niech pani powie co się stało?

Co miała odpowiedzieć? Co wyjaśnić? Patrzyła załzawionymi oczami na pochylonych nad nią ludzi, nie widziała ich prawie. Nie odzywała się.

-    Zabieramy ciało i pochowamy je na cmentarzu, pójdzie pani

z nami?

Nie rozumiała. Ubrali ją, a ciało zawinęli w prześcieradło, jedyne jakie zostało. Dom i obejście były dokładnie obszabrowane, nie było zwierząt, narzędzi, niczego. Nie broniła się, kiedy jąwsadzali do kabiny jakiegoś wojskowego samochodu, kątem oka dostrzegła, że ciało złożono na przyczepie. Jacyś żołnierze kilofami rozbijali zmarzniętą skorupę ziemi w kącie cmentarza, stała tam dygocąc bezwiednie z zimna. Dół był wystarczająco głęboki. Tam położyli Johanna, a Helga nie mogła zrozumieć, że to jej dotyczy. W piasek wbito prosty krzyż sklecony w pośpiechu. Skurczoną i zziębniętąNiemkę wojskowa ciężarówka zawiozła do pustego domu.

Po latach dowiedziała się, że przechodzący przez Ratseburg oddział zwiadowczy wymordował wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców Ratseburga, za to, że SS wymordowało grupę jeńców polskich paląc ich w stodole w pobliskiej wiosce.

Helga została sama. W niewielkiej piwniczce znalazła parę słoików zjedzeniem i tak żywiła się przez parę dni pijąc wodę ze studni, z której i tak przedtem brali wodę. Została wezwana do biura dowódcy wojskowego, a tam wyjaśniła po niemiecku, że zostanie w swoim domu, bo musi czekać na swoje dzieci i opiekować się grobem męża.

Wróciła do domu, znalazła siekierę, rąbała gałęzie i paliła w piecu. Chodziła na cmentarz. Chodziła do miasteczka po chleb, który dostarczali wojskowi. Jużjąznali, wiedzieli, że to ta dziwna Niemka, a ona stawała przed wojskową ciężarówką, wyciągała rękę i mówiła: - Pan daj kłęb.

Tyle się nauczyła. Nikt do niej nie zachodził, nikt niczego od niej nie chciał. Dopiero wiosną zaprowadzono jądo jakiegoś urzędu i tam zadano po niemiecku pytanie; czy chce wyjechać do Niemiec. Powiedziała, że nie.

-    To chce pani przyjąć obywatelstwo polskie?

-    Tak, chce przyjąć obywatelstwo polskie, jeśli dzięki temu będę mogła mieszkać w moim domu.

Długo zwlekano z odpowiedzią. Nie miała żadnych dokumentów, więc wpisano ją jako Helgę Okonecką. Polkę bez dokumentów.

I tak Helga została Polką.

Jedyną pracą, jaką miała, była pomoc świadczona osiedlającym się rodzinom polskim. Umiała pracować i pracowała dobrze, niewiele dostawała w zamian, ale i też wiele nie potrzebowała. Musiała jeść, mieć gałęzie na palenie w piecu. Nie bała się niczego ani nikogo. Dobry człowiek z urzędu sporządził odpowiednie dokumenty i Helga jako repatriantka z okolic Nowogródka dostała z upoważnienia Powiatowego Urzędu Repatriacyjnego w użytkowanie dom, w którym mieszkała od zawsze oraz półhektarową działkę.

Jeden z polskich gospodarzy zrozumiał, że Helga prosi go o małego cielaka, małą krówkę, za którą gotowa była ciężko pracować u niego. Gospodarz zgodził się, choć za swojąpracę Helga powinna by dostać nie jedną tylko krowę. Aż inni zawstydzili starego Gralew-skiego, żeby się opamiętał. Dał jej worek ziemniaków i powiedział, żeby więcej nie przychodziła.

Krowa była jej żywicielką, z niej miała ser, masło i mleko. Bardzo dbała o swój dom, czyściła ściany, zamiatała niewielkie podwórko, naprawiała płot. Z nikim nie rozmawiała, z nikim nie chciała rozmawiać dłużej niż było to potrzebne do danego komunikatu. Minimum słów, maksimum treści. Ludzie przyzwyczaili się. Brali ją do pracy i tyle.

Helga zaczynała dzień i kończyła modlitwą. Biblię trzymała starannie ukrytą. Bóg był jej jedyną ostoją, to jemu powierzała wszystko. Kiedy kładła się spać, przed oczami widziała sceny pamiętnego zimowego dnia. Leżała wtedy półodrętwiała, jakby pół-żywa, jakby jednąnogąbyła już w innym świecie, tamtym świecie. Kiedy stawała nad grobem Johanna, rozmawiała z nim półgłosem, opowiadała mu o wszystkim. Wracała potem wolno do domu. Musiała żyć, bo wierzyła, że dzieci kiedyś się odnajdą.

Tak mijały lata jedne za drugim, a Helga wrosła w polski krajobraz i nikt już się nie dziwił temu, że tam ktoś mieszka. Ludzie omijali to miejsce, a Helga nie wychodziła do ludzi. Nie potrzebowała ludzi, a ludzie nie potrzebowali jej.

Kiedyś w urzędzie powiedziano je, że jest stara i może dostać rentę. Zgodziła się, miała ciągle swojąkrowę i króliki. Zabijała króliki, choć długo, długo trwało zanim odważyła się to zrobić po raz pierwszy. W domku nie było elektryczności, świeciła naftą, a potem świeczkami. Dopiero około 2000 roku gmina zdecydowała się założyć jej światło na swój koszt. Nie prosiła o to. Któregoś razu, gdy weszła do sklepu ze sprzętem RTV, zobaczyła głowy rozmawiające po niemiecku, stała długo przed telewizorem, w którym uśmiechnięty pan mówił o tym, że w sklepie sprzedaży wysyłkowej można zamówić świetne pasy odchudzające. Niemieckie wyrazy wibrowały jej w uszach, sprawiały ból. Przeszywały.

Gdy wróciła do domu spod szafki wypadł list, który pisała kiedyś do swoich dzieci: „Kochane Dzieci. Nie wiem, czy już wiecie, że waszego tatusia już nie ma. Zabili go źli ludzie i pochowaliśmy go na cmentarzu w Ratseburgu, w miej scu pod płotem, z prawej strony od głównego wejścia. Piszę wam to, bo gdyby mnie zabrakło, to odnajdziecie jego grób dzięki tym wskazówkom. Ja mieszkam tutaj zupełnie sama wśród obcych i nienawistnych mi ludzi. Nie znam i nie chcę znać ich mowy ani obyczajów. Czekam tu na was i wierzę, że któregoś dnia odnajdziecie mnie tutaj i padniemy sobie w ramiona. Jeśli nie spotkamy się tutaj, to wierzę głęboko, że dobry Bóg da nam spotkać się razem u siebie. Wybaczcie koślawe pismo, wiecie dobrze, że nigdy nie byłam nawykła do pisania. Wasza kochająca was mama”.

List ten odczytał na pogrzebie Helgi ksiądz, a przetłumaczył go nauczyciel języka niemieckiego, dostał go od policjanta przeszukującego dom po śmierci Helgi. Nigdy nie nauczyła się polskiej nazwy Ratseburga: Okonek.

Niepewność

Bałtyk w niektóre dni dostawał szmaragdowego koloru, jego wody jeszcze dwa dni temu bure i jakby brudne stawały się nieoczekiwanie jaśniejsze, bardziej połyskliwe i przejrzystsze. Nikt nie potrafił wyjaśnić do końca tego zjawiska, brało się to zapewne z prądów morskich, ale jakich? W jakim momencie? Tylko piasek rozgrzany lipcowym słońcem był miły tak jak zawsze, chrzęścił przyjaźnie pod stopami, obsypywał je ciepłymi ziarnkami, dając uczucie przyjemności. Od morza wiał lekki ciepły wiaterek, choć fale rozbij ały się o brzeg z dużą siłą tak, że skaczące przy brzegu mewy raz po raz podrywały się do lotu unikając spienionych grzyw bałtyckich fal.

Kazimierz lubił tak siedzieć na swoim letniskowym krzesełku schowany pod rozłożystym parasolem, wpatrzony w morze, niebo, ptaki... Letnie, słoneczne dni z ciepłą bryzą nie były znowu tak powszednie nad Bałtykiem, co innego Morze Śródziemne, tam słońca zawsze pod dostatkiem. Kazimierz zadumał się nad widokiem zatoczki Portofmo, niebieskiej wody, pinii okalających pobliskie wzgórza i tego zapachu bazylii, tymianku, anyżu, spalonej słońcem ziemi. Cóż to była za rozkosz być w tym raju, zanurzać się w ciepłej wodzie. Spojrzał na przewalające się fale Bałtyku, zimne mimo setek osób okupujących przybrzeżny pas. Widział je w oddali bo tutaj, w Pleśnej, było ich niewielu.

Walenty spóźniał się, a Kazimierz lubił dokładność. Zawsze miał szacunek do czasu, uśmiechnął się sam do siebie, pomyślał o starym zegarze słonecznym, który widział w wiosce Champoleon niedaleko prowansalskiego już Gap i o napisie na niebieskawej (jak wszystko co prowansalskie) tarczy zegara: „Wszystkie ranią, ostatnia zabija”, a poniżej dodatkowo: „Jest później, niż myślisz”. Tyle razy powoływał się na to...

Walenty doczłapał się w końcu, stanął przed Kazimierzem, sapiąc okropnie: - Astma, Kazimierzu, cholerna astma - wydusiłpo dłuższej chwili.

Podali sobie ręce, potrząsając nimi długo i z jakąś utąjonąradością.

-    Wolę przyjechać tutaj niż do Mielna - zagadnął Walenty - tam tyle ludzi, nie ma nawet jak spacerować, plaże zawalone turystami i turystkami, co przyjemniejsze...

-Nie przeszło ci - Kazimierz spojrzał pod słońce - zawsze byłeś łasy na niewiasty...

-    Ty zawsze niewiasty, kobiety, kobitki, co tam, chociaż w mowie i myśli, przecież coś nam się w życiu jeszcze należy - Walenty żartował, rozkładając swoje plażowe krzesło - mogę pod twój parasol?

-    Proszę, proszę - Kazimierz poderwał się, aby zrobić więcej miejsca.

Kiedy Walenty usiadł, Kazimierz wyciągnął z niewielkiej chłodziarki dwie małe butelki piwa: -Napijesz się odrobiny piwa?

Tamten skwapliwie przytaknął, choć zastrzegł, że lekarz odradza mu alkohol w jakiejkolwiek formie, ponoć już wypił swoje i już jest „po limicie”. Ale jedno małe piwko?

-    Powiedz Walenty - Kazimierz obserwował siedzącego bardzo uważnie - skąd u ciebie po tylu, tylu latach potrzeba spotkania się, znaleźć mnie było nietrudno, to prawda...

-    Nic się nie zmieniło, księżulo nie lubi komucha - westchnął Walenty - chyba pora już zmienić poglądy, nie uważasz?

-A niby czemu miałbymje zmieniać? Uważasz, że zaszło już coś

takiego, co by mnie do tego zmuszało?

Spojrzeli na siebie, ząb czasu przeorał ich znacznie, z trudem odkrywali pod zniszczonymi twarzami, pełnymi bmzd i zmarszczek, jakichś plam niewiadomego pochodzenia dawnych Kazika i Walka, chłopaków z Kielc, jak mawiali innym, choć tak naprawdę mieszkali we wsi, z której widać było domy „wielkich” Kielc. Rośli tam razem w biedzie i poniewierce...

-A gdzie Władek - zapytał nagle Kazimierz - mówiłeś, że będzie tutaj z nami, jak wyjdzie ze szpitala.

Walenty spuścił głowę i zamyślił się: -Nie wyszedł ze szpitala, nie miał szans.

Umilkł potem i zapatrzył w dal, a Kazimierz przeżegnał się niespiesznie.

-    Nie chciał znaczy - speszył się, jakby stracił całą swojąpew-ność - nie chciał... zobaczyć się ze mną? - spojrzał głęboko w oczy Walentemu.

Tamten, nie odrywając oczu od morskiej toni, powiedział cichym głosem, że Władek chciał się z nim zobaczyć, nawet bardzo, ale potem choroba poszła za szybko, nikt nie miał głowy o tym myśleć. Poza tym od czasu rozstania nikt ich ze sobą nie kojarzył, nikt o księdzu Kazimierzu nie mówił. Do końca wierzył, że spotkamy się wszyscy trzej.

Silniej szy podmuch wiatru potrząsnął koronami wątłych sosen uczepionych piaszczystej skarpy, fale podniosły się przez moment, ziarenka piasku poderwały się do góry, tworząc malutki tumanik, od którego odwrócili głowę obydwaj siedzący mężczyźni. Po chwili wszystko uspokoiło się, ziarnka piasku opadły, mewy powróciły na brzeg.

-    To nie ma już Władzia... - wyrwało się Kazimierzowi.

-    Teraz mówisz „Władzia” - powiedział gorzko Walenty - czemu nie mówisz „towarzysza I sekretarza Władysława”. Pamiętasz jak odwróciłeś się od niego na ulicy w Koszalinie? On tego nigdy nie zapomniał.

-    Nie zapomniał? - zdziwił się nieszczerze Kazimierz - myślisz, że nie zapomniał?

Walentynie odzywał się. Obydwaj dobrze pamiętali to spotkanie w zakrystii kościoła na koszalińskim Rokosowie. Chcieli przywitać się z Kazimierzem, oni: Walenty i Władysław, komuniści, z funkcjami i to nie byle jakimi, co prawda szczebla dawnego, małego województwa, a jednak. On, ksiądz był w końcu ich kolegą z podkieleckiej wioski, z tej samej nędzy i biedy, choć dzisiaj prałat. A on do nich z gębą... Niczego nie chcieli, nawet lepszych miejsc, żeby widzieć papieża przyjeżdżającego do Koszalina. Przyjechali, żeby go zobaczyć, teraz, kiedy już było wolno, kiedy towarzyszom było wszystko jedno.

-    Czemu nie chciałeś z nami gadać? - wyrzucił z siebie - czemu byłeś taki surowy?

-    Ajaki miałem dla was być? - Kazimierz nasrożył się przez moment, ale zaraz potem złagodniał - no jaki miałem być dla byłych pezetperowskich sekretarzy? Jak papież przyjechał to inna wiara? A może tylko ciekawość?

Walenty oparł się o szmaciany bok krzesła, aby być bliżej kolegi:

-Nie drogi Kaziu, myśmy wiary nie zmienili, myśmy swojego myślenia nie odmienili, Władek do samego końca powtarzał: „Wałek, myśmy życia nie zmarnowali! ”. A ty, co? Masz być naszym sędzią?

-    Ja zawsze zło nazwę złem! Ja pamiętam początki! Tych chłopaków pamiętasz, co na naszych oczach bezpieka zabrała, skrwawionych, sinych od katowania, wywieźli do lasu za Zegrze i tyle o nich było słychać. Jak można było tak dalej żyć?

-    Ja nikogo nie biłem... Walenty wstał i mszył w stronę wody.

Stopy zanurzyły się w chłodne fale rozpełzające się po mokrym,

ubitym piasku. Nie chciał przyznawać się Kazikowi, że wtedy usprawiedliwiał takie metody, za swojąnędzę, biedę i krzywdy, za spuchnięte brzuszki młodszych braci i sióstr na przednówku. Nie chciał, żeby tamto wróciło. Nic nie rozumiał z tego, co się działo wokół, choć wtedy był przekonany, że pozjadał wszystkie rozumy. Jechać na Ziemie Odzyskane, budować tam Polskę, jak Chrobry, jak Krzywousty, tyle, że w ustroju sprawiedliwości społecznej. Trzeba mu było trafić do Koszalina. Od razu wiedział, że pokocha to miasto, a wrogowie czaili się wokół. Uśmiechnął się na myśl o politycznym kształceniu, jakież to było proste: czarne i białe. Świat był prosty, a młodość przypinała skrzydła. Z Władkiem rozumieli się bez słów i do czasu z Kazikiem... Po kilku akcjach, których byli tylko świadkami, Kazik nie wytrzymał i uciekł do seminarium. Nigdy go nie zrozumieli. A przecież od dziecka byli razem, zawsze razem.

Kazimierz dogonił kolegę, chciał porozmawiać teraz, kiedy nie było już Władzia. Stanęli więc obaj nad brzegiem morza.

-    Pamiętasz - zamyślił się Kazik - pamiętasz sznur Niemców idących nad morzem? Kiedy to było? Jakoś we wrześniu 1946...

Wałek w pierwszej chwili nie bardzo rozumiał i dopiero po dłuższym czasie potrząsnął głową:

-    Ach ci... To było tak dawno.

-    Może i dawno, aleja nie mogę tego zapomnieć. To były kobiety, dzieci i starcy. Wiesz, że jajeszcze pamiętam ich oczy... Staliśmy wtenczas w mundurach, pepesze zwieszone. To nie było tutaj, dzisiaj ta wioska nazywa się inaczej i leży tuż przy Mielnie.

Kazimierz w jednej chwili zobaczył sznur nędzarzy. Wylęknione twarze i wypalone oczy, nawet u dzieci. Nie rozumiał tego wtedy, nie żałował ich ani na jotę. Podłe faszystowskie nasienie, patrzył na nich z nienawiścią.

Wałek ruszył wolnym krokiem wzdłuż wybrzeża, j ak miał to zawsze w zwyczaju, oczy utkwione gdzieś na horyzoncie. Kazimierz zaś wrócił do swojego cienia. Usiadł z ulgą. Był zły na siebie za powrót do przeszłości. To było silniejsze od niego.

Byli młodymi milicjantami, mieli bronić nowej Polski, a dopiero uczyli się czytać i pisać. Przed wojną trochę szkoły liznęli, może ze trzy klasy, albo cztery. A tutaj nagle cały świat, broń, strzelanie, nauka, internat, nowy świat. Niemców już prawie nie było, pilnowali swoich i Ruskich, bo kradli, co się dało. Czasem bimber, czasem kłótnie, jakieś strzały na wiwat.

Tego wrześniowego dnia chcieli pojechać we trzech nad morze, niby byli blisko, ale te 10 kilometrów było ciągle przeszkodą, a tego właśnie dnia ich dobry kolega Franek jechał „ziłem” do Uniest. Zabrali się na pakę, a dodatkową przyjemnością dla Kazika była obecność Józi, sanitariuszki z polowego szpitala. Dusza się rwała do życia, a świat zewnętrzny wydawał się być nie tak wielką przeszkodą. Kiedy wybiegli razem nad morze, wiatr uderzył ich w twarze, stanęli lekko oszołomieni. Byli tu już wiele razy, ale za każdym z nich jakaś radość napełniała ich piersi. Kazik oddychał głęboko, chłonąc bezkres spienionych fal. Morze!

I wtedy nadeszła kolumna Niemców. Długi sznur kobiet, starców i dzieci z tobołkami na plecach, zawiniątkami. Szli sami, tylko gdzieś z przodu szło kilku polskich żołnierzy. Nie bardzo było wiadomo, skąd szli i po co, choć potem okazało się, że to mieszkańcy okolicznych wiosek idący w stron stacji kolejowej w Koszalinie. Amoże i nie?

Józia podeszła bliżej Kazika i wzięła go za ramię:

- Nie widziałam j eszcze tak idących Niemców, podej dźmy bliżej, może potem nie będzie okazji.

No i podeszli. Niemcy nie patrzyli im w oczy, uciekali gdzieś ze swoimi oczami w bok. Ponure, ściśnięte nienawiścią twarze. Kazik i pozostali poprawili instynktownie pepesze. Przechodzący spuszczali gwałtownie oczy. Nie chcieli mierzyć się wzrokiem z polskimi, jak im się chyba wydawało, żołnierzami. Józia patrzyła jakby z lekka zahipnotyzowana, potem wyszeptała do Kazika:

-Widziałam, jak rozstrzeliwali zakładników za partyzantów. Nienawidzę ich!

Nagle w tłumie ktoś przykuł jej uwagę, szarpnęła za ramię przyjaciela: - Kaziu spójrz tam, jaki młody, to może być jakiś SS-man.

Rzeczywiście wśród starców i kobiet szedł lekko przygarbiony, ale o młodej twarzy mężczyzna. Kazik zdjął z ramienia pepeszę: -Dobra, sprawdzimy go! Hej, hyc, halt!

Tamten próbował udawać, że nie rozumie i wtedy Józia wpadła rozgniewana w środek idących: - Stój szwabię! - krzyczała, szarpiąc go za długi płaszcz.

Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, zaczepiony wydobył pistolet i strzelił dwa razy w pierś Józi, która przewróciła się z cichym jękiem. Kazik zaskoczony szybkością zdarzeń, po raz pierwszy w życiu posłał całą serię z automatu w stronę młodego Niemca, kosząc go na pół. Był zbyt oszołomiony, aby zauważyć, że razem z młodym mężczyzną upadły dwie stare kobiety.

Idący przodem żołnierze rozbiegli się, krzycząc po niemiecku: ,Na ziemię!”. Serie z pepesz wzbity się pod niebo. Idący posłusznie padli na piasek. Był czas na wyjaśnienia.

Zabitych Niemców zabrali żołnierze. Józię zabrali oni.

To wtedy Kazimierz zdecydował się. Zmienił swoje życie. Każdego roku przyjeżdża na koszaliński cmentarz, gdzie leży jego Józia. Kiedyś nie musiał przyjeżdżać, służył Bogu w Koszalinie i mógł bywać na cmentarzu często.

Wałek stanął niepostrzeżenie koło Kazika.

-    Ciągle wracasz do tamtego? Mnie to też się zdarzało. Ja nikogo w życiu nie zabiłem, ale wtedy zabiłbym ich wszystkich, tyle miałem w sobie nienawiści. Kazik to jest nasza ziemia, za dużo cierpienia nam zgotowali, za dużo w nich pychy i zadufania. Niech następne pokolenia budująz nimi przyjaźń.

-    Dobrze Wałku, że na stare lata świat przyjmuje normalniejsze kształty. Ja bardzo kocham te ziemie, Bałtyk... Gdybym ja go nie zabił, on by zabił mnie, prawda? Czekam na sąd, wiesz jaki, z pewnym niepokojem. To jest większe ode mnie.

Kłamstwo

Jadwiga nie lubiła chodzić w tamte strony, a jeśli już musiała, to zawsze sprawiało jej to przykrość. Dopóki żył Stefan, jej mąż, pytał jąciągle: „To po co tam leziesz?”. Stefan nie był zbyt wrażliwy, nie rozczulał się nad życiem. Rano krowy, świnie, kury, Jadwigę gonił do sklepu, musiała być przed innymi, bo się złościł. Ciekawy też specjalnie nie był, bo jak się poznali, to nie pytał, dlaczego chce mieszkać tutaj, a nie gdzie indziej. A gdzie miała mieszkać? Niemcy wystrzelali wszystkich, tylko paru kuzynów zostało, co przywieźli ich na Dolny Śląsk. Jadwiga nawet była na tym Dolnym Śląsku, ale jej się nie podobało. Mój Boże, byłajeszcze młoda! To tam spotkała Stefana, który tułał się po Ziemiach Odzyskanych, „uchodźca” z Kielecczyzny!

Tamte strony to była kolonia kilku domków stojąca o jakieś 1,5 kilometra od wsi. Prowadziła tam droga z resztkami bruku, który znikał z każdym rokiem. W rozrzuconych domach mieszkało kilka rodzin. Kiedyś pracowali w PGR, a teraz dożywali swoich dni w nisz-czejących domach. Jadwiga podchodziła pod okazały dom stojący z samego brzegu drogi. Było co podziwiać! Duża stodoła, po przeciwnej stronie podwórka obora i stajnia, a po przejściu mostka stawała twarzą do okazałego domu mieszkalnego. Dopiero z biegiem lat nauczyła się opanowywać drżenie ciała i odpędzać lęk. A było przecież coś, co było silniejsze od lęku i drżenia ciała. Jadwiga nie umiała tego nazwać. Pamięć? Chęć przezwyciężenia...

Robotnicy przymusowi nie mieli prawa wchodzić do domu bauera. Kiedy ich rozdzielono przed stacją w miejscowości Schlawe, Jadwiga trafiła na wóz do kościstego, wysokiego Niemca. Nigdy nie zapamiętała jego nazwiska. Żona wołała na niego Steffen. Zapamiętała, że nie rozstawał się z dużym wilczurem, który oddany był swemu panu bezgranicznie. Uważał na najmniejszyjego gest i zawsze wiedział, co ma zrobić.

Kiedy ich przywieziono do gospodarstwa Steffena, Jadwiga oniemiała. U siebie na Wołyniu takich gospodarstw nigdy nie widziała, cofając się przed innym psem, potknęła się o dyszel jakiejś maszyny z zębami. Jesienią dowiedziała się, że była to kopaczka do kartofli. Gospodarz umieścił ich w tzw. świńskiej kuchni. Kawałkiem szmaty oddzielił łóżka kobiet od łóżek mężczyzn. Potem okazało się, że mężczyźni i tak spali na strychu stajni, a stało się to wtedy, jak jedna z kobiet dała gospodarzowi do zrozumienia, że któryś z mężczyzn na-gabuje ją. Oniemiali robotnicy zobaczyli, jak potężna pała zwana kosturem zwaliła się na głowę chłopaka, reszty dokonywał pies. Zbity i pogryziony Polak dochodził do siebie cały tydzień. Przeżył, ale potem rozchorował się i w marcu następnego roku zmarł. I bez tego Steffen miał posłuch u przymusowych. Bił i szczuł psem przy każdej okazji.

Steffen był bogaty. Syn walczył gdzieś we Francji, a córki wyszły za mąż i były gospodyniami w sąsiedniej wsi. Jadwiga zamyśliła się, nikt z nich nie przeżył. Podobno zabili ich Rosjanie, a syn zginął, broniąc Berlina.

W życiu robotników przymusowych nie było łatwych dni. Praca, praca i jeszcze raz praca. Nawet w niedzielę jak trzeba było, w żniwa albo przy sianie. Jedli to samo, co i świnie. W wielkim pamiku gotowali kartofle w łupinach, do tego dostawali czasem słoninę, latem i jesienią mieli prawo do warzyw. Żona Steffena, dużo młodsza od męża, mogła mieć ze 45 lat, miewała ludzkie odruchy w stosunku do niektórych robotników, ale mąż szybko wybijał jej to kosturem z głowy. Wolała nie ryzykować.

Steffena do kobiet nie ciągnęło, przynajmniej do Polek, uważał, że słowiańskie bydło jest gorszego gatunku. „Brudasy”, mawiał z pogardą. Mijał je obojętnie latem, kiedy doiły krowy lub grabiły siano, lekko obnażone.

Jadwiga nigdy nie weszła do domu gospodarza, bo nie było takiej potrzeby. Inna koleżanka była od sprzątania domu. To ona opowiadała o bogactwie Niemców, o meblach, o maszynach do wekowania słoików, choć Jadwiga widziała to urządzenie w świńskiej kuchni. Grało radio i gramofon. W domu było tak czysto, że młodej dziewczynie spod Kostopola nie mieściło się to w głowie.

Zima 1944/45 była mroźna. Wszyscy uciekali, ale nie Steffen. On postanowił zostać. Jadwiga nie rozumiała dobrze dlaczego, choć przez 3 lata dość dobrze poznała już język niemiecki. Kiedy prawie wszyscy uciekli, rodzina Steffena została. Tylko córki zabrały się z uciekinierami w stronę Rugenwalde. Steffen został z żoną i teściową, kobietą wiekową. Na widok sowieckich czołgów Polacy zamknęli się w piwnicy, Niemcy w tym im nie przeszkadzali. Na podwórze zajechały dwa samochody, wysiedli żołnierze przekonani, że dom jest opustoszały. Na progu stanął Steffen, budząc prawdziwy popłoch wśród czerwonoarmistów. Któryś bez namysłu posłał serię w stronę drzwi. Niemiec padł bezgłośnie trafiony w głowę i brzuch, pies rzucił się w stronę żołnierzy, ale szybko został zabity krótką serią z pepeszy. Dopiero wtedy wybiegły z domu kobiety. Z piwnicznego okienka Jadwiga dobrze widziała, jakjeden z żołnierzy z krótkiej broni strzelił dwa razy do kobiety. Żona Steffena nie wyszła z domu. Tym uratowała sobie życie.

Jadwiga nigdy nie dowiedziała się, co się stało z Niemką. Żołnierze rosyjscy nikogo już nie szukali, zabrali tylko trochę rzeczy i po-j echali, nawet nie podpalili zabudowań. Kiedy w końcu wyszli z piwnicy, Niemka leżała zakrwawiona w kuchni. Bez przytomności, ale żyła. Jadwiga dobrze widziała, że zakrwawienie jest skutkiem bicia, najwięcej upłynęło jej z nosa i z krocza, to dlatego zaczęły jąnajpierw myć. Z początku delikatnie, tak aby niczego więcej już nie uszkodzić, potem przenieśli ja delikatnie na łóżko, może jakieś kości były połamane?

Tak, Jadwiga dziwnie zapamiętała dzień wyzwolenia. Psa wrzucili do płynącej opodal rzeki po rozbiciu słabego już lodu, Steffena i jego matkę zawieźli na cmentarz. Było pusto, mężczyźni kilofami rozbili trochę ziemi, tak żeby proste skrzynki mogły skryć się w lodowatych bryłach. Ktoś ni to zapytał, ni to stwierdził: „Nawet ich nie umyliśmy”.

Jest takie miejsce na wiejskim cmentarzu, gdzie nikt nie chodzi, nikt już nie pamięta, że niewielkie wzgórki kryjąciałaNiemców. Krzyże stoją i owszem, ale nie ma na nich żadnych nazwisk.

Żona Steffena dość szybko doszła do siebie. Kości miała całe, a rany goiły się w miarę szybko. Jadwiga i jej koleżanka Zośka i mąż Zośki Władek chcieli zająć ten dom, tak im obiecywano w komendanturze i Urzędzie Repatriacyjnym, póki co wszyscy korzystali z wygody domu z niemieckągospodynią włącznie. Birgitt była mądrą kobietą. Znalazła wspólny język z nowymi gospodarzami, nie szukała zwady, nie szukała niczego - chciała tylko żyć. Cieszyła się swobodą, ale nigdy nie wychodziła o zmroku, prawie nigdy nie oddalała się od domu sama. Czekała wyjazdu.

Jadwiga znowu zamyśliła się, to nie miał być wyjazd do,Niemiec”, Birgitt była przecież, w swoim mniemaniu, w Niemczech. Nie docierały do niej żadne informacje, a tylko to, co powiedzieli jej Niemcy w Sławnie, nazywającym się jeszcze niedawno Schlave. W końcu zaczęły odjeżdżać pociągi. Stacja wypełniała się Niemcami tłoczącymi się w byle jakich wagonach.

Władek pomógł Birgitt w dojeździe na stację, zabrała to, co miała najcenniejszego. Żegnała się jak najszybciej mogła, bez emocji i łez. W końcu pieniądze, biżuterię i trochę srebrnych naczyń i tak zabrał sobie Władek. „A co se kurwa mać będę żałował - mawiał - Szwaby i tak swego się nachapali”. Steffen bił Władka często, czasem pluł na niego i zwykł go nazywać świnią. Niejeden raz Władek przysięgał sobie, że zatłucze skurwysynajak tylko nadarzy się okazja. Brał więc rzeczy Niemców bez żadnego skrępowania, jak swoje. I nigdy tego nie żałował.

Kiedy Jadwiga spotkała swego Stefana, Birgitt już nie było w wiosce, więc jej przyszły mąż nie poznał ani Birgitt, ani Steffena ani jego matki. Z całej historii znał tylko to, co powiedziała mu Jadwiga. Nie bardzo rozumiał, dlaczegojego przyszła żona nie chciała tak pięknego gospodarstwa, a wolała, też ładne, ale dużo skromniejsze domostwo w odległej części wsi. Tak się dobrze złożyło, że upatrzone gospodarstwo zostało im przydzielone tuż po ślubie w pięknym kościółku świeżo przysposobionym dla potrzeb wiary katolickiej po „wiekach protestantyzmu” - jak mawiał polski ksiądz.

Los chciał, że Zocha z Władkiem musieli wyjechać w lubelskie, gdzie Władek przejął gospodarstwo po zmarłym ojcu. Steffenowy dom trafił w obce ręce i Jadwiga nie musiała już tam chodzić. Bała się powrotów po zmroku. Chodziła też tam coraz rzadziej, bo i niby po co? Wspomnienia zacierały się coraz bardziej, czasami wracały falą i wtedy szła w stronę domu, który na zawsze został w jej pamięci.

Stary Kania zapukał do jej drzwi jakoś we wtorek po południu, było ciepło i słonecznie, jak to w lipcu.

-    Przyszłaby sąsiadka do nas? - zapytał po swojemu z lekka mazurząc -jakiś Nimiec przyjechoł i sie pyto o Niemców, co tam mieszkały przed wojnom...

-Nie mam sił panie Kania, to nie te lata, co biegałam do was, jak on czegoś chce to niech przyjedzie - Jadwiga nie miała wielkiej ochoty na rozmowę. Szybko jednak przebiegłajej myśl przez głowę: „Bir-gitt, ktoś z rodziny Steffena? Na pewno ktoś z rodziny”. Bała się tego spotkania.

Nie miała zbyt wiele czasu na rozmyślanie, przed jej dom zajechało błękitne BMW, jak mogła odczytać na małej tabliczce. Z auta wysiadł postawny mężczyzna w wieku około 60 lat i młoda atrakcyjna dziewczyna. Jadwiga domyśliła się, że dziewczyna jest tłumaczką. Mężczyzna rozglądał się bowiem uważnie, był elegancko ubrany i nosił nieduże okulary w złotej, cienkiej oprawce. Takich Niemców widywało się w telewizji.

-    Dzień dobry pani, uśmiechnęła się dziewczyna, bardzo dziękujemy, że zgodziła się pani spotkać z panem Homhagerem.

-    Jeszcze nie wiem, czego ode mnie chcecie - odpowiedziała ostrożnie Jadwiga - prosił mnie pan Kania...

-    Tak wiem - przerwała dość obcesowo dziewczyna - ale pan Kania nie mieszkał w tamtym domu od 1945 roku, a dla pana Hom-hagera jest bardzo ważne, żeby spotkać się z kimś, kto pamięta lata wojny, no i lata 45,46. Pani pamięta tamte lata? - przechyliła zalotnie głowę, taki już miała zwyczaj, choć Jadwiga tego bardzo nie lubiła.

-Ale o co chodzi? - drażniła ją ta rozmowa, nie wiedziała, że opanował ją stres. Nie czytała nigdy książek o stresie. Niemiec także chciał już przejść do rzeczy, rzucił krótkie zdanie po niemiecku.

-    Pan Homhager jest synem Birgitt Homhager, która mieszkała tutaj do 1945 roku w domu, w którym mieszka teraz pan Kania -wyrzuciła z siebie jednym tchem młoda Polka.

Kiedy to mówiła, Niemiec przyglądał się jej z uwagą, choć równocześnie robił to z niedbałością. Ciągle obrzucał wzrokiem skromny strój Jadwigi, zarośnięte podwórko i chylący się płot. Znowu rzucił krótkie zdanie.

-Pojedzie pani tam z nami? Odwieziemy panią...

-    Apo co mam tamjechać -przeraziła się Jadwiga.

Dziewczyna tłumaczyła coś Niemcowi, który niecierpliwie wyłamywał palce i nerwowo coś tłumaczył swojej pomocnicy.

-    Pan Homheger bardzo paniąprosi, chciałby żeby pani mu coś opowiedziała, co pani widziała...

Jadwiga wiedziała, że w końcu i tak ustąpi. I tak znalazła się w samochodzie pana Homhagera.

-    Niech pani zapyta tego pana czy on przyjeżdżał w 44 roku do ojca?

Niemiec, kiedy już zrozumiał pytanie, spojrzał na Jadwigę zimnymi oczami i warknął coś krótko.

-    On urodził się w 1945 roku, przetłumaczyła dziewczyna, którą Niemiec nazywał Bożena.

Zapadła cisza, której nikt nie przerwał aż do chwili, kiedy wjechali na rozległe, zarośnięte trawąpodwórko. Bożena podeszła bliżej do Jadwigi:

-    On już tutaj był trzy dni temu, chodził, oglądał, robił zdjęcia...

Jadwiga patrzyła z niechęcią na eleganckiego Niemca, nie wiedzieć czemu denerwował ją swoim ubiorem, sposobem mówienia, a nawet patrzenia. Nie miała już ochoty rozmawiać z nim.

-    Pan Homhager pyta panią, czyjego matka była dobra dla polskich robotników, którzy tu pracowali - przetłumaczyła kolejne pytanie Bożena.

Jadwiga zaś podeszła blisko do Homhagera i powiedziała, patrząc mu w oczy: - My nie byliśmy robotnikami, byliśmy więźniami, bydłem roboczym!

Niemiec nie potrzebował nawet tłumaczenia, pokręcił głowąi jeszcze raz powtórzył pytanie: - Ale czy moja matka była dla was dobra?

Bożena wpatrywała się z ciekawością w twarz starej kobiety, która zamyśliła się nagle i uciekła gdzieś w swojąpamięć. Ku zdziwieniu młodej dziewczyny nagle zaczęła mówić: -Niech pani powie temu Niemcowi, że mało mogę powiedzieć o jego matce, bo tyranem i złym człowiekiem był jej mąż Steffen. Ja widywałam ją często, ale przemykała tylko, chyba bała się surowego męża..., przerwała na chwilę i popatrzyła w oczy Homhagera. Niemiec j akby stracił na pewności siebie.

-    Aj ak było potem?

-    Potem to mogliśmy zemścić się na Niemcach, za nasze łzy i krzywdy...

Niemiec przecierał nerwowo okulary i mówił coś równocześnie, ale Bożena przetłumaczyła wszystko dopiero po chwili: - Pan Hom-hager urodził się pod koniec 1945 roku, już w Lubece, do której wyjechała jego matka. Pani Homhager zmarła jakiś czas temu, jej drugi mąż pan Homhager zmarł jak pan Franz był małym dzieckiem. W domowych papierach jest list do kuzynki matki pana Franza, w którym pisze ona, że Franz przyszedł na świat piętnastego listopada. Problem w tym, że w dokumentach oficjalnych zapisane jest, że pan Franz urodził się 30 grudnia 1945 roku.

-    No i co z tego? - zapytała obojętnie Jadwiga.

-    Co się stało, jak przyszli Rosjanie, zapytała powoli Bożena, czy pamięta pani, co się stało?

-    Zabili pana Steffena i jego matkę, a pani Birgitt schowała się razem z nami w piwnicy, nas Ruskie nie ruszali.

Franz Homhager patrzył z uwagą na starą kobietę. Wyraz wyższości i nieskrywanej pogardy ustąpił, pojawiło się jakieś skupienie.

-    Na pewno tak było? - upewniała się dziewczyna.

-    Tak było - powiedziała zdecydowanie Jadwiga.

Odwróciła swojątwarz w stronę stodoły i „świńskiej kuchni”. „To

tylko przeszłość, pomyślała, bez znaczenia. Tyle rzeczy wydarzyło się od tego czasu. Stefan, dzieci, dom, praca, krowy, stajnia, żniwa, wesela, wnuki, choroba Stefana, pogrzeb, wnuki... Niepotrzebnie wracasz do niej, głupi Franzu, nie dogonisz przeszłości i w sto koni, ani nawet tym swoim BMW „.

Niemiec zaprosił Jadwigę do samochodu. Wracali. Koło domu po raz pierwszy podał jej rękę: „do widzenia”, powiedział po polsku z niemieckim akcentem.

-    Grass Gott - odpowiedziała Jadwiga.

Kiedy auto znikło jej z oczu, usiadła ciężko na ławeczce przed domem, rosnący obok wielki kasztan dawał przyjemny cień. Przybysz z Niemiec był równocześnie przybyszem z tamtego świata. Jadwiga wiedziała, że Birgitt zaszła w ciążę po tym, jak zgwałcili jąso-wieccy żołnierze, czyż nie chciała odebrać sobie życia. Władek zdążył odciąć powróz w ostatniej chwili, jak wieszała się w stodole. Jak to się stało, że nadszedł tam, w to miejsce w tym właśnie momencie? Tyle razy o tym rozmawiali. I ten Franz jest pewnie tym dzieckiem właśnie. Jadwiga sama nie rozumiała, dlaczego nie powiedziała mu prawdy. Był taki wyniosły. Gdzieś tam jednak w głębi serca, teraz, gdy dni płynęły j ej samotnie, kiedy tyle razy rozmawiała sama ze sobą, czekając na ostatnie chwile, rozumiała lepiej, dlaczego powinna pomóc innym. Ot, choćby temu Niemcowi. Wstydzi się tego, że mógłby być synem jakiegoś Ruska.

Tego wieczora Jadwiga usypiała z lekkim sercem i poczuciem, że dokonała czegoś dobrego. Dopiero rano zobaczyła w gazecie artykuł i zdjęcie. Przeczytała, że akademia medyczna w Gdańsku nadała tytuł doktora honoris causa profesorowi Franzowi Fłomhagerowi, wybitnemu neurochirurgowi z Lubeki, a na zdjęciu rozpoznała wczorajszego gościa. Zadumała się głęboko.

Dwa miesiące potem przyszedł list do Jadwigi z Lubeki, ale napisany po polsku:

„Szanowna Pani Jadwigo,

Piszę te słowa z trudem, ale też i w poczuciu przyzwoitości. Nazywam się Franz Homhager i jestem lekarzem chirurgiem, profesorem, ludzie mówią, że nawet wybitnym. W czasie pobytu w domu mojej matki, ajeszcze wcześniej, gdy odkryłem manipulacje z datą moich urodzin, wystraszyłem się. Zrozumiałem, że moim ojcem może być jakiś sowiecki oprawca. W panice rozpocząłem prywatne śledztwo, aj ego zwieńczeniem miała być rozmowa z ludźmi, którzy mogli znać mojąmatkę z tamtego czasu. Wszystkie ślady wskazywały na to, że to nie szlachetny i dobroduszny pan Homhager (takiego go zapamiętałem z dzieciństwa) był moim naturalnym ojcem. Moje przerażenie rosło. Spotkanie z panią zmieniło wszystko. Przeczuwałem, że nie mówi pani prawdy i to doprowadzało mnie do wściekłości. Nie potrzebowałem pani litości.

Aż przyszło mi operować w naszym szpitalu małą dziewczynkę, którą chciała zabić jej własna matka, bo dziecko wzięło się z gwałtu. Byłem dumny, że uratowaliśmy to maleństwo. I zrozumiałem nagle, że przeszłość jest w nas i nic jej już nie zmieni. Możemy tylko, i aż, zmienić nasz stosunek do niej. Pani potrafiła zmienić swojąprzeszłość przez to, że zaczęła o niej myśleć inaczej. Ja tego nie umiałem, potrzebowałem przebyć tę wielką i skomplikowaną drogę, aby odkryć, że sam muszę udźwignąć swój los, tak jak moja matka musiała dźwigać swój. Pani oczy będą dla mnie zawsze oczami prawdy. Jak dobrze, że umieliśmy ją w sobie dostrzec i zrozumieć.

Z wyrazami szacunku, Franz Homhager”.

Nienawiść

Jurgen nie był dobrze ułożonym młodzieńcem, sprawiał kłopoty od najmłodszych lat. Aż w końcu doigrał się i kiedy miał 15 lat, wóz starego Hoffera zmiażdżył mu nogę. Lekarze z Koslina niewiele mogli zdziałać, stopa goiła się źle, trwało to długo i skończyło się amputacją części stopy, kolano też w zasadzie dobrze nie funkcjonowało i tak mały Jurgen na zawsze już został kuternogą. Przylgnęło to do niego tak, że nikt w wiosce nie nazywał go inaczej. Starszy brat Jurgena, Heinz był jego przeciwieństwem: od dziecka zdolny, spokojny, pogrążony w lekturach. Ku wielkiej radości rodziców zdecydował się wstąpić do seminarium duchownego i zostać księdzem. Tak, było to dość niezwykłe, że Heinz postanowił zostać księdzem katolickim. Mało kto wiedział, że matka tak różnych synów była katoliczką. Na mszę jeździła czasami do nie tak bliskiego Koslina.

Życie Jurgena płynęło innym rytmem niż życie większości mieszkańców Lottina. Kiedy skończył obowiązkową naukę, skończył to dużo powiedziane! Wygoniono go w końcu ze szkoły choć rozra-biakąnie był, ale taki miał już styl. Ludzie unikali go, a on unikał ludzi, bo dokuczali mu. Mieli pretensje, że nie poszedł do wojska, choć tylu dobrych, młodych chłopców do wojska szło, a wielu z nich nie wracało już nigdy. Jurgen powiedział kiedyś, że ma Hitlera i wojnę w dupie. Policjant z pobliskiego Polnow uznałjednak, że „to jest szaj-bus” i dał mu spokój.

Chłopiec zaś znikał całymi dniami, włócząc się po pobliskich lasach, zagajnikach, a kiedy tylko mógł, uciekał nad wielkie jezioro i tam siadywał na wysokim brzegu wpatrzony w pluskające fale, patrząc jak uparcie załamywały się na brzegu. Podpatrywał robaki i inne stworzenia żyjące na pograniczu wody i lądu. Najbardziej lubił wiosnę, ale taką, kiedy był maj i czerwiec. Kładł się na skraju kłoszących się zbóż, wdychając ich lekko odurzający zapach.

Jedna matka rozumiała go. Krzyczała na niego, a potem siadali oboje na słonecznej stronie, a on opowiadał jej wszystko, co widział w lesie, na polu i nad jeziorem. Mówiła mu wtedy: „Musisz dojrzeć Jurgen, ja nie będę żyła wiecznie, jak sobie poradzisz w życiu?” Jak to matki na całym świecie, kochała tego, któremu los nie podarował tego, co najlepsze. Tak myślała.

Aż nagle matka zachorowała, to było w 1943. Nie pomogło jej nic, żadni lekarze. Umarła szybko i cicho w szpitalu, a Jurgen tego nie widział. Nie umiał się z tym pogodzić. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Jego łzy i rozpacz wystarczały jemu samemu.

Co innego Heinz. Mimo że był katolickim księdzem, mieszkańcy wsi patrzyli na niego z szacunkiem. Niedawno wyświęcony pracował w Koslin, które było jedynym centrum katolickim w okolicy. W czasie pogrzebu stał przy pastorze, a nawet zaśpiewał jednąpieśń. Jurgena pouczył, że trzeba być dzielnym i odpowiedzialnym i z godnością znosić swój los.

- Masz już 21 lat, czas rozpocząć życie - przypomniał mu.

Jurgen pomagał ojcu, pracował ciężko i nie miał już czasu na swoje wycieczki, czasem tylko wyrywał się nad wielkie jezioro. Nauczył się łowić ryby. „Dobre i to” - mruczał jego ojciec.

Zimą z 44 na 45 już wiedzieli, że Hitler wojny nie wygra. Zaczęli się bać Iwana i Polaczków. Często słychać było w nocy artylerię, ale najgorsze dopiero było przed nimi. Rozkaz ewakuacji przyszedł nagle, kierunek jeden: port w Kolbergu. Kiedy załadowali na wóz to, co najcenniejsze, Jurgen oświadczył ojcu, że on zostaje.

-    Chyba do reszty odebrało ci rozum - nie mógł zrozumieć stary -maszjechać i już!

I wtedy usłyszał najdłuższe przemówienie w życiu swego syna: - Zostanę, bo tu jest grób mojej mamy. Nie było mnie przy niej, kiedy umierała. Zostanę teraz i będę pilnował jej grobu. To wszystko się skończy i wrócimy do naszej wsi. Musisz to zrozumieć. Dla mnie to jest ważniejsze od wszystkiego, od życia nawet.

-    Zginiesz tu - wyszeptał oj ciec - umrzesz od Iwana albo z głodu, albo z zimna.

Jurgen myślał o tym od dawna i był na wszystko przygotowany, teraz musiał uciekać do lasu, bo policjant nie pozwoliłby zostać samemu. Jeszcze machnął zdumionemu ojcu rękąi przepadł w lesie.

Nikt w zasadzie nie zwrócił uwagi na nieobecność fiśniętego chłopaka, a ojciec mówił, że odesłał go wcześniej do kuzynostwa do Bubblitz. I tak udało się Jurgenowi pozostać przy grobie matki.

Wrócił do domu pod wieczór, kiedy dawno ucichły już odgłosy wozów, koni i krzyki ludzi. Dom był pusty. Jedzenia nie brakowało, zostały kiełbasy, puszki, a nawet chleb. Napalił w piecach i położył się spać. Tak minęły dwa albo trzy dni. Czwartego dnia pod wieczór ktoś zastukał do drzwi domu. „Sowieci?” przyszło do głowy Jurgenowi. Nie bał się ich specjalnie tak, jak nie bał się hitlerowców. Zdziwił się jednak wielce, bo w drzwiach zobaczył swojego brata Heinza. Wyglądał strasznie, brudny, w porwanym płaszczu z plecakiem na plecach i sporą walizką w ręku.

-Wpuść mnie szybko Jurgen, jestem bardzo zmęczony, bardzo.

Wszedł do kuchni, zrzucił płaszcz i z radością spojrzał na buzujący pod kuchnią ogień.

-    Zagotuj wody, nastaw duży garnek z wodą, padały szybko komendy, a Jurgen wykonywał je w milczeniu.

-    Co się stało? - zapytał w końcu dość niezdecydowanie.

Heinz opowiedział mu, jak w drodze do Kolbergu, kiedy już szedł

razem z ojcem i innymi krajanami nadleciały sowieckie samoloty i zbombardowały całą kolumnę. Mało kto przeżył. Zabili ojca, ale nad Heinzem czuwała opatrzność i przeżył, bo był w drugim końcu kolumny, kiedy bomba spadła na wóz ich ojca. Nic z niego ani z konia nie zostało.

Płakał i przeklinał na przemian i tak usnął w ciepłym pokoju, w którym Jurgen napalił piec i było ciepło. Z rana Heinz poszedł do kościoła. Był otwarty, cenne rzeczy zabrane, zostały tylko gołe ławki, stare obrazy. Ukląkł przed ołtarzem i zagłębił się w modlitwie. Odwrócił się dopiero wtedy, gdy do kościoła wbiegł pospiesznie Jurgen, a za nim do kościoła weszło trzech dziwnie ubranych żołnierzy. Heinz ubrał na okoliczność wyjścia do kościoła swą katolicką koloratkę. Patrzył teraz na tych trzech, szukał na hełmach gwiazdy, ale jej nie znalazł. Niczego nie rozumiał z ich mowy, domyślił się tylko, że to mogą być Polacy. „Ta sama hołota”, przeszło mu przez głowę. Kiwnęli głowami i kazali mu wyjść ze świątyni. „Pewno rozstrzelają”, powiedział do Jurgena, „śpiewaj razem ze mną!”. I obydwaj zaczęli śpiewać pieśń żałobną, wtedy jeden z żołnierzy dał im do im zrozumienia, żeby zamilkli, ale oni go nie usłuchali i śpiewali dalej.

Na dworze stały grupki żołnierzy, kilka samochodów. Jakiś inny żołnierz podszedł do nich i zapytał po niemiecku:

- Aludzie gdzie? Jest tujakie wojsko?

Kiedy wojskowi dowiedzieli się, jaka jest sytuacja, dowódca machnął na nich rękąi powiedział im, że cywili takich jak oni trzymają w ciupie w Polnow, bo „was niedużo”. Dopiero w Polnow, dowiedzieli się, że nie tylko oni ukryli się. W więzieniu i szkole zamienionej na więzienie było więcej mieszkańców ich wsi. Już po tygodniu pozwolono im wrócić do domów informując, że wkrótce zamieszkają tam Polacy, a oni będą musieli wyjechać do Niemiec. Kiedy tak szli w około dwudziestu do swojej wioski, nie mogli zrozumieć, co to znaczy, że wyjadą do, Niemiec”?

Po przybyciu do wioski okazało się, że jeden z domów spalił się i nikt już się nigdy nie dowiedział, dlaczego. Bali się bardzo i pocieszała ich obecność księdza, choć był to katolik.

Jurgen dość szybko przyzwyczaił się do nowej sytuacji, a nawet, w pewnym sensie ją polubił. Nie bardzo podobały mu się spotkania w kościele, albo u nich w domu i to gadanie o Ruskich, Polakach, Niemcach, o tym, że Ruskie to diabły, a Polacy to ich psy. Najwięcej

0    tym mówi jego brat i Jurgen zwrócił uwagę, że jak o tym mówił, to oczy nabierały dziwnego blasku. Złego blasku.

Wszystko zmieniło się nagle, kiedy do wsi przybyli Polacy. Garstka niemieckich mieszkańców Lottina patrzyła z niedowierzaniem na nędzne woziki i zabiedzonych ludzi, na ubogie stroje i rzeczy. Nikt jednak nie odważył się powiedzieć o tym głośno. Przybysze zaś zajmowali wskazywane im przez jakichś ludzi z karabinami domy.

Jurgen stał z Heinzem na podwórku, gdy kilkoro przybyszy weszło za ich ogrodzenie. Tylko Jurgen widział jak Heinz pobladł i zacisnął zęby. Polacy zaś przy pomocy jednego z uzbrojonych wyjaśnili Niemcom, że muszą się tu jakoś pomieścić do czasu ich wyjazdu do „Niemiec”. Od razu też dokonali podziału: obaj młodzi Niemcy dostali pokój na piętrze. Będą mogli gotować sobie na kuchni w pomieszczeniu gospodarczym, jak będą im pomagać w robocie, to będą mogli jeść razem ze wszystkimi. „To niesprawiedliwe” burknął Heinz, „za mało dla nas”.

-    Za mało? - ryknął człowiek z karabinem, j a bym was od razu...

1    odbezpieczył automat- na ziemię!

Obaj Niemcy padli przestraszeni:

-    Ja musiałem patrzeć jakeście skurwysyny mordowali mojąmat-kę, ojca i brata. Taki sam jak wy strzelał im raz po raz w głowę... A wam za mało! Ścierwa! Wstawać i na górę, i milczeć!

Kopnął ziemiąw ich kierunku. Jurgen i Heinz wstali i wolnym krokiem, w milczeniu, odeszli do „swojego” pokoju. Stały tam dwa łóżka i szafa, trzy krzesła, stół i jakaś szafka. Heinz zwalił się na łóżko i cicho załkał. „Zabijąnas bydlacy, zabijąnas”.

Tymczasem życie popłynęło dalej. Niemcy dowiedzieli się, że ich wioska od tej pory nazywać się będzie Lotyń, a oni, byli mieszkańcy, będąmusieli stąd czym prędzej wyjechać. Cóż było robić? Byli mieszkańcy zaczęli prace u obcych. Heinz miał szczęście, bo polski ksiądz z pobliskiego Polanowa zgodził się, by pilnował on kościoła i domu księdza, dopóki nie przyjedzie nowy ksiądz. Z tego tytułu był żywiony przez polskich mieszkańców.

Gorzej było z Jurgenem. Nie miał żadnej pracy, polscy gospodarze nie wiedzieli, jak przymusić go do pracy, a i żałowali go z powodu jego ułomności. Dopiero wiosną wpadł na pomysł, że mógłby paść krowy wszystkim Polakom. Ci jednak nie byli do końca zachwyceni jego pomysłem:, ,Ajak gdzieś je popędzi? To taki postrzelony Szwab!”

W końcu jednak parę rodzin zdecydowało się na eksperyment. Któregoś majowego dnia szczęśliwy Jurgen popędził na rozległe łąki i tereny powojskowe polskie krowy. Nie był sam, od zimy wychowywał sympatycznego psiaka. Razem spędzali całe dnie na łąkach i na poligonie, jak zaczęto nazywać tereny powojskowe. Tam właśnie spotkał „koleżankę” po fachu. Julka była przybłędą, którą trzymali u siebie od czasów wojennych Balcerzakowie. Dziewczyna przyszła kiedyś do nich od strony Berezna na Wołyniu i tak została. Miała wtedy jakieś 18 lat. Nie lubiła włóczyć się po wsi, ani chłopaków, a i chłopcy nie uganiali się za przeciętnej urody dziewczyną, która stroiła fochy. Lubiła samotność. Kiedy krowy pasły się w pobliżu, Jurgen siadywał niedaleko od niej i strugał fujarki z łozy rosnącej nad wodą. Delikatnie zdejmował korę, robił nacięcia i dmuchał potem jakieś melodie. Julka patrzyła najpierw nieufnie, a potem z coraz większą ciekawością. Nie odważyła się jednak podejść do Niemca. - Szwab to Szwab - myślała sobie. Wtedy też odkryła, że mieszkają niedaleko siebie. Dziwny Niemiec pojawiał się często, a najwięcej widywali się na poligonie. To dziwne, że Julka nie bała się Jurgena. Jakby coś przeczuwała, dlaczego pamiętała jego melodie i głupi niemiecki uśmiech.

Jurgen nie miał odwagi zagadać do dziewczyny, bo i w jakimjęzy-ku? Patrzył tylko na nią i uśmiechał się. Skąd mógł wiedzieć, co to dziewczyna? Nie podobało mu się, jak polscy gospodarze krzyczeli na Julkę, a słyszał to często. „Julka!! Chodź!!”... Widział raz, jak Julka płakała, kiedy stary Balcerzak uderzył j ąbatem, gdy skaleczyła się ich krowa, że to niby Julka była winna.

Spotkali się na cmentarzu tuż za wsią. Jurgen porządkował grób matki i modlił się do niej. Nie wiedział, że Julka stała za drzewami. Nagle jakby poczuł jej wzrok i odwrócił się szybko. Wtedy ich oczy spotkały się po raz pierwszy. Julka patrzyła w milczeniu na dziwnego Niemca - kuternogę, a wtedy on spuścił głowę, jakby przyłapany na złym uczynku. Podniósł jąjednak szybko, w końcu niczego złego nie

robił. Pokazał rękę na grób: - Meine Mutter! - powiedział głośno - meine Mutter - powtórzył ciszej.

Julka wyszła zza drzew i podeszła do kuternogi:

-    Twoja matka? Twoja mama? - zapytała nieśmiało.

-    Ja, meine mama - odpowiedział Jurgen.

Julka popatrzyła ciepło na Niemca, a on po raz pierwszy nie uciekał ze wzrokiem, tylko patrzył w dobre oczy polskiej dziewczyny. W tej jednej chwili zrozumiał, że ona wie, że wszystko wie o jego cierpieniu, o jego życiu i patrzył tęsknie w jej duże, ciepłe oczy. Musiał to chyba powiedzieć wyraźnie swoim spojrzeniem, bo Julka powiedziała cicho:

-    Ja też nie mam mamy, jestem sama, zdana na ludzi i to już od wielu lat. To dlatego żal mi cię, Jurgenie...

Ale Jurgen nic z polskich słów nie zrozumiał. Ich ciepło uderzyło go jednak niczym gorąca fala w twarz, aż się zatoczył. Stanął prosto i wtedy zrozumiał, że to słone, co miał w ustach, to jego łza. Zawstydził się swojej słabości, odwrócił się napięcie i uciekł w las, jak najdalej, jak najszybciej. Dopiero tam wybuchnął płaczem z całej siły, obejmując zimną korę pochylonej brzozy. Jak bardzo zatęsknił za matką, jak bardzo zapragnął usiąść koło niej na ganku, położyć swoją głowę na jej ramieniu i wszystko opowiedzieć. Stał tak oparty głową o brzozę, aż nadszedł wieczór.

Do domu wracał przez cmentarz, jeszcze raz stanął nad grobem matki; „Nie zostawię cię tutaj!” - i wrócił do domu. Tutaj Heinz czekał na niego z niecierpliwością. Zresztą Jurgen też czegoś się domyślał, we wsi stały wojskowe samochody, a przed domem sołtysa kręcili się uzbrojeni ludzie.

-    To ich policja - wyjaśnił Heinz - jutro poprowadzą nas do Polnow na stację kolejową, a stamtąd powiozą do Stettina i dalej do Niemiec.

-    Do Niemiec? - zdziwił się Jurgen - a co tu już nigdy nie będzie Niemiec?

Heinz popatrzył nas niego ze złością:

-BędąNiemcy! To minie...

Jurgen spuścił głowę i popatrzył na brata: - Minie, nie minie, ja matki samej tu nie zostawię. Poczekam aż Niemcy wrócą! I zdania już nie zmienię.

Heinz tłumaczył mu spokojnie i z nerwami, ale w niczym to nie wpływało na decyzję Jurgena:

-Akrowy? Kto będzie pasł krowy?

- Jakie krowy?!, - wrzeszczał Heinz, co ty się martwisz o polskie, zasrane krowy? To mordercy i rabusie, gwałciciele, to zbrodniarze. Nam nie wolno nawet z nimi rozmawiać!

Tego Jurgen nie mógł zrozumieć:

-Przecież to ludzie... -powiedziałjakoś bezradnie.

-To nie są ludzie, powiedział dobitnie Heinz, to jest zbrodnicze bydło! I gwarantuję ci, że żaden Niemiec nie będzie zadawał się z polskim bydłem! Jutro masz być gotowy, bo jak nie to pożałujesz! Nie odzywali się do siebie przez resztę wieczoru. Heinz spakował swojątorbę i czekał, kiedy brat zrobi to samo. Milczeli złowrogo, aż w końcu wyczerpani usnęli krótkim snem.

Zbudzili się, kiedy słońce wzeszło już. Heinz ostatni raz poprosił Jurgena, by ten spakował się o 10, stanął w szeregu z innymi i mszył w stronę stacji kolejowej odległego o 15 kilometrów miasteczka. Jur-genjeszcze raz powiedział: „Nie! Nie pójdę. Spotkamy się tutaj, jak Niemcy kiedyś tu wrócą, a jak nie, będę mieszkał między Polakami, toteż ludzie”.

Dopiero wtedy dotarło do Heinza, że jego brat chce zostać tu na wieczną hańbę narodu niemieckiego, na hańbę poniewieranego ludu, ludu tak okrutnie doświadczanego przez jakichś „Polaczków”. Nie umiał się z tym pogodzić, nie umiał znieść tej myśli.

Już wiedział, co zrobi, kiedy wyciągał z walizeczki oficerski kordzik znaleziony na drodze do Kolbergu i chował go do kieszeni kurtki. Wiedział, co chce zrobić, kiedy zapraszał brata do odwiedzin grobu matki. Zrobił to tak, że poszli tam osobno. Najpierw Heinz, a potem Jurgen i kiedy Jurgen przechodził przez zagajnik obok cmentarza, Heinz ugodził go kordzikiem w pierś, raz, a potem jeszcze dwa razy. Ugodzony padł na ziemię z cichym j ękiem. Heinz zaciągnął ciało do niedużego jam obok cmentarza i przykrył gałęziami. „Nie będziesz hańbił ani mnie, ani nikogo innego.” I z tymi słowami wymszył w drogę na stację kolejową, innym powiedział, że Jurgen pobiegł gdzieś jak to on. Kiedy nie było go też na stacji, wszyscy zgodnie uznali, że musieli go zabić Polacy, bo to przecież źli ludzie i wszyscy bardzo współczuli Heinzowi, choć nadzieję trzeba było mieć.

* * *

Przez Lotyń często przejeżdżały samochody z niemieckąrejestracją, ale ten nieduży opel zachowywał się dziwnie. Jeździł po wiosce tam i z powrotem, aż w końcu zatrzymał się przed domem, w którym kiedyś mieszkał Jurgen z rodziną. Dom był zadbany, przed nim stał opel podobny do tego, którym przyjechało dwoje Niemców z młodym kierowcą. Minęło już tyle lat od czasu wojny, ale wydawało się, że starzy przybysze dobrze pamiętali tamte czasy. Rozglądali się nader żwawo po lotyńskiej wiosce. Ciągle jednak wracali pod płot domu, przed którym zostawili swój samochód. Kiedy wrócili po raz kolejny z krótkiej przechadzki, koło płotu stał młody mężczyzna, głowę miał j ednak przyprószoną siwizną.

-    Państwo kogoś szukają? - zapytał poprawną niemczyzną.

-    Nie, nie szukamy - odpowiedział stary Niemiec - tylko patrzymy. Mieszkałem tu kiedyś...

-    Tutaj - zdziwił się Polak, w tym domu?

-A dlaczego pan pyta? - zapytał ostrożnie.

-    Nic, nic, to taka ciekawość - odparł Polak.

-A skąd pan zna niemiecki?- zainteresowała się Niemka, mówi pan bardzo dobrze i prawie bez akcentu.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko: - Wszyscy tak mówią. To proste, mój ojciecbyłNiemcem...

-    Był? - podniósł brwi Niemiec - to on już nie żyje?

-Ano nie żyje- westchnął Polak- zmarł jakieś cztery lata temu. Niemka nie dawała za wygraną: - A skąd on się wziął w tej, powiedzmy sobie, oddalonej od świata wiosce?

Młody mężczyzna popatrzył uważnie na Niemców: - Jeśli Państwo pochodzą z tej wioski to pewnie go znaliście, nazywał się Jurgen...

-Ach! - wyrwało się kobiecie - ach mój Boże!

-    Co się stało? - zapytał Polak.

-    To on żył?., -zapytała z przerażeniem w oczach kobieta.

-    Tak, żył - odpowiedział Jurgenowy syn - pewno słyszeliście, jak inni, którzy tu przyjeżdżali, wszyscy myśleli, że Jurgena zabili Polacy. Rzeczywiście ktoś ugodził go nożem w klatkę piersiową, ale znalazła go moja matka, Julia kiedy szukała go po całej wsi po odejściu Niemców. Leżał zakrwawiony w j akimś rowie.

Stary Niemiec zamknął oczy i zachwiał się lekko, towarzysząca mu kobieta, młody kierowca wzięli go pod pachy i posadzili na niewielkiej drewnianej ławeczce stojącej koło płotu. Wydawało się, że staruszkowi może przydarzyć się coś złego, ale kryzys szybko minął. Niemka zaś wyjaśniła, że słyszeli historię Jurgena i naprawdę sądzono, że on wtedy zginął. Pan Kohler nie słyszał o tej sprawie, bo po wojnie wyjechał do Stanów Zjednoczonych i dopiero teraz, po tylu, tylu latach odwiedza swoje rodzinne strony. „Niech pan nam opowie, j ak to było z Jurgenem” - poprosiła.

Młody Polak nie dał się prosić. Opowiedział o tym, jak to Julka, jego matka, znalazła zakrwawionego i leżącego bez życia Niemca. Nie przestraszyła się, tylko sprowadziła furmankę i tak przewieziono Jurgena do Polanowa, a tam, na szczęście był akurat wojskowy lekarz, chirurg i zaopiekował się ciągle żyjącym człowiekiem. Moja matka przesiedziała tam całe tygodnie, aż jej gospodarze wyrzucili ją z domu, bo nie chciała niczego robić. To ona zatrudniła się w tamtejszym szpitaliku i tak pracowała za miskę zupy, aż Jurgen w końcu wyzdrowiał. I zostali razem. Znaleźli jeszcze wolny dom na kolonii 1,5 kilometra od Lotynia i tam gospodarowali. A kiedy zmarł stary Lech, co to miał dom po rodzicach Jurgena, to oni go odkupili za grosze od wdowy i tu się przenieśli. Tu urodziłem się ja i moja siostra Anna... Ojciec zmarł 4 lata temu, a mama leży teraz w szpitalu w Koszalinie, bo ciężko choruje.

-A pan gdzie mieszkał? - zwrócił się do pana Kohlera.

-    Ja? - zmieszał się Niemiec - ja mieszkałem w Polnow, tutaj miałem, tutaj miałem ciotkę...

-Ach tak! - kiwnął głową Polak - to szczęść Boże, zwiedzajcie, a raczej oglądajcie.

-    Zaraz, jeszcze chwileczkę - poprosił stary Niemiec - a co z pańską siostrą?

-    Z moją siostrą? - powtórzył pytanie - moja siostra to wielka pani, jest wykładowcą na uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, tłumaczy literaturę niemieckąi mamężaNiemca z Lubeki.

Niemcy podnieśli się powoli i po pożegnaniu skierowali się do samochodu. Kobieta podtrzymywała ramię współtowarzysza, który szedł ciężkim krokiem z oczami pełnymi łez. Nie odwracał głowy w stronę swojego domu. Dopiero w samochodzie kobieta otarła mu chustką twarz i wyszeptała: „Heinz, niczego już nie zmienisz, niczego nie naprawisz... Nie cofniesz już swojej ręki, jak mi to opowiadałeś setki razy. Tam w Argentynie żyłeś jak nędzarz i pokutnik, pasłeś krowy jak on tutaj, żeby być godnym spotkania się z nim u Pana”.

Już wkrótce nadejdzie ten czas.

Niewidzialność

Do Heleny trzeba było iść aż na stację kolejową, niestety nie było żadnej komunikacji miejskiej, co najwyżej liniowe autobusy PKS. Hania przychodziła do swojej podopiecznej trzy razy w tygodniu, bo Helena była już bardzo schorowaną starszą panią i pomoc takiej wolontariuszki jak Hania bardzo była jej potrzebna. Nie wiedzieć kiedy młoda dziewczyna polubiła te swoje wyprawy na stację.

Wbiegała szybko po drewnianych schodach na pierwsze piętro i kręciła starym dzwonkiem u drzwi, bo trzeba było wiedzieć, że u Heleny wszystko było j ak dawniej, zmiany wprowadzały się bardzo powoli. Tak też było z dzwonkiem. Kiedy wszyscy inni lokatorzy kolejowego bloku pomontowah sobie elektryczne dzwonki, ujednej Heleny został stary poniemiecki ręczny kręciołek. Trzeba było chwycić za niewielkie pokrętło i zakręcić, jak starsza pani miała ochotę na gości, dzwonek głośno dzwonił, a jak miała chęć na ciszę i spokój to odkręcała czaszę dzwonka i pokrętło wydawało smętny, cichy pomruk.

Hania nigdy nie odeszła spod drzwi z kwitkiem, bo Helena dobrze wiedziała, kiedy jej pomocnica miała przyjść i czekała już na nią. Zaraz po wejściu dziewczyny sadzałająza stołem w kuchni i rozpalała w kuchni, bo obowiązkiem było wypicie szklanki kawy. Ogień buzował pod fajerkami, a czajnik szybko zagotowywał wodę. Czasami jednak, z trudnych do ustalenia przyczyn, kuchnia dymiła, a starsza pani denerwowała się okropnie, aż Hania się o nią bała.

-    Pani Helu przecież można zagotować czajnikiem elektrycznym, uśmiechała się do swojej towarzyszki.

-    Można, można - pozornie łatwo godziła się starsza pani - ale w domu musi być ciepło, a ja nie mam centralnego ogrzewania, tylko piece.

Pani Helena lubiła, żeby w życiu było tak, jak sobie zaplanuje. W swoich planach uwzględniała najpierw potrzeby innych, a potem swoje. Od wielu lat żyła sama, mąż odszedł, kiedy miała zaledwie 50 lat i od ponad 25 lat mieszkała samotnie. Dzieci poszły w świat i choć ją odwiedzały, a ona wyjeżdżała do nich, to jednak jej cały świat mieścił się w niewielkim mieszkaniu kolejowego bloku. Mieszkanie pełne było najprzeróżniejszychrzeczy-pamiątekpo minionych dniach. Helena nie miała nawyku pozbywania się przedmiotów. Były jej potrzebne i tylko ona wiedziała, do czego. Kiedy Hania łapała się nieraz za usunięcie tego czy owego, starsza pani stawała okoniem: „Nie trzeba, niech pani to zostawi, będę tego jeszcze potrzebowała”. Strasznie to Hankę denerwowało na początku i myślała, że długo z Heleną nie wytrzyma. Spierały się raz po raz i koniec współpracy wydawał się nieuchronny.

Przychodziły jednak chwile, kiedy siadały przy stole niczym zaangażowane w spór strony, mieszały w szklankach kawę, a Helena tłumaczyła młodej wolontariuszce, czym jest życie. Hania była ciekawa wszystkiego.

-    Kiedy pani trafiła Jastrowia?

Starsza pani nie dawała się prosić i zaczynała swoją opowieść. „Boja, proszę pani, urodziłam się w Brześciu nad Bugiem. Jak do nas przyszli najpierw Niemcy, a potem Ruskie w 1939 roku, to byłam jeszcze małą dziewczynką i miałam 11 lat. Dobrze pamiętam, jak Rosjanie z Niemcami urządzili defiladę z okazji zwycięstwa nad Polakami. Ale żyć trzeba było. Chodziłam do sowieckiej szkoły, ale krótko. W ogóle Rosjanie to byli złodzieje i biedaki. Niewiele pamiętam, a mam taki obraz, jak moja mama płakała po swoich znajomych, co to ich kacapy wywiozły na Sybir. Czy pani, taka młoda wie, co to był Sybir? W1941 Niemcy przegnali ich bardzo szybko, ale ciężkie czasy trwały nadal. Choć prawdę mówiąc, nam aż tak bardzo źle nie było jak innym.

Miałam taką koleżankę, Sarę, jej ojciec był lekarzem. To byli Żydzi. I któregoś dnia przygotowali sobie uroczystą kolację, ubrali się w najładniejsze ciuchy, wystroili siebie i swoje dzieci. Apo kolacji wszyscy wypili po kieliszku domowego wina z truciznąi tak poumierali”.

Mimo że Hania znała tę opowieść jak i wiele innych nigdy nie przerywała Helenie, przeciwnie, czekała w napięciu, bo każda wersja opowieści wzbogacana była o nowe elementy. To nie dlatego, że starsza pani chciała coś zmieniać, po prostu pamięć przynosiła coraz to nowe wspomnienia. Wystrój ulicy, maść koni zaprzężonych wtedy do dorożki, małe dzwoneczki wiszące przy wejściu do sklepu starego Żyda, którego nazwiska nigdy nie mogła przypomnieć. Te szczególiki były nadzwyczaj ważne dla starszej pani, czego nie mogła pojąć młoda dziewczyna. Drażniło ją nieraz to rozpamiętywanie drobiazgów i szczególików, kręciła się na krześle, dając do zrozumienia, że nie ma

0    czym tak rozpamiętywać. Drzwi ich domu były pomalowane na zielono czy brązowo? Mój Boże! Jakie to ma dzisiaj znaczenie? Helena podnosiła na nią swój e oczy, j akieś odległe i nieobecne i powtarzała z naciskiem:

-Aleja sobie przypomnę, bo przecież to ważne.

Helena nie żyła wspomnieniami, jak czasami wydawało się Hance

1    tak naprawdę sprawiało jej to największą trudność. Miała czasami wrażenie, że świat Heleny zamyka się do przeszłości, ze zdziwieniem odkrywała jednak, że teraźniejszość i przyszłość były dla Heleny równie ważne. Jej przeszłość była jednak świątyniąi wpuszczała tam tylko tych, których chciała dopuścić do swoich tajemnic. Hania dzięki swej cierpliwości mogła wejść do sali poświęconej młodości spędzonej w bawarskiej wsi niedaleko miasta Ansbach.

Helena trafiła tam ze swoją matką i siostrami. Miała wtedy 16 lat i dlatego Niemcy oddzielili ja od pozostałej rodziny. Niewielkim wozem zawieziono ją do wielkiego gospodarstwa. Wszystko było inne, a mowa obca. Niemcy nie mieli czasu na rozpamiętywanie losu młodziutkiej Polki. Miała pracować jak inni. Wstawać rano o 5, doić krowy, sprzątać, jeść śniadanie - razem ze wszystkimi przy stole. Dostała też pod opiekę malutkiego Rolfa.

Nawet nie zauważyła, że stała się częściąniemieckiej rodziny, sami Niemcy traktowali to jako coś zwyczajnego. Było jej całkiem dobrze. Słyszała o cierpieniach niektórych Polaków i okrucieństwie Niemców, ale jej to nie dotyczyło.

Hania starała się prowokować starsząpaniąpytaniami o niemiecką niewolę, nieludzki system i zwykłe szwabskie barbarzyństwo. Helena wiedziała o niemieckich okrucieństwach, czytała o tym, widziała filmy, słyszała straszne opowieści, a jednak pamięć o kilkunastu miesiącach spędzonych u bawarskiego piekarza zapisała się bardzo mocno w jej pamięci. Potrafiła długo i dokładnie opisywać zdarzenia z tamtych lat, niczym bezstronny narrator. I Hania weszła w ten świat. Poznała jego bohaterów i wszystko to, co składało się na minione. Coraz bardziej interesowały j ą szczegóły, j aki był Rolf, j akich piosenek go uczyła. Śmiała się do łez z opowieści o tym, jak młoda Helena przygotowała Niemcom danie, takie jak to robiła jej mama w brzeskiej restauracji i zwykłej kolonijnej kuchni. Pół wsi oglądało z niedowierzaniem kompozycje na talerzu.

Hanka miała świadomość obejmowania w posiadanie całego bogactwa niewidzialnego świata, stanowiącego o wnętrzu starszej osoby. Nie wiedziała, czy jest tego godna, czy potrafi unieść go i przekazać dalej jako coś najcenniejszego.

Choroba przyszła nagle, zapalenie płuc, i szybko zabrakło Heleny. Hania stała w pustym mieszkaniu swej starszej przyjaciółki i rozpaczliwie rozglądała się wokół. Z każdego kąta patrzyła na nią Helena. Jej przedmioty, zapiski, ubrania. Świat Heleny został w Hani. Usiadła ciężko na kuchennym krześle i rozgarnęła leżące na stole papiery. Na podłogę upadło stare zdjęcie, a na nim chłopczyk i dwoje dorosłych iztyłu podpis: „Rofl i jego rodzice rok 1951”.

Hania wiedziała już, że na zawsze zostanie z tym światem. Nie bardzo wiedziała, co ma z nim zrobić. Bo co można zrobić z czyimś całym światem? Ona już tak nie opowie o młynarzu, krowach i czułych rączkach Rolfika, który tak bardzo kochał swojąpiastunkę. Tak mocno, że ta miłość została w jej sercu po wszystkie dni.

Guy de Maupassanfowi autorowi „La ficelle”

Oświadczenie

Marta nie należała do osób nieśmiałych, mimo swoich 60 lat (kto o tym wiedział!) poruszała się dziarsko, zawsze uśmiechnięta, prąca gdzieś do przodu. Umiała po kobiecemu zadbać o siebie, zazdrościły jej tego trochę koleżanki i sąsiadki. Siedziała teraz w gabinecie wójta Zbyszka i niespiesznie sączyła z białej filiżanki rozpuszczalną kawę. Wójt lekko rozparty na swoim obrotowym fotelu, za biurkiem, przekonywał Martę.

- Pani Marto, już tyle lat namawiam panią, żeby zgodziła się pani kandydować do naszej rady gminy. Pani jest przecież nauczycielką, znamy się tyle lat! W którym roku przyszła pani do tej szkoły? W 1975? Chyba tak, ledwo co zbudowana, gierkowskie czasy... Przecież tu nikt inaczej na paniąnie mówi jak „pani dyrektor”. No, co ja będę mówił, nasza wiosko-gmina i jej kultura, sport i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, to pani Marta, to pani!

Marta milczała. To prawda, że całe dorosłe życie oddała tej wsi, tej gminie, tym ludziom, najpierw dzieciom, potem dorosłym. Czy wszyscy zawsze to jej pamiętali? Różnie to bywało...

- No, charakter to pani ma - ciągnął wójt Zbyszek - czasami

ludzie usłyszeli to i tamto...

-Nie o to chodzi, panie Zbyszku! - odezwała się w końcu Marta - po co mi te wybory, pan chętnych na radnych znajdzie. Ja swoje będę robić, pan mnie zna.

-    Amoże już czas najwyższy, żeby tak mądra osoba jak pani wsparła naszych radnych. Pani wie, różny element tam zasiada.

-No, wiem...

-    Anajważniejsze, nie będę czarował, ten nowy niby biznesmen, no wie pani, ten, co kupił dom po Siedleckich i agroturystykę robi, to jest zły człowiek. Ja nie wiem, skąd on forsę bierze, ale ludzi kupuje, tam pożyczy, temu obieca, niech pani pomyśli, ja jeszcze jedną kadencję i dam spokój. Chciałbym pokończyć, co zacząłem, ten wodociąg, salę gimnastyczną „orlika” mi obiecali...

Marta wracała zamyśloną nie dała wójtowi żadnej nadziei.,Amoże powinnam? - przeszło jej przez głowę. Ciepłe październikowe słońce oblewało rumianą twarz spokojnej emerytki. „Lata lecą jestem jak ten ciepły październik, jeszcze tyle może się zdarzyć, Zbyszek to dobry wójt, uczciwy.” Z zamyślenia wyrwał jągłos księdza proboszcza Henryka.

-Witaj Marto! Jakieś chmurne oblicze pani dyrektor-zażartował. Stał za plebanijnym płotem w rozpiętej kurtce, właśnie grabił jesienne liście - piękny dzień na spacery!

-    Oj proboszcz, proboszcz - westchnęła Marta - młody jesteś, to i ciągle w dobrym humorze.

-    Marta, przypominam Ci, że puka mi w plecy pięćdziesiątka i wiesz, że jestem na tym punkcie wrażliwy - ksiądz Henryk lubił rozmowy z Martą wiedział, że na jej poczucie humom mógł zawsze liczyć.

-    Wiesz - Marta zamyśliła się ponownie - Zbyszek nalega, żebym kandydowała do rady, trochę boi się tego nowego, po Siedleckich, chyba ma trochę racji, to taki pieniacz, wiesz, polska partia protestujących do samego końca i o byle co...

-    Do kościoła nie chodzi zbyt często - proboszcz podrapał się po łysiejącej głowie - ludzie różnie o nim mówią. Część już ma Zbyszka dość, ale warto Zbyszkowi pomóc...

Sprawy potoczyły się szybciej niż by chciała tego Marta. Mąż Gienek cenił przede wszystkim zdanie swojej energicznej żony.

-    Kochana, jak chcesz iść do rady to idź, ja nie mam nic przeciwko temu!

-    Oj, Gieniu! Ja chcę jakiejś porady od ciebie..

-    Marta, co ty mnie o poradę pytasz, jak cię znam i tak zrobisz po swojemu.

Najbardziej ucieszył się wójt Zbyszek, bo wiedział, że taki gest Marty to wiele, wiele głosów na jego listę.

Rozpoczęły się przygotowania, rozmowy i spotkania w gabinecie wójta albo u Marty w domu, albo u księdza na plebanii. Trzeba było ułożyć listę, zadbać o to, by nikt nie poczuł się urażony, a równocześnie temu i owemu dać do zrozumienia, że na wysoką pozycję nie zasługuje. Komitet wyborczy „Moja Gmina” od lat skutecznie walczył z konkurencją, a skuteczność jego wzrosła wraz z przyjściem księdza Henryka. Ksiądz politykierem nie był. Nie opowiadał się za żadną z partii. „Po kiego diabła, za przeproszeniem, wiązać się w gminie z partią” - mawiał, a inni zgadzali się z nim w całej rozciągłości. Teraz i wójt, i ksiądz cieszyli się z decyzji Marty, osoby tak bardzo znanej i łubianej w całej gminie.

Jakieś cztery tygodnie przed wyborami Marta przyszła do domu z wydrukowanym kartkami oświadczenia lustracyjnego. Rozłożyła je na stole, usiadła na miękko wyściełanym krześle i zamyśliła się.

-    Co tam Martuś - Gienek oderwał wzrok od ekranu telewizora -jakieś zmartwienie wyborcze? - zażartował po swojemu.

-    Gieniu - Marta ciągle o czymś myślała - pamiętasz nasze wyj az-dy do Francji pod koniec osiemdziesiątych lat?

-No pewnie, że pamiętam, wujek Stach był taki miły, pamiętasz? - mężczyzna wstał z fotela - przysłał nam zaproszenia, a winobrania pamiętasz... - zapalał się coraz bardziej.

-    Daj spokój, chodzi mi o coś innego..

Marta wyjaśniła Gienkowi, na czym polega oświadczenie lustracyjne, czy współpracowało się z organami bezpieczeństwa państwa PRL-u czy też nie.

-    Matuchna, nie miej mnie za idiotę, czytam i słucham, to trochę wiem. Ci agenci rozleźli się po Polsce jak karaluchy, banki, izby gospodarcze, firmy, połowa z tego to byli esbecy. Ale co tobie do tego, napisz, że nie współpracowałaś i koniec.

-    Apamiętasz nasze rozmowy przed i po wyjeździe, pamiętasz tego milicjanta, co pytał cię, do kogo jedziesz? Wuj Stach gdzie pracował, jak żył? W Bourges we Francji, a pracował w fabryce, co produkowała rakiety Exocet. Nie pamiętasz, jak cię przepytywali po powrocie, a ty j ak ten nakręcony, tak fajna fabryka, j aka nowoczesna, jak robotnicy mają tam ekstra i trala i trala..

-    No i co? - przerwał jej lekko podenerwowany mąż - to niby co, zbrodnia jakaś? Pytali to odpowiadałem, komu krzywdę robiłem? Przecież myśmy tylko ze dwa razy pod tą fabryką byli, nikt tam nas nie wpuszczał. To co ja mogłem zdradzić? Daj spokój!

-A potem kazali nam podpisać oświadczenie, że nie ujawnimy treści tej rozmowy czy jakoś tak.

-    Podpisać, podpisać - głos Gienka był ciągle podniesiony -krzywdy nikomu nie zrobiłem, ani ty, chyba się więcej z nimi nie spotykałaś, co? Wrócił do oglądania telewizji.

Marta wzięła komórkę do ręki, zadzwoni do córki, w końcu córka jest radcąprawnym.

-    Halo, Agnieszka, tu mama, chcę się ciebie poradzić.

W telefonie Marty zabrzmiał zdziwiony głos córki: - Co ty mamuś tak dziwnie, ani jak tam zdrowie, ani nic... Czy coś się stało?

Marta wyjaśniła córce swojąsytuację. Agnieszka po dłuższej chwili odezwała się zatroskanym głosem: - Jak podpisałaś, to chyba jest kłopot mama, bo tu u nas właśnie zapadł wyrok w sprawie jednego radnego, który w latach siedemdziesiątych był nagabywany przez milicję, bo miał rodzinę w Niemczech, coś tam podpisał, oni to jakoś przerobili na jego współpracę, bo niby on nie pisał donosów, ale es-bek na podstawie jego słów pisał raport i go skazali na trzy lata. Stracił mandat, nie może pełnić funkcji publicznych. Agnieszka umilkła, a Marta coraz bardziej wątpiła.

-Wiesz, mama, najlepiej zadzwoń do IPN, to oni ci powiedzą.

Marta zadzwoniła do IPN, tam skierowano jądo Biura Lustracyjnego, dyżurna pani prokurator wysłuchałajej bardzo uprzejmie i uważnie:

-    No wie pani, sprawa nie jest taka prosta. To pani sama wie, o czym pani rozmawiała ze służbąbezpieczeństwa...

-Ależ pani prokurator! - przerwała jej Marta - ja nie wiem, czy to była służba bezpieczeństwa..

-    Proszę pani, nie bądźmy naiwni, zwykli milicjanci tymi sprawami się nie zajmowali, więc możemy ze 1 OO-procentowąpewnościązałożyć, że to była SB... No więc, to sama pani wie, jak to było i tak proszę wypełnić oświadczenie. Przeprowadzona kwerenda wskaże nam, jak było naprawdę..

„Naprawdę..- Marta odłożyła telefon na stół -jakie naprawdę? Nie pamiętam już tych pytań przy zwrocie paszportów, nie pamiętam co myśmy mówili, o co pytali. Podpisywaliśmy na pewno, że nie ujawnimy, ale to nie były żadne informacje, zwykłe pytania, zwykle odpowiedzi. Skąd mogłam wiedzieć, że to będzie przestępstwo, przecież to nie było przestępstwo...”

Wieczorem zadzwoniła córka Agnieszka, wypytywała znajomych tego skazanego radnego, jak było, ale z tego powstałjeszcze większy galimatias. Radny nie podpisywał żadnych zobowiązań, nie brał żadnych wynagrodzeń, po prostu esbek wypytywał go o rodzinę w NRF, o wujka, który „uciekł” i został tam pod Heidelbergiem. Podobno powstały z tego raporty, esbek nadał radnemu pseudonim, zarejestrował go jak tajnego współpracownika (TW). Marta słuchała tego z półotwartą buzią. Przecież oni też byli przesłuchiwani ze trzy razy. Bourges to miasto, gdzie Francuzi produkowali broń! To dlatego milicjanci interesowali się każdym szczegółem; czy byli w środku fabryki, ilu tam pracuje robotników, czy widzieli hale produkcyjne, czy pracujący tam są zadowoleni z warunków pracy. Gienek trzepał językiem, choć niczego ważnego nie wiedział, to i nie mógł powiedzieć. , A- potem podpisywaliśmy te cholerne oświadczenia” - myślała coraz bardziej nerwowo Marta.

-    Gienek, to może napisać, że współpracowaliśmy, to znaczy, że współpracowałam, w końcu podpisywaliśmy te oświadczenia.

-A, daj mi święty spokój, ty i ta cała polityka! Jeszcze nie zaczęłaś, a już się babrasz, daj mi spokój. Mąż nie chciał o tym rozmawiać.

Marta usiadła i niezdecydowanym gestem wypełniła wniosek, tak współpracowałam z organami bezpieczeństwa państwa. „Tak będzie lepiej” - myślała - „tak było, podpisywałam i rozmawialiśmy z nimi, na pewno są raporty z tych rozmów, na pewno nas zarejestrował i nadał pseudonimy, zrobił z nas TW. Ale to nic, ja wiem jak było naprawdę, przecież wokół mnie żyjąi działająpartyjniacy, byli milicjanci, przecież prezydentem miasta obok jest były milicjant-esbek i jest dobrze. Nikt ichnie ściga, i nic im się nie dzieje”.

Gonitwa myśli ustała w końcu i Marta mogła usnąć, choć kotłowały się w jej głowie różne myśli, te obrazy defilowały przedjej senną wyobraźnią, zbudziła się zmęczona. Wójt Zbyszek wysłuchał jej i odradzał składanie takiego oświadczenia: - Niech pani udowodnią, pani Marto! Oni wszystkich wtedy tak przesłuchiwali, wiemy jak było.. - niech pani robi, j ak uważa, j a panią cenię i dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Marta słyszała jednak wyraźnie, już na korytarzu, jak sekretarka wójta mówiła do niego: - Dzisiaj wszyscy zgrywają niewiniątka, a wiadomo jak to było! Jak nawet w otoczeniu papieża był tajny współpracownik! Było ich pełno, a ten od Pyjasa, co go zabili, to też go zdradził jakiś TW, widziałam w telewizji.

Koperta z oświadczeniem lustracyjnym trafiła do IPN.

Czwartek to pierwszy z pamiętnych dni, kiedy wybory były tuż, tuż. Marta sprzątała salon, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, w progu stał proboszcz Henryk, w sutannie i jakiś bardzo poważny. Kiedy usiedli za stołem, ksiądz wyciągnął lokalnągazetę: - Czytałaś? - zapytał smutnym głosem - czytałaś o tym, że ty i dwie inne osoby zgłosiły fakt tajnej i świadomej współpracy z SB.

Pod Martą, choć siedzącą, ugięły się kolana i świat na chwilę przybrał ciemniejsze barwy.

- Jak to tajną i świadomą współpracę z SB - powtórzyła lekko drżącymi wargami - pokaż tę gazetę.

Rzuciła się gwałtownie na tekst, tak, jest w ramce: „Troje kandydatów na radnych z powiatu Z. przyznało się w swoich oświadczeniach lustracyjnych do tajnej i świadomej współpracy z organami bezpieczeństwa PRL. Jedna z nich to osoba znana i ceniona w gminie T„ była dyrektor szkoły podstawowej, a potem i gimnazjum Marta (tu padło jej pełne nazwisko), znany działacz społeczny”. I jeszcze przy-pisek: „dane uzyskane w oddziale IPN w S.”.

Ksiądz Henryk wysłuchał opowieści swojej dobrej znajomej z uwagą i wnikliwością.

-    Skoro nie jesteś pewna, że współpracowałaś, to po co to oświadczenie? - głos księdza zdradzał nutkę powątpiewania - nie wiem, Marto, co o tym myśleć, trochę te twoje słowa są dziwne. Nie to, żebym wątpił w twojąuczciwość, uchowaj Boże, ale sama przyznasz, że niby po co składałaś to oświadczenie.

Rozstali się serdecznie, ale tak nie do końca. Marta miała księdzu za złe, że nie przyjął jej wyjaśnień jednoznacznie, a ksiądz Henryk powziął głęboko w swym sercu myśl, że nie ma dymu bez ognia. Marta i Gienekjeździli często za granicę, do Francji, tam pracowali co prawda, ale i dorabiali się. Ludzie im zazdrościli i gadali po kątach. Henryk nie brał tego na poważnie, aż do dzisiaj.

Wieczorem radosny telefon od Agnieszki: - Mama, mama! Znalazłam coś bardzo ważnego dla ciebie! - głos córki aż wibrował - dzięki koledze adwokatowi dotarłam do ustaleń sądu. Posłuchaj, jeden z paragrafów ich (esbeckiej) instrukcji mówił, że jak ktoś nie godził się na współpracę, to SB musiało od niego pobrać oświadczenie o zachowaniu w tajemnicy faktu spotkania z nimi, a także treści rozmów z nimi! Widzisz, niepotrzebnie się bałaś. Możesz śmiało pisać, że nigdy z nimi nie współpracowałaś.

Zapadła dłuższa cisza.

-    Co zrobimy? - zapytała Marta córkę, gdy już jej wyjaśniła wszystko, co się wydarzyło.

-    Oj, mamo, napisz szybko oświadczenie, że zmieniasz to, co napisałaś, że odwołujesz to wszystko! To nie jest skomplikowane, daj też ogłoszenie w gazecie, że nie jest prawdą, że współpracowałaś. To jakiś obłęd.

Rozmowa telefoniczna z paniąprokurator nie przebiegła dobrze, pani prokurator stanowczo stwierdziła, że jedynym sposobem na zmianę oświadczenia lustracyjnego jest teraz postępowanie lustracyjne. Dodała też, że jak Marta zostanie wybrana radna to natychmiast wystąpi o autolustrację i sprawa szybko się wyjaśni.

-    Ustawa innego rozwiązanie nie przewiduje - stwierdziła na koniec sentencjonalnie.

Tymczasem wiadomość o tajnej i świadomej współpracy Marty z SB zaczęła żyć swoim życiem. Ogromne płachty z nazwiskami kandydatów na radnych wisiały w różnych publicznych miej scach. Marta zauważyła pierwsząpłachtę w sklepie spożywczym. Sprzedawczyni, dawna uczennica, która była dobrą kobietą, ale niezbyt pilną w szkole, patrzyła na Martę ze współczuciem:

-    Ludzie sąpodłe, pani dyrektor...

-    Ależ Gosiu - Marta poczuła, j ak gorąco buchnęło j ej w twarz -ja nigdy nie współpracowałam, ja właśnie składam odwołanie.

Wyszła nazbyt pospiesznie ze sklepu, przez resztę dnia nie wychodziła już z domu. Wieczorem poszła do proboszcza, ten przyjął jąbez entuzjazmu. Siedzieli lekko zakłopotani nad swoimi szklankami herbaty.

-    Marta - ksiądz Henryk miał zbolały głos - czego spodziewasz się po mnie, że z ambony ogłoszę twojąniewinność? Sama mówisz, że musi być postępowanie lustracyjne. Instytut Pamięci Narodowej to poważna instytucja, taka prokurator nie opowiada byle czego! Co mam ci powiedzieć?

Marcie wydawało się, że ksiądz jąna pewno zrozumie, wyciągnie rękę.

-    Ja nie wiem, co mogę zrobić, przecież mi wierzysz, że ja nigdy, Henryk!

Ksiądz Henryk wstał i podszedł okna, za którym rozciągał się listopadowy zmrok wcześnie zapadającego wieczoru.

-    Będę z tobą szczery Marto, lubię cię i cenię, ale...

Marta poderwała się z krzesła: - Nie kończ!, nie kończ!

Droga z plebanii do domu, choć to paręset metrów, wydała się jej

podróżą na skraj świata. Krople małego deszczyku, który zerwał się nagle uderzały ja boleśnie w twarz. - Jak żyć? Mój Boże jak żyć? -tłukło się jej w głowie - Co ja mam teraz robić?

W domu czekała jąkolejna przykra niespodzianka, Gienek siedział chmurny przed telewizorem, patrzył krzywo na żonę, na jej mokrą od deszczu twarz.

-No, jesteś nareszcie - odezwał się mało przyjemnym głosem -gdzie byłaś? U swojego księżulka? I co pomógł?

-    Czego chcesz ode mnie? - wybuchnęła Marta - co mam ci powiedzieć?

-    To posłuchaj jeszcze, nasz sąsiad, ten komuch, wiesz, zaczepił, mnie dzisiaj i mówi: „Co? naśmiewałeś się ze mnie, komuna, że pachołek Moskwy, a tu zobacz... ja tam PZPR się nie wstydzę, nie kradłem, nie biłem, uczciwie pracowałem, a twoja żona cicho współpracowała z SB, cicha woda brzegi rwie. A ty się kurwa ze mnie wyśmiewałeś”.

-    Przestań! Przestań! - krzyknęła Marta, po co słuchasz tego starego pijaka-nie słuchaj tego pierdolenia!

-    Boże - Marta złapała się za głowę - Co jak mówię, jak ja mówię? Całe życie walczę z tym chamstwem, z tym przeklinaniem.

Wybuchnęła płaczem i wbiegła schodami na górę.

-    Taka mądra zawsze - Gienek rozwalił się przed telewizorem i mówił sam do siebie - taka wszechwiedząca, a Gienek zawsze głupi, Gienek zawsze do pomiatania. Nalał sobie do szklanki wódki i dolał koli - ale Gienek nie jest taki głupi!

Gienek upił się i spał na kanapie w salonie, a Marta sama przewracała się przez całą noc w ich małżeńskim łóżku, trochę spała, trochę płakała. Nie mogła doczekać do rana - pójdę rano do wójta i powiem mu, że rezygnuję z kandydowania” - pomyślała.

Rano przyszło w końcu, a z porankiem do drzwi zadzwonił wójt Zbyszek. Wszedł do salonu i zgodził się wypić szklankę herbaty.

-    Przykro mi, pani Marto -zaczął bezpośrednio - ale chciałbym panią prosić, żeby pani wycofała się z kandydowania. Nie musi pani pisać żadnego dodatkowego oświadczenia, tylko takie jedno zdanie, że pani rezygnuj e..

Marta słuchała tego i jakby nie słyszała.

-    Bo wie pani, mówią, że przez to ludzie na mnie nie zagłosują, a przecież pani zależy na tym, żeby w gminie było dobrze, to dla naszego wspólnego dobra.

Wójt nie dopił herbaty, Marta wyrzuciła go z domu, wyszedł tak szybko, że nawet zapomniał swojej czapki. - Gnojek - pomyślała -nawet nie czeka na mojąrozmowę w IPN, o wyroku już nie wspominając.

W nocy Marta źle się poczuła, było jej słabo i miała zawroty głowy. Mimo to postanowiła pojechać do miasta obok, do oddziału IPN i do lekarza. Gienek, choć chmurny, zgodził się pojechać z żoną, może dlatego, że Agnieszka zapowiedziała na jutro swój przyjazd do rodziców.

Siedziba IPN to trzypiętrowy budynek z czerwonej cegły, solidne niemieckie budownictwo z lat trzydziestych. Strażnicy zatrzymali Martę i Gienka na portierni.

-    Państwo do kogo? - strażnik był nieubłagany. Pani prokurator zgodziła się na rozmowę z Martą, ale Gienek musiał poczekać na portierni. Jeden ze strażników wypisał Marcie przepustkę.

Marta patrzyła w beznamiętną twarz młodej prokuratorki Biura Lustracyjnego IPN, a ta powtarzała stanowczo: - Nic pani nie poradzę ! Takie złożyła pani oświadczenie, a my mamy obowiązek natychmiast je upublicznić! Tego od nas wymaga ustawa, musi pani czekać na proces lustracyjny. Będzie pani miała do niego prawo jako osoba publiczna. Pani argumenty, że byli esbecy, byli partyjniacy, że nawet jakiś sędzia, który skazywał w stanie wojennym był wiceministrem w rządzie teraz to nic nie znaczy, pani nie musiała nam tego oświadczać, co pani oświadczyła, my mogliśmy ewentualnie pani to kłamstwo udowodnić, a sąd wydać wyrok, proszę pani.

-    Ajak nie będę radną? - zapytała bezwiednie Marta.

-    To nie będzie konieczności procesu lustracyjnego - wyjaśniła pani prokurator.

Marta wracała na portiernię na lekko trzęsących się nogach. Nie rozumiała tego wszystkiego, nie rozumiała dlaczego żąda się od niej oświadczenia, dlaczego nie może go zmienić, dlaczego natychmiast gazeta ją napiętnowała, dlaczego jest to w Internecie i na ogłoszeniach. .. Za cojąto spotyka? Za lata pracy, wyrzeczeń, poświęcenia?

Przy łóżku Marty siedziała Agnieszka, aparatura dostarczająca tlen chorej lekko popiskiwała, monitory wyświetlały wszystkie parametry, takie jak tętno, ciśnienie, ilość uderzeń serca na minutę. Sala była przestronna, choć nie ogromna, unosił się zapach szpitalnych chemikaliów. Agnieszka cicho popłakiwała, Gienek stał blady i nieogolony przy oknie.

- Mamo, czemu to się stało, tak ciebie wszyscy kochamy.

Za oknem było listopadowo, ponuro i deszczowo, wiatr wyginał gałęzie drzew. Agnieszka była w ciąży, ale Marta jeszcze o tym nie wiedziała. Na pewno się ucieszy z tej wiadomości.

Spis treści

WIERSZE ZEBRANE

Prośba wyrzucanego......................... 5

Masz odejść............................. 6

Nocne wyprawy........................... 7

Smutny Koszalin.......................... 8

Wyspy szczęśliwe.......................... 9

Mewa................................ 10

Miłość w złym humorze.......................11

Kiedy odej dę pierwszy........................12

Łóżka................................13

Kroki................................14

W samolocie.............................15

Dorosły syn.............................16

Kiedy cię żegnam.......................... 17

Twoja droga............................. 18

Pytanie o marzenie.......................... 19

Ty..................................20

Wołyńska zima 1942 ......................... 21

Chrystus 1986 ............................ 22

Nieprawda o Wołyniu........................23

Dyskurs polityczny......................... 24

Spowiednik.............................25

Winna latorośl........................... 26

Koszalin.............................. 27

Palą mnie stopy...........................28

Z księżycem pod ramię........................29

Zostać pisarzem...........................30

Korona mleczowa..........................32

OPOWIADANIA

Tęsknota pierwsza..........................35

Tęsknota druga...........................39

Przetrwanie............................. 45

Zamyślenie.............................55

Samotność.............................63

Niepewność.............................71

Kłamstwo..............................79

Nienawiść..............................89

Niewidzialność...........................101

Oświadczenie............................105


Jan Kuriata - urodzony w 1958 roku, doktor nauk humanistycznych, nauczyciel, wykładowca akademicki, znawca i miłośnik kultury francuskiej. Swoje pierwsze utwory literackie zamieszczał w latach 70. w tygodniku Na przełaj, w 1994 roku opublikował opowiadanie Berlin Express we francuskim wydawnictwie Bayard Presse.


Pisze o budowaniu narodowej i regionalnej tożsamości na ziemiach, które znalazły się w granicach Polski po 1945 roku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
page0001 I Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. E. Smółki w Opolu
Przemyska Biblioteka Publiczna im. Ignacego Krasickiego zaprasza na wykładprof. Krzysztofa
powiatowa Biblioteka publiczna • - im. Władysławą Broniewskiego w SiJJęo’8 BLIoBIBLIOGRAwojewódz;
Dolnośląska Biblioteka Publiczna im. Tadeusza Mikulskiego we Wrocławiu Beata Jasiak Wioleta
Cybulska Katarzyna „Dziennik Ustaw” w zbiorach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima
Dzieje połączonej Miejskiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacinskiego (1948-1955). - Faks., fot. //
Regionalne i lokalne funkcje zbiorów Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego w Lubli
TROCHĘ CZASU? INNYCH? BIBLIOTEKA PUBLICZNA IM. ZYGMUNTA GANA RUMLA W DZIELNICY PRAGA-POŁUDNIE M.ST.
Miejska Biblioteka Publiczna im. dr. Michała Marczaka w Tarnobrzegu zaprasza na prezentację now
Miejska Biblioteka Publiczna im. Melchiora Wańkowicza w Stalowej Woli
promocje/ Portrety października 2006 toku w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. Hieronima
KONKURS NA MODERNIZACJĘ I PRZEBUDOWĘ MIEJSKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ IM. ZOEB NAS-EROWSKtEJ W EŁKU 1
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. Jana Pawia IIDK< dyskusyjny klub książki zaprasza na wieczór
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze Prezentacja
WOJEWÓDZKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. EMILII SUKERTOWEJ-BIEDRAWINY w OLSZTYNIE ANITA ROMULEWICZ A
9.Festiwal Literacki im. Anny Tokarskiej Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Cypriana Norw

więcej podobnych podstron